Chciałbym zaprosić do lektury rozważań pana Janusza Wałkuskiego na temat niemieckiej broni pancernej użytej w czasie Powstania Warszawskiego 1944 r.
          Janusz Wałkuski jest z urodzenia i ducha warszawiakiem. Mieszka w tym mieście bardzo długo i jest z nim związany emocjonalnie. Przeżył Powstanie Warszawskie na Woli i Starym Mieście.
          Autor jest człowiekiem renesansu. Z wykształcenia jest geodetą, ale pisze książki, jest malarzem, fotografikiem i modelarzem. Jest również świetnym gawędziarzem.
          Jego tekst wprowadzi nas w realia wydarzeń w czasie powstania, przybliży atmosferę tamtych trudnych czasów.

Maciej Janaszek-Seydlitz

Pancerna broń niemiecka i lotnictwo podczas Powstania Warszawskiego.

          Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie jestem specjalistą od broni pancernej a moim celem nie jest wykład na temat parametrów technicznych niemieckiej broni pancernej ani szczegółowy opis jej użycia w Warszawie podczas Powstania Warszawskiego 1944 r. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do licznej literatury, np. artykułu Janusza Ledwocha "Warszawa 1944" w miesięczniku "Militaria XX w." nr 148 2002 r.
          W czasie Powstania Warszawskiego jako niespełna 11-letni chłopak 4-krotnie spotkałem się z niemieckimi czołgami. Przeżycia z tym związane wywołały u mnie po latach zainteresowanie bronią pancerną użytą przez Niemców w powstaniu.

          W momencie wybuchu Powstania mieszkałem z moją mama na Woli na ul. Chłodnej 18, na wprost Waliców, niedaleko kościoła św. Boromeusza. Był 1 sierpnia, ok. godz. 17.00. W pobliżu nie słychać było jeszcze jakiś większych akcji. Przed naszym domem zatrzymały się 2 niemieckie czołgi. Nie potrafię powiedzieć dokładnie, jakiego typu, nie było to takie proste, żeby je dokładnie obejrzeć. Jednak chłopakom w moim wieku, miałem wtedy 10,5 roku, wydawało się wręcz koniecznością obejrzeć te pojazdy.
          W bramie naszego domu było trzech żołnierzy AK. Czołgi były tuż tuż i oni postanowili ostrzelać je z ... pistoletów. Na szczęście ludzie z naszego domu ich obrugali i odwiedli od tego bezsensownego pomysłu, który mógł się skończyć tragicznie dla mieszkańców kamienicy.
          Ja z chłopakami poleciałem natomiast do kolegi na 3 piętro, którego okna mieszkania wychodziły na ulicę, aby z góry zobaczyć, jak te czołgi wyglądają. Niedaleko naszego domu był budynek żandarmerii na Chłodnej, słynna Nordwache. Gdy wyjrzeliśmy z okna, Niemcy zauważyli ruch i pociągnęli serię z karabinu maszynowego po naszym domu. Niewiele brakowało, żebyśmy przez naszą ciekawość stracili życie. To było moje pierwsze spotkanie z czołgami. Zobaczyłem je wprawdzie z góry, ale z bardzo bliska. Nie potrafię ich zidentyfikować, prawdopodobnie były to działa szturmowe.
          Przy okazji chciałbym wyjaśnić, czym się różni działo szturmowe od czołgu. Czołg ma z reguły obrotową wieżę, a działo szturmowe nie. Działo szturmowe może tylko w granicach kilku stopni manewrować lufą, przy koniecznym większym zakresie trzeba ustawiać się do strzału całym pojazdem.
          Budynek Nordwache, zdobyty później przez powstańców przetrwał do dnia dzisiejszego. Jest na nim tablica pamiątkowa. Niestety są teraz zakusy, aby go spaprać. Jakiś deweloper planuje dobudowaniu mu 2 pięter. Ostro protestują przeciwko temu różne stowarzyszenia, między innymi Stowarzyszenie Ulicy Chłodnej.

          Drugie moje spotkanie z czołgami było już na Starym Mieście. W pierwszych dniach sierpnia opuściliśmy nasze mieszkanie na Chłodnej, bo Niemcy zbliżali się już do Wroniej. Cała Chłodna i Elektoralna były pod ostrzałem. W tej sytuacji 6 sierpnia przeszedłem z mamą na Stare Miasto. Wyszedłem na spacer. Było akurat bardzo spokojnie, nikt nie strzelał, nic nie huczało. Ludzie chodzili po ulicach, otwarte były sklepy. Obejrzeliśmy z mamą powstańczą defiladę na ul. Długiej. Mama miała koleżankę na Nowym Mieście i potem wybrała się do niej w odwiedziny.
          Ja korzystając z okazji zacząłem rozglądać się po Placu Krasińskich. Nie znałem Starego Miasta, wszystko tu było dla mnie ciekawe. Na Placu Krasińskich niedaleko Świętojerskiej była drewniana budka. Za ta budką były poustawiane butelki z benzyną, butelki zapalające przygotowane na czołgi.
          Tak się złożyło, że nie wiadomo skąd i w jaki sposób na Plac Krasińskich wjechały dwa niemieckie czołgi. Ludzie zaczęli krzyczeć, żebym się schował. Gdzie ja się mogłem schować na placu - tylko za tę budkę z butelkami zapalającymi. Gdyby Niemcom przyszło do głowy rąbnąć pociskiem w tą budkę, nie miał bym okazji dziś o tym opowiadać. Ale szczęśliwie dla mnie czołgi pokręciły się trochę po placu i wycofały na Bonifraterską przez lukę w budynku. To było moje drugie spotkanie.

          Trzecie spotkanie, 13 sierpnia, było dla mnie bardzo bolesne, bo znalazłem się w bezpośrednim zasięgu wybuchu "czołgu-pułapki" na Kilińskiego. Tam mnie dość mocno poturbowało. Odczuwam to czasami do dzisiaj. Ale udało mi się przeżyć, mimo że zginęło tam na pewno ponad 300 osób, a niektóre szacunki mówią, że nawet do 500 osób mogło tam zginąć.
          Jest to przypadek szczególny, drugiej takiej masakry w Powstaniu nie było. Były wprawdzie przypadki, że podczas jednego bombardowania ginęło 1.000 osób, tak jak w kościele św. Jacka. Ale ich zasypał gruz, nie było ich widać. Tutaj natomiast widać było wszystko. Po wybuchu jakiś czas byłem nieprzytomny, ale po kilku dniach, sytuacja tego wymagała, musiałem stanąć na nogi. I to było trzecie spotkanie. Pojazd, który wybuchł trudno nazwać czołgiem, był to pojazd pancerny. Opowiem o nim potem trochę więcej.

          Ale przedtem opowiem o moim czwartym spotkaniu z niemieckimi czołgami, czwartym i ostatnim. 2 września, po upadku Starówki Niemcy wyprowadzili nas na Rynek Mariensztacki. Ustawiono nas tam wśród innym mieszkańców, brutalnie wypędzonych ze Starego Miasta.
          Rynek był do połowy zapełniony ludźmi. A od strony Wisły stały 3 działa szturmowe. Pamiętam, że miały charakterystyczne krótkie lufy. Były to z pewnością "StuG III", pierwszy model niemieckiego działa szturmowego. Strzelały pociskami kalibru 75 mm. Przed tymi działami były ustawione karabiny maszynowe. Wszyscy byliśmy przekonani, że Niemcy zaraz ich użyją. Stało się jednak inaczej. Postaliśmy trochę na placu a potem zaczęto nas przepędzać dalej. Krętą na początku drogą, bo w Śródmieściu ciągle jeszcze trwały walki, przeszliśmy do Elektoralnej, Chłodnej i do kościoła św. Wojciecha. Powszechnie wiadomo, co było potem.




Działo szturmowe Sturmgeschütz StuG III Ausf. B Sd.Kfz 142/1: masa: 23.900 kg; długość: 540 cm; szerokość: 293 cm; wysokość: 198 cm; prędkość maksymalna: 40 km/h; uzbrojenie: armata szturmowa krótkolufowa o małej prędkości wylotowej kal. 75 mm; 1 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: armata 44 szt., KM 600 szt.; załoga: 4 osoby


          Teraz chciałbym opowiedzieć o "Borgwardzie". Było to pierwsze użycie w Powstaniu tego pojazdu, o którym nikt nic nie wiedział, żaden powstańczy wywiad. Był to po prostu nowy sprzęt niemiecki wyprodukowany w połowie 1943 r. i użyty masowo w Powstaniu Warszawskim. Był pojazdem nieuzbrojonym sterowanym radiem lub przez 1 osobową załogę.
          13 sierpnia 1944 r. 2 działa szturmowe "StuG 40" podprowadziły "Borgwarda" do barykady na Podwalu od strony Placu Zamkowego. Pojazd szedł między nimi. Celem akcji było zniszczenie barykady broniącej od południa dostępu do Starego Miasta. W zamierzeniu operator "Borgwarda" miał spowodować zsunięcie na barykadę skrzyni z ładunkiem wybuchowym zainstalowanej w przedniej części pojazdu i zdetonowanie jej po bezpiecznym oddaleniu się "Borgwarda" na pozycje niemieckie. Gdy pojazd znalazł się w pobliżu barykady, działa szturmowe wycofały się.




