Biografie powstańców

Stanisław, Jerzy i Wanda Thun


         Wywodzący się z pomorskiej szlachty kolejni członkowie rodu von Thun dali dowód swej polskości i patriotyzmu.
         Pradziadek Julian walczył w Powstaniu Styczniowym a dziadek Stanisław o odzyskanie niepodległości Polski w czasie I wojny światowej i wojnie polsko-bolszewickiej. Brał udział w obronie Warszawy 1939 r., był członkiem Kedywu AK, zginął w Powstaniu Warszawskim.
         Jego syn Jerzy jako kilkunastoletni chłopak również wstąpił do Armii Krajowej i brał udział w Powstaniu Warszawskim.
         Jako żołnierz AK - sanitariuszka brała udział w Powstaniu Warszawskim 1944 jego przyszła żona Wanda Pieńkowska. Nie wiedząc jeszcze o sobie oboje walczyli na Mokotowie oddaleni od siebie zaledwie o kilka ulic. Po wojnie znaleźli się w Gdańsku gdzie los zetknął ich ze sobą.



Stanisław Marian Thun
Jerzy Thun
Wanda Thun




Stanisław Marian Thun,
ur. 1894 w Dzierżnie Dworskim k/Rypina
żołnierz AK, ppłk, ps. "Leszcz", "Janusz", "Malcz", "Nawrot"
poległ 3 sierpnia 1944 r.



         MÓJ DZIADEK - STANISŁAW

         Stanisław Marian Thun urodził się 19 listopada 1894 w Dzierżnie Dworskim w parafii Świedziebnia k/Rypina.
         Mój Dziadek Stanisław był wzorem chyba wszystkich cnót. Jego aktywność i wachlarz zainteresowań oraz dokonań starczyłyby na dwa życiorysy. Był oddanym patriotą, kryształowo uczciwy i niezwykle pracowity co potwierdzają opinie wystawione przez jego przełożonych w wojsku. Znał trzy języki obce: niemiecki, rosyjski i francuski. Bywał w Wiedniu, poznał dobrze Rosję ale i pn. Węgry oraz podróżował do Rumunii. Wiele z jego cech odziedziczył mój Ojciec, w tym zdolności do nauki języków obcych oraz wyjątkową uczciwość.
         W czerwcu 1913 Dziadek zdobył świadectwo dojrzałości w Trzecim Gimnazjum w Krakowie a jesienią 1913 rozpoczął studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie było mu dane studiować dłużej - zaliczył zaledwie dwa semestry (Nr Indeksu 13041).
         Z chwilą wybuchu I Wojny Światowej, 16 sierpnia 1914 Stanisław wstąpił do Legionów Polskich (zaprzysiężony 4.09.1914) i wyruszył na front kampanii karpackiej a już 29 września 1914 "na wojennej służbie" z przedstawienia brygadiera Zygmunta Zielińskiego otrzymał awans na chorążego (Patent został wystawiony 19 stycznia 1916). W 2 p.p. Legionów służył jako dowódca plutonu a potem adiutant II Batalionu 2 p.p. Legionów. W dniu 29 października 1914 jego oddział pod dowództwem gen. Z. Zielińskiego brał udział w bitwie pod Nadworną koło Mołodkowa i Harcza gdzie padło ok. 700 żołnierzy. Dziadek został ranny w prawą nogę (od tej pory zawsze już utykał) i przez parę miesięcy leżał w rosyjskim szpitalu w Płoskirowie (wraz z kpt. Tadeuszem Teslarem) a potem dostał się do niewoli rosyjskiej.
         W międzyczasie dowództwo wydało Dyplom Nr 1270 na małym kawałku kolorowego pergaminu:
         "Towarzyszowi Broni chorążemu Stanisławowi Thunowi za dzielność i na pamięć przebytych bojów
         w czwartym pułku piech. L.P.r 1915-1916 znak ten swastyki II kl. udziela się.
         Pozycja pod Rudką Sitowicką                   Komenda 4 p.p.
         trzeciego r. Wojny Światowej                   ROJA
         Dn. 16.IX.916 r."
         Podejrzewam, że dyplomik ten musiał być wysłany do mojej prababki, ponieważ jej syn był wtedy w niewoli.
         W czerwcu 1917, na podstawie fałszywych papierów na nazwisko Malczewski, udało mu się uciec. Z rosyjskiego dokumentu wynikałoby, że ten obóz pracy przymusowej (katorżiennaja rabota) był w Irkucku. Potem błąkał się po Rosji aż do przejścia frontu, tj. do 2 lutego 1918, po czym został internowany w Wiedniu.
         Od powrotu do Krakowa pracował jako urzędnik w Inspektoracie zasiłkowym C.K. Namiestnictwa C.O.G (Centrala dla gospodarczej odbudowy Galicyi) co wynika z zaświadczenia wydanego 18 kwietnia 1918 stwierdzającego konieczność jego obecności w biurze "poza godziną urzędową". Tego samego roku 1 listopada wstąpił do Wojska Polskiego.
         Początkowo był oficerem ordynansowym w stopniu podporucznika a 12 listopada został mianowany porucznikiem na podstawie rozkazu Nr 8 wydanym przez znanego nam już Generała Brygady Roję. Potem służył jako dowódca oddziału gońców bojowych w 4 p.p. Leg. W styczniu 1919 był adiutantem D-cy O. Gen Warszawa a przez następne pięć miesięcy dowódcą kompanii w 2 Dyw. Leg w Jabłonnie. Następne cztery miesiące spędził jako dowódca kompanii a potem baonu detach. 2 Dyw. Piechoty na froncie. Zachowała się legitymacja wydana w Lidzie 21 maja 1919 przez Dowództwo 2 Dywizji Legionów dla Por Thuna Stanisława z przydziałem taktycznym w 2 Dyw. Leg. Z funkcją Dowódcy Grupy Harcerskiej i podpisana przez gen. Roję. Niedługo potem 1 kompania harcerska pod dowództwem Dziadka odznaczyła się walecznością, co zostało odnotowane w rozkazie Nr 108 gen. Roji z dnia 27 lipca 1919, który odznaczył kilkunastu żołnierzy, pisząc:
         "Waleczna 1-sza kompania harcerska pod d-twem jej wzorowego i dzielnego d-cy por. T h u n a Stanisława odznaczyła się i zasłużyła w walkach w okolicach Radoszkowic pod Rogowają i Puchlakami, gdzie w silnym ogniu nieprzyjacielskiej artylerii odbijała zwycięsko ataki wielokrotnie liczniejszego nieprzyjaciela, stojąc twardo na wyznaczonych jej stanowiskach.
         Zasługi bojowe dzielnych harcerzy tak pod Radoszkowiczami jak i przy odparciu okrężnego ataku na Radziwce są tem cenniejsze, że harcerski oddział ten zgłosił się na ochotnika do tej akcji. Prócz wzorowego d-cy zasługują na odznaczenie następujący harcerze-oficerowie i żołnierze legioniści...."

