Powstańcze relacje świadków

Powstańcze wspomnienia Henryka Stanisława Łagodzkiego

Okupacja





Henryk Stanisław Łagodzki,
ur. 15.07.1927 w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Hrabia", "Orzeł"
zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton
Stalag IV b, nr jen. 305785





         Do wybuchu wojny 1 września 1939 r. mieszkałem wraz z rodzicami w Warszawie przy ul. Śliskiej 58 m.12. Miałem wtedy 12 lat. Uczęszczałem do szkoły powszechnej Nr 25 przy ul Złotej 51 i należałem do 41 drużyny harcerskiej przy gimnazjum Lelewela. W pierwszych dniach września gdy zaczęły się bombardowania Warszawy wyjechałem z mamą, siostrą i bratem Kazimierzem do podwarszawskich Michałowic, gdzie w nowo wybudowanej willi mieszkali moi dziadkowie.
         Ojciec należał do tzw. komitetu domowego i został w Warszawie. Mężczyźni z kamienicy bronili domu od bomb zapalających; siedzieli na dachu podczas bombardowania i w razie potrzeby strącali spadające bomby zapalające. Dzięki ich bohaterskiej postawie nasz dom ocalał. Mama na wieść o wybuchu wojny zaczęła suszyć pieczywo, które się bardzo przydało ojcu i nam po powrocie do Warszawy. Zima 1939 r. była bardzo mroźna. Mróz dochodził do -300C i niżej, domy nie były ogrzewane. Zapasów węgla prawie nie było. Razem z innymi chłopcami chodziłem do zbombardowanych domów po drewno na opał. Później życie powoli się stabilizowało ale nadal młodzi chłopcy dźwigali ciężar odpowiedzialności za całą rodzinę.


Ausweis

         Staliśmy wielokrotnie w długich kolejkach by kupić chleb i inną żywność. Szkoły były zamknięte, większość z nich zajęło wojsko niemieckie na koszary.
         Nadszedł rok 1940. Zaczęto mówić o założeniu getta dla Żydów. Wielu bogatych Żydów starało się wyjechać z Polski, udało się to tylko nielicznym. W lipcu 1940 r. na naszej ulicy odbyła się pierwsza łapanka do Oświęcimia. Od ul. Twardej do Wielkiej szły patrole niemieckiej żandarmerii. Szli po trzech na każdym chodniku z blachami na piersiach i bronią automatyczną w pogotowiu. Legitymowano wszystkich mężczyzn od lat 16 i odstawiano na środek jezdni skąd zabierano ich pod silną eskortą. Niemcy wchodzili do sklepów i mieszkań na parterze i wybierali mężczyzn. Nikt wtedy nie wiedział, że utworzono obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Obserwowałem całą akcję z bliskiej odległości, Niemcy nie interesowali się 13 letnim chłopcem.
         Zorientowałem się, że dzieje się coś niedobrego i trzeba ostrzec brata, który dopiero co wrócił po ucieczce z niemieckiej niewoli, do której trafił walcząc z wojskiem polskim w obronie Warszawy. Pobiegłem do przodu i spotkałem brata Kazimierza i jego dwóch starszych kolegów, Ryszarda Matuszewskiego i Żyda Tomasza, stojących na ulicy. Byli bardzo zdziwieni i nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Dotychczas nie było łapanek. Posłuchali mnie tylko częściowo i poszli do przodu na Śliską 44, gdzie mieszkał ich kolega. Długo u niego nie zabawili i wyszli na ulicę wprost na patrol niemiecki. Ten dołączył ich do kolumny na jezdni. Byłem zrozpaczony, przecież ich ostrzegałem. Olbrzymią kolumnę ludzi skierowano na płytę tunelu Marszałkowska róg Alej Jerozolimskich. Dołączano coraz to nowe osoby, zabierano dokumenty i biżuterię. Po kilku godzinach, po południu, mężczyzn skierowano na ul. 29 Listopada, tu ostatni raz pożegnałem brata. Do stojących na płycie przyszedł ojciec Ryszarda Matuszewskiego. Był płk Policji Polskiej i udało mu się uwolnić syna. Jego koledzy, w tym mój brat, pozostali. Po kilku miesiącach przyszła wiadomość, że mój brat znajduje się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Zobaczyłem go ponownie dopiero w 1941 r. Był wtedy ruiną człowieka. Miał dopiero 17 lat a tyle już przeżył.
         Na przełomie 1940/41 zaczęto tworzyć małe getto. Musieliśmy się wyprowadzić, bo ul. Śliska aż do Złotej stanowiła teren getta. Daliśmy ogłoszenie na zamianę mieszkania i wkrótce zjawili się zainteresowani Żydzi. Miałem 13 lat i nagle stałem się dorosłym mężczyzną. Rodzice pracowali, ja byłem sam w domu, musiałem więc postępować i myśleć jak dorosły. Zaczęło się od tego, że przychodzili Żydzi w sprawie zamiany mieszkania. Oglądali nasze mieszkanie. Jeśli byli zainteresowani, ja wypytywałem o ich mieszkanie, dzielnicę, metraż i wyposażenie. Wszystko skrzętnie zapisywałem. Gdy rodzice wracali z pracy zdawałem im sprawozdanie z danego dnia i opisywałem ze szczegółami przebieg rozmowy. Jeśli mieszkanie oferowane na zamianę wydawało mi się interesujące sam umawiałem rodziców na określony dzień i godzinę. Bardzo wielu Żydów chciało załatwić sprawę w ten sposób, że po zakończeniu wojny każdy wraca do swojego mieszkania i zabiera tylko rzeczy osobiste i inne drobiazgi. W naszym przypadku takie rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Moja siostra wychodziła za mąż i potrzebny był dodatkowy pokój. Zdecydowaliśmy się na zamianę na 3-pokojowe mieszkanie z kuchnią na ul. Łuckiej 14 m.7 na IV piętrze. Było to mieszkanie o dwóch wejściach: z bramy klatką frontową oraz od podwórza klatką kuchenną. Po gruntownym remoncie w nowym mieszkaniu odbyło się wesele.
         Młodzi małżonkowie zamieszkali od ulicy w dużym słonecznym pokoju z balkonem. Miał on połączenie przejściowymi drzwiami z moim pokojem. Wkrótce mój szwagier wstąpił do ZWZ a później do AK. Ojciec za zgodą całej rodziny zezwolił na użyczenie naszego mieszkania dla działalności konspiracyjnej. Wkrótce zaczęły odbywać się w nim zebrania i szkolenia. Rodzice wiedzieli, że gdyby nastąpiła wpadka to wszyscy znaleźlibyśmy się na Pawiaku i byli zagrożeni karą śmierci lub obozem koncentracyjnym. Na początku w czasie trwania konspiracyjnych spotkań pilnowałem lokalu bądź na ulicy bądź na klatce schodowej. Po moich usilnych naleganiach przyjęto mnie w szeregi ZWZ. Uczestniczyłem od tej chwili w zebraniach, ale ze względu na młody wiek przesuwano ustawicznie termin przysięgi. Dopiero po blisko półtora roku zostałem zaprzysiężony jako jeden z najmłodszych żołnierzy. Przybrałem pseudonim "Hrabia".
         Przechodziliśmy szkolenie bojowe w terenie a moim bezpośrednim przełożonym był ppr "Krok" NN. Podlegaliśmy pod Żoliborz, gdzie mieszkał i działał przy ul. Krasińskiego komendant główny oddziałów specjalnych. Brałem udział w kolportażu prasy konspiracyjnej a w międzyczasie przechodziłem podoficerski kurs piechoty i zostałem awansowany do stopnia sierżanta razem z moim bratem Kazimierzem, który miał pseudonim "Salamandra". Szkolenia w terenie odbywały się w Wesołej, Rembertowie i podwarszawskich lasach jak Bemowo. W międzyczasie wciągnąłem do konspiracji kolegów: Ryszarda Kowalskiego ps. "Ryś" r. ur. 1925 i Kazimierza Szeromskiego ps. "Reszka" r. ur. 1926; ja byłem z nich najmłodszy 1927 r. ur. Mój brat był z 1924 r. a szwagier z 1919, miał więc w 1942 r. 23 lata. Wobec faktu wstąpienia do organizacji później niż ja koledzy nie skończyli kursu podoficerskiego.