Działo szturmowe Sturmgeschütz StuG 40 Ausf. III G Sd.Kfz 142/1: masa: 23.900 kg; długość: 556 cm (bez lufy); szerokość: 295 cm; wysokość: 215 cm; prędkość maksymalna: 40 km/h; uzbrojenie: armata szturmowa kal. 75 mm; 1 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: armata 36 szt., KM 600 szt.; załoga: 4 osoby


          Przed barykadą było dużo różnego żelastwa. "Borgward" wjechał wysoko na barykadę, zaplątał się w żelastwie i nie mógł się wycofać. Powstańcy obrzucili go butelkami zapalającymi. Niemiec obsługujący pojazd wyskoczył z niego i uciekł w ruiny. Powstańcy byli zajęci rzucaniem butelek, nie trzymali broni gotowej dostrzału. Za Niemcem poszła jedna seria ze "Schmeissera", ale go nie trafiła.
          Powstańcy ugasili pożar, zrobiła się cisza. Niemcy nie strzelali. Zwykle było tak, że próbowali ściągnąć uszkodzony pojazd albo rozwalali wrak "Goliatem". Tu było inaczej. Powstańcy nie wiedzieli, o co chodzi. Nie znali tego pojazdu, myśleli, że jest to tankietka (lekki czołg). Po ugaszeniu pożaru udało się im uruchomić silnik "Borgwarda" i przejechać nim przez barykadę na naszą stronę. Pojazd ruszył Podwalem w stronę Długiej.





Transporter opancerzony, ciężki nosiciel ładunków wybuchowych Schwerer Ladungsträger Borgward B IV SdKfz 301: masa: 3450 kg; długość: 335 cm; szerokość: 180 cm; wysokość: 125 cm ; prędkość maksymalna: 40 km/h; uzbrojenie: 450 kg materiału wybuchowego; załoga: 1 osoba

          Po pewnym czasie, skręcił w prawo w ulicę Piekarską i potem przez Zapiecek wjechał na Rynek Starego Miasta. Dookoła zbiegło się mnóstwo ludzi podziwiających powstańczą zdobycz. Z Rynku "Borgward" wjechał w Nowomiejską. W trakcie jego przejazdu trzeba było rozbierać kawałki stojących na jego drodze barykad, aby umożliwić mu przejazd. Takich barykad na Starym i Nowym Mieście było w późniejszej fazie obrony Starówki ponad 50. Na drodze "Borgwarda" było ich kilka.
          Po wyjeździe z Nowomiejskiej pojazd skręcił w lewo i zatrzymał się na Podwalu na wprost mojego domu Podwale 29, na wysokości istniejącego obecnie betonowego podestu, gdzie jest przejście na Szeroki Dunaj. W czasach powstanie w tym miejscu Podwale było zabudowane po obu stronach. Była to wąska ulica, z trudem mijały się na niej dwa wozy konne.
          "Borgward" stał przy moim domu, a w międzyczasie ludzie rozbierali część barykady przy budynku Podwale 23 (gdzie teraz mieści się Zarząd Główny PTTK), aby umożliwić mu dalszy przejazd. Trwało to ok. 15-20 minut. W międzyczasie tłum przy pojeździe zgęstniał. Wszyscy chcieli być blisko zdobyczy. Po zrobieniu dziury w barykadzie "Borgward" ruszył dalej.
          Oczywiście każdy chciał się na nim przejechać, ja też. Korzystając z tego, że pojazd zatrzymał się tuż przy mnie, przepchałem się przez tłum. Z początku nie miałem jak się zaczepić. Ale potem udało mi się!!! Jedną ręką złapałem się za tłumik, o coś zahaczyłem się nogą i tak pojechałem. Za drugą rękę trzymał mnie pan Józio, znajomy z naszego domu, też jadący na "czołgu". Tłumik zaczął się rozgrzewać i parzyć mnie w rękę. Po chwili stał się tak gorący, że musiałem go puścić i odpadłem od pojazdu. Nie udało mi się wcisnąć się powtórnie, a "Borgward" w międzyczasie skręcił w prawo w Kilińskiego.

          Dalszy przebieg wydarzeń jest opisany między innymi w książce Roberta Bieleckiego "Długa 7 w Powstaniu Warszawskim". Wydane teraz wznowienie tej książki nie jest dostępne w sprzedaży detalicznej w księgarniach. Ksiązka została wydana w nakładzie bodajże 500 egz. z prywatnych funduszy przez pana prof. Marka Cieciurę i przez niego była osobiście rozprowadzana po bibliotekach i muzeach. Wydawcę dostarczającego poszczególne egzemplarze traktowano czasami jak posłańca, mimo że jest rektorem jednej z warszawskich uczelni.
          W mojej ocenie jest to jedna z najlepszych książek o Powstaniu Warszawskim. Mnie jest ona szczególnie bliska, gdyż autor przedstawia w niej monografię szpitala na ul. Długiej 7, który zaczął działać od 11-13 sierpnia. Był to największy powstańczy szpital na Starym Mieście. W tym szpitalu pracowała ochotniczo moja mama. W czasie okupacji przeszła ona konspiracyjne szkolenie sanitarne i po przejściu na Stare Miasto zgłosiła się do pracy w tym szpitalu. Pracowała tam prawie do końca szpitala. Pod koniec sierpnia ja też zostałem dość poważnie ranny i wtedy mama siedziała przy mnie. Dzięki temu prawdopodobnie ocalała z masakry szpitala 2 września. Niemcy wymordowali tam kilkuset rannych i część personelu.

          W książce jest pewna nieścisłość. Autor pisze, że "Borgward" zatrzymał się przy Podwalu 23 i tam czekał na rozebranie barykady. Tak nie było, wiem o tym dokładnie, bo sam w tym uczestniczyłem. Ja na trasie od kładki betonowej do skrętu w Kilińskiego byłem na nim uczepiony. Przy Podwalu 23 on się w ogóle nie zatrzymał, po prostu tamtędy przejechał. Ta ulica wyglądała wtedy zupełnie inaczej, wszystko było zrujnowane, zgruzowane.
          Gdy "Borgward" robił zwrot, by skręcić w Kilińskiego, ja odpadłem. Po prostu musiałem się puścić. Nie było szansy utrzymać się na pancerzu. Nie mogłem się też powtórnie do niego docisnąć.
          Wiedziałem, że moja mama wróciła do domu z dyżuru w szpitalu i spała. Mama odpoczywała śpiąc w domu 3-4 godziny na dobę, resztę czasu spędzała na dyżurach w szpitalu. Chciałem jak najszybciej pobiec do mamy i opowiedzieć jej o czołgu, który zdobyli powstańcy.
          Przebiegłem kilkanaście metrów, znalazłem się na Podwalu, 2-3 metry za rogiem budynku, tam gdzie jest poszerzony chodnik. Byłem tuż za narożnikiem, gdy nastąpiła eksplozja. Te 2-3 metry ocaliły mi życie. W szoku po wybuchu, pobiegłem z powrotem szukać swego kolegi, nie wiedziałem co się z nim stało. Miałem kolegę Antka, który był ode mnie 2 lata starszy. Był on na wierzchu "Borgwarda".
          Chwilę potem straciłem przytomność. Podniosły mnie, jak się później dowiedziałem, 2 sanitariuszki w panterkach. Ja nic nie słyszałem, widziałem tylko jak poruszają się ich usta. Krew poszła mi z uszu, gardła, każdej dziurki w głowie.

          Jak wspomniałem wcześniej, "Borgward" na pochylni z przodu miał zainstalowaną skrzynię ładunkową, w której było pół tony materiału wybuchowego. Mówi się, że niekoniecznie musiał to być trotyl. Wskazywał na to kolor płomienia. Niemcy po prostu nie mieli dostatecznej ilości składników, aby wyprodukować odpowiednią ilość trotylu i używali środka zastępczego, który palił się jasno-pomarańczowym płomieniem.
          Gdy "Borgward" zakręcał, a ja od niego odpadłem, kierowca-powstaniec musiał przypadkowo wcisnąć jakąś dźwignię i zasobnik zsunął się na ziemię. Prawdopodobnie mechanizm zegarowy ładunku wybuchowego uruchomił się przy wjeździe pojazdu na barykadę na Podwalu z Placu Zamkowego. A może uruchomił go przypadkowo powstaniec kierujący pojazdem. Tego się już nigdy nie dowiemy.
          Wydarzenie na Kilińskiego stało się jedną z przyczyn , dla których zająłem się czołgami. Przeczytałem w książce płk. Adama Borkiewicza "Powstanie Warszawskie 1944" , że na Kilińskiego wybuchł mały czołg "Mark I". W wydaniu książki z 1957 r. użyto jeszcze bardziej dziwacznego określenia "Marek I".
          Nie wiem zupełnie, dlaczego akurat "Mark I". Była to nazwa angielskiego czołgu z I wojny światowej o specyficznym kształcie, różniącym się od sylwetek czołgów z II wojny światowej.




Czołg Mark I


          Około 1960 r. wybrałem się do Muzeum Wojska Polskiego, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o sprawie. Okazało się, że wszystkie znajdujące się w muzeum albumy i książki niemieckie były utajnione, nie mogłem się do nich dobrać.
          Pomógł mi wówczas gen. Stanisław Komornicki (wówczas pułkownik), który zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. W tamtym czasie znał on dobrze bibliotekarkę muzealną, która udostępniła mi wszystko, co było w muzeum na temat broni pancernej. Ponieważ na własne oczy widziałem jak wyglądał tajemniczy "czołg", bez trudu go zidentyfikowałem. Dowiedziałem się, że nazywa się "Borgward IV", że był produkowany w Bremie. Poznałem grubość jego pancerza, wymiary i inne parametry techniczne.
          Zacząłem poruszać ten temat przy różnych okazjach, ale nie odnosiło to żadnego skutku. W tamtych czasach były ograniczone wszelkiego rodzaju publikacje na temat Powstania Warszawskiego. Prawda przebiła się dopiero po 15-20 latach, niekoniecznie tylko z mojej inicjatywy. Inni też dowiedzieli się, że był to "Borgward IV".
          Potem zrobiłem model "Borgwarda", a ponieważ wiedziałem, że występował w towarzystwie "StuG'ów", postanowiłem zapewnić mu to towarzystwo i wykonałem następny model, działa szturmowego "StuG". I tak się zaczęło. Okazało się, że były w Powstaniu używane jeszcze inne niemieckie pojazdy pancerne. Zacząłem czytać o szczegółach dotyczących tego typu uzbrojenia. Powiększyłem swój zakres wiedzy i w rezultacie postanowiłem wykonać modele wszystkich niemieckich pojazdów pancernych biorących udział w Powstaniu Warszawskim. I tak stopniowo powstała cała kolekcja. Nie będę tu podawał wszystkich szczegółów technicznych dotyczących poszczególnych pojazdów. Można je teraz stosukowo łatwo znaleźć w literaturze i internecie.