         Od września 1919 do marca 1920 Dziadek był adiutantem D.O.G. Kielce.
         Następnie został adiutantem dowódcy Grupy Pomorskiej a następnie Dowódcy 2 Armii na froncie.
         Tu chciałabym przytoczyć treść Rozkazu Nr 2 z dnia 6 sierpnia 1920 r.:
         "Żołnierze!
         Każdy z Was ma albo posiadał matkę!...
         - Naturalnie - powiadacie - każdy z nas musiał mieć matkę.
         Towarzysze broni! - jednakowoż nie każda matka jest równie kochająca, a niektóra i mało dba o dziecko!
         - Bywa i tak - powiadacie.
         Towarzysze broni - gdyby ta matka jednakowoż była nawet najgorszą - czy pozwolilibyście by te matkę tyranizował i bił ktokolwiek w waszych oczach, a zwłaszcza obcy przybysz?
         Żołnierze! Jakżeż mogą przypuszczać bolszewicy-moskale, że pozwolimy im bić naszą Matkę Polskę, której brakło czasu, a nawet nie wolno jej było pod rządami prusko-moskiewskimi zająć się i wychować swoje dzieci.
         Towarzysze broni! Rozum i serce każe nam bronić się przed moskiewskim najazdem i carskimi metodami.
         Pozdrawiam Was!
                           (-) ROJA, generał
         Rozkaz powyższy odczytać przed frontem wszystkich podległych mi oddziałów.
                           Za zgodność:
                           (-) Rosiński, podp."

         Tak na marginesie - na wszystkich rozkazach z tego okresu widnieją w podpisach tylko nazwiska przełożonych bez ich imion. Nie wiem czy była to tylko maniera czy jakiś system bezpieczeństwa.
         W grudniu 1920, na swoją prośbę z dnia 23 października 1920, Stanisław został odkomenderowany na studia do Warszawy w Wyższej Szkole Handlowej. Tam pełnił funkcję oficera łącznikowego Komendy Miasta Warszawy w stopniu kapitana.
         Prawdopodobnie w tym czasie Dziadek działał w Wywiadzie wojskowym na co wskazywałby Wykaz Osobisty Nr 13 z jego zdjęciem a wystawiony w Grudziądzu 4.6.1920 na nazwisko Stefan Tiedemann, ur. 20.5.1894, zam. w Grudziądzu na ul. Lipowej 44 z zawodu "kupiec".
         Zanim Dziadek ukończył studia handlowe egzaminem dyplomowym w czerwcu 1922 prezentując pracę na temat: "Wychodźstwo Polskie w Paranie po Wojnie Światowej", został uhonorowany za swoją waleczność w czasie wojny Odznaką Orderu Virtuti Militari V klasy, nadanej mu przez Adjutanturę Generalną Wodza Naczelnego w dniu 17 maja 1922.


legitymacja Virtuti Militari V klasy

         Dnia 1 stycznia 1923 rozpoczął służbę w Wojskowym Instytucie Naukowo Wydawniczym a od 15 lutego 1926 był kierownikiem wydziału II.
         Od 1 września do 1 grudnia 1924 przeszedł w Rembertowie "z wynikiem pomyślnym unifikacyjny doskonalący kurs przed awansem", o czym zaświadczył, gen. bryg. Prich (i znowu brak imienia). Wkrótce potem został awansowany do stopnia majora.
         Kanclerz Orderu Odrodzenia Polski podpisał Dekret Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 28 kwietnia 1926 zaliczający Pana Majora Stanisława Thuna w poczet Kawalerów Orderu Odrodzenia Polski nadając Mu odznaki Krzyża Kawalerskiego tego orderu za zasługi położone na polu nauki wojskowej i piśmiennictwa wojskowego.


legitymacja Polonia Restituta


         W Święto Narodowe, 11 listopada 1928 Dziadkowi zostały przyznane dwa medale: Pamiątkowy za Wojnę 1918-1921 i Medal Dziesięciolecia Odzyskanej Niepodległości.


Medal Dziesięciolecia Odzyskanej Niepodległości


         8 kwietnia 1931 Minister Spraw Wewnętrznych Sławoj Składkowski nadał mojemu Dziadkowi Medal za Ratowanie Ginących za wyratowanie tonącego w dniu 15 czerwca 1930.
         W Sylwestra 1931, na I Zjeździe b. Więźniów Ideowych został uhonorowany Odznaką Pamiątkową Więźniów Ideowych z lat 1914-1921 z powodu więzienia przez Rosjan.
         A niedługo potem, 25 stycznia 1932 otrzymał prawo noszenia Odznaki Pamiątkowej 2 p.p. Legionów, na podstawie rozkazu dowódcy pułku płk. dypl. de Laveaux (znowu bez imienia).


zdjęcie w mundurze


         Było to już pod koniec Jego czynnej służby ponieważ 29.02.1932 został przeniesiony w stan spoczynku ale 1 kwietnia 1932 został mianowany Kierownikiem Głównej Księgarni Wojskowej, którą to funkcję pełnił do 1939 r.


legitymacja 1936 r.