         Będąc młodymi chłopcami byliśmy spragnieni jakiejkolwiek rozrywki. Radia nie było. Co pewien czas szliśmy więc do kina, co było zabronione przez ZWZ. Wyświetlano wyłącznie filmy produkcji niemieckiej lub austriackiej. Było prawie na porządku dziennym, że starsi chłopcy z konspiracji wchodzili do kina i podczas kroniki filmowej lub na początku filmu rozpylali gaz łzawiący a sami wychodzili niezauważeni. Były to szklane ampułki, które podrzucano w przejściach i które ludzie nieświadomie rozgniatali. Gdy gaz ulatniał się i nie sposób było dłużej przebywać w kinie.
         Pamiętam dwie przygody jakie zdarzyły mi się w 1942 roku najpierw w kinie "Uciecha" na ul. Złotej 72 a potem w kinie "Studio" na Nowym Świecie. Latem 1942 r. wybraliśmy się z Ryśkiem Kowalskim i Kazikiem Szeromskim do kona Uciecha, gdzie wyświetlano ciekawy film. Po kronice filmowej była przerwa, potem rozpoczął się film. Po chwili zauważyliśmy jakiś dziwny ruch przy wejściach. Jakby coś przeczuwając wstaliśmy z miejsc by zobaczyć co się dzieje. Byliśmy bardzo przewrażliwieni, baliśmy się łapanek, które zdarzały się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. W półmroku dostrzegliśmy, że Niemcy obstawiają wejścia. Nie namyślając się dłużej nisko pochyleni skradamy się do dwóch bezpośrednich wyjść na ulicę. Ludzie sykali na nas byśmy usiedli i nie przeszkadzali, nie zdawali sobie sprawy z tego, że za chwilę będą aresztowani. Była to ostatnia chwila. Znaliśmy bardzo dobrze całe kino, wszystkie wejścia i wyjścia, sposób otwierania drzwi po rozpoczęciu seansu. Zaskoczyliśmy Niemców, którzy nie zdążyli jeszcze obstawić wszystkich drzwi. We trzech raptownie otworzyliśmy drzwi i wybiegliśmy na ulicę. Kątem oka dostrzegliśmy jak na sali zapaliło się światło. Zaskoczyliśmy Niemców, zupełnie się pogubili w tłumie ludzi. Zaczęli strzelać w powietrze aby opanować sytuację. Gdy wybiegliśmy na Złotą zobaczyliśmy budy ustawione przed kinem, nie były jednak jeszcze obstawione przez żandarmów. Szybko, jeden za drugim, mijamy budy, przebiegamy na drugą stronę ulicy i biegiem dopadamy skrzyżowania z ulicą Żelazną. Dopomógł nam dodatkowo tramwaj linii "0", który w tym momencie przejeżdżał i nas zasłonił. Z daleka słyszeliśmy krzyki: "halt, halt" i strzały. Na rogu Żelaznej zwolniliśmy kroku i zatrzymaliśmy się po drugiej strony ulicy przy aptece. Z narożnika Żelaznej i Twardej pilnie obserwowaliśmy co się dziej przy kinie. Słychać było nadal krzyki i strzały. Z późniejszych relacji dowiedzieliśmy się, że ludzie w wielkim popłochu wpadali na siebie, skakali z balkonu na parter aby się w ten sposób ratować. Większość kinomanów została zapędzona do bud, które pełne odjeżdżały szybko w Al. Szucha lub na Pawiak. Tylko nielicznym udało się uratować lub uciec z łapanki.
         To doświadczenie niczego mnie nie nauczyło. Załatwiałem sprawę na ul. Chmielnej. Chodziłem na tajne komplety przy gimnazjum im. Lelewela. Zajęcia odbywały się w różnych miejscach, w mieszkaniach prywatnych kolegów lub nauczycieli, którzy narażali życie. Częściowo zajęcia odbywały się w szkołach na ul. Śniadeckich, Smolnej i Leszno róg Żelaznej, gdzie mieściło się przed wojną gimnazjum i liceum. Wyszedłem z zajęć już po zmroku. Przechodząc Chmielną przy pasażu koło kina Studio, pokusiło mnie coś by iść na film.
         Wykupiłem bilet i wszedłem na salę, która powoli się zapełniała. Nie było wielkiej frekwencji bo film kończył się około godz. 20.00, która była godziną policyjną. Uważałem, że zdążę z Nowego Światu na Łucką, gdzie mieszkałem. Zapełniło się trzy czwarte sali i rozpoczęła się kronika filmowa a po krótkiej przerwie film. W międzyczasie zauważyłem w kinie kolegę mojego brata, Ryśka Matuszewskiego z narzeczoną. Mieszkał on na Śliskiej 52 w domu, w którym był komisariat Policji Polskiej. Ojciec Ryśka był komisarzem policji.
         Porozumieliśmy się na odległość, byłem zadowolony, że nie będę sam wracał do domu. Po jakiś 10 minutach od rozpoczęcia projekcji zauważyliśmy ruch przy wejściu. Weszły jeszcze dwie osoby a za nimi zauważyliśmy Niemców z bronią. Nie usiedli na krzesłach ale stanęli przy wejściu. Po mniej więcej 20 minutach od rozpoczęcia filmu zapaliło się światło i Niemcy rozpoczęli legitymować widzów. Na pierwszy ogień poszło dwóch chłopców siedzących przede mną i za chwilę ja. Nie pomogły legitymacje szkolne. Nas trzech Niemiec odprowadził do budy stojącej na Nowym Świecie przed wejściem do pasażu. Na ulicy był ogromny ruch, ulica była wąska, obok przejeżdżały tramwaje. Tylko jeden uzbrojony żandarm stał przed budą, obok w pasażu stało ich jeszcze kilku, był to początek łapanki. My trzej pierwsi znaleźliśmy się w krytej plandeką budzie. Chłopcy, widać warszawiacy z Czerniakowa mówią "musimy wiać". Jeden z nich wyjął nóż i błyskawicznym ruchem przeciął plandekę wzdłuż i w poprzek od strony jezdni i już go nie było. Drugi skoczył za nim a potem ja nie namyślając się długo znalazłem się po drugiej stronie budy. Akurat nadjeżdżał tramwaj i jeden po drugim wskoczyliśmy na jego stopnie. Tu Niemcy nie mogli już nas złapać. Na pewno nie zauważyli naszej ucieczki, stało się to bardzo szybko. Przejechaliśmy niecałe pół przystanku i z hamującego przed Alejami Jerozolimskimi tramwaju zeskoczyliśmy i wmieszaliśmy się w tłum idący Alejami, tuż przy kawiarni Cafe Club przeznaczonej wyłącznie dla Niemców. Tak w cudowny sposób zostałem uratowany przez dwóch chłopaków z Powiśla. Nie znałem nawet ich imion i nigdy już ich nie spotkałem. Nie miałem okazji podziękować im za uchronienie mnie przed obozem koncentracyjnym.
         W lipcu 1943 r. często jeździliśmy z Ryśkiem Kowalskim na plażę pocztowców na Wale Miedzeszyńskim. Tego dnia był piękny dzień, prażyło słońce. Nasz wspólny starszy znajomy oddał nam zdjęcia które zrobił mnie i Ryszardowi. Były to fotografie skoków z trampoliny i w wodzie. Na plaży spotkaliśmy dwie koleżanki, z którymi umówiliśmy się na piątą po południu na rogu Chłodnej i Żelaznej. Prosto z plaży udaliśmy się na umówione spotkanie z dziewczętami. Widzimy nasze znajome, machamy do siebie, są po drugiej stronie Chłodnej. Przepuściliśmy tramwaje i samochody jadące Chłodną, robimy krok na jezdnię. Nagle słyszymy: "halt, halt", dwóch oficerów SS bierze nas pod rękę i zatrzymuje. Uśmiechają się do nas i mówią coś po niemiecku. Chcemy się wyrwać ale trzymają nas mocno pod pachę. Przechodzimy na drugą stronę ul. Żelaznej i wprowadzają nas do budynku Nord Wache. Obejrzeliśmy się i widzimy bardzo zdziwione twarze dziewcząt, które zauważyły co się stało i szły za nami do samego wejścia. Przecież nie było żadnej łapanki a tą ulicą wielokrotnie przechodziłem tak do kościoła jak i do szwagra, który miał sklep i pracownię dziewiarską na ul. Chłodnej 7.


