Rzeź Woli

          Powstanie Warszawskie, dla dużej części społeczeństwa warszawskiego, w tym ludności Woli, było zaskoczeniem. Jednak radość w pierwszych godzinach była ogromna i spontaniczna.
          Ludzie zmęczeni tyranią okupanta, teraz spodziewali się rychłego końca ponad pięcioletniego koszmaru.

          To, co wydarzyło się na Woli w następnych dniach Powstania przekroczyło wszelką wyobraźnię...
          Niemieckie szwadrony śmierci przetaczały się przez dzielnicę, idąc od zachodnich rogatek w kierunku Śródmieścia, "wycinały" wszystko, co żywe, burząc i paląc całą infrastrukturę.

          Rzezi Woli Niemcy dokonali na niewinnych ludziach, wyciągając ich z mieszkań całymi rodzinami. Byli wśród nich chorzy, dzieci i niemowlęta.
          Mordu dokonywano na podwórzach, większych placach, ulicach..., gdzie przy użyciu broni ręcznej, karabinów maszynowych ustawionych na podpórkach na ziemi, granatów, a nawet czołgu, z działa którego strzelano do ludzi przy ul. Wolskiej k/Elekcyjnej.

          Wybijano ludność cywilną dom po domu, ulica po ulicy... Dokonano tej zagłady w ciągu kilku dni, lecz apogeum zbrodni przypada na 5 i 6 sierpnia 1944 r. Po dokonaniu mordu palono domy. Było wiele przypadków, gdzie palono ludzi żywcem w podpalanych domach, nie pozwalając im ich opuścić.

          Części ludności zaplanowano inny rodzaj śmierci - pod przymusem tworząc z nich "żywe barykady" i "żywe tarcze" dla osłony żołnierzy niemieckich atakujących barykady powstańcze. Od 4 sierpnia Niemcy wprowadzili też do akcji bombowce nurkujące bombardujące bez przerwy dzielnicę.

          Wola zginęła - wymordowano w mękach jej ludność a domy spalono. Szacuje się, że zamordowano ok. 50.000 ludzi. Był to bezprzykładny akt ludobójstwa na bezbronnej ludności cywilnej. W ciągu kilku dni zamordowano tu ponad dwa razy tyle ludzi niż w Katyniu, Charkowie i Miednoje.

          Po wybuchu 1 sierpnia 1944 r. Powstania Warszawskiego pierwsze silne uderzenia zbrojne Niemców zostało skierowane na dwie zachodnie dzielnice Warszawy: Wolę i Ochotę. Niemcy chcieli zabezpieczyć trakt komunikacyjny dla wojska z zachodu do mostów na Wiśle, na Pragę i dalej na wschód.
          Nacierający Niemcy od pierwszych dni powstania realizowali rozkaz Hitlera i Himmlera, który nakazywał, że "każdego mieszkańca należy zabić, nie brać żadnych jeńców". Dyrektywa ta była realizowana z całą bezwzględnością.
          Po wypieraniu powstańców z pozycji w zachodniej części Woli Niemcy natychmiast przystąpili do mordowania ludności cywilnej na zajętych terenach i podpalania domów, często razem z ludźmi. Po przybyciu w dniach 3-4 sierpnia 1944 r. do Warszawy niemieckich posiłków z rejonu Poznania działania niemieckie nasiliły się.

          5 sierpnia wojska niemieckie przystąpiły do generalnego szturmu na Wolę, pierwszą warszawską dzielnicę na swej drodze. Wobec miażdżącej przewagi nieprzyjaciela, dysponującego czołgami, artylerią, pociągiem pancernym i lotnictwem, powstańcy byli zmuszeni do wycofania się z części dzielnicy w kierunku wschodnim, w kierunku dzielnic centralnych.
          Na zdobytym przez Niemców terenie 5 sierpnia rozpoczęła się bezprzykładna masakra ludności cywilnej. Walec śmierci toczył się od zachodnich rubieży Woli wzdłuż ulic Wolskiej i Górczewskiej. Szwadrony śmierci zaopatrywane były ze specjalnych wozów pancernych w amunicję i zapasowe lufy do karabinów maszynowych. Masakrze przyglądał się ze stanowiska dowodzenia w pobliżu ul. Wolskiej i Syreny kat Woli gen. Heinz Reinefarth.


gen. Reinefarth ze swym sztabem na Woli

          Wspomina Jerzy Janowski, który w sierpniu 1944 r. miał 12 lat:
          "W Warszawie trwało powstanie. Było piękne lato. Wczesny ciepły ranek 5 sierpnia 1944r. nie zapowiadał wyroku na naszą dzielnicę. Był to piąty dzień Powstania Warszawskiego. Wola płonęła, unosiły się kłęby dymu i swąd palonych ciał, panował strach i przygnębienie. Niemcy ściągali posiłki w ludziach i w sprzęcie z tzw. kraju Warty - Poznania. Słychać było bez przerwy kanonady karabinów maszynowych i pojedyncze strzały oraz detonacje granatów. Na rozkaz Himmlera przybyły na przedmieścia Woli oddziały niemieckiej "odsieczy" pod dowództwem SS - Gruppenführera Heinza Reinefartha, oraz brygada kryminalistów i zawodowych przestępców niemieckich podkomendnych SS - Oberführera Oskara Dirlewangera. Pod osłoną czołgów i wozów pancernych rozpoczął się gwałtowny szturm miasta od zachodu, którego głównym traktem do Śródmieścia była ulica Wolska.
          Pod domem, w którym mieszkaliśmy na Woli przy ulicy Sowińskiego pojawiła się grupa szturmowa żołnierzy w mundurach niemieckich obwieszonych taśmami amunicji i granatami. Były to oddziały niemieckie i ich kolaboracyjni sprzymierzeńcy: Rosjanie i Ukraińcy. Widok był przerażający. Strach paraliżował poruszanie się i zapierał dech. Kilkunastu żołnierzy wbiegło do budynku i plądrowało mieszkania, grabiąc, co się dało. Lęku, jaki nas ogarniał nie da się opisać. Nagle padły strzały i dwujęzyczne okrzyki: "raus", "wychodzitie skorej", "schnell". Wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy rzucili się do wyjścia i tu znów padły komendy: "hände hoch", "ruki wierch", "pod stienku".
          Pod ścianą domu od ulicy uformowany został szpaler ludzi stojących przodem do ściany z podniesionymi rękoma. W tym szpalerze złożonym z sąsiadów stała nasza mama z dwójką młodszych dzieci (10 i 12 lat).
          W odległości kilku metrów od nas stał Oddział Szturmowy, z peemami trzymanymi w ręku. Rozlegało się ludzkie skomlenie: "litości". Potęgowała się groza. Na moment zaległa cisza, słychać było tylko szczęk repetowanej amunicji. Za chwilę miało być po wszystkim.
          W tym przełomowym momencie między życiem a śmiercią, stał się cud. Z kierunku ulicy Grodziskiej biegło dwóch Niemców strzelających w górę, na znak, że czegoś chcą. Po dopadnięciu na miejsce okazało się, że było to dwóch oficerów niemieckich z Wehrmachtu i Bahnschutzu. Jeden z nich był Komendantem Posterunku Kolejowego, który istniał od kilku lat okupacji przy bocznicy kolejowej nieopodal naszego domu.
          Po dramatycznych pertraktacjach z Oddziałem Szturmowym, które trwały wieczność i nieznanych nam argumentach oficerów, odstąpiono od egzekucji. Byliśmy ocaleni! Ocalenie jak się później okazało było za sprawą mieszkanki naszego domu, sąsiadki z górnego piętra, która znała język niemiecki i widząc narastający dramat pobiegła co sił w nogach błagać ich o ratunek, ratując nas w ten sposób od niechybnej śmierci."

          Rodzinie Janowskich udało się w dramatycznych okolicznościach wydostać z Woli i dotrzeć do pobliskich Włoch. Ocaleli z zagłady. Większość mieszkańców dzielnicy miało jednak mniej szczęścia. Zeznania nielicznych ocalałych przedstawiają makabryczny opis tragedii.

          Egzekucje miały charakter masowy i zorganizowany. Towarzyszyły im bestialstwa i gwałty. Nie oszczędzano nikogo - ludzi starszych, dzieci, kobiet, lekarzy, księży. Posuwające się w głąb Woli niemieckie oddziały zostawiały za sobą ciała tysięcy pomordowanych. Zbrodnie miały miejsce prawie w każdym wolskim domu, fabryce, parku, na większości ulic, w podwórzach, bramach. Rabowano i podpalano domy.





płonąca Wola


          Mordercy posuwali się systematycznie w głąb dzielnicy. Przytoczone w tekście relacje z miejsc zbrodni są zeznaniami bezpośrednich świadków złożonymi przed Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce.
          Na terenie cerkwi św. Jana Klimaka przy ul. Wolskiej Niemcy dokonali wyjątkowej zbrodni na dzieciach-sierotach z Sierocińca Prawosławnego przy ul. Wolskiej 149.




cerkiew wolska (fot. J. Mańkowska)

tablica poświęcona pomordowanym dzieciom (fot. J. Mańkowska)

          Zamordowali też inne osoby szukające schronienia w cerkwi. Zeznaje ocalały świadek zbrodni, 12-letnia dziewczynka Marysia Cyrańska:
          "Kazano nam wyjść (z dolnej cerkwi) na ul. Wolską. Tu zobaczyłam na szynach tramwajowych rozstawione karabiny maszynowe. Podprowadzono nas do rowu obok parkanu cerkwi. Kazano nam wejść do rowu, po czym padła salwa...


wał k/cmentarza prawosławnego (fot. J. Mańkowska)