         Szef Wojsk. Inst. Nauk-Ośw., ppłk. dypl. K. Ryziński wystawiając w 1939 roku zaświadczenie o wykonywanej funkcji swego podwładnego stwierdził, że "p. mjr w st. sp. wywiązywał się dobrze ze swych obowiązków. Jest to człowiek inteligentny, pracowity, rzutki i pełen inicjatywy. Cechuje go duża samodzielność i giętkość umysłu".
         Związki Stanisława z literaturą były bardzo ścisłe. Musiał się zasłużyć na jej polu ponieważ Polska Akademia Literatury w osobie Sekretarza Juliusza Kaden-Bandrowskiego i Prezesa Wacława Sieroszewskiego przyznała Mu Srebrny Wawrzyn Akademicki w dniu 5 listopada 1935. Jako instytucja kulturalna nie dysponowała - wtedy również! - środkami, więc Laureat musiał sam zapłacić za wykonanie odznaki i dyplomu, wpłacając 18 zł na załączonym blankiecie PKO!
         W latach 1924-1925 i 1930-1931 członek, a w 1935-1937 zastępca Członka ZG Towarzystwa Wiedzy Wojskowej. Redaktor "Wojskowego Przeglądu Wydawniczego" (wydawanego od 1926 jako dodatek do "Bellony"), wchodził także w skład komitetów redakcyjnych "Przeglądu Piechoty" i "Przeglądu Wojskowego (od 1929 do 1933).
         W roku 1936 Dziadek mój był prawdopodobnie w Palestynie, przynajmniej tak wynika z paszportu ważnego na jednorazowy wyjazd wystawionego w kwietniu przez Starostwo Powiatowe. Są tam dwie wizy: wydana na targi w Tel Avivie przez Brytyjski Urząd Kontroli Paszportowej na okres miesiąca i tranzytowa rumuńska. Nie ma natomiast żadnych stempli wyjazdowych ani wjazdowych.
         Natomiast w roku 1937/1938 Dziadek był w Constanzy. Nic o tej podróży nie wiadomo, ale prawdopodobnie, tak jak to było z wyjazdem do Palestyny, w grę wchodziła działalność wywiadowcza.
         Społecznikowska działalność Stanisława została zauważona 30 lipca 1938 kiedy to Prezes rady Ministrów Sławoj Składkowski nadał mu Złoty Krzyż Zasługi po raz pierwszy, za zasługi na polu pracy społecznej.


legitymacja Złotego Krzyża Zasługi


         17 stycznia 1939 otrzymał Honorowy Krzyż Harcerzy z Czasów Walk o Niepodległość za pracę harcerską w latach walk o niepodległość 1909 -1921.
         Jako zahartowany harcerz, Stanisław wybrał wymagający sport żeglarski. Zaczął już w Krakowie w roku 1919 pod auspicjami gen. Roji. W roku 1920 został tymczasowym prokurentem Polskiego Towarzystwa Żeglugi Morskiej i Rzecznej S.A. "Bałtyk" z prawem podpisywania czeków i pism tego Towarzystwa. W latach późniejszych przyjeżdżał do Gdyni aby pod okiem Mariusza Zaruskiego zdobywać szlify na wodach Bałtyku. Spędził tu wakacje parę razy, odbywając w roku 1931 i 1932 rejsy na Bornholm i do Visby na jachtach "Junak" i "Temida I", chcąc wypływać obowiązkowe mile do patentu Kapitana Jachtowej Żeglugi Morskiej, który otrzymał w r. 1932. Zabierał czasem do Gdyni swojego syna.


         Obrona Warszawy
         W kampanii wrześniowej 1939 r. dowódca ochotniczego II batalionu 2 pp Obrony Pragi (późniejszy 336 pp) podczas obrony Warszawy.
         Z okresu walk o Warszawę we wrześniu 1939 zachowały się po Dziadku mapy, prywatny dzienniczek, rozkazy i mapnik (z napisem po węgiersku, więc pewnie pochodził jeszcze z kampanii karpackiej).
         Legitymacja wystawiona przez Dowództwo Obrony Warszawy nie ma ani numeru ani daty, jest natomiast pieczęć i podpis dowódcy pułku, płk Sosabowskiego i określa przynależność Dziadka do II Baonu 2 p. p. W dniu 7 września 1939 Komendant Miasta płk Machowicz przydzielił Dziadka do dyspozycji dowódcy Cytadeli.
         Schematyczna mapa Pragi z zaznaczonymi odcinkami ulic określa miejsce obrony miasta przez Jego pułk, ponieważ w Rozkazie płk Sosabowskiego z dnia 15.09. zawarta jest informacja, że nieprzyjaciel dochodzi do wschodnich skrajów Grochowa. Rozkaz ten zawiera szczegółowe informacje jak walczyć, jakiego rodzaju broni używać, czym przewozić materiały pomocne do obrony (np. worki z piaskiem) a także ustala kody umowne (cyfrowe) na każdy dzień. 17.09 ich baon (Gustaw) dokonał pierwszego natarcia i w wyniku tego dostali się w huraganowy ogień nieprzyjaciela. Ciekawsze od treści rozkazów są zapiski dzienne mojego Dziadka, gdzie oddaje nastrój chwili poszczególnych dni opisując początek II wojny światowej:
         " 1. IX w ogonku za mąką w LOPP na Pierackiego z rana nie wiedziano jeszcze o wojnie. Alarm lotniczy połączony z ostrym strzelaniem przyjęto za ćwiczenia opl. Dopiero wiadomość w radio wyprowadziła z błędu. Nigdy tej wojny nie przypuszczałem ani nie wyczuwałem . Czekając wezwania do wojska - gdyż PKU oświadczyła, że ochotników nie przyjmują - z przykrością dowiaduję się, że ten i ów już w mundurze - a ja muszę siedzieć. Prowadzę sekretariat PTWK. Zaczynają się naloty. W pierwszym dniu prętkie bitwy powietrzne - np. na placu Unii Lubelskiej. Ludzie różnie się zachowują: boją się, lekceważą, modlą się lub brawurują.
          ....... Aż nagle, w nocy z 5 na 6 IX, dyżurni nocni w Laskach budzą mnie, że podobno Niemcy przerwali front pod Płońskiem i zbliżają się do W-wy. Przy księżycu, drogą maszerują siostry zakładowe z łopatami na Wawryszew celem kopania rowów przeciwczołgowych, odmawiając głośno litanię. Zakopujemy z Jurkiem żywność, broń, mundury. Z kier. szkoły ppor. Sokołowskim odjeżdżamy bryczką.
          ........... Po ciemku docieramy do K-dy miasta, gdzie dostajemy przydział do Cytadeli. Tam po zameldowaniu się dostaję baon ppłk Sikorskiego (z szkoły Gimn w Poznaniu). Baon liczy 150 ludzi. Oficerów i podof. dobieram sobie ze zebranych. Janek Wilczyński - są już znajomi. W Cytadeli niesłychany tłok i brud.
         ........ Znajdujemy się razem - młodzi i starzy, którzy już nie przypuszczali, że jeszcze będą wojować. Wszystkie stany, zawody, ożywieni wszyscy jednym - chcemy się bić. Nareszcie mój baon wychodzi z Cytadeli 9. IX i zajmuje odcinek most kolejowy Żoliborz - dworzec Gdański. Jest trzecia linia obrony ale dobre i to. Kwaterujemy w szkole vis a vis przepustu kolejowego na Zoliborz. Uciekinierzy z Łodzi opowiadają swe przeżycia - naloty, czołgi. Przez patrole wyłapujemy uciekających żołnierzy i wcielamy ich do swego baonu. Niestety 2 komp. z ppor Bielawskim i Komar-Gackim odchodzą na osłonę Palmir, by więcej nie wrócić - zostały później wcielone do baonu wart.