Nord Wache - komenda policji

         Jak dotychczas oficerowie zachowywali się grzecznie. Kazali udać się nam ze sobą na I piętro na posterunek. Tu zostaliśmy wylegitymowani i dokładnie zrewidowani. Odbyło się to nawet w całkiem miłej atmosferze. Niemcy byli bardzo uprzejmi, jak się później okazało były to tylko pozory. Mieliśmy przy sobie dużo zdjęć z plaży. Na fotografiach nie było innych osób poza nami. Niemcy z zainteresowaniem oglądali nas na fotografiach, chwalili piękne ujęcia przy skokach do wody. Po przesłuchaniu spisali wszystkie nasze dane i wyrazili zdziwienie, że nie znaleźli przy nas żadnej konspiracyjnej prasy. Potem oddali nam dokumenty i powiedzieli, że jesteśmy wolni. Jak się potem okazało było to perfidne posunięcie. Spokojnie, niczego nie podejrzewając, opuściliśmy pokój i po zrobieniu kilku kroków w stronę drzwi wyjściowych zostaliśmy zatrzymani okrzykiem "halt" przez innego, grubego gestapowca. Zostaliśmy poddani ponownej szczegółowej rewizji, zabrano nam dokumenty, paski i sznurowadła i wtrącono do celi przerobionej z przedpokoju o wymiarach 1x2 m.
         Głodni i niewyspani przesiedzieliśmy tam do rana dobijając się o wypuszczenie do WC. O 6 nad ranem dołożono do nas jeszcze jednego rówieśnika aresztowanego za handel bułkami paryskimi. Koło godz. 10 wypuszczono nas z celi, zwrócono wszystko, nawet książkę z biblioteki, która mieściła się na Żelaznej róg Siennej. Myśleliśmy, że jesteśmy już wolni. Niestety była to cały czas gra pozorów, oddziaływująca na naszą psychikę. Nagle pojawili się granatowi policjanci, skuli nas kajdankami i sprowadzili na parter. Czekaliśmy tu na tramwaj, który miał przystanek przed samą Wachą. W asyście policjantów wsiedliśmy na pomost tramwaju przeznaczony wyłącznie dla Niemców. Czuliśmy się jak pospolici bandyci, ludzie patrzyli na nas z politowaniem a Niemcy odsuwali się mówiąc: "polnische Bandit".
         Pod "troskliwą opieką" polskich granatowych policjantów wysiedliśmy na pl. Zbawiciela i poszliśmy dalej piechotą Aleja Wyzwolenia na gestapo w Alei Szucha. Cały czas granatowi kazali nam milczeć i nie chcieli powiadomić rodziców o co prosiliśmy. Zachowanie się polskich policjantów było wyjątkowo podłe. Ja miałem tylko 15 a Ryszard 17 lat. Byliśmy zdruzgotani. Prowadzono nas do katowni gestapo, wiedzieliśmy co nas tam czeka. Rozpoczął się dla mnie nowy etap życia: Aleja Szucha, Pawiak, obóz koncentracyjny KL Warschau.
         W Alei Szucha granatowi policjanci oddają nas w ręce brunatnych koszul z SD. Po wstępnych formalnościach i ponownej rewizji wprowadzeni zostajemy do głównej katowni gestapo. Prowadzą nas długim korytarze, potem schodami w dół. Stajemy przed kratą, która otwiera się na życzenie naszych opiekunów i wpuszczają nas do środka. Tu stawiają nas twarzą do ściany, ręce do góry i powtórna rewizja. Nie trwa to długo. Nie biją, nie krzyczą, tylko otwierają kratę celi nr 1 - tramwaju. Tramwaj ten różni się od innych tramwajów tym, że nie ma okien, ma tylko jedne drzwi i znajduje się w podziemiu siedziby gestapo. Tramwaj ten ma długą trasę. Chociaż nie ma okien i miejsc siedzących można nim pojechać do piekła. Wszyscy siedzą na krzesłach w dwóch rzędach twarzą do ściany. Nikt się nie ogląda, ale widać że wszyscy są spięci. Wrzucają nas do celi kopniakami. Siedzący więźniowie wyglądają jakby spali. Jest to sen pozorny, wszyscy nasłuchują i obserwują kątem oka. Nie zdajemy sobie sprawy z powagi sytuacji i miejsca , w którym się znajdujemy. Czujemy się swobodnie, ja jakimś cudem trzymam nadal w ręku książkę. Może nie zauważyli i nie zabrali. Cela jest pełna, nie ma gdzie usiąść. Siadamy z Ryszardem na betonowej podłodze opierając się plecami o kratę. Czujemy się jeszcze swobodnie, otwieram książkę i czytam na głos. Nie pomagają ostrzeżenia współwięźniów by zachować ciszę.
         Nagle przez kratę spadają na nas ciosy, biją gdzie popadnie, głowa pęka z bólu. Nie rozumiemy co się stało, było to tak nagłe i niespodziewane. Otwierają kratę i wyrzucają nas na korytarz. Jesteśmy z Ryszardem cali pokrwawieni. Krew leci z nosa, guz na głowie, uszkodzony łuk brwiowy i szum w głowie. Ustawiają na stole radio na cały regulator a my skaczemy żabką przez cały korytarz tam i z powrotem przy akompaniamencie wrzasku esesmanów i razów pejcza. Nasz zacięcie powoduje eskalację znęcania się a my nie jesteśmy jeszcze odporni na bicie. Padamy wpół przytomni ale kubeł zimnej wody nas otrzeźwia i tak bez końca. Wreszcie sami kaci się zmęczyli i kopniakami wrzucają nas do celi. Zrozumieliśmy, że tu nie ma żartów, powoli dochodzimy do siebie, wycieramy pokrwawione twarze. Muzyka z radia gra cicho, esesmani chodzą w miękkich kapciach i nasłuchują. Teraz staramy się nie wykonać najmniejszego ruchu, wszystko nas boli. Do tego jesteśmy bardzo głodni, od wczorajszego dnia nie mieliśmy w ustach nawet kropli wody. Dopiero wieczorem dostaliśmy po kubeczku czarnej gorzkiej lurowatej kawy, ale to dodało nam nieco sił. Nikt z celi nie może nam pomóc, obserwują nas cały czas i każdy boi znaleźć się w podobnej sytuacji. Odetchnęliśmy dopiero gdy zmienili się gestapowcy. Obserwując kratę z krzesła podniosła się starsza pani, wytarła nam twarze i częściowo opatrzyła zranione miejsca. Po cichu zbliżają się do nas inni więźniowie, zaczynają nas pocieszać. Noc spędzamy na betonowej podłodze w półśnie, nie mogąc doczekać się świtu.


Aleja Szucha - "tramwaj"