          Wrócę jeszcze na chwilę do "Borgwarda". Adam Borkiewicz, pisząc o "Marku I", miał prawdopodobnie na myśli lekki czołg niemiecki "Panzer I". Specjalnie zrobiłem ten model, aby pokazać, czym się różni od "Borgwarda". Później inni autorzy powtarzali błędną interpretację Borkiewicza, aż do lat 70-tych.




Czołg lekki Panzerkampfwagen I: masa: 6.000 kg; długość: 442 cm; szerokość: 206 cm; wysokość: 172 cm; prędkość maksymalna: 40 km/h; uzbrojenie: 2 KM 7,92 mm; zapas amunicji: 2.250 szt.; załoga: 2 osoby


          Modele przez mnie wykonane dają pewne możliwości, których nie dostarczają ilustracje zawarte w książkach i albumach. Pozwalają mianowicie obejrzeć czołg lub inny pojazd pancerny z dowolnego kierunku, zapoznać się z wszystkimi jego detalami. Wszystkie moje modele są wykonane w identycznej skali 1:35. Korzystam z zestawów renomowanych firm w Korei Płd, Japonii i Włoszech. Gwarantuje to rzetelne odwzorowanie pierwowzorów i zachowanie detali przy równoczesnej wysokiej jakości materiału, z którego są wykonane modele. Niezłe zestawy robione są również na Ukrainie, ale stosowane tam materiały pozostawiają wiele do życzenia, są łamliwe. Jednakowa skala pozwala na porównanie ze sobą rozmiarów poszczególnych pojazdów. Dla jeszcze lepszej ilustracji umieściłem przy nich sylwetki żołnierzy.
          Wykonanie kolekcji to bardzo żmudne i kosztowne zajęcie. Prace nad jednym modelem trwają zwykle 2-3 miesiące. Dla przykładu, model "Tygrysa", który wykonałem zawiera ponad 900 elementów. Koszt zestawu to około 300 zł. Do tego dochodzi koszt farb, kompresora, aerografu. Kompresor kosztuje 400 zł, aerograf 600 zł. Jest to więc raczej kosztowna zabawa, zwykle niedostępna dla młodzieży. Zaletą współczesnych czasów jest fakt, że praktycznie wszystkie modele są dostępne na rynku. Można określony model zamówić w sklepie modelarskim i w krótkim czasie odebrać zamówienie. Jedynym w zasadzie ograniczeniem są możliwości finansowe.
          Modele redukcyjne czołgów i samolotów wykonuję w domu. Poza tym konstruuję modele latające zamolotów, które ze względu ma rozmiar wykonywane są w modelarni. Porozumiałem się z jedną ze szkół na Woli, która udostępniła mi pomieszczenie. Oczywiście na dała żadnych środków finansowych. Załatwiliśmy z kolegami sami narzędzia i materiały. Tam wykonuję modele, a przy okazji przychodzą dzieciaki i uczą się modelarstwa. Jestem tam dwa razy w tygodniu przez 2-3 godziny. Sprawia mi radość, że mogę coś przekazać tym dzieciakom.
          Jako ciekawostkę powiem, że w kilku spotkaniach z młodzieżą dotyczących niemieckiej broni pancernej największe zainteresowanie czołgami wykazywały ... dziewczyny. Chłopcy interesowali się raczej samolotami, tak zresztą jak i ja. Dla uzupełnienia, mojej kolekcję pancerną wykonałem również model Stukasa.

          Modele pojazdów pancernych były dla mnie nowym wyzwaniem. W zasadzie jestem modelarzem lotniczym. Pierwszy model samolotu wykonałem w 1947 r.
          Są dwie metody wykonywania modeli. Niektórzy modelarze wykonują modele czołgów lub samolotów dla samego modelu. Wykonują więc również wnętrza modeli, odtwarzając nawet takie drobiazgi, jak ruchome zegary, numery rejestracyjne, znaki pułków, do których pojazdy były przydzielone.
          Mnie nie zależy na robieniu środków. Moje modele służą określonemu celowi, jakim jest przybliżenie prawdy i okoliczności towarzyszących Powstaniu Warszawskiemu. Według mnie takie modele jak moje mają w przyszłości wartość historyczno-dokumentalną. Można na nich wszystko pokazać, zgadza się każdy wymiar i szczegół wyposażenia. Mogą w jakimś stopniu zastąpić oryginały eksponowane w muzeum, pod warunkiem, że tam będą dostępne. W Europie nie ma muzeum, gdzie są zgromadzone wszystkie te pojazdy. W Muzeum Wojska Polskiego na I piętrze można np. zobaczyć jak wygląda cały "Goliat" i gąsienice do niego, a na ekspozycji plenerowej "Hetzera".
          Ja chyba po raz pierwszy użyłem zdjęcia modeli w wersji parafabularnej. Zdjęcia moich modeli są aktualnie wykorzystywane przez różnych publicystów. Można zrobić różne ich ujęcia, z góry, z dołu z boku, tyłu i przodu.
          Mam dwie wersje zdjęć. Jedna dokumentacyjna, a druga to te same zdjęcia wkomponowane w tło powstańczej Warszawy. Tło zostało dopasowane do tej samej skali i perspektywy. Wygląda to dość oryginalnie.

          Spróbuję teraz oszacować łącznie siły pancerne, którymi Niemcy dysponowali w powstaniu. Nie są to dane 100% pewne. W momencie wybuchu powstania pancerne siły niemieckie zlokalizowane w Warszawie nie były zbyt liczne. Po pierwsze bliskość frontu spowodowała, że czołgi i działa szturmowe zostały przerzucone w większości na wschód od miasta. Po drugie dowództwo niemieckie uważało, że ewentualny wybuch powstania zwiększa ryzyko zniszczenia wozów bojowych pozostawionych w mieście. Fakt, że Armia Krajowa nie dysponowała żadnym sprzętem pancernym powodował, że taka strategia wydawała się optymalna.
          Dopiero rozwój walk powstańczych, ich zaciekłość w mieście nazywanym "Polnische Stalingrad" lub "kleine Verdun" zmusiły Niemców do zrewidowania swojego stanowiska. Siły pancerne zostały poważnie wzmocnione przez skierowanie do walki z powstańcami doświadczonych frontowych pancernych jednostek.
          Na początku Powstania Niemcy mieli w Warszawie 60-70 pojazdów pancernych. 17 sierpnia było już 110 pojazdów. Po zajęciu we wrześniu Pragi przez wojska sowiecko-polskie pancerne siły niemieckie w Warszawie zostały wydatnie wzmocnione.
          W toku Powstania Niemcy użyli stosunkowo silnych jednostek pancernych wyposażonych w środki bojowe przystosowane do walk w mieście. W ostatniej fazie walk brały udział dobrze wyekwipowane i wyszkolone jednostki frontowe. W czasie walk użyto wiele typów uzbrojenia, z różnym skutkiem.

          Panuje np. powszechna opinia, że w Powstaniu było dużo ciężkich czołgów PzKpfw VI "Tiger". Być może jest to skutkiem popularnej piosenki powstańczej żołnierzy "Parasola" napisanej przez "Ziutka". A "Tygrysów" było w Warszawie tylko 5 i niczym szczególnym się nie wyróżniły. 31 lipca 1944 zostały one wyładowane na dworcu towarowym na Bródnie z pociągu. Potem przejechały przez Pragę, Most Poniatowskiego i dotarły do koszar na ul. Rakowieckiej. Po wybuchu Powstania zostały skierowane do ostrzału oddziałów powstańczych na Mokotowie.




Czołg ciężki Panzerkampfwagen VI Tiger Sd.Kfz 181: masa: 57.000 kg; długość: 632 cm; 845 cm z lufą); szerokość: 373 cm; wysokość: 288 cm; prędkość maksymalna: 38 km/h na drodze, 20 km/h w terenie; uzbrojenie: działo kal. 88 mm; 2 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: działo 92 szt., KM 5.850 szt.; załoga: 5 osób


          Ustawiono je na rogu Puławskiej i Rakowieckiej, co uniemożliwiło powstańcom uderzenie na dzielnicę niemiecką, na przykład na Aleję Szucha. Potem przez 2-3 dni służyły do przewożenia rannych Niemców przez Lotnisko Mokotowskie na Okęcie, gdzie był szpital.
          W czasie walk na Ochocie powstańcy zaatakowali znajdujące się tam "Tygrysy" zdobycznymi Pancerfaustami. Jeden z czołgów został poważnie uszkodzony, drugi w rezultacie ataku został po trafieniu zdobyty przez powstańców. Niestety przez nieumiejętne obchodzenie się z pojazdem został on unieruchomiony. Powstańcy wymontowali z niego przenośne uzbrojenie a następnie został on zniszczony przez Niemców przy użyciu Goliata. Drugi, uszkodzony, "Tygrys" został przez Niemców odholowany i później prawdopodobnie wyremontowany.
          Pozostałe "Tygrysy" Niemcy szybko wycofali z akcji. Był to za cenny czołg, by używać go do walk ulicznych. Po kilku dniach pozostałe 3 "Tygrysy" wyszły z Warszawy.
          "Tygrysy" były najlepszymi i najcięższymi czołgami niemieckimi. Miały potężny pancerz i działo kalibru 88 mm, gdy większość czołgów niemieckich miało działa kal. 75 mm. W czasie całej wojny Niemcy wyprodukowali 1330 lub 1350 "Tygrysów" i około 850 "Tygrysów Królewskich". W porównaniu, Rosjanie wyprodukowali 35 tysięcy "T-34", a Amerykanie ok. 60 tys. "Shermanów". Żaden z tych czołgów nie miał szans w spotkaniu z "Tygrysem". Pewną wadą tych czołgów był ich znaczny ciężar.