fragment pamietnika wrzesień 1939


>                   19. IX. Praga. Biedne są zwierzęta. Pełno bezdomnych psów, głodnych, rannych, biegnących gdzieś w ślepym błądzeniu. Trupy końskie gęsto zalegają ulice. Koty, którym tak dobrze powodziło się, teraz w opuszczonych domach chodzą leniwe z głodu, wylizując puszki z konserw i z każdej ręki przyjmują skwapliwie pieszczotę. Ppor Czarnecki w czasie ognia gwałtownego artyl. przypadł pod lokomotywę i wcisnął się w lukę pod koła. Za nim wpadł pies i drżący położył się na jego skulonych plecach. Rwie się tuż pocisk. Pies zostaje przepołowiony - głowa i przednie nogi zostały osobno, z reszty ciała miazga krwawa.
         24.IX. Niemcy na przedpolu nie wykazują żadnej aktywności, zasadzka wróciła z niczem. Bombardowanie Warszawy trwa. Zamek spalony, a teraz podobno Teatr Wielki. Śródmieście powoli też kładzie się w gruzach. Serce boli słuchając tego. Ginie nasza kochana Warszawa. Nie wyobrażam sobie, by po wojnie mogła pełnić rolę stolicy. Odbudowa będzie musiała dłużej potrwać.
         25.IX. Co do sytuacji politycznej najrozmaitsze plotki. Dziś gazet nie ma więc plotka ma szersze zastosowanie. W ciągu ostatnich dni mówiono, że gen Sosnkowski miał popełnić samobójstwo, że ang. lotnictwo walczy nad W-wą, że Sowiety wypowiedziały wojnę Niemcom. To ostatnie oby było prawdą. Kilka dni temu dowiedzieliśmy się, że Sowiety wkroczyły do Polski, rzekomo nie w celu agresji. Podeszli podobno do dziś pod Lwów i Brześć. Sowiecka amb. jest w W-wie. Co to wszystko ma znaczyć? Rzekomo dywizje nasze pod Lwowem zostały rozbrojone i internowane a w Grodnie były zacięte walki na ulicach. Nasza sytuacja wydaje się beznadziejna - a przecież - były nie mniej ciężkie czasy i przyszło ostatecznie zwycięstwo.
         29.IX.39. Rozdzielamy ostatni żołd między żołnierzy. Oficerowie otrzymali też swoje pobory. Broń, którą mamy oddać oddajemy zniszczoną. Żołnierze połamali iglice i pokrzywili lufy. Działa zdemontowane, zamki wyrzucone."

         To było ostatnie zdanie z dziennika mojego Dziadka spisywanego w czasie obrony Stolicy.
         W obliczu klęski, dowódca odcinka "Grochów" płk Sosabowski wydał swój ostatni rozkaz 28 września 29 roku, zwracając się do swoich żołnierzy jako do "Obrońców Warszawy" dzięki ich "zachowaniu, postawie, duchowi zaczepnemu i odpornemu". Na koniec wydał polecenie następujące: "Krzepcie swego ducha, nadsłuchujcie rozkazu".
         Tego samego dnia dowódca zgrupowania płk Żongołłowicz w dodatku do rozkazu dziennego ogłosił, ze Dowódca Armii Warszawa polecił mu nadać "Krzyż Walecznych" mjr Thunowi Stanisławowi, kpt. Chrapczyńskiemu Antoniemu, ppor Haakowi Alfredowi, chor. Szubie Stefanowi.


         Konspiracja
         Po kapitulacji Dziadek musiał zameldować się w niemieckiej Komendzie Warschau w dniu 31.10.1939, o czym świadczy wydany Bescheinigung Nr 6658.


zdjęcie koniec 1939 r.