         Szósta rano, znów zmiana esesmanów. Rozpoczynają urzędowanie, zaczynają wyczytywanie z listy. Ustawiają wyczytanych pod ścianą wzdłuż korytarza z rękami do góry i twarzą do ściany. Na samym końcu przyszła kolej na nas. Wyczytują: Ryszard Kowalski, Henryk Łagodzki. Wychodzimy na korytarz z podniesionymi jak inni rękami do góry. Jesteśmy piekielnie głodni, brudni i niewyspani. Liczą nas, a wszystko odbywa się przy akompaniamencie wrzasków, bicia, kopania i popychania. Jestem słaby. Dwa dni nic nie jedliśmy, strasznie chce się pić. Znów nas wyczytują, ustawiają po ścianą i tak bez końca. Wreszcie wyprowadzają, po podzieleniu na małe grupy. Idziemy schodami na pierwsze piętro, potem długim korytarze na przesłuchanie. Oddzielają nas dwóch od reszty i wprowadzają do obszernego pokoju od strony wewnętrznego podwórza. Na wprost nas stoi biurko, przy którym siedzi cywil. Ma przed sobą jakieś papiery z naszymi nazwiskami i słodko się do nas uśmiecha. Z lewej strony pod oknem siedzi oficer SS i cos pilnie pisze nie zwracając na nas uwagi. Cywil zwraca się do nas czystą polszczyzną. Pyta jak tu się dostaliśmy, dlaczego jesteśmy tacy brudni. Na naszą odpowiedź, że zostaliśmy zatrzymani na ulicy a następnie pobici i że jesteśmy głodni, jest bardzo zdziwiony i ubolewa. To jakieś nieporozumienie i nic podobnego z pewnością się nie powtórzy. Jesteśmy tacy młodzi i na pewno z niczym podejrzanym nie mamy nic wspólnego. Po tych słowach zaczynamy wierzyć, że ten koszmar się skończy i będziemy znów wolni. Był to niestety tylko wstęp do dalszej rozmowy. Na pierwszy ogień idzie Ryszard. Cywil pyta o imię, nazwisko, gdzie pracuje (Ryszard jest o dwa lata starszy ode mnie). Kolega mówi, że pracuje w fabryce obuwia na terenie getta. Cywil kontynuuje przesłuchanie. Pyta do jakiej organizacji należy, żąda podania adresów kolegów i dowódców. Mówi, że wszystko wiedzą , chcą tylko sprawdzić, czy mówi prawdę. Ryszard wszystkiego się wypiera. Dostaje pierwszy policzek, potem drugi. Znów pytanie i cała seria ciosów. Chłopak skulił się, zwinął z bólu, krew cieknie mu z nosa. Powoli podnosi się oficer w mundurze gestapowca i kieruje w jego stronę. Zatrzymuje się przed przesłuchiwanym i chwilę mu się przygląda. Nagle pada cios i Ryszard leży na ziemi cały zakrwawiony, zwijając się z bólu.
         Obserwuję całą scenę. Drżę ze strachu wiedząc co mnie czeka za chwilę. Rysia polewają wodą. Jest już przytomny. Powoli podnosi się i patrzy na mnie. Teraz kolej na mnie. Każą mi podejść bliżej. Gestapowiec rozgrzał się, wyszedł mu cios, nawet się uśmiecha. To on zadaje teraz pytania a cywil tłumaczy. Wszystko się skupia na mnie, Ryszard jest aktualnie obserwatorem. Podaję szybko imię i nazwisko, datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców. Mówię, że jestem uczniem szkoły zawodowej i że nigdzie nie pracuję. Cywil wszystko skrzętnie notuje. Teraz zmieniają charakter pytań. Ostrzegają bym mówił prawdę bo spotka mnie to samo co kolegę. Pytają gdzie zostałem złapany, do jakiej organizacji należę i skąd mam gazetkę, którą przy mnie znaleziono. Stanowczo wszystkiemu zaprzeczam. Zatrzymało nas na ulicy dwóch oficerów SS, nic przy nas nie znaleziono. Za taką odpowiedź otrzymuję nagle silny cios w szczękę. Padam, pluję krwią. Widzę nad sobą pochylonych dwóch dręczycieli. Coś mówią, krzyczą, kopią półprzytomnego na podłodze...
         Po chwili wydaje mi się, że budzę się z głębokiego snu. Niestety nie jest to sen. Leżę na podłodze mokry, opuchnięta twarz, usta jakieś dziwne, cały obolały i zalany krwią. Powoli unoszę głowę i nie wierzę własnym oczom. Pochylają się nade mną zatroskane twarze takich jak ja więźniów. Oprawcy gdzieś znikli. Z boku widzę Ryszarda, który mi się przygląda. Po chwili lekko się do siebie uśmiechamy. Zdaliśmy egzamin, nic nie powiedzieliśmy (obaj przecież byliśmy w organizacji ZWZ-AK). Żyjemy, żyjemy - można to wytrzymać. Obaj znaleźliśmy w sobie taką siłę, że prawie nie czuliśmy później bicia, tak jak byśmy otrzymali zastrzyk znieczulający.
         Po pewnym czasie pozwolono nam wyjść do ubikacji gdzie mogliśmy się umyć i odświeżyć. Obaj nie mieliśmy zarostu i nie musieliśmy się jeszcze golić. Po powrocie do celi otrzymaliśmy swój pierwszy posiłek: miskę wodnistej zupy. Chleba nie otrzymaliśmy - nie byliśmy jeszcze widocznie na liście. Kawałek chleba dostaliśmy od starszej pani z drugiego rzędu. W takiej sytuacji podzieliła się z nami darem serca.
         Powoli odzyskuję siły. Twarz opuchnięta, wszystko mnie jeszcze boli. Nie mogę dobrze siedzieć na betonowej podłodze a miejsca brak, cele są przepełnione. Codziennie biorą nas na przesłuchanie, codziennie zadają te same pytania, codziennie powtarza się bicie. Mam opuchnięte i sine całe ciało i twarz, jestem obolały, brudny i głodny. To samo przechodzi Ryszard. Nie wolno ze sobą rozmawiać i swobodnie się poruszać. Trzeba siedzieć w jednym miejscu. W takich warunkach łatwo się załamać psychicznie i fizycznie. Po czterech dniach znajdujemy w tramwaju miejsca siedzące. Niestety są one na samym końcu, blisko kraty, gdzie można zawsze znienacka otrzymać cios w głowę.
         Mija czternasty dzień naszego pobytu na gestapo. Ciągle jesteśmy bici i poniewierani. Jesteśmy załamani, z trudem znosimy tak potworne warunki. Głód, bicie pod byle pozorem, spanie na siedząco w foteliku, jak nazywamy niewygodne krzesło. W jednym ubraniu przez tyle dni i nocy. Tego nie przewidzieli nawet Niemcy, bo cela, w której siedzieliśmy była przejściową, z pobytem do 48 godzin. My spędziliśmy w niej dwa tygodnie bez kąpieli.
         Dniem i nocą przywożą więźniów. Cały czas słychać wrzaski gestapowców i jęki bitych niewinnych kobiet i mężczyzn. Każdego ranka wywożą więźniów na Pawiak. Z przesłuchaniami bywa różnie, prowadzą więźniów o różnych porach, czasami nawet w nocy wyciągają z cel. Stawiają wtedy wszystkich pod ścianą z podniesionymi rękami i liczą kilkakrotnie bo ciągle im się coś nie zgadza. Najbardziej odczuwamy to my więźniowie tramwaju. Ciągły strach przed przesłuchaniem, biciem, niepewność a nawet siedzenie na krześle wciąż w jednym miejscu może człowieka doprowadzić do szału.