          O wiele więcej walczyło w Powstaniu średnich czołgów niemieckich PzKpfw V "Panther". Związana jest z nimi ciekawa historia. 2 sierpnia 1944 nie wiadomo skąd znalazły się na Karolkowej trzy "Pantery". Jechały one sobie Karolkową w kierunku Żytniej i Mireckiego. Przejechały Mireckiego i wjechały na Okopową. Tu zostały obrzucone granatami przez żołnierzy batalionu AK "Zośka".




Czołg średni Panzerkampfwagen V A Panther Sd.Kfz 171: masa: 45.500 kg; długość: 688 cm (866 cm z lufą); szerokość: 343 cm; wysokość: 310 cm; prędkość maksymalna: 46 km/h na drodze, 24 km/h w terenie; uzbrojenie: działo kal. 75 mm; 2 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: działo 79 szt., KM 4.200 szt.; załoga: 5 osób


          Czołgi zapaliły się, ale jeden z nich zdołał uciec przez plac Kercelego. Nie wiadomo, co się z nim stało, bo wraku nie znaleziono. Pozostałe dwie "Pantery" zostały zdobyte przez powstańców. Jedna z nich została poważnie uszkodzona, bo dostała zrzutowym angielskim granatem, który powstańcy nazywali Gamonem. Był to bardzo ciężki granat przeciwczołgowy kumulacyjny, który robił w pancerzu dziurę, przez którą mógł przejść człowiek.
          Powstańcy bardzo chcieli uruchomić zdobyte czołgi, które w międzyczasie zostały ugaszone. Nie bardzo wiedzieli, jak to zrobić. W końcu znalazł się człowiek, który znał się na tym. Razem z jednym z jeńców, który był chyba z pochodzenia Słowakiem lub Austriakiem i trochę mówił po polsku, uruchomili jeden z czołgów. Zdobyczny czołg został nazwany "Magda". Drugi czołg był poważnie trafiony, miał uszkodzoną instalację elektryczną i trudno go było uruchomić. Zarówno w jednym i drugim czołgu były poważne problemy z akumulatorami. Powstańczy jeździli po całej dzielnicy, szukali stojących samochodów i zabierali z nich akumulatory i benzynę.
          Wreszcie udało się uruchomić oba czołgi. Drugi z nich miał pewne ograniczenia z racji doznanych uszkodzeń. "Magda" prezentowała się natomiast zupełnie dobrze. 4 sierpnia rano powstańcy chcieli przestrzelać w "Magdzie" działo. Jest taka procedura, że aby sprawdzić czy wszystko jest w porządku z lufą, należy wystrzelić z działa choć jeden raz.
          Nie chcąc marnować na darmo pocisku, postanowili wycelować w gniazdo karabinu maszynowego umieszczone na wieży kościoła św. Augustyna stojącego w ruinach getta. Strzał był całkowicie udany, gniazdo karabinu maszynowego zostało całkowicie zniszczone.




Zdobyczna Pantera "Magda"


          Tego samego dnia po południu oddziały AK zorganizowały atak na szpital św. Zofii i szkołę na rogu ul. Żelaznej i Leszna, do której jeszcze 2 miesiące wcześniej chodziłem. Atak był źle skoordynowany i powstańcy nie osiągnęli zamierzonego celu. Jednak "Pantera" spisywała się bardzo dzielnie i zmusiła Niemców do przejścia ze szkoły do szpitala św. Zofii.
          Co się dalej działo z tymi czołgami jest dokładnie opisane w literaturze. 5 sierpnia został przeprowadzony atak na obóz na Gęsiówce. Gęsiówka została zdobyta przy wydatnym udziale "Magdy". Poprzedniego dnia w czasie ataku na szkołę i szpital została uszkodzona wieża czołgowa i czołg musiał ustawiać się do strzału manewrując całym pojazdem. Potem uszkodzenie zostało usunięte, a czołg odzyskał pełną sprawność.
          Pocisków do działa powstańcy mieli pod dostatkiem, ponieważ wcześniej zdobyli na Woli niemiecki samochód, który tam zabłądził i był pełen pocisków do działa. Tak więc, dzięki "Magdzie", Gęsiówka została zdobyta, a uwięzieni tam Żydzi i Polacy uwolnieni. Później przez kolejne dwa dni Pantera była używana do ostrzału pozycji niemieckich w rejonie działania zgrupowania "Radosław" oraz zgrupowania "Chrobry II".
          8 sierpnia rano druga "Pantera", ta z wypaloną dziurą, została ustawiona na Karolkowej. Nie wiadomo skąd, od strony ulicy Grzybowskiej podjechało działo szturmowe, prawdopodobnie StuG III. Trafił on trzykrotnie polską "Panterę". Trochę została poturbowana jej załoga. Druga "Pantera" stała na Mireckiego. Gdy jej załoga dowiedziała się, co się dzieje, natychmiast pospieszyła z pomocą. "Magda" grzmotnęła w StuG'a i go poważnie uszkodziła a może nawet zniszczyła. Była to spektakularna akcja, nasza "Pantera" zniszczyła niemiecki czołg.
          Druga, uszkodzona "Pantera", po otrzymaniu dodatkowych 3 trafień nie nadawała się niestety do dalszej akcji i została spalona. W międzyczasie, 10 sierpnia, doszło do walki pomiędzy "Magdą" a niemieckimi działami szturmowymi, też nie wiadomo dokładnie jakimi, i samochodami pancernymi. Biedna "Magda" nie sprostała przeważającym siłom nieprzyjaciela i został uszkodzona tak, że nie nadawała już do użytku. A 11 sierpnia powstańcy opuścili Wolę przechodząc przez getto na Stare Miasto. Odchodząc zniszczyli zdobyczny czołg.
          Trzeba pamiętać o tym, że siła działa "Pantera" była o wiele większa dzięki jego bardzo długiej lufie. Pocisk miał się tam gdzie rozpędzić. I siła uderzenia tego pocisku była miażdżąca. Żaden czołg na froncie nie dawał rady "Panterze", poza Tygrysem.
          "Panter" w czasie Powstania Warszawskiego było w Warszawie około 80.

          Najliczniej Niemcy użyli w Warszawie w 1944 r. średnich czołgów "PzKpfw IV". Czołgi te wchodziły m.in. w skład wyposażenia II batalionu pułku pancernego "Herman Göring", który w momencie wybuchu powstania był zgrupowany na Ulrychowie na Woli. Obecność tych czołgów miała istotny wpływ na losy powstania na Woli.




Czołg średni Panzerkampfwagen IV Ausf. H Sd.Kfz 161: masa: 25.000 kg; długość: 589 cm (702 cm z lufą); szerokość: 330 cm; wysokość: 268 cm; prędkość maksymalna: 38 km/h ; uzbrojenie: działo kal. 75 mm; 2 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: działo 87 szt., KM 3.150 szt.; załoga: 5 osób


          Był to najbardziej popularny czołg niemiecki w czasie II wojny światowej. Wyprodukowano go ponad 8.500 szt. W czasie Powstania Warszawskiego było ich łącznie około 100 szt. Kilka z nich udało się powstańcom zniszczyć lub uszkodzić.

          Oddziały RONA biorące udział w pacyfikacji Woli, a później inny dzielnic Warszawy były wyposażone m.in. w dwa opancerzone wozy łączności "Sd Kfz 263 (8x8)".




Rozpoznawczy samochód opancerzony wersja radiokomunikacyjna Schwerer Panzerspähwagen (8-Rad) Sd.Kfz. 263 (8 kołowy): masa: 8.300 kg; długość: 585 cm; szerokość: 220 cm; wysokość: 235 cm; prędkość maksymalna: 85 km/h na drodze, 30 km/h w terenie; uzbrojenie: 1 KM 7,92 mm MG 34; załoga: 5 osób


          Jeden z nich został 11 sierpnia zniszczony przez powstańczą "Panterę" "Magdę".

          W momencie wybuchu Powstania niemieckie siły policyjne dysponowały 4 lub 5 średnimi czołgami produkcji włoskiej "PzKpfw M14/41 736(i)" stacjonującymi a Alei Szucha.




Czołg średni Panzerkampfwagen M14/41 736(i) prod. Włoskiej: masa: 14.000 kg; długość: 492 cm; szerokość: 220 cm; wysokość: 238 cm; prędkość maksymalna: 32 km/h na drodze, 14 km/h w terenie; uzbrojenie: armata kal. 47 mm; 2 KM 8 mm Breda; zapas amunicji: armata 104 szt., KM 4.200 szt.3.048; załoga: 4 osoby


          5 sierpnia w czasie walk o Małą Pastę przy ul. Piusa XI (obecnie ul. Piękna) powstańcy zniszczyli czołg "M 14/41", który dowódca policji i SS płk Geibel wysłał z posiłkami dla Niemców broniących Pasty. Drugi z tych czołgów został zniszczony 3 września na ul. Lipowej, w czasie ataku Niemców na Powiśle.