          Strzelali z karabinu maszynowego oraz broni ręcznej. Gdy wszyscy upadli strzelanina ustała. Upadłam będąc ranną w lewe ramię. Oprócz tego odłamek ranił mnie w skroń i policzek. Leżąc zauważyłam, że człowiek nieznanego nazwiska poruszył się, wtedy Niemcy dobili go. Po sprawdzeniu, iż wszyscy nie żyją, Niemcy odjechali. Wówczas wstałam i zaczęłam wołać... Nikt nie odpowiadał. Wówczas poszłam przez Cmentarz Prawosławny do domu na ul. Elekcyjną 15. Gdy doszłam, zastałam wszystkich lokatorów domu, również babcię, ciocię Helenę Cyrańską i wuja Stanisława Cyrańskiego.
          W tym czasie przybył do nas lokator z domu Hankiewicza z ulicy Wolskiej 129 i opowiadał o egzekucji, która tam się odbyła tego dnia. Wówczas wuj z tym mężczyzną postanowili udać się na miejsce tej egzekucji, celem niesienia pomocy rannym. Widziałam, jak weszli na wał cmentarza prawosławnego i w tym momencie spotkali idących niemieckich żołnierzy, którzy ich obu zastrzelili. Pozostałam z babcią i ciocią Heleną, ukryłyśmy się w ogrodzie przy domu.
          Nazajutrz 6 sierpnia ciocia i babcia słysząc rozmowę w domu, udały się w kierunku tych głosów. Byli to Niemcy, którzy zastrzelili je. Widząc to, uciekłam przez cmentarz...
          Ujęło mnie dwóch żołnierzy ukraińskich. Jeden z nich chciał mnie zastrzelić, drugi temu się sprzeciwiał. Puścili mnie wolno. Udałam się do Szpitala Wolskiego... Oprócz mnie był tam bezdomny chłopiec, który tak jak ja ocalał z tej samej egzekucji (jego rodziców zabili przy cerkwi). Nazywał się ten chłopiec Kępiński."

          W masakrze zginęli rodzice dziewczynki. Ocalały Wiesio Kępiński rzucił się do ucieczki zanim dosięgły go kule. Napisał o tej zbrodni książkę pod tytułem "Sześćdziesiąty pierwszy". Z dzieci z sierocińca ocalały dwie dziewczynki, którym udało się ukryć w cmentarnym grobowcu.


tablica poświęcona pomordowanym obok ogrodzenia cerkwi (fot. J. Mańkowska)

          Swoje wrażenie z tego miejsca opisał niemiecki profesor prawa w służbie Wehrmachtu prof. Hans Thieme:
          "Pierwszego bardziej bezpośredniego wrażenia doznaliśmy na ulicy Wolskiej przed wjazdem do miasta. Na środku cmentarza stał tam kościół prawosławny, dość nowoczesny, masywnie zbudowany i pięknie wyposażony... W jego piwnicach schroniło się kilku mieszkańców - kobiety, mężczyźni, starcy i dzieci - zabierając ze sobą to, co mieli najcenniejszego. Splądrowane walizki, ubrania, łóżka i inne rzeczy leżały porozrzucane po całej piwnicy... A gdzie byli ludzie?
          Wyszedłem sam z piwnicy na górę... obszedłem kościół, doszedłem do jednego z grobowców. Tutaj byli ludzie! Tych nieszczęśliwych i najwidoczniej całkiem niewinnych uciekinierów, którzy ośmielili się schronić w domu Bożym, spędzono tu na cmentarz i rozstrzelano - mężczyzn, kobiety, starców i dzieci - wszystkich. Wśród nich krążyły roje much, a oni leżeli w kałuży krwi, czekając aż spalą ich lub pogrzebią jacyś siepacze czy pachołki... Podczas pierwszych dni powstania na osobisty rozkaz Hitlera rozstrzeliwano wszystko co polskie, bez względu na wiek i płeć."


          Szczególnym okrucieństwem wsławił się złożony z kryminalistów batalion Oskara Dirlewangera. Na jego szlaku znajdowały się jedno po drugim następne miejsca kaźni. O zbrodni z rejonie parku Sowińskiego od strony ul. Wolskiej opowiada ocalała Wacława Szlacheta, wówczas lat 43:
          "W dniu 5.08.1944 r. o godz. 10-tej na podwórze naszego domu - Wolska 129, wpadł oddział niemiecki. Było ich kilkudziesięciu. Byli uzbrojeni w ręczne karabiny maszynowe i granaty. Dom był duży, posiadał przeszło 150 lokali i ok. 600 lokatorów... W domu pozostało kilkoro obłożnie chorych. Wyszłam z mieszkania z mężem, dwoma synami i dwiema córkami. Razem z innymi mieszkańcami domu, żandarmi kazali nam wyjść na ulicę Wolską, przejść jezdnię i zatrzymać się przy Parku Sowińskiego. Odłączono mężczyzn od kobiet oraz oddzielono od matek chłopców w wieku od 14 lat. Ustawiono nas przy siatce Parku Sowińskiego, zaczynając od bramy parku... do miejsca, gdzie stoi krzyż kamienny.
          Stojąc pod siatką zobaczyłam, iż na rogu ul. Wolskiej i Ordona, stoi na podstawie karabin maszynowy, przy naszym domu w odległości ok. 10 m od ul. Ordona, w kierunku Prądzyńskiego, stoi drugi karabin maszynowy. Widziałam też trzeci karabin, ale dziś już nie pamiętam, w którym miejscu (stał bliżej Prądzyńskiego). Z tych karabinów żołnierze niemieccy dali do nas salwy... Upadłam na ziemię. Nie byłam ranna. Na moje nogi padały zwłoki. Żyła jeszcze leżąca przy mnie, moja najmłodsza córka Alina.
          Leżąc widziałam i słyszałam, jak żołnierze niemieccy chodzili pomiędzy leżącymi, kopali ich sprawdzając, kto jeszcze żyje. Żyjących dobijali pojedynczymi strzałami z rewolwerów... Widziałam, jak żołnierz podszedł do wózka, w którym leżały kilkumiesięczne bliźnięta mojej sąsiadki Jakubczyk i zastrzelił je. Przez cały czas słyszałam jęki konających... Zwłok męża i synów nie widziałam odchodząc z miejsca mordu, jednak ślad po nich zaginął. Zwłoki obydwu córek widziałam..."




park im. gen. Sowińskiego

tablica pamięci w parku im. gen. Sowińskiego (fot. M. Janaszek-Seydlitz)


szkic miejsca egzekucji w parku Sowińskiego

          Po zajęciu Woli Niemcy urządzili w parku im. Gen. Sowińskiego stanowisko najcięższego samobieżnego moździerza "Karl". Stąd od 16 sierpnia 1944 r. rozpoczęli ostrzeliwanie Warszawy ogromnymi pociskami o wadze 2.200 kg. Żołnierzom obsługującym potwora nie przeszkadzało absolutnie, że w ich bezpośrednim sąsiedztwie spoczywają popioły tysięcy zamordowanych i spalonych mieszkańców Woli.

          W "czarną sobotę" 5 sierpnia siewcy śmierci pracowali bez wytchnienia. Zeznaje Jan Grabowski ocalały z mordu koło kuźni przy ul. Wolskiej 124:
          "... 5 sierpnia 1944 r. wpadło na podwórze naszego domu przy ul. Wolskiej 123 ok. 100 żandarmów niemieckich, ustawili się szpalerem aż do kuźni, która mieściła się w głębi ul. Wolskiej nr 124, prawie naprzeciwko naszego domu... Wyszedłem razem z żoną Franciszką, córką Ireną l. 4 i synem Zdzisławem, Jerzym 5 mies. Na placu przed kuźnią padł rozkaz, by wszyscy położyli się na ziemi. Z naszego domu grupa wynosiła ok. 500 osób. Gdy ja z rodziną doszedłem, na placu już leżeli ludzie.
          Gdy już leżałem, zobaczyłem, iż jest ustawiony na podstawie karabin maszynowy... w odległości ok. 5 - 10 m. Niemcy zaczęli strzelać z karabinu maszynowego i karabinów ręcznych, a także rzucać granaty w tłum leżących ludzi... Po jakimś czasie strzelanina ustała, zobaczyłem, iż Niemcy przypędzili nową grupę ludzi... strzelanina trwała z przerwami na dobijanie co najmniej 6 godzin... Po mnie żandarm trzy razy przeszedł butami, sam ranny nie byłem, ale żona i dzieci zostały zamordowane. Słyszałem jak żandarm mówił, by zabić mego 5 miesięcznego synka, który płakał, poczym posłyszałem strzał i dziecko ucichło... Leżąc udawałem zabitego... Gdy robotnicy noszący trupy przyszli, by i mnie zabrać, wtedy wstałem, wziąłem z nimi trupa do noszenia i robiłem to, aż do zakończenia roboty. Trupy nosiliśmy na dwie kupy... aż do zmroku. Jeden stos miał długość ok. 20 m., drugo 15 m., szerokość ok. 10 m, wysokość ok. 1,5 m. ... W dalszym ciągu za noszącymi trupy chodzili żandarmi i dobijali jeszcze żyjących..."



tablica pamięci z miejsca straceń (fot. M. Janaszek-Seydlitz)


szkic miejsca straceń

          O mordzie w kolonii Wawelberga przy ul Górczewskiej 15 złożyła relację świadek Jakubowska:
          "Dnia 7 sierpnia 1944 godz. 9 rano, ul. Górczewska nr 15. Trzy czteropiętrowe bloki Wawelberga otaczają Niemcy z SS. Wrzucają do wewnątrz granaty, wokoło ustawiono karabiny maszynowe; nikogo nie wypuszczają; dom podpalony ze wszystkich stron; kto wychodzi jest zabijany; poparzeni rzucają się z okien, nikt nie może wyjść z płomieni, palą się żywcem, cudem tylko mógł się ktoś stamtąd wydostać; wiem o jednej kobiecie, która z 2 piętra wyskoczyła oknem i ocalała; przy wyjściu pełno trupów tych, którzy chcieli uciec z płomieni; widziałam wśród nich kobietę z dzieckiem przy piersi.
          Domy były otoczone ze wszystkich stron. Jak przypuszczam, mogło być w tych blokach do 2.000 (dwa tysiące) ludzi. Nikt żywy stamtąd nie wyszedł, chyba cudownym wprost sposobem, jak wspomniana wyżej kobieta."