aresztowani

         Chcemy być wreszcie wywołani do transportu co następuje w połowie sierpnie 1943 r. Wywołano nas z celi po nazwisku, ustawiono grupami na korytarzu tyłem do celi, z podniesionymi rękami i oddano dokumenty. Grupa składała się z 20 osób, w tym kilka kobiet. Mieli nas razem przewieźć na Pawiak (byśmy skruszeli jak mówili) a tu będziemy wracać na przesłuchania. Całą grupę skierowano korytarzem od podwórza do budy, która była ustawiona na podwórzu na wprost wyjścia. Przy drzwiach stało dwóch w brunatnych koszulach z SD i wyczytywało nazwiska wchodzących do budy. Przy klapie siedziało czterech esesmanów z bronią gotową do strzału. Nam z Ryszardem wypadło siedzieć obok nich. Mogliśmy zza ich pleców widzieć co się dzieje na ulicy. Za nami jechał odkryty samochód osobowy z zamontowanym na stojaku karabinem maszynowym. Wyjechaliśmy z Alei Szucha, skręciliśmy w Koszykową, następnie Lindleya, Żelazną do Dzielnej i na Pawiak.
         Jadąc ulicą Żelazną byliśmy ciekawi, czy nie zobaczymy kogoś ze znajomych. Ryszard mieszkał przecież na Pańskiej 84 a ja na Łuckiej 14, też obok Żelaznej. Udało mi się tylko zobaczyć kawałek balkonu na IV piętrze, nie mogłem wychylić się z budy.
         Wjeżdżamy w prawie wymarłe ulice getta. Zapach spalenizny bije w nozdrza. Chwilę czekamy na otwarcie bramy, wjeżdżamy i zatrzymujemy się przed głównym wejściem więzienia. Obstawa zeskoczyła pierwsza. Biła zeskakujących z budy więźniów kolbami krzycząc: "schnell, schnell". Nie udało się uniknąć uderzenia kolbą. Z tyłu za nami słychać wściekłe ujadanie psów. Z lewej strony bramy są ustawione klatki dla psów.
         Proces przekazywania więźniów trwa długo. Po odłączeniu kobiet kierują nas po kilku schodkach i na prawo do kancelarii. Po bardzo ścisłej rewizji, spisaniu i oddaniu dokumentów kierują nas z powrotem na dziedziniec do łaźni. Łaźnia usytuowana jest z drugiej strony budynku. Rozbieramy się, ubrania zwijamy i ściskamy paskiem od spodni i wrzucamy do kotła w kształcie bębna. Łaźnia jest duża, podzielona na dwie połowy. Z pryszniców leci raz ukrop, raz zimna woda. Do mycia dostaliśmy kawałek gliniastego mydła. Staramy się starannie umyć. Nie jest to proste. Esesmani bawią się wodą, puszczając ja raz gorącą raz lodowatą. Poganiają wrzeszcząc: "schnell, schnell". To asysta więzienna znana z okrucieństwa. Po krótkim czasie wypędzają nas na zewnątrz, nie umytych, mokrych i drżących z zimna. Ubranie jest gorące, teraz widać na nim ruszające się wszy, których dotychczas nie miałem. Ubieram się szybko. Ustawiają nas w szeregu i rozmieszczają po celach.
         Na razie mamy szczęście, jesteśmy z Ryszardem razem. Pakują nas do celi w piwnicy, to oddział VI. Jest to oddział przejściowy - po 40 osób w celi. Nie ma miejsca by się położyć, całą noc spędziliśmy przytuleni do siebie jak zakochani. Tylko coraz częściej drapaliśmy się po całym ciele. Nad ranem otworzyły się drzwi i zabrali kilku więźniów. Zrobiło się luźniej, można swobodnie usiąść na podłodze. Znów otworzono drzwi i wypuszczono nas do ubikacji. Nie obeszło się bez krzyków strażników i popychania. Następnie podano nam w miskach kawę i małą kromkę chleba. Potem nastąpiła zmiana cel. Przeniesiono nas do innej celi w piwnicy, z której wyprowadzano więźniów. Była to mała cela, przeznaczona dla jednej lub najwyżej dwóch osób. Miała jedną pryczę, na której wygodnie usiedliśmy. Niestety nie na długo. W korytarzu coraz większy ruch. Otwierają się drzwi coraz innych cel, słychać okrzyki po niemiecku i ukraińsku. Do naszej celi ukraińscy strażnicy dosłownie wrzucają prawie nagich więźniów, to chłopcy trochę starsi od nas. Wrzucają za nimi ubrania. Okazuje się, że strażnicy przeprowadzili osobistą rewizję, rozebrali ich do naga i przetrząsnęli kieszenie zabierając co cenniejsze drobiazgi, których nie oddali do kancelarii.
         Jest niemiłosiernie ciasno, cela jest maleńka a jest w niej w tej chwili dziewięć osób. Nowo przybyli z powodu ciasnoty z trudem mogą się ubrać, ale powoli układają się jak mogą. My z Ryszardem jesteśmy w lepszej sytuacji, zajmujemy miejsce na pryczy. Jak się później okazało wśród więźniów znajdował się Edward Knot, który mieszkał na Łuckiej 14, przez ścianę ze mną na IV piętrze. Rodzice jego mieli na parterze od frontu pralnię chemiczną. Tak naprawdę dopiero tu się poznaliśmy, przedtem znaliśmy się z widzenia. Edwarda z dwoma kolegami zatrzymali gestapowcy na ul. Złotej 83 gdy wychodził z sutereny gdzie ostrzono noże. Gdy we trzech wychodzili z bramy przechodził akurat patrol z blachami na piersiach. Po wylegitymowaniu zostali zatrzymani i przewieziono ich wprost na Pawiak. Nie wiedzieli tak jak i my za co ich zatrzymano. Byliśmy z Ryszardem już doświadczonymi więźniami. Opowiedzieliśmy im jak nas zatrzymali gestapowcy, jak byliśmy w Alei Szucha w tramwaju nr 1, jak nas przesłuchiwano. Tak jak i oni nie wiemy co będzie dalej. Po miesiącu czy półtora spotkaliśmy się ponownie w filii obozu koncentracyjnego Majdanka na ul. Gęsiej.
         Po trzech dniach przebywania w ciasnej celi przeniesiono nas z Ryszardem na oddział VI na drugim piętrze, w pobliżu dawnej kaplicy. Była to duża cela, w której przebywało ponad 40 osób. Stan osobowy ciągle się zmieniał. Ja byłem w tej celi najmłodszy. Ryszard był o 2 lata starszy ale też wyglądał smarkato. W celi było dużo osób starszych, wykształconych. Pierwsze wrażenie było nie do opisania. Cela duża, pod ścianą ułożone sienniki po cztery, można na nich było siedzieć w ciągu dnia. Codziennie w tej celi i innych wyczytywano nazwiska więźniów, których zabierano na przesłuchania w Alei Szucha. Wracali stamtąd pobici, zakrwawieni i półprzytomni z bólu. Kilka dni później i my znaleźliśmy się w podobnej sytuacji. Niemcy cały czas liczyli, że biciem uda się im nas złamać. My stawaliśmy się jednak mimo bicia coraz bardziej zahartowani. Młodzi znosili to łatwiej niż dorośli, którzy mieli rodziny i dzieci, które nagle stracili. My mieliśmy tylko rodziców, których kochaliśmy i nie baliśmy się tak śmierci. Nasz młody organizm znosił wszystko, hartował się. Byliśmy pełni optymizmu, wierzyliśmy, że jednak przeżyjemy. Starsi często załamywali się, strach o bliskich niszczył ich psychikę. Wielu wiedziało, że nic ich nie uratuje, że będą rozstrzelani. Każde wejście esesmana i wyczytywanie nazwisk wywoływało strach. W celi panowała wtedy atmosfera nie do opisania. Wywołano po nazwiskach kilku młodych mężczyzn. Kazali zabrać ze sobą wszystkie rzeczy i ustawić się na korytarzu. Zamknięto drzwi celi. Po chwili zgrzyt klucza w zamku i ponownie wyczytują nazwiska. Za drugim razem zabrano jeszcze trzech. Drzwi się zamknęły. W celi nikt się nie poruszył. Wszyscy zastygli na swych miejscach. Bardzo powoli ludzie uspokoili się. Czekali czy znów nie otworzą się drzwi. Tym razem my dwaj przeżyliśmy tę brankę z celi. Pozostawiło to w psychice ślad na całe życie. W następne dni gdy tylko usłyszeliśmy odgłosy na korytarzu pojawiał się lęk, że i nas wyczytają na rozstrzelanie na terenie getta.
         Czas w celi schodził bardzo powoli. Nie wszyscy byli w nastroju opowiadać o sobie i o swoim życiu. Po tygodniu otrzymałem od rodziców paczkę żywnościową. Mnie i Ryszardowi udało się wysłać gryps z Pawiaka i w ten sposób rodzice dowiedzieli się gdzie jesteśmy. Więźniowie na Pawiaku mogli otrzymywać paczki. Podtrzymywało ich to na duchu, był to kontakt z najbliższymi. Rodzice dowiedzieli się, że za papierosy można otrzymać wszystko, no prawie wszystko. Nie przewidzieli jednak, że sam mogę zacząć palić. Zacząłem przymierzać się do palenia w dni, w które nie brali na przesłuchania lub na rozstrzelanie. Czas się dłużył i zamiast wymieniać papierosy na żywność zaczęliśmy z Ryszardem palić Próbowaliśmy już wcześniej i nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wpadamy w okropny nałóg.
         Stan więźniów ciągle się zmieniał. Nie wszyscy wracali z przesłuchania do tego dochodziła więzienna atmosfera. Najgorszą rzeczą dla więźnia jest bezczynność. Czas się dłuży, do głowy przychodzą różne myśli i wtedy sięga się po papierosa. Pewne urozmaicenie jest z rana i wieczorem gdy wypuszczają do ubikacji. Można wtedy przekazać gryps koledze lub komuś z patronatu, który opiekuje się więźniami. Niemcy to jeszcze tolerują. Więźniowie od rana krążą po celi nie dając innym odpocząć. Ciągle odbywa się sprzątanie celi, o którym przypomina starszy celi. W ciągu dnia odbywa się kilka kontroli. Strażnicy sprawdzają czy nie kurzu, przesuwając palcem po wszystkich przedmiotach. A kurz unosi się wszędzie, ciągłe ścieranie i tak nic nie pomaga, dlatego karana jest cała cela. Wszystko musi lśnić czystością, sienniki mają być poukładane bez zagnieceń i załamań. Różnie można rozumieć czystość, szczególnie w ciasnej celi pełnej ludzi.
         Mija dzień po dniu. Narasta brak nadziei na odzyskanie wolności. Jesteśmy z Ryszardem bardzo niespokojni. Przebywamy w celu kilka dni i nie zabierają nas na przesłuchania, a sprawa się nie zakończyła, jak zapowiadali gestapowcy z Alei Szucha. Boimy się, bo co drugi dzień zabierają na transport do Oświęcimia i Majdanka. Transportu jeszcze nie ma ale kierują mężczyzn z rzeczami do cel przejściowych w suterenie. Do nas przychodzą inni więźniowie. Gdy następuje cisza nocna i nie możemy zasnąć, słuchamy od nowo przybyłych wieści z zewnątrz. Lubimy słuchać opowieści starszych kolegów, to dodaje sił na przetrwanie. Starsi opowiadają o swoich przygodach i walkach w 1939 r., o pierwszych dniach okupacji, o konspiracji, dlaczego wpadli w łapy gestapo i kto ich wydał. Przez naszą celę 210 przeszło wielu wybitnych Polaków, którzy zginęli później w Oświęcimiu, Palmirach, Majdanku, lub których rozstrzelano naprzeciwko Pawiaka w gruzach spalonych domów. Snuli opowieści starzy więźniowie przebywający tu od 1940 r.