          Poza czołgami Niemcy używali w Powstaniu wielu dział szturmowych. Ich zadaniem było w zasadzie niszczenie umocnień i broni pancernej przeciwnika, ale w Powstaniu wspierały atakującą piechotę niemiecką. Były to działa szturmowe Sturmgeschütz "StuG III" i "StuG 40", o których mówiłem wcześniej, oraz niszczyciele czołgów Jagdpanzer "Hetzer".
          W Warszawie w końcu lipca wyładowało się 28 "Hetzerów", które miały iść na front wschodni. Ponieważ tam były już dość ostre walki i front zbliżał się do Warszawy, "Hetzery" zatrzymano w mieście i wzięły aktywny udział w walkach w powstaniu.
          Jeden z "Hetzerów" został zdobyty w Śródmieściu. 2 sierpnia z Krakowskiego Przedmieścia w Świętokrzyską i na Plac Napoleona wjechały dwa "Hetzery". Tam zostały obrzucone przez powstańców butelkami z benzyną i podpalone. Jeden dodatkowo dostał granatem. Jeden pojazd został zniszczony, a może uciekł, nie pamiętam. Drugi natomiast został zdobyty.




Niszczyciel czołgów Jagdpanzer Hetzer Sd.Kfz 138/2: masa: 16.000 kg; długość: 487 cm (bez lufy); szerokość: 263 cm; wysokość: 210 cm; prędkość maksymalna: 40 km/h na drodze, 14 km/h w terenie; uzbrojenie: działo kal. 75 mm; 1 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: działo 40 szt., KM 600 szt.; załoga: 4 osoby


          Wieczorem 2 sierpnia Zdobyczny "Hetzer" został przeholowany przez żołnierzy z batalionu "Kiliński" i ustawiony w barykadzie na ulicy Szpitalnej. Fachowcy orzekli, że nadaje się on do remontu. Postanowiono go więc wyremontować i użyć do walki jako ruchomy punkt ogniowy. Przeholowano go do Poczty Głównej przy Placu Napoleona, gdzie były warsztaty samochodowe. W tych warsztatach "Hetzera" wyremontowano. Remont zakończono 12 sierpnia. Pojazdowi nadano nazwę "Chwat". Którą wymalowano białą farbą na pancerzu.
          Planowano użycie "Chwata" w walkach w rejonie Dworca Pocztowego przy ulicy Żelaznej czy w rejonie PAST-y i ul. Królewskiej. Jednak dowództwo orzekło, że aby się tam dostał, trzeba by było rozebrać dużo barykad, a to osłabiłoby system obronny. W tej sytuacji "Hetzer" pozostał na Poczcie Głównej.
          5 września 1944 r. był silny nalot na Pocztę Główną. Cała ściana przewróciła się na "Hetzera" i został on pod tą ścianą aż do wyzwolenia Warszawy. Po wojnie został odkopany i ustawiony w Muzeum Wojska Polskiego.
          "Hetzer" był działem szturmowym przystosowanym specjalnie do niszczenia czołgów. Strzelał dość oryginalnymi ładunkami. W czasie walk powstańcu zniszczyli wiele "Hetzerów" w różnych dzielnicach Warszawy.

          Oprócz wymienionych dział szturmowych Niemcy użyli również w Powstaniu działo szturmowe "Marder II Sd.Kfz 131". Był to pierwszy z serii niemieckich niszczycieli czołgów zbudowany na podwoziu "PzKpfw II Ausf F".




Niszczyciel czołgów na podwoziu PzKpfw II Ausf F Jagdpanzer Marder II Sd.Kfz 131: masa: 10.800 kg; długość: 638 cm; szerokość: 228 cm; wysokość: 220 cm; prędkość maksymalna: 40 km/h na drodze; uzbrojenie: działo kal. 75 mm; 1 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: armata 37 szt; MG34 800 naboi; załoga: 3 osoby


          Na zdjęciu widać "Mardera" stojącego na wolskiej ulicy w czasie exodusu warszawiaków wypędzanych ze stolicy po upadku powstania.




"Marder" na ulicy Wolskiej


          W czasie walk w Stalingradzie Niemcy zobaczyli, co to jest zdobywać dom po domu. Nie mieli wtedy żadnego czołgu lub działa, żeby przebić się przez miasto. Każdy czołg, który wjechał w ulice był przez Rosjan palony. Podobnie było potem w Warszawie. Aby uporać się z problemem Niemcy zrobili pojazd, który mógł strzałem bezpośrednim na wprost niszczyć całe domy.
          Sturmpanzer VI "Tiger-Mörser" był zbudowany na podwoziu ciężkiego czołgu Tygrys, najpotężniejszego czołgu II wojny światowej. Był uzbrojony w moździerz rakietowy kal. 380 mm. Do tego moździerza Niemcy zastosowali elementy bomb głębinowych, używanych do niszczenia łodzi podwodnych. "SturmTiger" miał lokalny dźwig, bo pocisk nieźle ważył. Dołożono mu jeszcze pogrubiony pancerz ochronny, bo jego zadaniem było zbliżyć się bezpośrednio do barykady i rozwalić ją strzałami na wprost. Nie zdobywać domów, ale je po kolei porozwalać.




Czołg z moździerzem rakietowym Sturmpanzer VI; Sturmtiger; Tiger-Mörser: masa: 65.000 kg; długość: 628 cm; szerokość: 373 cm; wysokość: 346 cm (z dźwigiem); prędkość maksymalna: 38 km/h; uzbrojenie: moździerz rakietowy kal. 380 mm; 1 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: moździerz 14 rakiet; załoga: 6 osób


          W Warszawie były używane prawdopodobnie 2 takie moździerze i raczej nie spełniły oczekiwań Niemców. Były po prostu za ciężkie i za mało operatywne, a jednocześnie łatwo je było zniszczyć. Była to nowa broń niemiecka, specjalnie przystosowana do walk ulicznych.

          Niemcy zrobili natomiast inne działo, specjalnie przystosowane do walk ulicznych. Było to działo szturmowe "Sturmpanzer IV Brumbär". Strzelało bardzo ciężkimi pociskami zarówno zapalającymi jak i burzącymi. "Brumbär" to była haubica 150 mm.




Działo szturmowe Sturmpanzer IV Brummbär Sd.Kfz 166: masa: 28.200 kg; długość: 593 cm; szerokość: 288 cm; wysokość: 252 cm; prędkość maksymalna: 38 km/h; uzbrojenie: haubica kal. 150 mm; 1 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: haubica 38 szt., KM 600 szt.; załoga: 5 osób


          Czym się różni haubica od zwykłego działa. Haubica może, podobnie jak moździerz, wysoko podnieść lufę. Pocisk leci wtedy po dość stromej trajektorii. Było to szczególnie cenne w mieście, bo można było strzelać bezpośrednio wysoko w budynki, w okna, w gniazda karabinów maszynowych z niewielkiej odległości. "Brumbäry" zdały egzamin. Było ich w Warszawie ponad 10 i narobiły dużo złego.

          Było jeszcze jedno urządzenie, które bardzo dokuczało, również mnie bezpośrednio, na Starym Mieście. Był z niego prowadzony bardzo silny ostrzał. Była to wyrzutnia pocisków rakietowych, nazywana przez warszawiaków "szafą" lub "krową", z powodu charakterystycznego dźwięku, jaki wydawały startujące pociski. Pociski kalibru 280 mm lub 320 mm wystrzeliwano w seriach po 6 szt. Dobierano serię tak, że były w niej 4 pociski burzące i 2 napalmowe. Nie było przed tym żadnej obrony. Jedyne, co można było zrobić, to w momencie, gdy słyszało się, że pociski są odpalane natychmiast obojętnie gdzie się schować, zatkać uszy i otworzyć usta. Po wybuchu był bardzo silny podmuch i niesamowity kurz. Osobiście przeżyłem kilka uderzeń "krowy".
          Rakiety instalowano na wyrzutni ustawianej bezpośrednio na ziemi. Celowano pociskami zmieniając kąt nachylenia prowadnic rakiet.




"Krowy" wystrzeliwane na Stare Miasto z wyrzutni naziemnej


          Wyrzutnie rakiet zainstalowano również na transporterze gąsienicowym, modelu bardzo udanym. Niemcy go wszechstronnie wykorzystywali, między innymi jako platformę do przenoszenia pocisków rakietowych "28/32-cm-Raketenwerfer Sd.Kfz. 251/1 Aus. C Stuka".




Transporter opancerzony z wyrzutnią rakiet 28/32-cm-Raketenwerfer Sd.Kfz. 251/1 Aus. C Stuka: masa: 8.000 kg; długość: 580 cm; szerokość: 210 cm (bez rakiet); wysokość: 175 cm (bez tarczy KM); prędkość maksymalna: 53 km/h; uzbrojenie: 6 rakiet kal. 280 lub 320 mm; 1 KM 7,92 mm MG 34; zapas amunicji: rakiety 6 szt., KM 2.500 szt.; załoga: do 12 osób


          Załogę wyrzutni stanowiło 7 ludzi. To rozwiązanie zapewniało mobilność platformy i bardziej precyzyjne ustawianie się do strzału. To była bardzo niebezpieczna i przykra broń.

          Transportery półgąsienicowe "Mittlerer Schützenpanzerwagen Sd.Kfz.251/1" były wykorzystywane również przez Niemców w Powstaniu do wspierania ataków piechoty lub przewozu rannych. Jeden z takich pojazdów został 14 sierpnia zdobyty przez powstańców na Powiślu. Nadano mu nazwę "Jaś" i razem z samochodem pancernym "Kubuś", zbudowanym przez powstańców, stacjonował transportera w ogrodach na tyłach Konserwatorium Muzycznego przy ulicy Okólnik. Oba pojazdy wzięły udział w atakach na Uniwersytet Warszawski. Po pierwszym ataku nazwę "Jaś" zmieniono na "Szary Wilk" na cześć poległego w pierwszym ataku dowódcy.