          Przerażającą relację złożyła Wanda Felicja Lurie lat 33, zamieszkała przy ul. Wawelberga 18, nazwana później Polską Niobe:
          " ... Do 5 sierpnia 1944 r. wraz z trojgiem dzieci w wieku 11, 6 i 3,5 lat przebywałam w piwnicy domu Wawelberga 18. Byłam w ostatnim miesiącu ciąży. Około godz. 12-tej wkroczyli na podwórko Niemcy, wzywając ludność do opuszczenia piwnic. Zaraz potem zaczęli wrzucać do piwnic granaty zapalające... Na Wolskiej 55, przed bramą fabryki "Ursus" zgromadzono ponad 500 osób... Po godzinie wprowadzono mnie z grupą osób do wnętrza fabryki. Na podwórzu zobaczyłam zwały trupów do wysokości 1 m... W grupie, w której byłam, było wiele dzieci po 10 - 12 lat, często bez rodziców...
          Błagałam otaczających nas Niemców, by ratowali dzieci i mnie. Któryś zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu 3 złote pierścionki. Wziął je, lecz kierujący egzekucją oficer kazał mnie dołączyć do grupy idącej na rozstrzelanie... Odepchnął mnie tak, że się przewróciłam. Widział, że jestem o ostatnim miesiącu ciąży. Potem uderzył i popchnął mojego starszego synka wołając; Prędzej ty polski bandyto!... Dzieci szły płacząc... W pewnym momencie oprawca stojący za mną strzelił starszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci. Potem strzelano do mnie. Przewróciłam się na lewy bok. Kula trafiła w kark, przeszła przez dolną część czaszki, wychodząc przez prawy policzek. Dostałam krwotoku ciążowego, a wraz z kulą wyplułam kilka zębów.
          Byłam przytomna i leżąc wśród trupów widziałam wszystko... Dopiero, gdy się zrobiło ciemno, egzekucje ustały. Oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali... Leżałam tak wśród trupów trzy dni. Trzeciego dnia poczułam, że dziecko, którego oczekuję, żyje. To dodało mi sił i kazało mi myśleć o ratunku... Po wielu próbach wydostałam się na ul. Skierniewicką. Dołączyłam do małej grupki ludzi. Schwytali nas jednak Ukraińcy i zapędzili do kościoła św. Wojciecha... Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką do obozu przejściowego w Pruszkowie, stamtąd do szpitali w Komorowie i Leśnej Podkowie... 20 sierpnia urodziłam synka..."



tablica z mogiły dzieci Lurie na Cmentarzu Powstańców Warszawskich (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

          Syn Wandy Lurie żyje, jest dr nauk chemicznych. Cały czas walczy o to, aby pamięć o jego Matce i tysiącach innych mieszkańców Woli nie uległa zapomnieniu. W fabryce "Ursus", w jednej z największych egzekucji, Niemcy zamordowali ok. 7.000 ludzi z okolicznych domów.




Fabryka "Ursus" ul. Wolska 55/57

tablica poświęcona pomordowanym w fabryce "Ursus" (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

          Niemieccy mordercy nie oszczędzili również wolskich szpitali. W niedużej odległości od siebie, w rejonie ulic Wolskiej, Płockiej, Żytniej i Karolkowej znajdowały się cztery szpitale: Wolski, Karola i Marii, św. Łazarza i św. Stanisława.

          W Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej 26, dysponującym 480 łóżkami, przebywała pewna ilość rannych i znaczna ilość chroniącej się tu ludności cywilnej. 5 sierpnia w południe żołnierze Wehrmachtu ostrzegli dyrektora szpitala dr. Józefa Piaseckiego, o nadchodzących formacjach SS. Około godz. 14 weszli do szpitala esesmani z grupy Recka (Reinefarth). W gabinecie zastrzelili dr. Piaseckiego, prof. Janusza Zeylanda i kapelana szpitalnego ks. Kazimierza Ciecierskiego. Pozostały personel oraz większość chorych i rannych wypędzono do zabudowań fabrycznych na Moczydle, gdzie, po oddzieleniu kobiet, zastrzelono w zbiorowej egzekucji wszystkich mężczyzn, blisko 400 osób.


tablica pamięci przy Szpitalu Wolskim (fot. J. Mańkowska)

          Zeznał ocalony z egzekucji na ul. Górczewskiej (gdzie rozstrzelano 12.000 ludzi) ks. dr Bernard Filipiuk, lat 46:
          "... 5 sierpnia 1944 r. Niemcy znowu wkroczyli do Szpitala Wolskiego, już w większej liczbie. Wśród nich byli Ukraińcy i Gruzini. Około godz. 1-ej oficer niemiecki z dwoma SS-manami wkroczył do gabinetu dyrektora szpitala, dr. M. Piaseckiego, przy którym byli prof. dr J. Zeyland i ks. (K. Ciecierski), kapelan szpitala. Oficer ten ich zastrzelił. Zaraz po zastrzeleniu mówił mi o tym jeden z lekarzy. Wówczas Niemcy rozproszyli się po całym szpitalu i pod groźbą karabinów wyrzucali chorych z łóżek... Byłem po operacji brzucha. Niemiec uderzył mnie, zepchnął z łóżka i wypchnął na korytarz. Byłem tylko w piżamie i boso.
          Przed szpitalem stał już długi szereg ludzi ustawionych czwórkami: chorzy, lekarze, siostry i ludzie, którzy schronili się w szpitalu... Poprowadzono nas Płocką i Górczewską w kierunku kolei obwodowej... Skierowano nas na podwórko jakiejś fabryki... Wyciągano ludzi partiami, najpierw zdrowych, później chorych... Ustawiano nas czwórkami po 12 osób. Zabrano nam zegarki i... Byliśmy już pewni, że idziemy na śmierć. Wówczas byłem już w sutannie, którą przyniosła mi siostra Szarytka... Miejscem egzekucji było duże podwórze. Stałem tam ok. 15 - 20 min. I widziałem jak przede mną rozstrzeliwano każdą 12-tkę, strzelając w plecy.
          W oczekiwaniu na śmierć, ojciec Jerzy Żychoń, misjonarz z Krakowa, który był chorym w Szpitalu Wolskim, udzielił wszystkim generalnego rozgrzeszenia, a ja jemu. Poczym odmówiliśmy głośno "Ojcze nasz". Przy ostatnich słowach gestapowiec krzyknął: "Naprzód"! Usłyszałem po niemiecku: "Ognia". Padła salwa, a ja przewróciłem się razem z ojcem Żychoniem, który mnie trzymał cały czas pod rękę. On mnie też za sobą pociągnął. Zorientowałem się, że żyję i nie jestem ranny, ale zacząłem udawać trupa. Gestapowiec podszedł do mnie, kopnął mnie w kolano, zaklął i strzelił w głowę - kula przeszła koło ucha. Byłem uratowany...
          Muszę podkreślić, że nie tylko sami mężczyźni zostali rozstrzelani przy ul. Górczewskiej. Ze mną były też i kobiety... Myślę, że były to żony, matki lub córki, które przyłączyły się same do swych najdroższych - najbliższych prowadzonych na śmierć...
          W mojej dwunastce razem ze mną była kobieta. Na ręku trzymała małe dziecko, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się i nic nie odrzekł. Dziecko to długo czas po rozstrzelaniu matki kwiliło i płakało."



tablica pamięci z miejsca straceń (fot. J. Mańkowska)


szkic miejsca egzekucji

          Inną relację dotyczącą Szpitala Wolskiego składa świadek Jan Bęcwałek:
          "Staliśmy pod bramą budynku szpitalnego od ul. Górczewskiej. Dochodziły odgłosy dalszych egzekucji z miejsca, skąd wyratowaliśmy się przed chwilą.
          W podwórzu szpitala znajdowały się budynki - szopy, z których w pewnym momencie Niemcy zaczęli wypędzać zgromadzonych tam ludzi. Byli to sami mężczyźni, przeważnie młodzi, nawet mali chłopcy 10-12 lat, większość ubrana jak powstańcy w różne mundury i bluzy z opaskami - tak jak latali po ulicach za rozkazem. Musieli być długo zamknięci, bo wychodzili jakby pijani i błędni.
          Niemcy dali im łopaty i kazali kopać po przeciwnej stronie ulicy Górczewskiej - naprzeciw bramy szpitala, przy której stałem - w ogródku na kartoflisku, dół głęboki pewnie na 5 m. Słyszałem i rozumiałem rozkazy; obok mnie przeprowadzili.
          Po wykopaniu dołu przeprowadzano ich po 25 bez koszul, tylko w spodniach, z podniesionymi rękami, ustawiano twarzą do dołu i Ukraińcy z rewolwerów strzałem z tyłu w kark zabijali ich. Trupy padały do dołu - przyprowadzano następnych. Nikt nie krzyczał, nie błagał, nie opierał się. Tak rozstrzelano kilkaset ludzi. Ostatnia niewielka grupa pozostałych zasypała dół ziemią. Była to druga egzekucja, którą tego dnia widziałem."