Pawiak

         Piąty tydzień pobytu na Pawiaku. Czekamy, boimy się. Widzimy kolegów wracających z przesłuchania. Niedawno my też tak wyglądaliśmy, ale ostatnio nic się nie dzieje. Pod koniec sierpnia dostaliśmy paczki od rodziców. Powoli je opróżniamy, dzieląc się z więźniami, którzy jeszcze nie otrzymali paczek. W mojej paczce rodzice po raz drugi przysłali papierosy na wymianę. Nie przewidzieli, że zaczęliśmy palić, by zabić wolno płynący czas. Były to papierosy z ustnikiem robione przez rodziców. Nagle słychać głosy na korytarzu i wzmożony ruch. Cela się otwiera. Wywołują po nazwisku: Ryszard Kowalski, Edward Knot, Henryk Łagodzki i ustawiają nas na korytarzu, łącznie około 15 osób. Na podwórzu przed wejściem stoi buda z dostawionymi schodkami. W budzie było już kilka kobiet, szybko dołączyli nas i samochód ruszył. Nam trzem udało się usiąść na samym końcu, obok esesmanów. Było tu więcej powietrza i można było obserwować ulicę. Jechaliśmy Żelazną. Wszyscy chcieliśmy wyjrzeć przy Łuckiej i Pańskiej, gdzie mieszkaliśmy. Za nami jechał jak zwykle odkryty mercedes z ustawionym karabinem maszynowy.
         Mijamy dość szybko ulice, na których mieszkaliśmy. Esesmani widząc nasze zamiary nie pozwolili nawet na chwilę wychylić głowy. Jeszcze raz jedziemy na przesłuchanie w Aleję Szucha. Jesteśmy pełni niepokoju co nas czeka. Wjeżdżamy w dzielnicę niemiecką i przez plac węglowy podjeżdżamy pod boczne wejście, przez które zawsze wchodzimy i jesteśmy kierowani korytarzami na przesłuchanie. Część więźniów kierują do piwnicy gdzie są cele, nas trzech prowadzą na II piętro. Wprowadzają nas do ładnie umeblowanego pokoju. Na środku pokoju stoi duże biurko. Za biurkiem siedzi gestapowiec spoglądając na nas zza okularów. Do pokoju wprowadziło nas trzech uzbrojonych esesmanów, którzy stoją teraz przy każdym z nas. Do pokoju wchodzi cywil-tłumacz, który czysto po polsku tłumaczy co czyta gestapowiec. Nasza sprawa jest zakończona. Zostajemy skazani na obóz koncentracyjny, dokąd jeszcze dziś zostaniemy przewiezieni.
         Sprowadzają nas do piwnicy i ponownie osadzają w tramwaju, tak jak to miało miejsce kilka tygodni temu. Znów ta sama cela nr 1, tylko teraz są miejsca siedzące i wiemy jak się zachować. Otrzymujemy jak inni więźniowie obiad i zastanawiamy się jak długo będziemy tu przebywać. Nie trwa to długo bo około 4.00 wypuszczają nas na korytarz, wyczytując uprzednio po nazwisku, ustawiają twarzą do ściany. Po przeliczeniu i kilkakrotnym sprawdzeniu prowadzą nas długim korytarzem do budy, która jest podstawiona od strony placu węglowego. Jedziemy z powrotem na Pawiak. Tu wszystkich rozprowadzają po celach. Zostawiają na końcu tylko nas kilku i pojedynczo wzywają do kancelarii. Sprawdzają nasze dane i oddają dokumenty esesmanowi, który znajduje się w kancelarii a nas wyprowadzają na dziedziniec i ustawiają przy ścianie obok kancelarii. Trwa to dość długo, różne myśli przychodzą nam do głowy. Idziemy na rozstrzelanie czy do obozu. W niepewności trzymają nas dwie godziny.
         Zapadła decyzja: oddzielają nas dwóch z Ryszardem od reszty i pod eskortą dwóch esesmanów prowadzą do głównej bramy Pawiaka. Esesmani pokazują dokumenty i wychodzimy za bramę więzienia. Po przeciwnej stronie widzimy spalone domy, pełno gruzów. Ulice są puste, tylko co pewien czas mija nas buda wypełniona ludźmi. Z zaciekawieniem oglądamy mury i więzienie od strony ulicy. Mijamy narożną wieżę strażniczą następnie budynek straży więziennej przerabiany na warsztaty. Kilka dni temu skierowano nas tu do pracy, co było dla nas wielkim zaskoczeniem. Ulicą Lubeckiego idziemy do Gęsiej i wychodzimy w pobliżu bramy głównej obozu koncentracyjnego.
         Esesmani wprowadzają nas do środka i przekazują wraz z dokumentami władzom obozu koncentracyjnego. Trwa to dość długo. Stoimy i przyglądamy się, jesteśmy przerażeni tym co widzimy. Po pierwsze zabierają nam ubrania, golą głowy. Dostaję więzienne ubranie, szare z pokrzyw, z trójkątem na piersi i okrągłą czapkę z numerem 7896. Do tego dochodzą drewniaki. Czujemy się okropnie, wszystko jest za duże. Widzimy, że część więźniów chodzi w pasiakach. Jak się później okazało byli to Żydzi i niemieccy kryminaliści tzw kapo, którzy wyżywali się na innych więźniach. Polacy i Cyganie nosili jednakowe ubrania. Widocznie w ten sposób, przynajmniej w okresie kiedy byłem w obozie, odróżniano Polaków i Cyganów od Żydów. Jak się później przekonałem potem wszyscy dostawali pasiaki, widocznie na początku było ich za mało.
         Zaprowadzono nas do celi na parterze, jak pamiętam nr 4. Wszystko wygląda tu inaczej niż na Pawiaku. Cela, w której się znaleźliśmy jest bardzo duża. Wokół pod ścianami tzw nary (prycze), widać jakieś sienniki i koce. Zajmujemy miejsce na narach. Nie byliśmy zbyt długo sami. Przychodzi kapo i wypędza nas na plac apelowy. Jest późna godzina, przy tych wszystkich wydarzeniach czas upłynął nam bardzo szybko. Widzimy wracających z pracy więźniów. Widać ich zmęczenie i strach w ich oczach. Na bramie trwa rewizja osobista. Zabierają więźniom wszystko co im się udało w ciągu całego dnia zorganizować a kapo biją przy tym w straszny sposób.
         Jest to pierwsza lekcja podczas naszego pobytu w obozie. Jeszcze tego nie widzieliśmy a od tej chwili będziemy przeżywać to codziennie. Po rewizji zaczyna się dziać coś dziwnego. Ponownie ustawiają więźniów w kolumny marszowe, po bokach esesmani z psami i w odstępach kapo z kijami. Na komendę kolumna więźniów rusza naprzód wokół placu. Z początku wolniej, potem coraz szybciej biegną więźniowie. Nie wszyscy nadążają, wtedy Niemcy biegnący obok spuszczają psy, które boleśnie kąsają spóźnionego więźnia. Kapo biją gdzie popadnie, łamią się szeregi. Psy rzucają się na bezbronnych, widać krew, co jeszcze bardziej rozwściecza psy i Niemców. Trwa to bardzo długo. Widać zadowolenie na twarzach oprawców i przerażenie zrozpaczonych więźniów. Wreszcie zabawa dobiega końca. Widać kilku więźniów leżących na placu. Nad nimi psy z krwawymi pyskami. To jeszcze nie koniec. Do leżących podbiegają kapo i razami kijów zmuszają ich do wstania i ustawienia się w szeregu. Teraz następuje liczenie. Pobitych i pogryzionych podtrzymują zmęczeni więźniowie. Liczenie trwa bez końca, reszta słania się na nogach i czeka na chwilę rozejścia się do cel. Teraz rannych koledzy niosą na pierwsze piętro do izby chorych, reszta przepychając się biegnie co sił do cel, by tam rzucić się na nary i odpocząć po ciężkim dniu.
         Pierwszego dnia byliśmy z Ryszardem tylko widzami. Dało to nam przedsmak tego co nas czeka. Wraz z innymi więźniami szybko wbiegamy do celi i zajmujemy miejsca do spania. Między więźniami spostrzegam Edwarda Knota. Opowiada nam co przeżył i jak się mamy zachowywać by nie podpaść. Teraz jesteśmy o wiele mądrzejsi, wiemy jak się przystosować do ciężkich warunków i współżyć z innymi więźniami. Niespodzianek czeka nas jeszcze wiele, to dopiero początek naszego upokorzenia.
         Budynek, do którego trafiliśmy to dawne więzienie śledcze dla więźniów politycznych. Reszta zabudowań więziennych znajdowała się poza murem, który odgradzał obóz koncentracyjny od reszty więzienia. Dochodziło ono aż do placu Muranowskiego i tam było drugie wejście. Tylko ten jeden budynek jest murowany. Znajdują się w nim Polacy i Cyganie. Pozostałe to drewniane baraki ustawione na gruzach spalonego getta.
         Po kolacji, na którą wszyscy dostali po kromce chleba i odrobinie czarnej kawy zaczęło się polowanie. Nie była to dla nas nowość. Takie polowanie, choć na mniejszą skalę, widzieliśmy na Pawiaku. Tu odbywało się ono z wielkim ceremoniałem. Wszyscy jak na komendę zdejmowali koszule i oczyszczali z wszy i pcheł. Gdy się zmęczyli, zasypiali kamiennym snem. Patrzyliśmy z zaciekawieniem jak robią to inni, wiedzieliśmy że nas też to czeka. Gdy próbowaliśmy zasnąć obskoczyły nas miliony pcheł. Nie sposób było spać ani leżeć. Co chwilę podnosiliśmy się z posłania, drapaliśmy się bez przerwy. Zdejmowaliśmy koszule i strząsaliśmy insekty, niestety nic to nie dawało.
         W celi był stół i dwie bardzo wąskie ławki, które przewracały się przy najmniejszym poruszeniu. Postanowiliśmy jednak przenieść się na nie. Ułożyliśmy się ostrożnie, powoli zasypiamy. Nagle łomot i razem z ławką lądujemy na ziemi. Powtarza się to wielokrotnie aż nabieramy wprawy. Dzieje się to niestety dopiero nad ranem, jesteśmy więc niewyspani. W nagrodę za te trudy nie gryzą nas pchły, które gnieżdżą się w siennikach.
         Rano pobudka i biegiem na plac apelowy. Ustawieni w szeregi więźniowie są liczeni przez kapo i esesmanów. Do tego włączają się jeszcze salowi. Każdemu wychodzi inna liczba więźniów. Potem wyczytują nazwiska. Po wyczytaniu nazwiska Łagodzki przed szereg wychodzi dwóch więźniów. Okazuje się, że chodzi o Zygmunta Łagodzkiego, który był już od dawna więźniem obozu. Ja dopiero co przybyłem i byłem na liście dodatkowej. Po tych wszystkich ceremoniach była przerwa na śniadanie i zbiórka do pracy. Podczas tej krótkiej przerwy zaczęliśmy szukać się wzajemnie. Okazuje się, że Zygmunt to starszy ode mnie mój stryjeczny brat, którego w ogóle nie znałem i dopiero teraz poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy. Mieszkał z całą rodziną Łagodzkich na Ochocie. Teraz mam jeszcze jedną bratnią duszę. Jest nas czterech: ja, Ryszard, Zygmunt no i Edward. Postanowiliśmy trzymać się razem i wzajemnie sobie pomagać, co nie było łatwe w panujących tu warunkach.
