Powstańcze relacje świadków

Powstańcze wspomnienia Henryka Stanisława Łagodzkiego

Pierwszy bój





Henryk Stanisław Łagodzki,
ur. 15.07.1927 w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Hrabia", "Orzeł"
zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton
Stalag IV b, nr jen. 305785





         1-szy sierpnia. Tego dnia nie odbyło się zaplanowane na godzinę 17-tą zebranie konspiracyjne. Od godz. 16-tej czekaliśmy z kolegą Kazikiem Szeromskim ("Reszka"). Zebrania odbywały się w moim mieszkaniu w Warszawie przy ul. Łuckiej 14. O godz. 16.30 przyszła łączniczka i powiedziała, że wszystkich zawiadomiła i zebranie się nie odbędzie. Gdyby ktoś przyszedł to niech się zgłosi do najbliższego oddziału AK walczącego w okolicy zamieszkania. Oznajmiła, że Powstanie ma wybuchnąć o godz. 17.00. Tak też się stało. Z balkonu mojego mieszkania widzieliśmy oddziały maszerujące w zwartym szyku wzdłuż ulicy Wroniej w kierunku Chłodnej. Obserwację mieliśmy utrudnioną ze względu na ostrzał od ul. Towarowej. Rodzice jeszcze nie wrócili z miasta. Zostawiłem kartkę, że niedługo wrócę. Zdecydowaliśmy razem z Kazikiem, że przyłączymy się do jakiegoś oddziału, ale to nie było takie łatwe. Z ulicy Wroniej skierowano nas na pl. Kazimierza a stamtąd na ul. Sienną 63. Lecz i tu nie byliśmy długo. Trafiliśmy na oddziały dopiero się organizujące, nie posiadające broni a my chcieliśmy walczyć za wszelką cenę. Tu siedzieliśmy jak inni w oczekiwaniu na broń, która nigdy nie miała nadejść. Około północy dołączyliśmy do patrolu, który kierował się na ul. Grzybowską do browaru Habersbuscha. Cały czas pod silnym ostrzałem chyłkiem pod murami przebiegaliśmy ulicę. Nad ranem z 1-szego na 2-go sierpnia 1944 r. dotarliśmy do browaru. Tu pełno ludzi, ruch jak w ulu, jedni wchodzą, drudzy przechodzą, biegają łącznicy z meldunkami. Większość jednak śpi na stołach i ławach, są już pierwsi jeńcy niemieccy zamknięci w garażach od ul. Grzybowskiej.
         Tu właśnie spotykam wielu kolegów i znajomych. Nikt nie posiada broni, ale każdy się rwie do akcji, każdy chce walczyć ze znienawidzonym wrogiem. 2-go sierpnia nadal nie zorganizowani, a jest nas już trzech bo dołączył do nas Mietek Chonorowicz "Rondel". Kierujemy się w stronę ul. Pańskiej i Siennej gdzie dołącza do na Tadek Tarczyński "Moneta" oraz na Siennej Sylwek Zgodziński. Jest nas pięciu więc po krótkiej naradzie i za poradą starszych postanowiliśmy pomóc przenieść paczki z granatami tzw. sidolki z placu Grzybowskiego 8 na plac Kercelego. Zadanie okazało się bardzo trudne. Ulica Twarda jest nie do przebycia, wszędzie pełno trupów. To ostrzał z Pasty. Trzymają w szachu cały pl. Grzybowski i ul. Twardą. Kule gwiżdżą a my skokami od bramy do bramy przebiegamy pojedynczo pod murami. Ludzie ostrzegają nas byśmy nie szli w tym kierunku ze względu na ostrzał i gołębiarzy pojawiających się na przyległych dachach. Nie słuchamy ostrzeżeń, chcemy walczyć a to jest jedyna szansa na zdobycie broni. Szczęśliwie dotarliśmy w pobliże kościoła Wszystkich Świętych, teraz tylko przebiec jezdnię i będziemy na miejscu. Zbieramy się na odwagę i pojedynczo, klucząc dopadamy zbawczej bramy. Cekaem tłucze zachłystując się całymi seriami. Wyczuwamy małą przerwę między seriami i wtedy przebiegamy. Jesteśmy wszyscy na miejscu, nikt nie został ranny. Jesteśmy już zahartowani po pierwszym zetknięciu się z niewidzialnym nieprzyjacielem. Nie zważając na kule gwiżdżące od czasu do czasu jesteśmy jakoś bardziej pewni siebie.