         Natomiast wcześniej, 3 października 1939 został zaproszony na tajne spotkanie w podziemiach gmachu PKO z założycielami organizacji Służba Zwycięstwa Polski (później zatwierdzonej przez Sikorskiego jako Związek Walki Zbrojnej): gen. Kazimierzem Karasiewiczem-Tokarzewskim, płk. Roweckim (późn. Grot), posłem Mieczysławem Niedziałkowskim, marsz. Maciejem Ratajem, prof. Romanem Rybarskim i prez. Stefanem Starzyńskim w celu sformowania struktury organizacyjnej. Wówczas powierzono Mu zorganizowanie Skarbu Organizacji. Tak zaczęła się Jego działalność pod głównym pseudonimem "Leszcz" ale też "Malcz", "Janusz" "Nawrot" jako szefa finansów AK, czyli VII Oddziału Komendy Głównej. To On zorganizował całą sieć lokali kontaktowych w stolicy i zaplanował akcję Góral w 1943 r., w której Kadry Dywersji zdobywały pieniądze z transportów niemieckich, za które "Leszcz" skupował waluty obce i złoto na terenie Generalnej Guberni i rzucał te setki tysięcy dolarów na rynek często powodując wahania w kursie wymiany.
         W tym czasie mieszkał na Kanonii w domu na skarpie, który nazywał swoją Wenecją.
         W chwili wybuchu Powstania Komenda Główna miała pozostać na stanowiskach nie bojowych i nie ujawniać się. Dla aktywnego żołnierza była to męka. Oczekiwał więc na rozkazy na ul. Leszno 24, gdzie 3 sierpnia jego współpracownik chcąc ulżyć Jego wewnętrznej rozterce zaproponował wyjście na dach kamienicy i ostrzelanie Pawiaka. Gdy Dziadek zbliżał się do okienka został zabity przez "gołębiarza". Zawiniętego w płótno, płk "Pirat" i kpt. "Alan" (Antoni Baranowski) pochowali w podwórku. Następnego dnia został odkopany i przełożony do skleconej na prędce skrzyni.
         Po wojnie został ekshumowany i pochowany na Powązkach na Cmentarzu Wojskowym.


zdjęcie grobu na Powązkach Wojskowych


         Koło byłych Żołnierzy Armii Krajowej w Londynie potwierdziło w roku 1964 nadanie mojemu Dziadkowi pośmiertnie Orderu Wojennego Virtuti Militari IV kl. w dniu 2.10.1944 przez Dowódcę Armii Krajowej.


legitymacja Virtuti Militari IV klasy


Barbara Thun





Jerzy Thun,
ur. 15.06.1924 w Warszawie
żołnierz AK, kpr. pchor., ps. "Kot"
pułk AK "Baszta" bat. "Olza" komp. O3 1 pluton.



         Mój Ojciec mając siedemnaście lat podjął działalność konspiracyjną. W ramach elitarnego batalionu Ochrony Sztabu Komendy Głównej AK "Baszta" przechodzi szereg ćwiczeń bojowych i szkoleń. W konspiracyjnej podchorążówce zdobywa stopień kaprala podchorążego.



         W 1943 r. batalion "Baszta" zostaje przekształcony w pułk, w skład którego wchodzą 3 bataliony: "Bałtyk", "Olza" i "Karpaty". Pierwotnie "Baszta" wraz ze Zgrupowaniem "Radosław" miały stanowić ochronę Komendy Głównej AK, która miała być ulokowana na Mokotowie. Niedługo przed wybuchem Powstania miejsce pobytu Komendy Głównej przeniesiono na Wolę co spowodowało przeniesienie tam punktu koncentracyjnego Zgrupowania "Radosław". Decyzją komendanta Okręgu Warszawskiego płk "Montera" "Basztę" pozostawiono na Mokotowie.
         W momencie wybuchu Powstania poszczególne oddziały punktu "Baszta" miały do wykonania odpowiedzialne zadania polegające na zaatakowaniu i zdobyciu szeregu obiektów obsadzonych przez siły niemieckie. Poza "Basztą" na Mokotowie było zlokalizowanych kilka innych oddziałów podziemnych.
         27 lipca 1944 płk "Monter" postawił wszystkie oddziały warszawskie w stan ostrego pogotowia. Żołnierze poszczególnych oddziałów stawili się w punktach koncentracyjnych. 28 lipca ostre pogotowie odwołano. Spowodowało to pewne zamieszanie, część żołnierzy pozostało w punktach zbiórki, część wróciła do domów.
         Gdy 1 sierpnia rano do oddziałów dotarły rozkazy, że godzinę "W" ustalono na 1 sierpnia o godz. 17.00 problemy z łącznością spowodowały, że w momencie wybuchu Powstania nie wszystkie oddziały miały kompletne stany osobowe. Nie uruchomiono również wszystkich, i tak skąpych, zapasów broni i amunicji.
         Na Mokotowie walki rozpoczęły się w sposób dość chaotyczny. Słabo na ogół uzbrojone i często niekompletne oddziały nie były w stanie zrealizować postawionych im celów napotykając na silny opór nieprzyjaciela wyposażonego w ciężką broń maszynową, artylerię i czołgi. Powstańcy ponieśli znaczne straty.
         Hitlerowcy na opanowanym przez siebie terenie rozpoczęli masowe egzekucje rannych i wziętych do niewoli powstańców oraz ludności cywilnej. Jeden po drugim palone były domy.
         Grupa, w której walczył Jerzy Thun "Kot" została całkowicie rozbita już pierwszego dnia. Wszyscy, którzy ocaleli rozpierzchli się. Ojciec mój trafił do jakiegoś domu i został przygarnięty przez jego mieszkańców. W dniu 5 sierpnia Niemcy wypędzili ludność cywilną z tamtego rejonu i mojemu Tacie, o dosyć dziecinnych rysach twarzy, zawiązano chusteczkę na głowie jak dziewczynce aby mógł wyjść poza miasto jako cywil. Szczęśliwie udało się całej grupie wypędzonych uniknąć egzekucji. Po wyjściu z Warszawy Ojciec napotkał oddział żołnierzy węgierskich wracających na Węgry. Zabrali go ze sobą i w ten sposób uniknął obozu koncentracyjnego lub śmierci (w pierwszym okresie powstania istniały dla Powstańców tylko takie dwie możliwości).
         Na Węgrzech Ojciec spędził kilka miesięcy. Wiosną 1945 r. wrócił do Krakowa. Tam od znajomych dowiedział się o śmierci swego Ojca. Do Warszawy dotarł już po ekshumacji jego zwłok. Od współpracowniczki Ojca p. Sawickiej dowiedział się, w którym miejscu na Powązkach Wojskowych jest pochowany Stanisław Thun.
         O matce słuch zaginął więc zdany był wyłącznie na własne siły z małą pomocą ciotki mieszkającej na Śląsku i doktora Stobieckiego, przyjaciela mojego Dziadka z Krakowa. W tej sytuacji postanowił szukać szkoły, która dałaby mu wyżywienie i odzienie. I tak trafił do Szkoły Morskiej w Gdyni. W pewnym sensie była to również kontynuacja zaszczepionej mu przez Ojca fascynacji morzem. Po ukończeniu szkoły zabrano mu książeczkę żeglarską z powodu przynależności do AK. Pracował doraźnie w porcie gdańskim a potem na holownikach.