         Duża grupa Polaków wyjeżdżała codziennie w Al. Szucha do obecnego Urzędu Rady Ministrów, który był spalony w 1939 r. Był to wyjazd jakby dla uprzywilejowanych, bo jechało się przez miasto w odkrytej ciężarówce. Oczyszczaliśmy budynek z gruzu, który trzeba było znosić z pięter na dziedziniec i ładować na ciężarówki. Trwały też prace na zewnątrz, tu równaliśmy teren pilnowani przez brunatne koszule z SD i SS. Zapamiętałem bardzo dobrze małego złośliwego Schweizera z SD, który mnie okrutnie skatował.
         Było to tak. Pod koniec października są zimne noce i ranki. Ja przez cały czas miałem na sobie tylko koszulę i lekka więzienną bluzę. Było mi więc ciągle zimno. Gdy przyjechaliśmy do pracy był przymrozek, źle się czułem. Postanowiłem się ogrzać. Udało mi się po cichu oddalić z miejsca pracy i poszedłem na ostatnie piętro spalonego budynku gdzie świeciło słońce. Myślałem, że nikt mnie nie zauważył i uda mi się spokojnie skorzystać z gorących słonecznych promieni. Pokoje na ostatnim piętrze były nieduże i pełne gruzu. Dach był spalony. Usiadłem w kąciku i wystawiłem twarz do słońca cieszą się jego promieniami.
         Sielanka nie trwała długo. W spalonym otworze drzwi zobaczyłem nagle małego człowieka w mundurze SD z olbrzymim wilczurem na smyczy. Niemiec kiwnął na mnie palcem mówiąc: "komm". Podszedłem do niego i otrzymałem w tym momencie potężne uderzenie w twarz. Nie powiedział nic więcej tylko kazał mi iść za sobą. W ten sposób zeszliśmy na pierwsze piętro. Zatrzymał się przed prowizorycznymi drzwiami do pokoju, kazał mi zaczekać a sam wszedł do środka. Wziął stamtąd dwa pejcze i znów powoli, z lekkim uśmieszkiem na ustach kazał mi iść za sobą. Pies cały czas zachowywał się spokojnie, tylko co chwila oglądał się na mnie jakby mnie pilnował.
         Gdy znaleźliśmy się na parterze zawołał swojego kolegę też z SD. Z tego co zrozumiałem a inni więźniowie potwierdzili powiedział do niego, że chciałem uciekać i podał mu pejcz. Potem kazał więźniom przynieść stojący obok fotel. Kazali mi położyć się na fotelu i zaczęło się. Bili mnie z wielką siłą na zmianę. Pejcze świstały w powietrzu. Czułem uderzenia, pejcze dosłownie przecinały skórę, ciało zostało zryte uderzeniami. Poczułem po krótkiej chwili, że na plecach i siedzeniu mam jedną krwawą ranę. Wyrwałem się i uciekłem. Zostałem przy pomocy psa wezwany do powrotu. Sytuacja taka powtórzyła się trzykrotnie. Wreszcie oprawcy zmęczyli się i kazali mi iść do pracy. Wyszedłem słaniając się, cały pokrwawiony. Dostałem łopatę i musiałem wziąć się za gruz. Przeze mnie byli poszkodowani również inni więźniowie. Drab z SD wziął długi kij, którym wymachiwał im nad głowami. Każdy kto uniósł głowę dostawał kijem. Mnie po chwili drab wziął na przesłuchanie. Podobnie jak kilku innych Niemców rozumiał dobrze po polsku. Wypytywał mnie dlaczego chciałem uciekać. Tłumaczyłem, że nie chciałem uciekać a jedynie ogrzać się na słońcu. Odwołał mnie na bok, wziął za głowę i kantem dłoni uderzył w kręgi szyjne. Po silnym uderzeniu upadłem na ziemię i nie ruszałem się. Jak się później dowiedziałem miało to być uderzenie śmiertelne. Cios mu jednak nie wyszedł a ja nawet go specjalnie nie poczułem taki byłem zbity i obolały. Leżącego Niemiec trącił nogą a ponieważ się nie ruszałem odszedł. Leżałem bez ruchu, było mi słabo i dobrze.
         Dopiero po zakończeniu pracy koledzy więźniowie podnieśli mnie i troskliwie zanieśli na przyczepę samochodową. Na Gęsiówce lekarz po zmyciu krwi, zbadaniu i założeniu opatrunków na pokaleczonych plecach skierował mnie na izbę chorych. Tu czekałaby mnie niechybna śmierć gdybym nie uciekł natychmiast do celi. Izba chorych była pomieszczeniem z betonową posadzką, na której zawsze stała woda. Materace były położone bezpośrednio na podłodze i były nasiąknięte wodą. Gdy się położyłem moje zbite i krwawe plecy natychmiast znalazły się w wodzie. Wytrzymałem w tych warunkach tylko jeden dzień. Uciekłem zaraz do celi, która znajdowała się na tym samym piętrze. Dzięki pomocy kolegów i brata przetrzymałem ciężkie chwile. Byłem kilka dni na zwolnieniu a lekarz Polak opatrywał troskliwie moje rany i nie dopuścił bym wrócił na izbę chorych.
         Pracowaliśmy na terenie spalonego getta, oczyszczaliśmy ulice i place z gruzów spalonych i zburzonych domów. Na oczyszczonych miejscach budowano baraki dla następnych więźniów, których ciągle przybywało. Pamiętam bardzo dokładnie jak po raz pierwszy po moim przybyciu, gdy staliśmy na apelu, przybył transport Żydów greckich. Na teren obozu weszła ich olbrzymia grupa. Byli ubrani w eleganckie futra i garnitury jak spod igły. Mieli przy sobie ciężkie skórzane walizy pełne dobytku. Przyglądali się nam ciekawie a my im. Była to grecka arystokracja żydowska. Powiedziano im, że są przejazdem przez Polskę i przywieziono ich do obozu, żeby zobaczyli jak pracują w nim wrogowie Niemiec. Nie protestowali, nie spodziewali się, że gdy znajdą się na terenie obozu więcej stąd nie wyjdą. Chyba, że przez komin albo umrą z głodu. Tego dnia po apelu nie wolno było wychodzić na teren obozu. Wszystkich nas z parteru przeniesiono na pierwsze piętro i umieszczono w celi z Cyganami. Wszystkie cele były skrajnie przepełnione, tłok był jak w tramwaju. Spanie odbywało się w ten sposób, że wszyscy leżeli na jednym boku, a gdy się przekręcali to wszyscy na raz. Gdy ktoś się spóźnił lub wyszedł na chwilę, spał na podłodze. Trwało tak przez trzy tygodnie. Ludzie tego nie wytrzymywali i któregoś dnia wybuchł w więzieniu bunt.
         Naszymi opiekunami byli kryminaliści niemieccy z dużymi wyrokami, kapo, którzy podczas apelu chodzili z kijami i bili każdego gdzie popadło. Mieszkali oni w barakach na terenie obok więzienia, w luksusowych w porównaniu z nami warunkach.
         Któregoś dnia po powrocie z pracy, zobaczywszy że warunki sanitarne i socjalne nie zmieniają się, wszyscy więźniowie chwycili za kije, drągi i co kto miał pod ręką i ruszyli na baraki niemieckich kryminalistów. Wdarliśmy się do środka i biliśmy niczego nie spodziewających się kapo gdzie popadło. Szum, krzyk, łamanie sprzętów i bicie. Trwało tak do chwili gdy na odsiecz przybyli esesmani, którzy zaczęli strzelać. Trwało dość długo zanim udało się rozdzielić walczące strony. Potem esesmani kolbami karabinów roztrącali więźniów i usunęli ich z baraków. Skierowano nas z powrotem do zatłoczonych cel. Widzieliśmy jak do baraków biegną sanitariusze i lekarze aby opatrzyć rany pobitym kryminalistom. Czuliśmy, że wkrótce nastąpi odwet. W ruch poszła reszta stołów i ław, szykowaliśmy się do walki. Nie wiadomo skąd wstąpiła w nas taka siła. Kryminaliści niemieccy szybko otrząsnęli się z porażki i ruszyli na nas znacznie lepiej uzbrojeni. Wdarli się do naszej celi i zaczęli bić na oślep. Uratowała nas szybka interwencja całej załogi obozu. Strażnicy zaczęli strzelać, kilka osób zostało rannych. Bunt został zażegnany. Ranni w zajściach i pozostali więźniowie ponieśli konsekwencje. Był zaostrzony rygor, przedłużono apele, częstsze były rewizje i kary. Był jednak i pozytywny skutek całego zdarzenia. Zaczęto myśleć o przeniesieniu Polaków do innych obozów koncentracyjnych a tu budowano coraz więcej baraków dla przybywających olbrzymich transportów Żydów.
         W połowie mojego pobyty w obozie został zwolniony mój serdeczny kolega Ryszard Kowalski, którym nas tyle łączyło. Któregoś dnia na apelu wyczytano jego nazwisko na liście zwolnionych. Cieszyłem się z jego zwolnienia a równocześnie było mi smutno, że zostaję. Przeczuwałem, że się więcej nie spotkamy. Jak się później dowiedziałem Ryszard nie cieszył się długo wolnością. W listopadzie 1943 r. został ponownie aresztowany w łapance i wywieziony do obozu w Mathausen gdzie został zamordowany. To samo spotkało jego rodzonego brata Wacława Kowalskiego, który do Mathausen dostał się po Powstaniu i też został tam zamordowany. W rodzinie zostało jeszcze dwóch braci Michał i Tadeusz.
         Pozostałem w obozie z moim stryjecznym bratem. Pewnego dnia wracaliśmy po skończonej pracy w Al. Szucha do obozu. Na bramie odbyła się ścisła rewizja, znaleziono przy nas dużo żywności i grypsów - musiał donieść ktoś "usłużny". Po rewizji nastąpiły karne ćwiczenia. Gestapowcy i niemieccy kryminaliści zaczęli wyżywać się na zmęczonych i głodnych więźniach. Potem pogonili nas wokół placu apelowego, kazali padać i wstawać na komendę. Cały czas szczuli psami więźniów a kapo bili pałkami leżących, którzy nie mogli się podnieść. W czasie morderczego biegu brat został okrutnie pogryziony przez psa, który prawie odgryzł mu przyrodzenie. Tylko szybka interwencja współwięźniów zapobiegła całkowitemu kalectwu brata. Natychmiastowa operacja przeprowadzona na Pawiaku przez znanych polskich lekarzy uratowała mu życie. W ciężkim stanie zwolniono go do domu.