Półgąsienicowy transporter opancerzony Mittlerer Schützenpanzerwagen Sd.Kfz.251/1: masa: 8.500 kg; długość: 580 cm; szerokość: 210 cm; wysokość: 175 cm (bez tarczy KM); prędkość maksymalna: 52 km/h na drodze, 21 km/h w terenie; uzbrojenie: 2 KM 7,92 mm MG 34; załoga: 2 osoby


          "Szary Wilk" nie powrócił już na Okólnik, lecz pozostał na ulicy Konopczyńskiego. Podczas wycofywania się z Powiśla powstańcy uszkodzili transporter, którego nie mogli zabrać ze sobą. Uszkodzony wrak został prawdopodobnie zabrany przez Niemców. "Kubuś" przed wycofaniem się powstańców również został celowo uszkodzony. W 1945 roku pojazd nadal znajdował się na Okólniku. Potem "Kubuś" został przeprowadzony do Muzeum Wojska Polskiego, gdzie znajduje się do chwili obecnej.
          Drugi transporter opancerzony Sd Kfz 251 został zdobyty przez powstańców 5 sierpnia 1944 r. na Placu Zamkowym. Po ugaszeniu pożaru wywołanego przez butelki zapalające pojazd został odprowadzony na Kanonię. Z wnętrza transportera powstańcy wydobyli: 2 panzerfausty i pudełko spłonek do nich, 50 sztuk min talerzowych 3 i 2 kg, około 100 kg ładunków trotylowych oraz 250 m lontu i dużą ilość amunicji do mp. Zdobyty pojazd był nie do wykorzystania w wąskich, zabarykadowanych uliczkach. Ustawiono go w dzwonnicy przy katedrze, gdzie stanowił barykadę do ostatnich dni walk o katedrę.

          Na linii obwodowej od dworca Warszawa Gdańska do dworca Warszawa Zachodnia operował w czasie Powstania niemiecki pociąg pancerny "Panzerzüg 75". Był on uzbrojony w armaty 75 mm, haubice 105 mm, sprzężone działka przeciwlotnicze 20 mm oraz lekki czołg rozpoznawczy PzKpfw 38(t) produkcji czeskiej.







Pociąg pancerny Panzerzug 75


          Jeżdżąc po linii obwodowej ostrzeliwał Wolę, Powązki, Stawki, PWPW i Stare Miasto. Na ul. Tatarskiej róg Ostroroga grupa żołnierzy batalionu "Zośka" próbowała zaatakować 8 sierpnia pociąg pancerny. Akcja niestety nie powiodła się, żołnierze zginęli.

          Nie mogąc poradzić sobie z silnym oporem powstańców Niemcy zaczęli ściągać do Warszawy coraz więcej ciężkiego sprzętu. Między innymi znalazł się w Warszawie najcięższy samodzielny moździerz oblężniczy 60-cm "Karl Gerät 040" - "Ziu".
          "Karla" zbudowano specjalnie do niszczenia rosyjskich ciężkich schronów i fortyfikacji na Kaukazie w Sewastopolu. Stamtąd moździerz wycofano do Warszawy i ustawiono na specjalnie przygotowanym stanowisku w Parku Sowińskiego na Woli. Drugie, niewykorzystane stanowisko miał na terenie zakładów Lilpopów.
          Były dwie wersje tego moździerza. Ten z Warszawy ma kaliber 600 mm, a był jeszcze budowany moździerz o kalibrze 550 mm, który miał nieco większy zasięg. Moździerz wyrzucał pociski na odległość kilku kilometrów. Długość samego pocisku wynosiła 2 m., a jego waga 2.200 kg. Kilka słów o "Karlu". Załoga tego moździerza wynosiła 107 żołnierzy.










Najcięższy samobieżny moździerz oblężniczy 60-cm Karl Gerät 040 "Ziu": masa: 124.000 kg; długość: 1115 cm; szerokość: 316 cm; wysokość: 478 cm; prędkość maksymalna: 8-10 km/h na drodze; uzbrojenie: moździerz kal. 600 mm; wyposażenie: dźwig ładujący pociski - przerobiona wersja czołgu PzKpfw IV; załoga: 15-17 osób, 109 0sób wraz z policją i ochroną przeciwlotniczą


          "Karl" był w zasadzie samobieżny, poruszał się na gąsienicach, ale ze względu na swój ciężar w ograniczonym zakresie. Był przywożony w pobliże stanowiska ogniowego na specjalnej lorze pociągiem. Cała operacja zestawienia go i kompletowania trwała około tygodnia.
          Pociski były przewożone specjalnym pojazdem na podwoziu czołgu średniego "PzKpfw IV" z potężnym dźwigiem. Moździerz mógł wystrzelić dużo pocisków na godzinę, ale Niemcy wszystkich pocisków mieli tylko ok. 240. "Karl" wystrzelił na Warszawę około 30 pocisków. Te dane nie są ścisłe, nie można ich w 100% zweryfikować.
          "Karl" się właściwie w Warszawie nie sprawdził. Jego pociski były przystosowane do burzenia fortyfikacji. Taki pocisk przebijał 2,5 metrową warstwę żelbetonu i dopiero wtedy eksplodował. W Warszawie ostrzeliwane przez niego domy w Śródmieściu a szczególne na Starym Mieście były bardzo kruche. Część starych budynków miała drewniane stropy. Na Starym Mieście praktycznie wszystkie. Tylko mury miały dosyć grube. Zapalniki pocisków Karla były po prostu zbyt twarde, pociski przebijały dachy i stropy i nie wybuchały. Było wiele niewybuchów, które powstańcy wykorzystywali. Można zobaczyć na wielu fotografiach jak powstańcy wyjmują, wydłubują z pocisków materiał wybuchowy. Był on później wykorzystywany do produkcji powstańczych granatów.
          Najciekawsze jest to, że Niemcy chcieli "Karla" wycofać z Warszawy i użyć go przeciwko powstaniu w Paryżu, które wybuchło w tym samym czasie, co warszawskie. Jednak Paryż został szybko zdobyty przez aliantów i Niemcy po podjęciu decyzji nie zdążyli już "Karla" przetransportować.

          Uzupełnieniem ciężkiego uzbrojenia niemieckiego był uzbrojony kuter, pływający po Wiśle i ostrzeliwujący Stare Miasto. Jego historia jest bardzo ciekawa. Został zbudowany w latach 1932-34 w Stoczni Modlińskiej Państwowych Zakładów Inżynierii i jako ciężki kuter uzbrojony "Nieuchwytny" został wcielony do Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej w Oddziale Wydzielonym rzeki Wisły. Jako jedynemu okrętowi OW "Wisła" przysługiwał mu skrót ORP i etatowo dowodził nim oficer marynarki. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. walczył w rejonie działania Armii "Pomorze". Uzbrojony w 40 mm działo przeciwlotnicze Bofors, 37 mm działo ppanc. Puteaux oraz 7,92 mm ckm plotn 2 września w rejonie mostu w Fordonie zestrzelił 1 niemiecki bombowiec - "Heinkel 111". Nie mogąc przebić się do Modlina kuter 10 września został zatopiony przez załogę pod Popłacinem koło Płocka.
          Niemcy wydobyli kuter i wcielili jak Pomerkanonenboat Wachtkutter "Pionier" do oddziału saperskiego operującego na Wiśle. W 1944 r. przezbroili go w 2 działa przeciwlotnicze 37 mm oraz poczwórny przeciwlotniczy karabin maszynowy ("Vierling"). Jego zadaniem była obrona przeciwlotnicza mostu Kierbedzia. Kuter cumował w porcie czerniakowskim.








Ciężki kuter "Pionier"


          W planach powstańców było opanowanie niemieckiego kutra. Miała tego dokonać 50 osobowa grupa żołnierzy oddziału "Szczupak" dowodzonego przez kmdr por. Władysława Macocha ps. "Mizio". Oddział wchodził w skład marynarskiej grupy Armii Krajowej "Alfa".
          1 sierpnia 1944 "Szczupak" miał miejsce koncentracji w budynku Zarządu Dróg Wodnych, skąd do bramy portowej było nie więcej niż kilkadziesiąt metrów. Ogłoszony około godz. 16.30 alarm dla garnizonu niemieckiego spowodował, że kilkanaście minut przed 17.00 kuter opuścił port i wypłynął na Wisłę. W tej sytuacji akcja oddziału "Szczupak" nie doszła do skutku. Oddział wszedł później w skład zgrupowania "Kryska" jako 4 pluton batalionu "Tur".
          W powstaniu "Pionier" ostrzeliwał od 6 sierpnia z Wisły spod Cytadeli Stare Miasto, rozszerzając później ostrzał na północne Powiśle. W noce 27/28 i 28/29 sierpnia "Pionier" ubezpieczał przeprawy niemieckich czołgów z Saskiej Kępy na Czerniaków i Sadybę. Ostatnią odnotowaną jego akcją w czasie Powstania Warszawskiego był ostrzał 12 września Powiśla czerniakowskiego wraz z portem.
          Po zajęciu przez wojska rosyjskie Pragi kuter został przebazowany w dół Wisły. W czasie radzieckiej ofensywy na początku 1945 r. został powtórnie zatopiony przez załogę, tym razem niemiecką koło Płocka.
          Po wojnie został ponownie wydobyty, wyremontowany i jako ORP "Okoń" służył w latach 1947-55 w Szczecińskim Obszarze Nadmorskim a w okresie 1955-57 w Wojskach Ochrony Pogranicza. W 1957 kuter wycofano ze służby, a w 1973 podjęto decyzję o jego zezłomowaniu. Należy ubolewać, że jednostki o takiej niezwykłej historii nie ocalono od zniszczenia umieszczają ją np. na dziedzińcu Muzeum Wojska Polskiego lub na terenie twierdzy Modlin. Kuter miał 23 m długości, a więc z powodzeniem można to było zrobić.