          Wyprowadzone ze szpitala chore oraz kobiety z personelu popędzono do prowizorycznego obozu na Jelonki. W szpitali pozostał dr Zbigniew Woźniewski oraz pominięta w pośpiechu w paru pomieszczeniach grupa prawie 100 chorych i rannych, razem z jedną siostrą szarytką i dwiema salowymi. Chorych tych już później nie ruszano i razem z przybyłymi 6 i 7 sierpnia chorymi i personelem ze Szpitala Karola i Marii stanowili zalążek działającego do końca Powstania i wypędzenia ludności z Warszawy szpitala etapowego dla ewakuowanych szpitali i ludności z innych dzielnic. Do 24 września znajdował się tu również niemiecki punkt sanitarny. Szpital zlikwidowano 28 października. Chorych wywieziono pod Warszawę, głównie do Milanówka i Podkowy Leśnej.

          Do szpitala św. Łazarza usytuowanego dwie przecznice dalej w zespole budynków między ulicami: Leszno, Karolkową i Wolską w pierwszych dniach powstania władze powstańcze przysłały 3 lekarzy i 15-osobową drużynę harcerek-sanitariuszek. Od 1 sierpnia szpital przyjmował rannych. Obsadzony przez powstańców znalazł się na linii ostrzału artyleryjskiego. Chorych i rannych ulokowano w piwnicach.


szpital św. Łazarza (fot. J. Mańkowska)

          5 sierpnia 1944 w szpitalu było ok. 300 pacjentów, w tym kilkunastu rannych Niemców, wziętych do niewoli przez powstańców. Po południu powstańcy zostali wyparci z obiektu. Wieczorem na teren wdarli się żołnierze z jednej z grup Ostlegionen wchodzącej w skład Grupy Szturmowej Dirlewangera. Byli to Azerzy, byli jeńcy sowieccy, wchodzący w skład I batalionu 111 pułku "Azerbejdżan" i II batalionu "Bergman"; wsławili się oni wyjątkowym okrucieństwem w czasie działań na Woli w pierwszych dniach sierpnia 1944. Ludność Warszawy nazywała ich Ukraińcami, Mongołami lub Kałmukami.


          Rozpoczęła się rzeź rannych, chorych, personelu i ich rodzin, a także szukającej w szpitalu schronienia ludności wolskiej, wśród której znajdowało się wiele dzieci. Strzelano z broni maszynowej do piwnic przez okna, wrzucano granaty, wyprowadzanych ludzi zabijano strzałami w tył głowy. W szpitalu zginęło ok. 1.200 osób, niektóre spłonęły żywcem w podpalonych po rzezi budynkach. Dzięki interwencji leczonych w szpitalu rannych żołnierzy niemieckich około 50 osób personelu medycznego odprowadzono do Szpitala św. Stanisława, Zamordowano kilku lekarzy, a także ok. 30 pielęgniarek świeckich i zakonnych oraz sanitariuszek służby powstańczej, w tym dziesięć 16-, 17-letnich harcerek.

          Wspomina ocalała harcerka sanitariuszka Wanda Łokietek:
          "... 5 sierpnia od godzin rannych Niemcy atakowali nasz szpital od ul. Wolskiej. Około godz. 18-ej wtargnęli na teren szpitala. Zdrowym kazali opuścić budynek, ciężko chorych pozostawili na łóżkach. Ustawiono nas pod murem. Było nas 15 w wieku 15 - 18 lat. Niemcy w bestialski sposób zaczęli rozstrzeliwać na naszych oczach - najpierw lekarzy, strzelając najczęściej w tył głowy. I tak doszli do nas. Kazali wystąpić kilka kroków naprzód, a sami strzelali do nas grupami. Wystąpiłam razem ze wszystkimi, śpiewając "Jeszcze Polska nie zginęła...". Na odgłos strzałów upadłam, a obok mnie z roztrzaskanymi głowami dziewczęta...
          Na samym końcu z ostatniego pawilonu wyprowadzili siostry zakonne, było ich 10. Wyszły odmawiając "Pod Twoją obronę". Niemcy strzelali do nich pojedynczo. Następnie Niemcy podpalili szpital do piwnic, dobijając chorych na łóżkach (opowiadał o tym jeden z chorych, który schował się pod łóżkiem i ocalał)..."


          Inny świadek, Wiesława Chełmińska, lat 14, opisała przebieg egzekucji w piwnicy szpitala:
          "... Pozostała ludność cywilna i ranni. Esesmani zaczęli wołać do piwnicy po kilka osób z naszej grupy. Zawołano mnie do piwnicy z matką. Zaraz za drzwiami po wejściu zobaczyłam stosy trupów. Paliło się światło elektryczne. Na korytarzu stała grupa esesmanów z rozpylaczami gotowymi do strzału. Mnie i matce kazano wejść na zwłoki. Matka weszła pierwsza i widziałam jak esesman strzelił jej w tył głowy i jak upadła. Weszłam za nią i upadłam nie czekając, aż żołnierz strzeli do mnie. Strzelił jednak, raniąc mnie w prawe ramię. Po mnie musiało wchodzić na stos około 20 osób, zanim je rozstrzelano..."

          Następnym szpitalem na drodze szwadronów śmierci był szpital Karola i Marii usytuowany przy ul. Leszno 36. Składał się z 9 pawilonowych budynków i liczył około 120 łóżek. Został przewidziany na punkt sanitarny zgrupowania "Radosław" oraz na siedzibę szefostwa sanitarnego Kedywu. Od początku wybuchu Powstania szpital przyjmował duże ilości rannych. W szpitalu leżało ok. 150 rannych, w tym kilku Niemców, oraz 60 chorych dzieci. Po ciężkiej walce powstańcy 6 sierpnia1944 r. przed południem opuścili szpital. Razem z nimi wyszedł sanitariat powstańczy, lżej ranni oraz kilka osób personelu szpitalnego.
          Oddziały niemieckie po wkroczeniu na teren szpitala wypędziły większość personelu na ulicę, nakazując pozostawienie rannych i chorych. Część rannych zdołano wyprowadzić, część zginęła w podpalonych budynkach. Reszta personelu i chore dzieci zostały w pawilonie gospodarczym szpitala. Całą wyprowadzoną grupę Niemcy popędzili w stronę ulicy Górczewskiej. Na rogu Młynarskiej zastrzelili kilku rannych, dwie pielęgniarki i woźnego oraz dr Kmicikiewicza, który na żądanie Niemców, aby wystąpił komendant szpitala, podał się za niego, ratując prawdopodobnie przed śmiercią pozostałych lekarzy.


tablica pamięci w miejscu szpitala Karola i Marii (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

          Niemcy skierowali pozostałych przy życiu do Szpitala Wolskiego, gdzie pozostawili lekarzy i pielęgniarki, a część przyprowadzonych i przyniesionych rannych nakazali odesłać z powrotem. Zastrzelili ich później przed szpitalem, uprzednio kierując towarzyszące im pielęgniarki i salowe do pawilonu gospodarczego. Grupa z tego pawilonu dotarła na drugi dzień do Szpitala Wolskiego. Do Szpitala Wolskiego przyprowadzono 36 dzieci oraz ok. 50 chorych i rannych. Nieustalona liczba dzieci rozbiegła się w panice po terenie szpitala. Po dwóch dniach ekipa wysłana ze Szpitala Wolskiego na poszukiwania odnalazła tylko jedno dziecko. Inną grupę liczącą ok. 60 osób, w tym personel administracyjny, Niemcy popędzili do fortu Bema, gdzie zwolniono osoby z personelu szpitalnego i starsze wiekiem.

          Następnym wolskim szpitalem był szpital św. Stanisława przy ul. Wolskiej 37. Usytuowany przy Wolskiej 37. Liczył w 1944 r. ok. 600 łóżek. Już w pierwszych godzinach walki zaczęto samorzutnie organizować w nim punkty sanitarne. 3 sierpnia w czasie ataku czołgów niemieckich na opartą o róg szpitala barykadę zginęło 7 mężczyzn znajdujących się na terenie szpitala. 5 sierpnia Niemcy weszli na teren szpitala przez bramę, zastrzeliwszy otwierającego im pracownika. Po wypędzeniu chorych i personelu na podwórze rozpoczęli ich mordowanie. Zginęło wtedy 10 osób, wśród nich dr Jan Barcz.


szpital św Stanisława (fot. J. Mańkowska)

          Energiczna interwencja biegle władającego językiem niemieckim dr. Pawła Kubicy, który zdołał wytłumaczyć Niemcom, że szpital, jako zakaźny, nie mógł udzielać pomocy i schronienia powstańcom, przerwała egzekucję. W pierwszych dniach po zajęciu szpitala Niemcy powiesili dwóch schwytanych powstańców na drzewie rosnącym na podwórzu szpitalnym.


tablica pamięci na terenie szpitala (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

          Szpital św. Stanisława miał dla Niemców duże znaczenie. Na terenie szpitala zorganizowali punkt sanitarny dla rannych własnych żołnierzy. Do personelu szpitalnego dołączono dwóch wyznaczonych przez Niemców, ocalałych z masakry męskiego personelu Szpitala Wolskiego chirurgów: Stefana Wesołowskiego i Leona Manteuffla, aby leczyli rannych Niemców. Dzięki nim zaczęto udzielać pomocy napływającym po kryjomu, pod osłoną nocy, rannym ocalałym z dokonywanych masowych egzekucji ludności w tym kilku, którym udało się uniknąć rzezi w fabryce Franaszka.

          Około 10 sierpnia do szpitala przybył Standartenführer Oskar Dirlewanger, który zamieszkał w szpitalu i stąd kierował akcją. Sprowadzono tu dla niego z warszawskich domów piękne wyposażenie pokoi - dywany i srebra. W zaistniałych okolicznościach na terenie szpitala było mniej morderstw aniżeli w innych szpitalach Woli.