         Tu w wytwórni konspiracyjnej odbieramy po dwie paczki z granatami, razem 10 paczek i z tym bagażem dość ciężkim i zajmującym obie ręce mamy dotrzeć pod ostrzałem na pl. Kercelego.
         Jeszcze naprawdę nie wiadomo gdzie jest nieprzyjaciel. Ale gdzie są przyjaciele to dobrze wiedzieliśmy - to cała ludność Warszawy. Kobiety i starcy, wszyscy nam pomagali i ostrzegali przed ostrzałem, wskazywali wolną drogę. Karmili nas, rozdawali kanapki, słodycze i papierosy. Byliśmy zbudowani tym wielkim patriotyzmem wśród tylu prostych kobiet. Wracamy teraz inną drogą. Już są poprzebijane przejścia między podwórzami i domami. Wszyscy rozbijają grube mury piwniczne, widocznie przewidzieli, że później będzie to jedyna droga komunikacyjna. Tylko te kobiety umęczone przez długie dni powstania nie będą już tak serdeczne jak w pierwszych dniach. Teraz jednak jest wielki entuzjazm. Wszyscy chcą walczyć z okupantem, każdy na swój sposób. Nasza piątka nie jest już bezbronna. Dostaliśmy po dwa granaty w celach obronnych. Jesteśmy uzbrojeni, ale przed nami długa droga. Klucząc podwórzami, schodząc często do piwnic posuwamy się Twardą do Pańskiej, Pańską do Wroniej. Tu jest trochę spokojniej, tylko gołębiarze zza komina posyłają nam od czasu do czasu serię. Ulica Wronia jest na razie spokojna, musimy tylko szybko przebiegać przecznice z Prostą, Łucką, Grzybowską i Krochmalną bo tam z Syberii jest ciągły ostrzał. Między wylotami jest spokojnie, ludzie stoją na ulicach i rozmawiają. Pytają dokąd idziemy.
         Dopiero przy ul. Chłodnej musimy zatrzymać się na dłużej. Tu całą szerokością ulicy atakował nieprzyjaciel. Z daleka na Wolskiej sunęły czołgi a za nimi piechota. Ostrzał był silny tak z broni maszynowej jak i z dział czołgowych. Z boku od lewej jakiś oddział niemiecki atakował barykadę, która była usytuowana na całej szerokości jezdni ul. Wroniej.
         Obrońców barykady było trzech, mieli pistolet, kb oraz jeden granat. Nasza piątka zuchów bardzo się przydała, pomogliśmy obronić barykadę. Niemcy atakujący bezpośrednio musieli się cofnąć, pomogły nasze granaty. Nie spodziewali się widocznie oporu. Plac Kercelego był w rękach powstańców i właśnie oni przyczynili się do odparcia nieprzyjaciela. Przed przejściem na drugą stronę ul. Chłodnej ukryliśmy nasze nie zużyte granaty w W.C. by wracają je zabrać. Baliśmy się, że nam je odbiorą. Po ustaniu ostrzału ul. Chłodnej przebiegliśmy jezdnię i już bez przeszkód dotarliśmy do dowództwa gdzie oddaliśmy granaty i jakiś list, który miałem przy sobie. Powiedzieliśmy, że odparliśmy atak na barykadę i straciliśmy kilka granatów a pragnęlibyśmy odzyskać je z powrotem. Oficer z dowództwa podziękował nam za dzielną postawę i odwagę i wręczył nam po jednym granacie. Pytał czy chcemy zostać czy wracamy z powrotem. Zdecydowaliśmy wracać bo zostawiliśmy ukryte granaty. Z drugiej strony chcieliśmy zostać widząc dość dobrze uzbrojonych powstańców i do tego jeden czy dwa czołgi i samochód pancerny poruszające się swobodnie po placu Kercelego i powstańców na czołgach. Czołgi prawdopodobnie włoskiej produkcji zostały w tym ataku zdobyte przez oddziały Parasola.