obóz KL Warschau

         Do obozu przybywało coraz więcej więźniów. Panowała straszliwa ciasnota zarówno w więzieniu jak i barakach żydowskich. Więźniów zaczęto wysyłać do innych, zaś wózki z trupami kursowały codziennie w stronę cmentarza żydowskiego. Podobno ustawiono tam przenośne krematoria.
         Większość Polaków pracowała poza terenem getta, istniała wobec tego możliwość podania paczki lub grypsu. Mojej mamie udało się kilkakrotnie przedostać w Al. Szucha i podać przez kraty ogrodzenia paczki z żywnością. W ten sposób udało się też przekazać wiadomość o transporcie do innego obozu. W obozie panowały coraz gorsze warunki. Zwożono ciągle nowych więźniów, baraki nie były gotowe. Więźniów dodatkowo zatrudniano przy oczyszczaniu terenu pod budowę kolejnych baraków Termin transportu do innych obozów ciągle się przesuwał.
         Przypomniało mi się pewne zdarzenie. Moja mama starała mi się za wszelką cenę pomóc. Było to na dwa tygodnie przed opuszczeniem obozu. Wydrążyła dwukilowy bochen chleba i wypełniła go smażonym mięsem, co na tamte czasy było luksusem i podała mi przez kraty w Al. Szucha. Udało mi się przemycić tę paczkę na przyczepę gdy wracaliśmy do obozu. Gdy podjechaliśmy pod bramę ktoś krzyknął, że będzie ścisła rewizja. Zostawiłam paczkę na przyczepie myśląc, że później będę mógł się po nią wrócić. Stało się inaczej. Rewizji nie było, nie mogłem wrócić do przyczepy. Gdy wróciłem do niej na drugi dzień, paczki już nie było. W międzyczasie dowiedziałem się, że z przyczepy korzystali Żydzi greccy pracujący przy odgruzowywaniu terenu pod baraki. Proszę sobie wyobrazić tych zagłodzonych ludzi, którzy znaleźli moją olbrzymia paczkę ze smacznym chlebem wypełnionym smacznym mięsem. Życzyłem im smacznego. Choć sam byłem głodny oni na pewno byli o wiele bardziej głodni ode mnie. Mama zaś myślała, że sprawiła ogromną radość synowi.
         Jeszcze jeden epizod. Pracowaliśmy na terenie getta w pobliżu ul. Smoczej. W godzinach popołudniowych strażnicy niemieccy przywieźli zlewki z esesmańskich obiadów i kazali natychmiast przelać je z bańki do jakiegoś naczynia. Doskonale wiedzieli, że nie mamy ze sobą nic takiego i na naszych oczach zaczęli wylewać zupę w gruzy. Wtedy jeden z więźniów wyciągnął z gruzów pogiętą miskę i w tą brudną, pełną zanieczyszczeń miskę Niemiec wlał zupę. Były w niej kawałki gruzu. Jak jeden mąż każdy z nas wyciągnął zza buta łyżkę, którą każdy nosił ze sobą i jeden po drugim sięgaliśmy do miski po zupę. Esesmani stali z boku, śmieli się i fotografowali. Drugi raz dostaliśmy zlewki gdy pracowaliśmy w szkole na ul. Stawki. Wtedy jednak zachowanie Niemców było inne. Podali czyste miski i łyżki, mogliśmy usiąść przy stole. Nie byli to jednak obozowi oprawcy tylko zwykli żołnierze niemieccy.
         Przyszła wreszcie chwila przenosin. Można było to poznać po fakcie, że prowadzono więźniów przebranych w cywilne ubrania. W tym momencie można było myśleć o ucieczce. Ciągle to omawialiśmy oczekując na transport.
         Kilka ostatnich nocy miałem nieprzespane ze względu na wielki tłok panujący w celi. Część ludzi spała w przejściach a nawet na betonie w korytarzu. Przyszedł wreszcie dzień, w którym na apelu odczytano listę więźniów do transportu. Wśród 30 nazwisk usłyszałem swoje i stryjecznego brata Zygmunta. Była to druga połowa listopada. Poranki były zimne i dżdżyste a ja po przebraniu w cywile ciuchy byłem w samej koszuli. Aresztowany byłem w lipcu kiedy było bardzo ciepło. Jak się później dowiedziałem miano nas zaprowadzić do Arbeitsamtu na ul. Kredytową a stamtąd specjalnym transportem mieliśmy być przewiezieni do obozu na Majdanku pod Lublinem. Oficjalnie oznajmiono nam na apelu, że jedziemy na roboty do Niemiec. Prawdziwa okazał się wiadomość nieoficjalna, mój brat jak się potem dowiedziałem znalazł się na Majdanku.
         Przebrano nas w cywilne ubrania. Nasz wygląd zmienił się, większość wyglądała na normalnych cywilów, tylko ja się wyróżniałem. Byłem w samej koszuli, z niecałkowicie odrośniętymi włosami. Postanowiłem trzymać się ostatniej trójki. Wcześniej porozumiałem się z mamą, która w momencie gdy będę wychodził przyniesie mi marynarkę i czapkę. Moja mama i inne matki czekały na wyjście lub wyjazd swych bliskich z ul. Karmelickiej na Leszno. Zwykle ubranych więźniów zabierał samochód, tym razem nie przyjechał i postanowili przetransportować nas piechotą pod eskortą. Prowadzono nas Gęsią do Karmelickiej i Karmelicką na Leszno, następnie przez pl. Bankowy do ul. Królewskiej a następnie na Kredytową, gdzie mieścił się Arbeitsamt. Eskorta nie była liczna. Udało się zorganizować ośmiu esesmanów, którzy prowadzili 30 więźniów. Będąc w samej koszuli bardzo zmarzłem, całe szczęście, że tego dnia świeciło słońce. Rozgrzałem się w marszu a gdy zobaczyłem mamę w ogóle przestało mi być zimno. Starałem się odebrać od niej marynarkę i czapkę, co wkrótce mi się udało. Trzymałem się ostatniej trójki po stronie chodnika. Gdy eskortujący kolumnę Niemiec wysunął się pół kroku do przodu, mama podała mi czapkę i marynarkę. Włożyłem marynarkę błyskawicznie na siebie i czekałem na moment gdy Niemiec znów wysunie się do przodu. Zdarzyło się to gdy zbliżaliśmy się do ul. Elektoralnej. Założyłem czapkę na głowę, wziąłem mamę pod rękę i skręciliśmy w ul. Elektoralną. Była to ostania chwila by wmieszać się między ludzi idących chodnikiem. Jak się później dowiedziałem Niemiec za chwilę się zorientował, ale było za późno na interwencję. Wtedy uciekł jeszcze jeden więzień, którego spotkałem po pewnym czasie i który opowiedział mi co było dalej. Gdy esesman zauważył ucieczkę powstało zamieszanie, z którego skorzystał drugi uciekinier. Był też w ostatniej trójce i wmieszał się między przechodniów. Niemcy oddali kilka strzałów w powietrze co maiło zapobiec dalszym ucieczkom. Ja również słyszałem strzały ale tylko automatycznie przyspieszyłem kroku.
         Razem z mamą skierowaliśmy się do domu przy ul. Łuckiej 14 m.7 gdzie spotkałem się z ojcem, którego tak dawno nie widziałem i za którym bardzo tęskniłem. Był bardzo zdenerwowany zaistniałą sytuacją. Natychmiast porozumiał się z moją stryjenką. Wcześniej uzgodnił z nią, że będę mógł u niej przez jakiś czas zamieszkać w razie jakiejś wpadki. Teraz zaistniała taka sytuacja.
         Po pierwszej radości powitania i zjedzeniu uroczystej kolacji tata zaprowadził mnie do stryjenki, która mieszkała na ul. Dalekiej 6. Miałem się u niej ukrywać do chwili gdy przestanie się mną interesować gestapo. Czasu było niewiele, zbliżała się godzina policyjna i tata musiał wracać. Sytuacja była poważna. Ja uciekłem z transportu i stałem się poszukiwanym przez gestapo. W każdej chwili mogli wziąć zamiast mnie moich rodziców. Od 1940 r. moi wspaniali rodzice prowadzili lokal konspiracyjny. Odbywały się tu zebrania i szkolenia, w których i ja uczestniczyłem Do organizacji należeli: mama, tata, szwagier, mój brat Kazimierz i ja. Ode mnie bardzo dużo zależało. Gdybym został schwytany i zmuszony do zeznań wydałbym na śmierć całą swoją rodzinę nie mówiąc już o innych. W domu przy ul. Dalekiej zostałem bardzo serdecznie przyjęty przez stryjenkę. Nie byłem osamotniony bo ukrywał się również u niej mój jakiś stryjeczny brat, którego nie znałem, a który przedtem mieszkał w innym mieście.
         Mój ojciec należał od 1905 r. do PPS. W czasie okupacji wstąpił do ZWZ, który przekształcił się w Armię Krajową. Wielu członków przedwojennej PPS było w AK. PPR ściągała w swoje szeregi komunistów. Gdy zostałem aresztowany brat wyprowadził się i ukrywał na ul. Browarnej 20. Szwagier miał dobre papiery, podobnie jak tata, który pracował na poczcie. W czasie gdy się ukrywałem gestapo w ciągu trzech miesięcy nachodziło kilkakrotnie nasze mieszkanie. Dobrze się składało, że gdy przychodzili w domu była tylko mama. Nie mieli dowodów, że należałem do organizacji, Bodajże w lutym 1944 r. zaprzestali nachodzić mieszkanie rodziców.
         Wywiad AK działał wspaniale, lokal był sprawdzany i wreszcie uznany za czysty. Na dwa miesiące przed wybuchem powstania ponownie zaczęły odbywać się w nim zebrania. Na krótko przed tym ja również wróciłem do rodzinnego domu. 1 sierpnia 1944 r. wyszedłem z mojego domu na ul. Łuckiej do Powstania.

Henryk Stanisław Łagodzki


      Henryk Stanisław Łagodzki,
ur. 15.07.1927 w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Hrabia", "Orzeł"
zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton
Stalag IV b, nr jen. 305785





Copyright © 2005 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.