          Wspomina świadek dr Joanna Kryńska:
          "W czasie Powstania Warszawskiego 1944 r. byłam przydzielona na punkt sanitarny AK do szpitala św. Stanisława. Po zajęciu szpitala przez oddziały niemieckie pozostałam w szpitalu jako lekarz.
          Ok. 10.08 przybył do szpitala Oberführer Dirlewanger, który zamieszkał w szpitalu. Znając dobrze język niemiecki, musiałam służyć jako tłumaczka i dzięki temu rozmawiałam z Dirlewangerem i innymi oficerami. Kierował on akcją na terenie ulicy Wolskiej i okolicy. Jeden raz do szpitala św. Stanisława przyjechał Reinefarth.
          Dirlewanger w rozmowie opowiadał mi, że jest przyjacielem Himmlera. W pierwszej połowie sierpnia 1944 r. w czasie rozmowy ze mną i z dr. Kubicą, Dirlewanger powiedział, że to co się dzieje w Warszawie z ludnością cywilną jest niczym wobec tego co się działo w Rosji, gdzie jego żołnierze nie pozostawiali po sobie żywego człowieka, mordując i gwałcąc kobiety.
          Mówił, że to jest potrzebne dla zwycięstwa Niemiec, tym więcej, że chodzi o narody niżej stojące pod każdym względem od Niemców. Mówił, że jego oddziały są specjalnie szkolone do tłumienia partyzantki.
          Współpracował on ściśle z gestapo warszawskim mieszczącym się przy kościele św. Wojciecha. Był tam Spilker. Dirlewanger kilka razy wzywał Spikera do robienia czystki w szpitalu. Na skutek tego lekarze niemieccy wybierali kilkakrotnie ciężko chorych oraz młodych chłopców, których ukrywaliśmy trzymając w łóżkach. Zabrani przez gestapo częściowo byli doprowadzani do kościoła św. Wojciecha, częściowo ginęli bez wieści.
          W schronach szpitala pośród przebywającej tam ludności cywilnej z okolicznych domów gestapo wybierało ludzi na oko lub na podstawie donosów i kierowało częściowo do obozu w Pruszkowie, częściowo osoby te ginęły bez wieści. Były 3 lub 4 takie czystki (na wezwanie Dirlewangera).
          Były też wywożone ze szpitala do Niemiec urządzenia szpitalne (mikroskopy itp.) podobnie jak z innych szpitali."


          Obok wyżej wymienionych miejscami sierpniowej wolskiej kaźni stały się:
          - Wolska 180/182 - Cmentarz Wolski;
          - Wolska 140a - teren przy kościele św. Wawrzyńca
          - Wolska 140 - Cerkiew i Cmentarz Prawosławny;
          - Wolska 130/132 - park Sowińskiego
          - Wolska 105, 107, 109;
          - Wolska 81 - teren fabryki Kirchmajera i Marczewskiego;
          - Wolska 76 - teren przy kościele św. Wojciecha
          - Wolska 60 - Fabryka Makaronu i Sztucznej Kawy "Bramenco"
          - Wolska 54 - teren Fabryki Makaronów "Nałęcz";
          - Wolska 41/45 - fabryka "Franaszka"
          - Wolska 27/29 - teren klasztoru Karmelitanek Bosych;
          - Młynarska 2 - zajezdnia tramwajowa
          - Górczewska 53 - Fabryka Kotłów "Simplex";
          - Płocka 23,
          - Staszica 15,
          - Sokołowska 4 (podczas Powstania siedziba Gestapo),
          - Sokołowska 5
          i wiele innych.




tablica przy ul. Wolskiej 102/104 (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

tablica przy ul. Wolskiej 2/4/6 (fot. M. Janaszek-Seydlitz)



tablica przy ul Górczewskiej r. Staszica (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

tablica przy ul. Wolskiej 27/29 (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

          Część tych miejsc mordów została po wojnie upamiętniona tablicami lub pomnikami. Można je znaleźć na interaktywnej Mapie Pamięci. O wielu jednak, z których nie ocalał żaden świadek coraz mniej się pamięta.


Mapa 200 miejsc, w których Niemcy zamordowali podczas Powstania Warszawskiego 1944 r. 50 tysięcy mieszkańców Woli.
Sporządzona na podstawie miejsc egzekucji podanych na pomniku. Opracowała - Janina Mańkowska

          Do powstańców walczących na Woli docierały wieści o masakrze ludności prowadzonej na zajętym przez Niemców terenie, nie mieli na to jednak żadnego wpływu. 6 sierpnia ppłk Jan Mazurkiewicz "Radosław" informował komendanta głównego AK:
          "Nieprzyjaciel paląc kolejne domy - wycina ludność Woli... Szykuje się wielka tragedia, tak jak historyczna rzeź Pragi... Jeśli możecie dać pomoc, to szybko, godzin zostało niewiele..."

          5 sierpnia dotarł do Warszawy gen. SS Erich von dem Bach-Zelewski kierujący akcją zdławienia Powstania. Po zapoznaniu się z sytuacją wydał polecenie częściowego wstrzymania rzezi ludności i grabieży Woli, zakazując mordowania kobiet i dzieci, nie odwołując jednak rozkazu mordowania mężczyzn i schwytanych powstańców. Modyfikacja rozkazu Hitlera i Himmlera nie wynikała ze względów humanitarnych. Von dem Bach uważał, że prowadzone na szeroką skalę mordy powodują nadmierne zużycie amunicji oraz odciągają żołnierzy od podstawowego ich zajęcia, jakim jest walka z nieprzyjacielem. Ponadto brał pod uwagę względy ekonomiczne - III Rzesza potrzebowała dużej ilości polskich robotników do pracy przymusowej.

          Pomimo tej decyzji morderstwa nie ustały. O wyjątkowo perfidnej zbrodni zeznaje świadek Stefan Urlich, lat 47:
          " W ciągu pierwszych dni Powstania Warszawskiego 1944 r. przebywałem w mieszkaniu przy ul. Bema 56... W dniu 5 czy tez 6 sierpnia 1944 r. oddziały niemieckie wypędziły ludność cywilną z ul. Bema. Ja zostałem, dzięki temu, iż pracowałem w kuchni dla kolejarzy niemieckich na Dworcu Zachodnim. W kilka dni po wysiedleniu ludności, 8 czy 9 sierpnia 1944 r., zauważyłem, iż nad bramą domu ulicy Bema 54, została zawieszona flaga z Czerwonym Krzyżem, okna od strony toru kolejowego zostały zabite deskami, a przed bramą zauważyłem grupki, po dwóch, trzech esesmanów z opaskami Czerwonego Krzyża na rękawach.
          W tym czasie ulica Bema do Dworca Zachodniego były prowadzone pod eskortą grupy ludności cywilnej wysiedlonej z innych dzielnic Warszawy. Esesmani z opaskami Czerwonego Krzyża, odłączali od grupy pędzonych, grupy dzieci lat 6 do 10, kaleki, staruszki i kobiety ciężarne i odłączonych prowadzili do domu Kosakiewicza. Widziałem to jadąc rykszą po kartofle dla kuchni... widziałem potem, iż dzieci wyglądały przez okna od ulicy Bema na parterze, starsi na pierwszym piętrze...
          Pomiędzy godziną 23 a 24 usłyszałem straszne jęki, krzyki i strzały dochodzące z posesji Kosakiewicza. Wydawało mi się, iż strzały padają z posesji Lilpopa, położonej naprzeciwko nr 54. Wyszedłem po cichu z domu, doczołgałem się do rowu po stronie toru kolejowego. Zobaczyłem wtedy, iż dom nr 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa rzucane na Niemców i wołanie dzieci: "Mamo". Nikt z płonącego domu nie uciekł, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zorientowałem się, z jakiej broni. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywcem..."



tablica przy ul. Bema 57 (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

          6 sierpnia 1944 r. Niemcy rozstrzelali cywilną załogę elektrowni kolejowej przy ul. Przyokopowej, gdzie obecnie znajduje się Muzeum Powstania Warszawskiego.

          Od 8 sierpnia, mordowaniem ludności cywilnej zajmowały się głównie specjalne oddziały policji niemieckiej, działającej w ramach grupy gen. Reinefartha, tzw. Einsatzkommando der Sicherheitspolizei bei der Kampfgruppe Reinefarth, które codziennie aż do połowy sierpnia mordowały ludność cywilną, w tym kobiety i dzieci, na placu przy ul. Okopowej 59.


nieupamiętnione miejsce zbrodni przy ul. Okopowej 59 (fot. J. Mańkowska)


szkic miejsca egzekucji

          Ponadto, jeszcze w dniu 15 sierpnia na terenie cmentarzy prawosławnego i katolickiego rozstrzelano ponad 2 tys. osób; w pozostałych przypadkach liczba ofiar pojedynczej egzekucji nie przekraczała 200 osób.

          Od 11 sierpnia 1944 r. praktycznie cała Wola została zajęta przez siły niemieckie. Pomiędzy spalonymi domami w dzielnicy zalegały tysiące trupów zamordowanych mieszkańców. W powietrzu czuć było swąd spalenizny i odór rozkładających się ciał ludzkich. Niemcy utworzyli specjalny oddział Verbrennugskommando Warschau, którego zadaniem było zatarcie śladów zbrodni. W jego skład wchodziło kilkudziesięciu młodych silnych mężczyzn wybranych spośród polskich zakładników wyznaczonych do egzekucji. Zadaniem Komanda było zbieranie trupów pomordowanych i układanie ich w wielkie stosy, które po oblaniu łatwopalnym płynem, podpalano. Takich stosów zapłonęło na Woli ponad 30.