         Zapadła wspólna decyzja, że wracamy na nasz teren zamieszkania. Tam też jesteśmy potrzebni. Nie bez żalu opuszczamy serdecznie żegnani przez dowództwo AK. Skrawek wolnej Warszawy, ulice pełne ludzi, okna udekorowane biało-czerwonymi flagami. Znów zapuszczamy się w pustą ulicę Wronią, przeskakujemy szybko jezdnię ulicy Chłodnej - w tej chwili spokojnej i z niecierpliwością biegniemy do WC w podwórzu po nasze ukryte granaty. Jesteśmy uzbrojeni - hura, hura. Nie boimy się nieprzyjaciela, będziemy walczyć, zdobędziemy broń. Jest w nas jakaś siła i wola walki, przecież pomogliśmy odeprzeć atak nieprzyjaciela.
         Jesteśmy głodni, powoli zbliża się zmrok. Na ul. Krochmalnej jakaś kobieta zaprasza nas do mieszkania. Talerz gorącej zupy, kubek herbaty znów stawia nas na nogi. Zostajemy zaopatrzeni na drogę w papierosy i słodycze. Po drodze dowiadujemy się, że w magazynach obok Agrila jest benzyna w beczkach (Agril mieścił się na ulicy Grzybowskiej). Teraz prowadzi nas Mietek, to on mieszka prawie obok, na ul. Łuckiej 18 i tam jest zaplecze magazynu. Przechodzimy przez jakieś podwórza i płoty. Nic prawie nie widać, wszędzie ciemno, tylko coraz gęściej bzykają kule. Widzimy pełne beczki benzyny, ale trzeba znaleźć jakieś naczynia, żeby ją przelać. Tu nie ma nic, postanawiamy iść po butelki i bańki bo przecież i ja mieszkam w pobliżu. Nagle silny wybuch wstrząsa powietrzem, lecą cegły i kawałki gruzu. Nie możemy zrozumieć co się stało, wczołgujemy się pod jakieś beczki i czekamy co nastąpi dalej. Zrozumieliśmy, że jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie, możemy w każdej chwili wylecieć w powietrze. Kurz zatyka nozdrza, boimy się w ten sposób zginąć. Postanawiamy się wycofać i przyjść w ciągu dnia gdy będzie spokojniej. Dopiero na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że to Niemcy wysadzili się w szkole przy ul. Chłodnej 11 róg Waliców.
         Nie było nam jednak pisane wrócić na drugi dzień po benzynę. Plany się zmieniły, wycofując się spotkaliśmy patrol, który wyruszył z Haberbuscha w celach rozpoznawczych by zbadać gdzie znajdują się Niemcy. Było ich trzech, mieli pistolet i dwie butelki z benzyną, ochoczo więc przyjęli naszą piątkę uzbrojoną w granaty. Tak więc zamiast transportowania benzyny znaleźliśmy się w patrolu, który skierował się Grzybowską w stronę Ciepłej. Znaleźliśmy się w pobliżu Hali Mirowskiej, potem wracaliśmy Krochmalną do browaru. Tu dało o sobie znać zmęczenie. Wypiliśmy po kubeczku gorącej kawy i usnęliśmy przy stołach nie zważając na ruch tu panujący.