         Dopiero po 1956 r. mógł wykonywać swój zawód, a z czasem został kapitanem Polskich Linii Oceanicznych.Z okresu pobytu na Węgrzech pozostała mu znajomość języka węgierskiego. W roku 1946 Gdańsku poznał swą przyszłą żonę Wandę Pieńkowską -Thun, sanitariuszkę z Mokotowa.


młode powstańcze małżeństwo 1949 r.

         Ojciec zmarł na statku w pakistańskim porcie Karachi 12 października 1982 r. Jest pochowany na cmentarzu Witomińskim w Gdyni.




Barbara Thun






Wanda Thun z Pieńkowskich,
ur. 21.11.1924 r. w majątku Mrówna k/Łęczycy
żołnierz AK, sanitariuszka ps. "Wandzia"
1 Dywizjon Artylerii Konnej im. Bema, patrol sanitarny



         Od listopada 1942 r. w Wojskowej Służbie Kobiet Armii Krajowej. Ukończyła kurs pierwszej pomocy rannym i broni piechoty. Odbyła praktykę w szpitalu Dzieciątka Jezus i Ujazdowskim. Brała udział w gromadzeniu leków, środków opatrunkowych i narzędzi lekarskich. W Powstaniu walczyła na Mokotowie.





         Moje Powstanie
         Moje Powstanie rozpoczęło się 28 lipca 1944 gdy zostałam zmobilizowana. Przydzielono mnie do punktu sanitarnego na ulicy Chełmskiej. Wraz z paroma koleżankami przesiedziałyśmy całą noc w jakiejś szopie blisko Wisły i obserwowałyśmy flary, które raz po raz były odpalane nad wodą. 30 lipca dostałyśmy polecenie powrotu do domu. Następne wezwanie przyszło 1 sierpnia ok. południa. Chcąc się ze mną pożegnać w ostatniej chwili, Matka moja odwiozła mnie na Chełmską dorożką.
         Na dwie godziny przed Godziną W zmieniono nam adres punktu. Przeniosłyśmy się z całym dobytkiem na ul. Stępińską nie mając pojęcia, że naprzeciwko obok Łazienek stacjonują Niemcy.
         O godz. 17.00 zaczęła się strzelanina. Zobaczyłyśmy chłopaka padającego na ulicy więc z pełnym fasonem, z opaskami na rękawach i z noszami wybiegłyśmy po niego. Wtedy posypał się na nas grad kul! Spadały razem z liśćmi. Chłopak na noszach został zabity a my, 4 sanitariuszki, schowałyśmy się pod daszkiem wejścia do schronu, które Niemcy budowali na niektórych placach. Widząc co się dzieje, Wanda - piąta z nas podbiegła z opatrunkami ale została natychmiast ranna w obie dłonie. W tej piwniczce znalazł się z nami jakiś chłopak. Nagle słyszymy Niemców. Rzucili granat, który upadł na brzuchu koleżanki Stasi Stawskiej; chłopak błyskawicznie go odrzucił. Za chwilę drugi granat - jajko, znów chłopak go odrzucił. Słyszymy już mowę niemiecką. Chłopak wtedy wybiegł - czy udało mu się uciec - nie wiem. Jedna z koleżanek, Tenia Zdziarska wyszła na zewnątrz z biała chustką. Niestety, dostała postrzał w obojczyk. Nadeszli Niemcy. Tenia nie mogła się ruszyć. Udawałyśmy cywilów (opaski potopiłyśmy w kratce ściekowej w piwniczce). Niemiec powiedział, że ją zabiorą do szpitala a nam kazali iść w kierunku Łazienek. Tam postawili nas pod ścianą i jeden zaczął do nas mierzyć. Byłyśmy przerażone! Całe życie przesunęło mi się przed oczami i wiedziałam, że to moje ostatnie chwile. W tym momencie nadbiegł inny Niemiec i krzycząc "halt! halt!" powstrzymał strzelca. W taki sposób uniknęłyśmy rozstrzelania. Kazano nam przejść do budynku naprzeciwko Łazienek i z mieszkańcami owego domu spędziłyśmy noc w piwnicy. Dopominałyśmy się od Niemców przewiezienia naszej rannej w dłonie Wandy Czarnej (nie pamiętam nazwiska) do szpitala. Tenię, ranną w obojczyk miały zabrać sanitariuszki niemieckie. Rzeczywiście, następnego dnia podjechała ciężarówka na której na noszach leżała Tenia, zabrano też naszą Wandę do szpitala. Obie przeżyły. Zostałyśmy trzy: Stasia Stawska, Wanda Choryd (Biała) i ja. (Wanda Choryd został. po wojnie profesorem psychiatrii).
         Były nas trzy Wandy więc dla odróżnienia nazywałyśmy się Biała - blondynka, Czarna - brunetka (Wanda Szeruda), i Wandzia - ja Wanda Pieńkowska. Wanda Biała podsłuchała rozmowę Niemców, którzy dopiero wrócili z frontu i nie wiedzieli co się w tej Warszawie dzieje. Zwróciłyśmy się do jakiegoś oficera, że my chcemy wracać do domu ale żołnierz z dachu ostrzeliwuje placyk, przez który musimy przejść: "Powiedz mu, żeby do nas nie strzelał". Rzeczywiście ten kazał żołnierzowi nas przepuścić. Wyszłyśmy we dwie z Wandą, Stasia udała się w inną stronę. Dobiegłyśmy do Chełmskiej. Dalej była skarpa w kierunku Mokotowa, na której rosły kartofle. Czołgałyśmy się po tych kartoflach w górę a nad nami co chwile gwizdały kulki. Dobrnęłyśmy do Pułaskiej mniej więcej w pobliżu ul. Woronicza. Szłyśmy wiedzione instynktem bo nie wiedziałyśmy w czyich rękach jest ta część Mokotowa. Żeby przeskoczyć Puławską trzeba było czekać do wieczora, bo w dzień był nieprzerwany ostrzał wzdłuż ulicy. Przeczekałyśmy do wieczora w jakimś mieszkaniu i wtedy przebiegłyśmy na drugą stronę. Skierowałyśmy się do dowództwa