          Kommando, które podlegało bezpośrednio SS Obersturmführerowi Neumanowi zakwaterowano w budynku koszar kolejarzy przy ul. Sokołowskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie obozu przejściowego dla ludności cywilnej ulokowanego na terenie kościoła św. Wojciecha przy ul. Wolskiej 80.

          Codziennie, więźniowie Komanda, wyposażeni w łopaty, nosze i wózki, pod eskortą SS-manów ruszali do kolejnych miejsc egzekucji. Tam zabierali się do "pracy". Wspomina Tadeusz Klimaszewski, więzień Verbrennungskommando:
          "To fabryka Franaszka... Uderzył nas przeraźliwy, nieznośny zapach. Jak okiem sięgnąć, czworobok podwórka zalegały trupy. Leżały w pełnym słońcu, jedne skłębione pośrodku w grupy, niektóre opodal rozciągnięte obok siebie, inne pojedyncze na skraju podwórza z wyciągniętymi rękami w kierunku muru, jakby w ostatniej rozpaczliwej próbie ratunku. Musiano tu do spędzonych na dziedzińcu i ściśnionych w tłumie rzucać granatami, bo splątane kłęby ciał zmasakrowane były straszliwie, a podwórko pełne było wyrw i dołów. Inni z tłumu, których śmierć nie dosięgła zaraz, leżeli porozrzucani w nieładzie, skuleni strachem czy też bólem...
          Tego masowego mordu musiano dokonać parę dni temu, bo sierpniowe słońce wzdęło już ciała. Tysiące tłustych much opadło rojem na czarne plamy skrzepłej krwi...





budynki Fabryki Franaszka



tablice pamięci przy ul. Wolskiej 43/45 na miejscu fabryki Franaszka (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

          Staliśmy w bezruchu. Gwałtowny szloch, niepowstrzymany, spazmatyczny rozerwał ciszę. To płakał inżynier jak dziecko...
          " - Ludzie, ludzie, nie sprzątajcie ich... Zostawcie ich, niech leżą. Przecież wojna już się kończy, niech inni zobaczą, niech widzą... Muszą tu leżeć! Przyprowadzimy tu ludzi z całego świata, niech zobaczą!"





tymczasowe miejsce pogrzebania prochów ludzkich w fabryce Franaszka


          Nie było to jedyne tak przerażające miejsce. Wspomina również Tadeusz Klimaszewski:
          "... Zdziwiło nas, że na Wolskiej skręcamy w przeciwnym kierunku od miasta. Był to teren podmiejskich ogrodów, niedużych poletek, badylarskich posiadłości. Za nimi kłębiła się bujna zieleń cmentarzy, z której wyłaniały się wieże kościołów, prawosławnego i dalej wolskiego.
          ... Pod liśćmi zaczerniały zwłoki ludzkie jedne, drugie, trzecie, było ich wiele. Zawalały cały róg ogrodu, splątane bezładnie z zielenią krzewów. Dopiero teraz zauważyliśmy, ze liście wokół zmiętoszone były i ochlapane rdzawymi plamami krwi...
          Zbliżyliśmy się i zajrzeliśmy w głąb, ale w ciemnym otworze zamiast wody ujrzeliśmy stłoczone zwłoki, powykrzywiane straszliwie... Zwłok było pełno wszędzie. Nie mogli być to tylko mieszkańcy tego domu czy też sąsiedniej posesji. Musiano ludzi zgonić z okolicy lub z pobliskiego dużego domu piętrzącego się po przeciwnej stronie jezdni. Wśród zabitych przeważały zwłoki mężczyzn...





          Po oczyszczeniu okolicy studni i podwórza, udaliśmy się na drugą stronę ogrodu. Idąc wzdłuż niewysokiego muru ogrodzenia, gęsto posiekanego kulami, nagle natknęliśmy się na nowy zwał trupów. Musiała to być grupa uchodźców. Świadczyły o tym ubrania pomordowanych, pozakładane palta, płaszcze i rozrzucone wokół tobołki, paczki, walizki. Tu przeważały kobiety i dzieci. Drobne dzieci i niemowlęta spoczywały jeszcze w zaciśniętych skurczem objęciach matek, starsze leżały w pobliżu trzymając w rękach poły ich ubrań.


          Pośrodku tej grupy jak upiorny symbol leżał starszy, siwy człowiek. Ręka wysunięta daleko do przodu zaciskała kij, oparty na pobliskich zwłokach, na końcu którego powiewała biała flaga.
          Wszędzie ślady rabunku... ręce powykręcane brutalnie, okaleczone od drapieżnych palców, ściągających pierścionki i sygnety..."


          Verbrennugskommando swoje działania prowadziło głównie na linii ulic Wolskiej, Chłodnej, Elektoralnej, placu Bankowego, skręcając w ulice Płocką, Działdowską, Młynarską, Karolkową, Towarową, Krochmalną, Żelazną, Orlą, Zimną, Przechodnią i Żabią. Zbierało też zamordowanych w rejonie Hal Mirowskich.
          W wielu miejscach płonęły stosy ułożone z ciał wolskich ofiar. Niemcom głównie zależało na zatarciu śladów zbrodni. Popioły ze spalonych ciał grzebano na terenie tzw. "Wenecji", pustego placu po karuzelach, beczkach śmiechu, diabelskich młynach i gabinetach osobliwości, zlokalizowanego w okolicy współczesnego wolskiego Domu Towarowego.


trasa Verbrennugskommando

          Więźniowie Kommando musieli oddawać Niemcom znalezione przy zwłokach złoto i kosztowności, jak również meldować o znalezieniu każdego żywego człowieka. Za niewykonanie rozkazu karano śmiercią. Część zgromadzonych kosztowności SS-mani po prostu kradli.

          Verbrennungskommando Warschau funkcjonowało co najmniej do połowy września 1944 r. Kilku jego więźniom udało się uciec i przedostać na teren będący jeszcze pod kontrolą powstańców. Dzięki temu mogli potem opowiedzieć o niewyobrażalnej kaźni Woli, której byli świadkami. Pozostali podzielili los tych, których grzebali na umęczonej ziemi. Niemcy nie mieli w zwyczaju zostawiać przy życiu świadków swoich zbrodni.

          Kościół św. Wojciecha przy ul. Wolskiej 74/76 wrył się głęboko w pamięć wielu mieszkańców Warszawy. Na jego terenie Niemcy urządzili punkt zborny dla reszty ocalałej z pogromu ludności Woli. Już 2 sierpnia na plebanię przybyła żandarmeria i przeprowadziła rewizję połączoną z rabunkiem. Następnego dnia na plebanii rozlokowało się gestapo. Księżom zakazano udzielania posługi religijnej. Komendę nad obozem przejściowym w kościele św. Wojciecha objął SS Hauptsturmführer Alfred Spilker z warszawskiego gestapo.


plebania kościoła św Wojciecha przy ul. Sokołowskiej 4 (fot. J. Mańkowska)

          Wspomina ks. Wacław Murawski:
          "Wybuch powstania warszawskiego 1944 r. zastał mnie na plebanii przy ul. Sokołowskiej nr 4 w Warszawie. Byłem tam jak i obecnie proboszczem parafii św. Wojciecha na Woli... W dniu 1.VII.1944 r. o godz. 17 po pierwszych strzałach w sąsiedztwie kościoła całe podwórze zaroiło się od saperów niemieckich pod bronią... Od tego dnia chodziłem tylko pod eskortą...
          W dniu 2.VIII.44 wieczorem przybył na plebanię oddział żandarmerii... Zauważyłem iż mieli na mundurach na wysokości kieszeni odznaki na czarnym tle z napisem "Posen"... Przybyli przeprowadzili kilkakrotnie rewizję plebanii zabierając wartościowe rzeczy i nawet bieliznę... W dniu 2.VIII.1944 r. przed południem inny oddział żandarmów przyprowadził do kościoła gromadę ludności cywilnej z najbliższych okolic ulicy Wolskiej z odcinak od ul. Płockiej do ulicy Bema. Ludzie ci mi opowiadali, iż żandarmi wpadli do ich domów, obrzucali piwnice granatami, ludność wypędzali. Domy nie były na linii walk.
          Już od dnia 3.VIII.1944 r. grupy ludności zaczęto wysyłać z Warszawy do obozów przejściowych w Ursusie, potem w Pruszkowie. W dniu 3 i 4.VIII.1944 r. przybyły grupy ludności, przeważnie kobiet i dzieci, z ulicy Wolskiej i ulic poprzecznych z odcinka od Młynarskiej do ulicy Bema.
          Słyszałem od szeregu kobiet, iż w tych dniach i na tym odcinku kolejno Niemcy - z formacji żandarmerii, i "Ukraińcy" zajmowali domy, większość mężczyzn mordowali, kobiety odsyłali do kościoła...
          W dniu 5.VIII.1944 r. przybyło na plebanię Gestapo... Wszyscy byli w mundurach, zauważyłem, iż mieli trupie główki na czapkach i klapach munduru... po przybyciu Gestapo zabroniono mi chodzenia do kościoła... Naprzeciwko plebanii przy ul. Sokołowskiej nr 5... od dnia 2.VIII.1944 r. trzymano grupy mężczyzn przyprowadzone z miasta lub wyprowadzone z kościoła. Częściowo używano mężczyzn do robót przy rozbieraniu barykad.



siedziba Gestapo oraz Verbrennungskommando przy ul. Sokołowskiej 5 (fot. J. Mańkowska)

          Od dnia 3.VIII.1944 r. część tych mężczyzn wyprowadzono grupami i po tym ślad po nich zaginął... Od dnia 5.VIII.1944 r. przypływ grup ludności znacznie się powiększył, były dni, iż kościół był zatłoczony, mieścił do 5 tysięcy osób. Równocześnie były częste transporty do obozu przejściowego w Pruszkowie... Razem ze mną przebywali na plebanii ks. Kulesza Stanisław, Mączka Stanisław i Ciesiałkiewicz Roman. W dniu 8.VIII.1944 r. gestapowcy zabrali tych trzech księży... zabrano ich do domu przy ul. Sokołowskiej 5, skąd księży zabrano samochodem. Po wojnie kobieta, której nazwiska nie znam, opowiadała mi, że widziała, jak wszystkich trzech księży z mojej parafii Niemcy zastrzelili przy ul. Moczydło...
          W dniu 9.VIII.1944 r. po przybyciu do kościoła zobaczyłem, iż było tam około 5000 osób. Byli to ludzie z ulicy Elektoralnej, Chłodnej, Leszna i innych... W prezbiterium leżały położnice, było kilka niemowląt, chorzy leżeli na posadzce... Ludności nie wypuszczano z kościoła dla załatwienia potrzeb naturalnych..."