         Rano po krótkiej naradzie, nie widząc żadnych perspektyw walki (wszyscy na coś czekają) postanowiliśmy wyruszyć na Stare Miasto. Nadal nie zgłaszamy się do żadnego oddziału a budowa barykad nam nie odpowiada. Przed wyjściem zjadamy dość obfite śniadanie: konserwy z puszki i chleb. Popijamy to bardzo słodką kawą. Jesteśmy teraz wypoczęci i syci, możemy ruszać. Nikt nas nie zatrzymuje, nie ujawniamy, że mamy granaty. Nagle zapanował wielki ruch. Wszyscy biegną do bramy od ul. Grzybowskiej. Widać jadące wojskowe samochody ciężarowe prowadzone przez Niemców, a nad nimi nasi chłopcy powstańcy z granatami nad ich głowami. Wiwatom nie ma końca, panuje wielki entuzjazm i wola walki. Niemców po przesłuchaniu zamykają w garażu razem z wcześniej zatrzymanymi. Jak się później dowiedziałem w garaż uderzył pocisk i wszyscy Niemcy zginęli. Stało się to kilka dni później.
         Podczas tego całego zamieszania opuszczamy gościnny browar i idziemy w kierunku Starego Miasta. Klucząc podwórzami, przeskakujemy na drugą stronę ulicy Pańskiej, ale z daleka widzimy zbliżające się czołgi niemieckie. Wracamy, zatrzymujemy się w budynku Żelazna 43. Tu biegniemy na I-sze piętro. Otwierają nam drzwi i szybko zajmujemy stanowisko przy oknach. Znaleźli się tez chłopcy z butelkami z benzyną. Obsługa czołgów bezkarnie ostrzeliwuje z dział frontony domów a karabiny maszynowe sieją postrach i zniszczenie. Lecą butelki z benzyną. Nie wszystkie trafiają. Jeden czołg przejechał, drugi się zapalił, ale jechał dalej w stronę Al. Jerozolimskich. Żaden z nas nie rzucił granatem, nie stanęliśmy na wysokości zadania. Nie było żadnego dowódcy , który by pokierował akcją. Nie udało się. Wybiegamy na ulicę. Widzimy nadal czołgi, które chcą rozbić barykadę na Żelaznej przy Złotej. Nie udało się, zawracają. Znów jesteśmy po drugiej stronie Żelaznej. Może teraz uda się zniszczyć czołgi. Ale i ta próba nie udaje się nam ani innym obrońcom. Czołgi wracają znów w stronę ulicy Chłodnej.
         Rozgoryczeni niepowodzeniem postanawiamy iść jednak na Stare Miasto. Jeszcze raz skokami przebiegamy pojedynczo ostrzeliwaną gęsto z broni maszynowej ulicę Żelazną i następnie Sienną na wysokości ulicy Twardej. Twarda nie jest ostrzeliwana, tylko co pewien czas gwiżdżą kule, ale my na to nie zwracamy uwagi, już się przyzwyczailiśmy. U zbiegu Twardej, Złotej i Żelaznej leży rozbity tramwaj. Przeskakujemy jakieś szyny, płyty chodnikowe zerwane z chodnika i wbiegamy do wykopu, który biegnie wzdłuż ul. Złotej. Tu już pojedynczo idziemy wolniej. Przy Złotej 73 zapraszają nas kobiety do bramy i częstują gorącą kawą. Znalazł się też chleb i konserwy. Pytają dokąd idziemy, czy jesteśmy zorganizowani. Niewiele możemy powiedzieć. Tłumaczymy, że mamy rozkaz dowódcy iść na Stare Miasto celem zapoznania się z sytuacją. Udzielają nam wskazówek. Częstują papierosami i serdecznie żegnają, życząc powodzenia. Ulica opustoszała. Tylko od czasu do czasu ktoś przemyka pod murami. Nasza piątka jest pełna wiary, że postawione sobie zadanie uda się wykonać, że dotrzemy na Stare Miasto i będziemy walczyć. Tam podobno mają broń, my też jesteśmy uzbrojeni. Mamy granaty tzw sidolki.