odcinka na ulicy Szustra (obecnie Dąbrowskiego). I tu przeszłyśmy chrzest bojowy, bo zaczęło się bombardowanie. Willa, w której mieściło się dowództwo chwiała się, wylatywały szyby, spadały tynki, ściany otwierały się nagle jak okna. Ogólny huk i wyrastające pagórki gruzu! Trudno było znaleźć jakąś kryjówkę bo w każdej chwili miejsce, w którym się stało mogło przestać istnieć. Stamtąd skierowano nas do Batalionu Baszta. Najpierw obierałyśmy w kuchni kartofle (w szkole na Woronicza, róg Krasickiego). W miarę jak ubywało miejsc w szpitalu Elżbietanek, który był systematycznie bombardowany, utworzono filie tego szpitala w pobliskich willach. Takich niedobitków z różnych oddziałów jak my było więcej. Zakwaterowano nas na ulicy Krasickiego 20 i przydzielono do poszczególnych placówek do obsługi rannych. Z Wandą Białą zostałyśmy rozdzielone. Ja trafiłam na punkt sanitarny na ulicy Lenartowicza 18. Posiłki przynosiła nam z kuchni na Woronicza tzw. Mamcia zajmująca się aprowizacją (spotkałam Ją po wojnie raz w Gdyni ale była chyba tu tylko na wakacjach).
         Z biegiem dni chłopcy rozbili jakieś magazyny niemieckie i zdobyli ubrania. Dostałyśmy zielone bluzki i brązowe spódnice oraz szare płaszcze z koca, niemiłosiernie ciężkie. Było to dla mnie bardzo cenne bo wyszłam z domu tylko w szarej płóciennej sukience i sweterku. Potem było to moje jedyne odzienie przez długie miesiące.
         Wraz ze mną na punkcie była Zosia, nazywała się Zdziarska, siostra Teni rannej pierwszego dnia. W dzień obsługiwałyśmy naszych chorych a wieczorem chodziło się na Pola Mokotowskie do studni po wodę. Niemcy strzelali świetlnymi pociskami. Trzeba więc było przeczekać aż przeleci seria i wtedy przeskoczyć ulicę Lenartowicza. Dalej teren był już osłonięty. Trudniej było przeskakiwać w drodze powrotnej z pełnym wiadrem i czasami doniosło się połowę ale i tak dobrze, że była woda. Życie toczyło się w miarę dobrze, jak na tamte warunki, do momentu kiedy zaczęły "ryczeć krowy" czyli pociski zapalające. Jak przeleciało ich 12 to drzewa były gołe i palił się nawet bruk a domy się chwiały. Wtedy przeniosłyśmy naszych rannych do bloku na Puławską 126, do kotłowni. Wkrótce jednak samoloty rozpoczęły akcję i bombardowały większe obiekty. Kończyłam właśnie opatrunek łączniczce "Białyni" która została ranna na Wyścigach w dłoń i w brzuch i wtedy usłyszałam niesamowity huk: coś się waliło i dokoła kurz, wyskoczyłam więc na schody zobaczyć czy mamy wyjście. Schody częściowo zasypane ale wyjście było. Natomiast sąsiedni dom został całkowicie zawalony. Po uspokojeniu naszych rannych pobiegłam na chwilę do moich kuzynów Grendyszyńskich na ulicy Krasickiego aby się otrzepać z kurzu bo wyglądałam jak upiór w czerwonym ceglanym pyle. Wuj Kazimierz, mimo protestów żony, postanowił iść ze mną na Puławską, żeby pomóc odkopywać ludzi zasypanych w piwnicy. Pamiętam jej słowa jak wołała za mężem: "Kaziczku, nie zostawiaj mnie samej!" Biegliśmy wzdłuż ogródków na tyłach ul. Puławskiej gdy znów nadleciały samoloty. Wuj coś krzyknął, prawdopodobnie żebym może położyła się wzdłuż ogrodzenia a co on zdaje się uczynił. Ja natomiast zobaczyłam chłopaków wskakujących do jakiegoś dołu. Wskoczyłam za nimi. Okazał się rowem krytym. Po chwili jednak ziemia posypała się na nas i w rowie się rozjaśniło. Zaraz padło hasło do odwrotu. Wychodzimy z rowu i nie poznajemy naszych ogródków. Tuż obok rowu, w którym byliśmy schowani był ogromny lej po bombie a na kupie ziemi wywalonej z leja leży mój zabity wuj. Nie miałam odwagi iść do cioci i powiedzieć o tym, tym bardziej że znów z naszymi rannymi przeprowadziliśmy się na Lenartowicza. Ciocię powiadomili żołnierze, którzy zbierali rannych i zabitych. Dopiero wieczorem ciocia mnie wezwała. Wuj leżał na improwizowanym katafalku w pokoju a pod nim kałuża krwi. Miał wyrwaną łopatkę i dziurę w głowie. Został pochowany w Parku Dreszera. Tydzień po nim zginął ich jedyny syn, też Kazimierz zwany Żukiem. Również pochowano go w Parku Dreszera.
         Jeden z moich rannych strasznie głupio był raniony. Chłopaki mieli skądś konia. Jeden czyścił konia a drugi dubeltówkę przy czym kolbą uderzył konia po zadzie. Dubeltówka wystrzeliła i trafiła chłopaka w udo. Miał udo pełne śrutu. Nie było możliwości usunięcia w tamtych warunkach. Leżał więc taki nie-bohaterski żołnierz, bo o chodzeniu nie było mowy.
         Na ulicy Lenartowicza stacjonowaliśmy do końca naszej walki w Powstaniu. 18 września nadleciały amerykańskie superfortece ze zrzutami. Leciały w szyku jak na paradzie. Pełni nadziei popatrzyliśmy w niebo bo widok był imponujący. Leciały wysoko ze względu na obstrzał z dołu. Niestety, większość zrzutów spadła na stronę niemiecką.