          Oprócz tego w Warszawie działało około 30 "Stukasów". "Stukas" to największa podłość jaką można sobie wyobrazić. To było straszne. Naloty np. na Starym Mieście trwały od 8 rano do 8 wieczór, z krótką przerwą śniadaniową. Niemcy też musieli coś zjeść, bardzo ciężko przecież pracowali.




Jednosilnikowy bombowiec nurkujący Junkers Ju 87 Stukas: rozpiętość 13,8 m; długość 11,1 m; wysokość 4,01 m; masa startowa 4.250 kg; prędkość maksym. 380 km/h; pułap 8.000 m; zasięg 790 km; uzbrojenie: 2 KM MG 17 kal. 7,92; 700 kg bomb; załoga: 2 osoby (pilot i strzelec/radiooperator)


          Na początku Powstania, 4 sierpnia gdy byliśmy jeszcze na Woli przeżyliśmy pierwszy nasz nalot lotniczy w rejonie Hali Mirowskich. Byliśmy wtedy w domu przy ul. Ciepłej. W nasz dom trafiły dwa razy bomby. Byliśmy zasypani, ale nas odkopali. Zawsze się interesowałem samolotami, wiem stąd, że to były "Heinkle 111". W nalocie brało udział kilkanaście maszyn.





Średni dwusilnikowy bombowiec Heinkel He 111: rozpiętość 22,5 m; długość 16,4 m; wysokość 3,9 m; masa startowa 14.075 kg; prędkość maksym. 400 km/h; pułap 8.390 m; zasięg 2.800 km; uzbrojenie: 6 KM MG 15 kal. 7,92; do 2.500 kg bomb; załoga: 5 osób (pilot, nawigator/bombardier, 3 strzelców)


          Po raz pierwszy Niemcy wprowadzili bomby łańcuchowe. Nie mieli widocznie pełnego asortymentu bomb. Uznali więc, że jeśli powiążą łańcuchem 7 mniejszych bomb, uzyskają skutek podobny do wybuchu jednej większej bomby. Takie rozwiązanie zastosowano wtedy na ul. Ciepłej. Mama poszła do koleżanki, u której był jeszcze gaz, ugotować obiad.
          Pierwszy nalot był ok. 3 po południu. Wtedy nas nie zasypało, ale ja byłem poraniony. Stałem w bramie, gdzie było pełno butelek z benzyną, a bomby walnęły w oficynę. Byłem cały naszpikowany szkłem i przemoczony benzyną. Gdyby była wtedy jakaś iskierka, wyglądał bym wtedy pięknie, świecąc w ciemnej bramie, nie opowiadałbym też teraz o tym zdarzeniu.
          Niemieckie bombowce prawie przez cały okres trwania Powstania operowały nad Warszawą zupełnie bezkarnie, przy całkowitej bierności sowieckich myśliwców stacjonujących na prawym brzegu Wisły w niewielkiej odległości od stolicy.
          Swoją kolekcję czołgów uzupełniłem również o model "Stukasa".

          Poza "Borgwardami IV" używanymi do niszczenia barykad i ścian domów Niemcy stosowali mniejsze, bezzałogowe maszyny zwane "Goliatami".
          Powiem teraz parę słów na temat "Goliata". Tych "Goliatów" było w Powstaniu 50 szt. Były dwie wersje tej maszyny. Na ogół mówi się, że "Goliat" miał napęd elektryczny i woził ze sobą akumulatory. Okazało się, że silniki elektryczne były bardzo trudne do stosowania na froncie, trzeba było ładować i obsługiwać akumulatory. Poza tym "Goliat" był wyposażony w dwa drogie silniki elektryczne, a przenosił "tylko" 60 kg materiału wybuchowego. Wprowadzono więc wersję zmodyfikowaną "Goliata". Zamiast napędu elektrycznego był on napędzany silnikiem od niemieckiego motocykla, prawdopodobnie marki "Zündapp".




Nosiciel ładunków wybuchowych Ladungsträger Goliath SdKfz 302: masa: 370 kg; długość: 150 cm; szerokość: 85 cm; wysokość: 56 cm; prędkość maksymalna: 10 km/h; zasięg: 1,5 km na drodze; 800 m w terenie; uzbrojenie: 60 kg materiału wybuchowego; załoga: zdalnie sterowany


          Jak działał "Goliat". Z tyłu pojazd miał w kadłubie zainstalowany bęben, na który nawinięty był kabel elektryczny. Długość kabla była znaczna, do 1,5 km. Za jego pośrednictwem można było przy pomocy ręcznego sterownika kierować pojazdem oraz powodować eksplozję przenoszonego ładunku wybuchowego, który na stałe był umieszczony w komorze ładunkowej.
          Aby skutecznie unieszkodliwić "Goliata" trzeba było przeciąć kabel łączący go z operatorem. Wystarczała do tego łopatka saperka w rękach odważnego powstańca, któremu udało się dotrzeć dostatecznie blisko. Takich przypadków było w Warszawie wiele. Część zdobytych w ten sposób "Goliatów" służyła później jako źródło materiału wybuchowego niezbędnego do produkcji powstańczych granatów.

          Dodatkowa dygresja. W ścianę katedry św. Jana na Starym Mieście wbudowany jest fragment gąsienicy czołgowej, a opis na tablicy mówi, że jest to gąsienica "Goliata". Nie jest to zgodne z prawdą. Każde ogniwo gąsienicy "Goliata" było wykonane z giętej blachy. Wynikało to między innymi ze względów ekonomicznych. "Goliat" był pojazdem pancernym jednorazowego użycia.
          Gąsienica w ścianie katedry ma ogniwa, które są solidnymi odlewami, połączonymi grubymi sworzniami. Jest to fragment transmisji zupełnie innego pojazdu. Sprawdziłem wymiary ogniw. Potem zmierzyłem rozmiary gąsienicy "Borgwarda", których dokonałem na posiadanym przez siebie modelu w skali 1:35. Zgodność była pełna. W ścianie katedry jest fragment pojazdu "Borgward IV", być może tego, który eksplodował 13 sierpnia 1944 r. na ul. Kilińskiego.




Borgward i Goliat


          Takie błędy faktograficzne pojawiają się w literaturze powstaniowej lub relacjach świadków, również odnośnie innych zdarzeń.

          Podsumowując, można stwierdzić, że Niemcy w czasie Powstania Warszawskiego użyli poważnych sił jednostek pancernych wyposażonych w środki bojowe specjalnie przeznaczone do walk w mieście. Użyto masowo "Borgwardów IV" oraz "Goliatów". Zastosowano działa szturmowe "Brümbary oraz "SturmTigery" i dużą ilość "Hetzerów". Kuriozalne wydaje się użycie przeciw słabym miejskim budynkom tak monstrualnej broni jak 600 mm moździerz "Karl". Siła pancernej niemieckiej pięści była porażająca.

          Czym dysponowali powstańcy, broniąc się przed pancernym uderzeniem, próbując niszczyć niemieckie pojazdy pancerne.
          Były na przykład 2 polskie działka przeciwpancerne kal. 37 mm, chyba Boforsa, które zostały zakopane przez żołnierzy polskich w 1939 r., nie wiem dokładnie gdzie. Odkopano je po wybuchu powstania i były próby ich reanimacji. Nie wiem, czy się to udało. Było 1 działko przeciwpancerne, ale chyba zdobyczne, na Powiślu, tam gdzie stał polski samochód pancerny "Kubuś".
          W połowie sierpnia w czasie ataku na Stawki drużyna żołnierzy ze zgrupowania "Chrobry I" zdobyła działko 50 mm z ciągnikiem na gąsienicach, w którym znajdowało się 80 pocisków, niestety nie przeciwpancernych. Działko wzmocniło obronę zgrupowania, niszcząc między innymi "Borgwarda" wysłanego w kierunku Pasażu Simonsa. Działko umieszczone w barykadzie łączącej Arsenał z Pasażem Simonsa wzmocniło odcinka "Chrobry I". Później umieszczono go w bramie Pasażu. Zostało prawdopodobnie zniszczone po zbombardowaniu Pasażu przez samoloty niemieckie.
          Powstańcy dysponowali na dzień 1 sierpnia karabinami przeciwpancernymi oraz angielskimi "Piatami" ze zrzutów. Były to "Piaty" ze zrzutów na zewnątrz Warszawy, potem dostarczone do stolicy. Było tego razem 29 szt. Były również miotacze płomieni wyprodukowane w podziemnych wytwórniach broni, łącznie ok. 30 szt. Można ich było użyć do walki z czołgami, ale były używane również gdzie indzie, np. przy zdobywaniu "Pasty".
          Oprócz tego były granaty ręczne, niemieckie i polskie z 1939 r. zdatne do użytku. Można je w miarę dokładnie policzyć. Było ich łącznie 43.970 szt. Mogły służyć również do walki z czołgami. Większość z nich nie nadawała się jednak do walki z pojazdami pancernymi.
          Były wreszcie butelki zapalające z benzyną. Połączony rzut butelki zapalającej i granatu mógł spowodować zapalenie się czołgu. Na dzień 1 sierpnia butelek zapalających było 12.000 szt. W trakcie trwania powstania były systematycznie przez polskie wytwórnie broni produkowane granaty i butelki zapalające.
          Były wreszcie 2 zdobyczne "Pancerfausty". Była to naręczna rakieta, która miała ładunek kumulacyjny. Była to bardzo skuteczna broń przeciwczołgowa, mogąca przebić lub przepalić praktycznie każdy pancerz. Te dwa "Pancerfausty" powstańcy zdobyli na Ochocie i bardzo skutecznie potem wykorzystali. Przy ich użyciu zostały na Ochocie trafione dwa Tygrysy, z których jeden został zniszczony a drugi zdobyty przez powstańców.
          W czasie trwania Powstania wyprodukowano dodatkowo znaczne ilości granatów, do części z nich wykorzystano materiał wybuchowy z niewypałów pocisków artyleryjskich oraz zdobytych "Goliatów". W ręce powstańców trafiła jeszcze pewna ilość angielskich "Piatów" ze zrzutów alianckich, a w końcowej fazie również kilka rosyjskich karabinów przeciwpancernych. Ponieważ te ostatnie, jak i amunicja do nich, były zrzucane w zasobnikach bez spadochronów, większość z nich nie nadawała się do użytku.
          W trakcie walk powstańcom udało się zdobyć 3 czołgi, 1 działo szturmowe i 2 samochody pancerne. Dwa ze zdobytych czołgów i jeden samochód pancerny wzięły później udział w walce po stronie polskiej.