         Gdy mijamy bramę domu ul. Złota 14 podchodzi do nas mężczyzna w średnim wieku i informuje, że na podwórzu od ul. Marszałkowskiej leżą granaty, że może nas tam zaprowadzić. Decydujemy się natychmiast nie zastanawiając się, że to może być pułapka. Jest cisza. Nie słychać żadnych strzałów, ludzie zachowują się spokojnie. Z bramy kierujemy się na podwórze. Wchodzimy na klatkę schodową, tam schodzimy do piwnicy. Klucząc korytarzami przechodzimy przez świeżo przebity mur by znaleźć się w oficynie domu Singera na wprost bramy. Oślepieni światłem dnia zatrzymujemy się na podeście klatki schodowej na wprost otwartych drzwi, przez które istotnie widać leżące w kącie podwórza jajowe zaczepne granaty. Nasz informator mówi, że na chwilę się oddali lecz wróci. Tak łatwej zdobyczy nie spodziewaliśmy się i nie przewidywaliśmy żadnej zasadzki. Mimo ostrzeżeń kolegów decydujemy się iść w kąt podwórza po granaty razem z "Reszką". W kilku skokach jesteśmy przy granatach. Jest ich około 10 szt. Powiązanych sznurkiem po 5 szt. Podnosimy je prawie jednocześnie szukając scyzoryka by przeciąć wiązania i podzielić je między kolegów.
         Nagle poleciała w naszym kierunku seria z erkaemu. Tynk sypie się nam na głowy. Poszła za wysoko, teraz znów z boku. Nie czekamy dłużej i w jednej chwili jesteśmy znów na klatce schodowej między kolegami. Teraz seria wali w drzwi wejściowe i okno ale nas nie dosięga. Ustaliliśmy, że strzelają z bramy oraz z I piętra frontowej klatki schodowej. Teraz pokazały się kobiety. Wyszły z piwnicy słysząc strzały i dopiero od nich dowiedzieliśmy się, że w bramie na klatce frontowej ukryli się uzbrojeni Niemcy i to oni do nas właśnie strzelali. Granaty pozostały po zabitych powstańcach, atakujących bezskutecznie od strony podwórza. Powstańcy atakowali przez dwa dni grupę Niemców uzbrojonych w kb, granaty, RKM i pistolety. Zginęło kilku młodych chłopców, reszta wycofała się zabierając zabitych. Nie posiadali więcej amunicji i granatów. Jak się dowiedzieliśmy, powstańcy zaatakowali butelkami z benzyną i granatami dwa czołgi jadące od Ogrodu Saskiego w stronę Al. Sikorskiego i właśnie w pobliżu ul. Złotej przy domu Singera uratowała się załoga płonącego czołgu i skryła w bramie na parterze klatki frontowej. Jak się później okazało to i Niemcy ponieśli straty ze strony atakujących powstańców. Mieli ciężko rannych i kończyła się im amunicja o czym się później przekonaliśmy. Na razie byliśmy przerażeni niespodziewanym atakiem Niemców. Naradzamy się co robić dalej. Przecież inni zorganizowani nie dali rady, a co dopiero my bez doświadczonego dowódcy. Nie dajemy jednak za wygraną, jesteśmy dobrze uzbrojeni, przybyło jeszcze 10 granatów. Decydujemy się atakować. Młodość i brawura zwyciężyły zdrowy rozsądek. Nie wiemy ilu ich jest i jak są uzbrojeni. Postanawiamy na wprost bramy zostawić "Monetę" i "Reszk"ę a my trzej: "Orzeł", Sylwek i "Rondel" przedostajemy się na drugą klatkę schodową. Tu zasięgamy szczegółowych informacji i dowiadujemy się, że możemy przedostać się przez mieszkanie dyrektora firmy Singer, które znajduje się na drugim piętrze, na klatkę schodową, na której znajdują się Niemcy.