          W kościele często przebywało dziennie ponad 5 tys. okolicznych mieszkańców. Wewnątrz świątyni w olbrzymim ścisku, bez wody i pożywienia przebywali starcy, kobiety i dzieci; mężczyzn trzymano na zewnątrz oraz w dolnym kosciele i po selekcji kierowano przeważnie do rozbiórki barykad, do obozów lub na egzekucję. Po upadku Woli do obozu w kościele św. Wojciecha kierowano również ludność cywilną z innych, kolejno opanowywanych przez Niemców dzielnic Warszawy.





ludność cywilna pędzona do kościoła św. Wojciecha


          Wspomina 14-letnia harcerka z Woli, Irenka Janowska ps. "Inka", która w momencie wybuchu Powstania była na zbiórce przy ul. Książęcej 3 a potem z dala od rodziny znalazła się w wirze powstańczych walk:
          "... Biegłyśmy z koleżankami Książęcą i Nowym Światem, dalej drogi nasze się rozchodziły. Na pl. Piłsudskiego Niemcy mnie zatrzymali i wpędzili do kamienicy przy ul. Królewskiej 6, gdzie przebywałam trzy tygodnie... Następnie z mieszkańcami tego domu i innych byłam pędzona przez płonące miasto w nieznane...
          Idziemy z pl. Piłsudskiego w długiej, strzeżonej przez Niemców kolumnie. Przy wyjściu z Ogrodu Saskiego zaatakowała nas zgraja własowców, którzy w szamotaninie i krzyku wyrywają ludziom tobołki i co się da. Koło Hal Mirowskich znowu strzały, krzyki, rozpacz - tu Ukraińcy wyciągają z kolumny młode dziewczęta, które bijąc uprowadzają w gruzy... Dochodzimy do Młynarskiej.
          Tu znowu napadają na nas Ukraińcy. Jeden z nich podbiega do mnie i ciągnąc za uszy próbuje wyrwać mi z nich złote kolczyki. Mój przeraźliwy krzyk przywołuje konwojenta, który uderza Ukraińca kolbą karabinu i odpycha ode mnie.
          Wśród kurzu i smrodu palących się domów i ludzkich ciał, dochodzimy do kościoła św. Wojciecha. Znajduję się w pobliżu swojego domu. Już dotarły do mnie wiadomości o makabrycznym mordzie na ludności Woli. Jestem przerażona i zrozpaczona. Co się stało z moją rodziną? Jestem dzieckiem, czy zostałam sama w tej otchłani zbrodni?
          Na dziedzińcu obok kościoła stoi kubeł z wodą. Ludzie pchają się do niego, ale nie ma kubków. Ktoś ma jednak kubeczek. Jakaś kobieta chce dać złoty pierścionek za uzyczenie tego naczynia. Ja też umieram z pragnienia, ale nie piję...
          Wpędzają nas do kościoła. Zmęczeni ludzie padają jak kłody na zimną posadzkę. Przy każdych drzwiach stoi wartownik niemiecki. Obok kościoła są dwa duże doły, pełniące rolę ubikacji. Wszystkim dokucza głód.
          Niemcy konfiskują posiadane przez ludzi wszystkie cenne przedmioty. Panuje ogólne przerażenie. Co będzie dalej? W panującym tu smrodzie i brudzie, wśród jeków, płaczu i odmawianych modlitw mija straszna noc.
          Rano wbiegają do kościoła SS-mani i rozglądając się po ludziach, wybierają upatrzone młode osoby. Podobnie jak wczoraj na pl. Piłsudskiego, kiedy to z tłumu wybrali mnie razem z czwórką innych dzieci na "żywe tarcze" dla osłony Niemców przeszukujących opuszczone przez powstańców domy i gruzy ul. Królewskiej.
          Teraz słyszę te same słowa: - Du! Du! Du!... I znowu widzę przed swoja twarzą wielki paluch - Du! - wyrokuje Niemiec - O, Boże! Dlaczego znowu ja? - myślę trwogą. Wypędzają nas z kościoła i ładują na ciężarówkę. Są też chłopcy. Wszyscy milczą. Zawożą nas na Okopową do garbarni. Przez cały dzień wynosimy skóry i ładujemy na ciężarówki. Przed wieczorem dziewczęta wracają do kościoła, chłopcy nie. Los ich jest nieznany. Po opuszczeniu garbarni słyszałam strzały i wybuchy. Widoczne też były płomienie. Fabryka została wysadzona.
          W kościele nie zastałam ludzi, z którymi mnie przypędzono. Są nowi. Jestem bardzo głodna. Mimo zmęczenia nie mogę spać. W jedwabnej sukience na gołej kamiennej posadzce jest bardzo zimno. Tak mija druga noc w kościele. Świta. Przez okna wpadają promienie słońca. Znowu wkraczają SS-mani. Wrzeszczą i brutalnie popychają starych i chorych ludzi, wyrzucają nas z kościoła. Ustawia się kolumna, którą Niemcy pędzą ulicami Woli na Dworzec Zachodni. Wpędzają nas do "bydlęcych" wagonów, zasuwają drzwi. Pociąg rusza. Dla mnie do następnego przedziału Piekła..."



wnętrze kościoła św. Wojciecha i tablica pamięci na jego murze (fot. J. Mańkowska)

          Przez kilka tygodni Niemcy kierowali do kościoła kolumny mieszkańców stolicy, dokonując po drodze licznych egzekucji. Przed kościołem stali niemieccy "specjaliści", którzy wyłapywali z tłumu młodych ludzi, którzy wyglądem przypominali im powstańców oraz ludzi, których podejrzewali o pochodzenie żydowskie. Żydów odprowadzano na bok i zabijano. Mężczyzn podejrzewanych o udział w AK gnano na przesłuchania do więzienia a następnie wysyłano do obozów koncentracyjnych, część młodych zdrowych mężczyzn zostawiano do robót w Warszawie. Pozostałych mężczyzn oraz kobiety, dzieci i starców po krótkim odpoczynku kierowano pieszo na Dworzec Zachodni a stamtąd pociągami do obozu w Pruszkowie.





exodus ludności Warszawy


          Lekarze, którzy znaleźli się wśród ewakuowanych, zorganizowali prowizoryczne ambulatorium w prezbiterium koło głównego ołtarza; zbierali u towarzyszy niedoli środki opatrunkowe i lekarstwa, aby udzielać pomocy chorym i rannym.
          Obóz w kościele św. Wojciecha funkcjonował do końca Powstania. W rejonie kościoła dokonywano egzekucji wziętych do niewoli powstańców. Przez obóz przewinęło się ok. 90 tys. mieszkańców Warszawy.

          Drugi historyczny kościół wolski św. Wawrzyńca na Reducie Wolskiej był nie tylko miejscem mordu bohaterskiego proboszcza parafii ks. kpt. Mieczysława Krygiera, powstańców i ludności cywilnej. Tu poniosła śmierć będąca w ciąży Janina Franaszek żona dyrektora Kazimierza Franaszka, właściciela i dyrektora fabryki, Razem z nią zamordowano jej 5 letniego syna Piotrusia.
          Kościół św. Wawrzyńca pełnił, choć w mniejszym stopniu, podobną rolę jak kościół św. Wojciecha. Niemcy również w tym kościele przetrzymywali ludność cywilną Warszawy pędzoną pieszo do obozu w Pruszkowie. Kościół został częściowo spalony. Dotkliwie ucierpiało wnętrze kościoła, gdyż Ukraińcy zabawiali się, strzelając do figur świętych i obrazów.

          O dramacie ludności Woli mówi Bohdan Honda, ur. W 1944 r., zamieszkały we Włochach:
          "16 członków mojej najbliższej rodziny na Woli zginęło łącznie z ciotecznym bratem, który był powstańcem. Zginął na Woli. Nie wiadomo nawet gdzie jest pochowany. Wiedzieliśmy o tym, bo babcia nasza nie wytrzymała i chyba pod koniec sierpnia albo na początku września, wyszła od nas z domu. Poszła na Wolę szukać rodziny. Miała dwie córki i trzech synów z rodzinami. Ze strony ojca zginęli: matka, siostra z mężem... itd. W sumie szesnaście osób.
          I proszę panią, wróciła po tygodniu z hiobową wieścią. Przeszła wszystkie ich miejsca zamieszkania. Puste. Została złapana i osadzona w kościele św. Wojciecha, gdy Niemcy już zakończyli praktycznie rozstrzeliwanie i palenia na Woli. W kościele św. Wojciecha był punkt zatrzymań - ona im stamtąd uciekła. I przyszła tu po tygodniu.
          Z tego, co widziała, z tego, co zobaczyła wiedziała, że już nie ma żadnej szansy i nadziei na jakikolwiek ich powrót. Dostała pomieszania zmysłów. Nie znalazła nikogo. Zastała tam puste domy, puste rewiry.
          Z opowieści w kościele wynikało, że całe rewiry ulic i budynki zostały ogołocone, a ludzie wyprowadzeni na Wolską przed stanowiska karabinów maszynowych. Trupy były palone w Parku Sowińskiego.
          Do ojca przyszedł facet, który uciekł spod stosu trupów z Parku Sowińskiego. Relacjonował rodzicom, a ja się przysłuchiwałem. Czy żywych, czy nieżywych rzucali na stos, oblewali benzyną i podpalali. Rzeź to za mało powiedziane!!!..."