          Dysponując zdecydowanie skromnymi środkami walki powstańcy zadali Niemcom znaczące straty w broni pancernej. Niedobory środków technicznych rekompensowali odwagą i poświęceniem. Jeśli chodzi o sprzęt różne są definicje strat, co jest traktowane jako zniszczone, a co do odbudowy. Np. u nas czołg został zaksięgowany jako zniszczony, a Niemcy go ściągnęli i wyremontowali. Różni autorzy podają różne liczby.
          Również tak skrupulatni Niemcy często sami sobie zaprzeczają. Autorzy niemieccy w pracach dotyczących Powstania Warszawskiego próbują policzyć każdy czołg i każdego żołnierza. Jednak i tam, gdy porówna się różne prace, wielokrotnie dane są sprzeczne ze sobą.
          Nie zawsze są również wiarygodne zeznania tzw. bezpośrednich świadków. Ktoś np. napisał, że na Placu Opolskim był podczas powstania zniszczony czołg i że wrak tego czołgu stał tam jeszcze w 1946 r. Ja wychowywałem się tuż obok, na Młynarskiej pod 34 i byłem tam już tydzień po wyzwoleniu. Było to 200 metrów od Placu Opolskiego i żadnego czołgu tam nie widziałem. Wynika stąd wniosek, że wszelkie fakty należy starannie weryfikować, korzystać z prac różnych autorów.
          W meldunkach oddziałów powstańczych często podawane były informacje o zniszczonych niemieckich pojazdach pancernych. Gdyby uznać te wszystkie meldunki za wiarygodne, okazałoby się, że niemieckie Waffen SS i Panzerwaffe straciłyby w czasie walk powstańczych w Warszawie ponad 200 wozów bojowych, a więc pełną dywizję pancerną. Po niezbędnej weryfikacji można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że Niemcy stracili w Warszawie ok. 50-90 pojazdów pancernych różnych typów, włączając w to ciężkie nosiciele ładunków wybuchowych "Bogward IV". Jest to wyjątkowo duża liczba biorąc pod uwagę wyposażenie powstańców.

          Niemiecka potęga zbrojna w powstaniu była ogromna. Nie do wiary, ze ci, którzy z nią walczyli mogli to wszystko przeżyć i jeszcze tyle ludzi wyszło. Niemcy byli zdziwieni, pytali: "Skąd was się tu tylu znalazło?". Pewnie dlatego tak ostro rozstrzeliwali ludzi, aby było nas mniej.
          Straty ludzkie też nie są absolutnie dokładne. Były różne listy i stanów osobowych i poległych. Część powstańców nie dotarła na punkty mobilizacyjne, w trakcie walk do oddziałów zgłaszali się ochotnicy. Zakłada się, że powstańców było ok. 50 tys. Poległych i zabitych było ok. 20 tys., do niewoli wyszło ok. 16 tys. Część powstańców wyszła z ludnością cywilną. Jeśli chodzi o ludność cywilną, szacunki są różne, można to sprawdzić w książkach lub podręcznikach.
          Niemców w Warszawie można dość dokładnie policzyć. Grupa bojowa von dem Bacha liczyła 21.300 żołnierzy. Były też inne zgrupowania niemieckie biorące udział w powstaniu. Poległo Niemców ok. 1.600, a rannych było ponad 8 tys. Są to dane z raportów von dem Bacha. Wydaje się, że to niewiele, ale trzeba pamiętać, że Niemcy siedzieli w czołgach i byli uzbrojeni po zęby.

          Rozmawiam czasami z uczestnikami Powstania o stratach niemieckich i też różnie to bywa. Gdyby każdy z nich zastrzelił tylu Niemców ile mówi, to zabrakło by Niemców, a czołgów na pewno.
          W czasie powstania na froncie wschodnim w rejonie Warszawy, nie wiem dokładnie skąd dokąd był front, Sowieci mieli łącznie 9 dywizji, w tym 3 polskie. Były one wyposażone w sprzęt ciężki, czołgi, samoloty. Porównując straty niemieckie na froncie ze stratami w powstaniu, te ostatnie stanowiły 30% całości strat. 30% sił niemieckich zostało zniszczone w Warszawie, a reszta na szerokim froncie, który obejmował kilkaset kilometrów.
          Należy pamiętać jeszcze o jednym fakcie, którego się specjalnie nie eksponuje. Gdy Niemcy zorientowali się, że front się ustabilizował i Ruscy nie spieszą się z sforsowaniem Wisły, rzucili do walki w Warszawie jednostki frontowe. Były one doskonale uzbrojone, wyszkolone i zdeterminowane, żeby szybko tu wszystko zlikwidować. Gdyby użyli tych jednostek wcześniej, powstanie nie trwałoby 63 dni.
          Jednak myśmy ich cały czas szachowali, był już przyczółek, którego oni się bali. Pewności co do planów Rosjan nie było. Mogli również w ogóle nie wejść i obejść miasto bokiem. To są trudne sprawy, wiele rzeczy nie jest do dziś rozstrzygnięte w sposób obiektywny.

          Ja osobiście nie miałem bezpośredniej, poza Bogwardem, styczności z wrogiem. Nie pozwalał na to mój wiek. Ale przeżyłem ogrom zniszczeń i nieszczęść na Starym Mieście. Byłem tam w najgorszym piekle, jakie można sobie wyobrazić, może jeszcze Czerniaków można porównać do Starego Miasta.

          Od wielu lat toczą się spory na temat przyczyn wybuchu Powstania Warszawskiego, jego skutków i ceny jaką Polacy zapłacili za ten zryw.
          W jakimś sensie odpowiedzią na to pytanie będzie depesza Dowódcy Armii Krajowej gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego do Rządu Londyńskiego z 29 sierpnia 1944 r.:

           "Naczelny Wódz i Premier,

          Zapoznałem się z przesłanym tu do delegata rządu planem Pana Premiera rozwiązania w porozumieniu z Sowietami sprawy naszej po zajęciu przez Sowiety Warszawy.
          Plan ten jest całkowicie kapitulacyjny i przewiduje szereg najważniejszych pociągnięć politycznych w oparciu o dobrą wolę Sowietów bez uzyskania uprzednich gwarancji ze strony ZSRS i aliantów. Plan ten jest odstąpieniem od dotychczasowej linii politycznej i zejściem z platformy niepodległościowej.
          W tej tak ważnej dla przyszłości Polski chwili wobec mającej zapaść decyzji o historycznej wadze uważam za swój obowiązek oświadczyć w imieniu Armii Krajowej, którą dowodzę - a niewątpliwie w całkowitej zgodzie z poglądem patriotycznie myślącego społeczeństwa - że Polska nie na to walczyła przez 5 lat z Niemcami w najcięższych warunkach, nie na to ponosiła potworne ofiary, by skapitulować wobec Rosji.
          Warszawa od miesiąca podjęła walkę, którą prowadzi przy znikomej pomocy z zewnątrz, i nie po to wali się w gruzy, żeby rząd ugiął się pod naciskiem okoliczności i narzucił narodowi postawę uległą wobec przemocy zewnętrznej - postawę, którą historia potępi.
          Dowiedliśmy przez walkę z Niemcami, że potrafimy udowodnić naszą twardą i zdecydowaną wolę wolności, którą miłujemy nad życie.
          Jeśli zajdzie potrzeba, powtórzymy to wobec każdego, kto chciałby zniszczyć naszą niepodległość.
          Dotychczasowa niezłomna postawa rządu napawa nas nadzieją, że ostatecznie nie ulegnie on załamaniu i szukać będzie rozwiązania politycznego z Rosją, opartego o uprzednie gwarancje niepodległości, pełnej suwerenności i jak najdalej osiągalnej całości Rzeczypospolitej.

          Dowódca Armii Krajowej - 29.8.1944 r."


          Niedaleko przyszłość potwierdziła obawy gen. "Bora". 6 lipca 1945 r. dotychczasowi sojusznicy Rzeczypospolitej Polskiej, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania wycofały uznanie Rządu RP na uchodźctwie i uznały komunistyczny Rząd Lubelski. Polska na kilkadziesiąt lat dostała się pod wpływ Rosji Sowieckiej.
          Pełną niepodległość Polska odzyskała dopiero w 1989 r., po upadku systemu komunistycznego. 12 marca 1999 r. Polska wstąpiła do NATO, a od 1 maja 2004 stała się pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej.
          Było to moralne i historyczne zwycięstwo tysięcy żołnierzy Armii Krajowej, którzy kilkadziesiąt lat wcześniej podjęli nierówną walkę z okupantem.


Janusz Wałkuski


redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz




Copyright © 2011 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.