         24 września zaczął się zmasowany atak na Mokotów. Strzelanina była ze wszystkich możliwych rodzajów broni. Kto tylko mógł kuśtykać podpierał się kosturem czy deską i uciekał rowami strzeleckimi w kierunku Śródmieścia. Zostało tylko trzech chłopaków leżących i "Białynia". Ja z Zosią zostałyśmy z nimi na ochotnika a cała ludność opuściła swoje domy i wycofała się. Znosiłyśmy rannych do sutereny. Nagle piekło ucichło. Weszły oddziały SS a my udawaliśmy naturalnie cywilów. Niemcy w pierwszej chwili kazali nam wynieść rannych na zewnątrz aby ich wywieźć do szpitala za Warszawę. Każda wzięła jednego na plecy i z trudem wytaszczyłyśmy ich po schodach do ogródka. Dalej nie miałyśmy siły. Niemcy patrzyli podśmiewając się. Nagle kazali ich odnieść z powrotem i pójść do willi na ulicę Krasickiego gdzie było dwóch rannych bez opieki, aby ich przynieść do nas. Nie wiadomo dlaczego sanitariuszki zostawiły ich samych sobie. Jak się okazało ci dwaj mieli pistolety pod poduszkami więc Niemcy wiedzieli już, że to nie cywile. Przytaskałyśmy ich na noszach i położyłyśmy obok naszych. Cały czas Niemcy twierdzili, że ranni pojadą do szpitala. Po chwili jeden Niemiec polecił nam zostać z rannymi, natomiast inny, chyba Ślązak, powiedział :"Idźta do dumu". Wyszłyśmy więc do ogrodu. Okna piwnicy zajętej przez rannych wychodziły właśnie na ten ogród i przechodząc przez niego usłyszałyśmy strzały z piwnicy. Zrozumiałyśmy, że zabili rannych chłopaków w łóżkach. Zmartwiałyśmy z przerażenia bo dotarło do nas że i my możemy podzielić ich los. Podszedł do nas jakiś SS-man Ukrainiec i zażądał zegarka. Zosia, półprzytomna ze strachu, zdjęła i bez słowa oddała mu. A potem odeszłyśmy nie zatrzymywane. Zapamiętałam nazwiska tylko dwóch spośród naszych trzech rannych: Kazik Kozieradzki i ....... Wódkowski.
         Szłyśmy w kierunku Wyścigów za grupą ludzi. Po drodze spotkałyśmy lokatora tego domu gdzie stacjonowałyśmy z naszymi rannymi wiozącego na rikszy "Białynię". Widocznie w tym zamieszaniu z wynoszeniem rannych zabrał ją i teraz pomógł jej wydostać się z piekła. Doszliśmy do stajni. Tam nocowaliśmy. Rano wszystkie osoby starsze, ranni i matki z dziećmi zostały odwiezione ciężarówkami do Pruszkowa. Reszta była pędzona piechotą.
         Wychodziliśmy z ruin Warszawy. Kiedy mijaliśmy lotnisko nadleciały samoloty radzieckie toteż nasza eskorta rozpierzchła się. Poboczem szły kobiety z pola więc szybko do nich dołączyłyśmy, ja i Zosia. W ten sposób udało nam się uciec z transportu do obozu w Pruszkowie. Doszłyśmy do Grójeckiej, a tu Wacha, a my nie miałyśmy żadnych dokumentów! Zauważyłyśmy jednak dzieci ciągnące wózki z kartoflami (to był Rakowiec, już poza granicami Warszawy więc życie tu toczyło się w miarę normalne w porównaniu z Powstaniem). Dołączyłyśmy do nich i tak zdołałyśmy uniknąć kontroli. Ruszyłyśmy biegiem przez pole w kierunku Otrębus, bo tam dochodziła kolejka EKD. Na stacji oniemiałyśmy: stoiska z warzywami i owocami. Nagle znalazłyśmy się w innym świecie! Trudno było nam uwierzyć, że tu życie mogło toczyć się normalnie.
         Rozstałam się z Zosią; ona pojechała do swoich znajomych a ja do Grodziska do państwa Wehr, przedwojennych sąsiadów z okolicznego majątku. Tu zastałam już 20 osób z Warszawy m.in. ciocię Jadzię Jokiel. Cała młodzież spała pokotem na słomie nakrytej kocami w budyneczku gospodarczym i c. Jadzia z nami jako przyzwoitka.
         Ludność była wywożona z Warszawy pociągami. Chodziliśmy więc na stację i kiedy zatrzymywały się lub zwalniały podawaliśmy ludziom chleb i wodę. Niemcy gonili nas ale jakoś dawaliśmy radę pomagać wycieńczonym pasażerom. Gdy Niemiec był na jednym końcu peronu to my błyskawicznie zaraz na drugim.
         Pan Wehr pomógł mi wyrobić dokument tożsamości.
         Od czasu do czasu zjawiał się w Grodzisku Janek Jokiel. Wpadał i zaraz znikał. Musiał ukrywać się jako zrzutek cicho-ciemny. Ujawnił się tylko najbliższym.
         Na początku października dotarła do nas wiadomość, że chorych i rannych ze szpitala Wolskiego przewieziono do Milanówka i że jest wśród nich siostra mojej Matki, c. Marianna, która będąc ciężko ranna od odłamków granatów rzuconych przez Własowców, została przewieziona właśnie na Wolę. Pojechałam więc i zabrałam Ciocię do Grodziska, ale tam nie mogła być długo bo dom pp. Wehrów, aczkolwiek gościnny, pękał dosłownie w szwach i już wyczerpały się jakiekolwiek możliwości aprowizacji.

Wanda Thun z Pieńkowskich


     

Wanda Thun z Pieńkowskich
ps. "Wandzia"
żołnierz AK, sanitariuszka
kompania "Jeremiego"
1 Dywizjon Artylerii Konnej im. Bema, patrol sanitarny





opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz




Copyright © 2006 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.