          Wola wzięła na siebie pierwsze uderzenie sił niemieckich dławiących Powstanie. Po kapitulacji Powstania i wypędzeniu całej ludności Warszawy, Wola podzieliła los innych dzielnic. Kiedy 17 stycznia 1945 r. do miasta wkroczyły wojska sowieckie i towarzyszące im Wojsko Polskie na Woli spod śniegu wystawały spalone kikuty domów. Pomiędzy nimi czerniały miejscami niedopalone szczątki ludzkie.

          25 listopada 1945 r. założono na Woli Cmentarz Powstańców Warszawy. Obszar o powierzchni 1,5 ha został usytuowany po zewnętrznej stronie Cmentarza Wolskiego przy ul. Wolskiej 174/176. Na cmentarzu tym zaczęto wtedy składać zwłoki i warszawskich ofiar II wojny światowej zbierane z trawników, placów i ulic Warszawy. Między cmentarzami wolskimi na ulicy Sowińskiego ustawiono olbrzymi szpaler skrzyń ustawionych pionowo w kilku warstwach, w których znajdowały się szczątki ludzkie zebrane z warszawskich ulic.


Cmentarz Powstańców Warszawy (fot. J. Mańkowska)



Dwa groby jednego syna


                                                                                                                                                                              - Matkom poległych w Powstaniu

Warszawa wolna! - jakże szyderczo
Ta wieść rozbrzmiewała,
Wolna od Niemców, Ale czy istniała?

Kikuty domów z gruzów wychodziły,
Rozrzucone trupy miasto wypełniły,
Dziesiątki tysięcy w setki się zmieniały
Zwęglone, spopielone lub w tył czaszki ugodzone!

Z ruin i trawników, tu ich przywozili.
W ażurowych skrzyniach posypanych wapnem
W długich szeregach
Jak w szyku bojowym ustawili,
By zbiorowe mogiły
Na wieczną chwałę wypełnili!

WOLA - najbardziej porażona,
Cmentarz Poległych Niepokonanych tworzyła,
Bohaterów walecznych
I mieszkańców miasta
Bestialsko wymordowanych
- Wszystkich wielkiej sprawie oddanych!

Większość to bohaterowie "nieznani",
Tylko nieliczni byli rozpoznani.

Nad jedną z tych mogił,
Zgarbiona, zszarzała kobieta stała.
Choć nic nie mówiła,
Wydawało się, że w grobie tym
Było wszystko co posiadała.

I w tej grobowej ciszy, otchłani rozpaczy,
Do kobiety tej podeszła
W pożodze tej ocalała -
Dziewczynka mała,
Która delikatnie dotykając ręki jej,
Zapytała:
- Czy tu jest pochowany,
Syn Pani kochany?

Wówczas kobieta płaczące oczy
Gdzieś w dali zatopiła
I prawie bezdźwięcznie wyszeptała:
- Tak. - Nie. - Nie wiem...
- Szukałam go wszędzie,
Wypytywałam, rozpoznawałam...
- Może tu, a może na Powązkach...?
Wierzę, że któraś z tych mogił
Zabrała mi syna.

- Będę je obydwie jednakowo czciła
I ciągle wierzyła, że jedna lub druga
Skryła mego syna,
Choć do końca nie wiem,
Gdzie jego mogiła?

- Był taki młody,
W Polsce rozkochany,
Bezlitosny dla wroga,
Ojczyźnie oddany.

I tak pozostała
Rozdarta i prawie już nieżywa,
Matka warszawskiego powstańca
I jej desperackiej wiary
Synowska mogiła!

                                                                                                                                                                          Janina Janowska
                                                                                                                                                                          Warszawa 1958

                                                                                                                                     wiersz oparty na autentycznym wydarzeniu podczas zakładania cmentarza
                                                                                                                                     w listopadzie 1945 roku, w którym autorka wiersza jako mała dziewczynka uczestniczyła



          W dniu 6 sierpnia 1946 r. na Cmentarz Powstańców Warszawy ruszył poruszający kondukt. W 117 trumnach przeniesiono ponad 8,5 tony ludzkich prochów spalonych na stosach porozrzucanych po całej Woli, w okolicach Pawiaka, z terenów dawnego getta żydowskiego i podwórza dawnej siedziby gestapo w al. Szucha.





dokumenty zawierające zestawienie ludzkich prochów


          W 177 zbiorowych mogiłach spoczęły tu szczątki ok. 40 tys. ofiar hitleryzmu: nieznanych żołnierzy polskich z września 1939 r. i Kościuszkowców poległych w walkach o Warszawę w 1944 i 1945 r., powstańców różnych formacji, ludności cywilnej. W oddzielnej kwaterze spoczywają szczątki 6.588 Żydów rozstrzelanych w latach 1940-1943 na boisku "Skry" przy ul. Okopowej.

          W centralnej części cmentarza znajduje się kurhan zawierający 12 ton prochów ludzkich. W 1973 r. na kurhanie stanął pomnik "Polegli Niepokonani" autorstwa prof. Gustawa Zemły. Wsparty na ręce trzymającej miecz, z uniesioną w drugiej ręce tarczą, umierający z rozdartą piersią wojownik symbolizuje walkę żołnierzy Warszawy o wolność.





pomnik "Polegli Niepokonani" na kurhanie i tablica pamięci (fot. J. Mańkowska)


          Na cmentarzu Powstańców Warszawy spoczywają szczątki około 104 tysięcy osób.


tablica ilustrująca liczbę ofiar (fot. M. Janaszek-Seydlitz)

          Przed kilku laty na Woli odsłonięto dwa pomniki upamiętniające martyrologię jej mieszkańców. Pierwszy pomnik, poświęcony Męczennikom Warszawskiej Woli stanął na dziedzińcu kościoła o.o. Redemptorystów przy ul. Karolkowej 49.





kościół Redemptorystów (fot. J. Mańkowska) i zespół Tablic Pamięci (fot. M. Janaszek-Seydlitz)


          Drugi, główny pomnik, odsłonięty jesienią 2004 r. stoi na skwerze u zbiegu ul. Leszno i al. Solidarności. Widnieje na nim napis: Pamięci 50 tysięcy mieszkańców Woli zamordowanych przez Niemców podczas Powstania Warszawskiego 1944 roku".


pomnik pamięci 50 tys. mieszkańców Woli przy ul. Leszno r. Solidarności (fot. J. Mańkowska)

          To, co w sierpniu działo się na Woli, można zrekonstruować tylko fragmentarycznie na podstawie świadectw osób, które przeżyły. Z wielu miejsc egzekucji nie uszedł z życiem nikt. Zachowały się jedynie wspomnienia o stosach trupów. Niemcy starali się zatrzeć ślady zbrodni, paląc ciała.

          Aby uzmysłowić sobie rozmiar zbrodni jaką popełnili Niemcy na bezbronnych mieszkańcach Woli wyobraźmy sobie, że zamordowane ofiary ustawiły się na ulicach Warszawy w gigantycznej kolejce. Czoło kolejki zaczyna się przy Cmentarzu Powstańców Warszawy. Potem ten korowód cieni podąża ul. Wolską, Al. Solidarności do pl. Bankowego, ul. Marszałkowską do pl. Unii Lubelskiej, a potem najdłuższą warszawską ulicą Puławską do nr 560 (róg ul. Kuropatwy), a więc do południowej granicy Warszawy. Długość kolejki wynosi ok. 20 kilometrów.

          Historia rzezi Woli nie doczekała się wielu opracowań. Jeśli się pisało o sierpniu 1944 r. w dzielnicy, to raczej przez pryzmat walczących powstańców. Jednak pamięć o ludobójstwie od kilku lat wzbudza coraz większe zainteresowanie społeczeństwa, między innymi dzięki otwarciu Muzeum Powstania Warszawskiego. Grupa inicjatywna w składzie: Jerzy Janowski, Janina Mańkowska, Marta Olejnicka uruchomiła inicjatywę obywatelską na rzecz ogłoszenia dnia 5 sierpnia jako Dnia Woli.
          W wyniku tej inicjatywy 8 grudnia 2009 r. na XLV Sesji Rada Dzielnicy Wola zajęła stanowisko w sprawie ustanowienia dnia 5 sierpnia Ogólnowarszawskim Dniem Pamięci Mieszkańców Woli wymordowanych przez Niemców w czasie Powstania Warszawskiego i wpisania tej daty w rocznicowe obchody Powstania. 28 grudnia 2009 r. pismo w tej sprawie zostało skierowane do Prezydenta m.st. Warszawy Pani Hanny Gronkiewicz-Waltz.
          15 lipca 2010 r. Rada Miasta st. Warszawy podjęła uchwałę, że dzień 5 sierpnia będzie obchodzony jako Ogólnowarszawski Dzień Pamięci Mieszkańców Woli zamordowanych przez Niemców w czasie Powstania Warszawskiego.




opracowanie:
Janina Mańkowska
Jerzy Janowski
Maciej Janaszek-Seydlitz



Copyright © 2010 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.