         Nasi poprzednicy, którzy wcześniej atakowali, nie wzięli tej ewentualności pod uwagę i tylko zaatakowali od strony podwórza, co musiało skończyć się niepowodzeniem i stratami. Klatka schodowa, na której się znajdujemy jest dość blisko bramy i z boku, tak że Niemcy mają utrudnioną widoczność. Postanawiamy zaatakować ich z dwóch stron. Mamy z Reszką i Monetą kontakt wzrokowy. Na znak dany przez Reszkę rzucamy granaty. Rozlega się olbrzymi huk jakby dom się walił, Niemcy nie pozostają dłużni i także rzucają granatami. Sypią się odłamki, leci tynk i gruz. Musimy się skryć, nie sposób iść naprzód. Teraz sypią się pojedyncze strzały a za chwilę idzie w naszym kierunku cała seria. Z parteru przenosimy się na pierwsze piętro. Tu jest bezpieczniej i lepsza widoczność. Wybuchy granatów wstrząsają kamienicą. Nie daję za wygraną, rzucam granaty przez lufcik. W ten sposób mam większą szansę trafienia w okno, z którego strzelają Niemcy. Jednak przy drugim rzucie granatem zostaję raniony w prawą dłoń drobnymi odłamkami. Dwa granaty zderzyły się w powietrzu i nastąpił potężny wybuch, tak że nie zdążyłem cofnąć ręki z lufcika, przez który rzucałem granat. Cała ręka zbroczona krwią. Sprawdzam rękę - cała. Ruszam palcami a więc wszystko w porządku, ale rękę trzeba opatrzyć. Sylwek i "Rondel" pozostają i nadal atakują - jednak bezskutecznie. Niemcy są dobrze uzbrojeni. Któryś z nich został jednak ranny - słychać jęki. Muszę opatrzyć rękę chusteczką, jest cała we krwi. Schodzę na dół do piwnicy. Znalazły się panie, które obmyły rękę, usunęły dziesiątki drobnych odłamków, zdezynfekowały co nie obyło się bez wielkiego bólu i upływu krwi, jednak wszystko dzielnie zniosłem. Ręka została fachowo obandażowana, tak bym mógł ruszać palcami. Wszystko to odbyło się na stojąco przy blasku świecy i może dlatego do dziś pozostał mi na pamiątkę jeden odłamek na środkowym palcu prawej ręki. Dziękuje miłym paniom, czuję się bohaterem. Wszyscy chwalą moją dzielną postawę i wolę walki.
         Ruszam na górę do kolegów. Muszę jednak uważać bo kule sypią się gęsto. Teraz Niemcy atakują na całego, wycofujemy się na drugie piętro w porozumieniu z "Monetą" i "Reszką". Teraz będziemy atakować z góry. Nie posiadamy broni palnej a granaty także musimy oszczędzać.
         Walimy do drzwi kuchennych dyrektora domu Singera, nikt nie otwiera. Przez drzwi czuć jednak zapach smażonego mięsa, ktoś musi więc być w mieszkaniu. Nagle słychać człapiące kroki, drzwi otwiera służąca dyrektora. Zapach drażni nozdrza, nasze kroki kierujemy więc w stronę kuchni a służąca za nami broniąc dostępu. Pytamy dla kogo to smaży. Nie potrafi odpowiedzieć, milczy. Sprawdzamy - dom jest pusty, ani żywej duszy. Wracamy do kuchni i żądamy wyjaśnień pod groźbą użycia granatu. Wyjaśnia nam, że dyrektora nie ma, ale od klatki schodowej dobijali się Niemcy i właśnie dla nich robi ten wspaniały posiłek. Teraz wiemy ilu ich jest i co mamy dalej robić. Posyłamy Sylwka do pozostałych kolegów by omówił plan działania. Ustalamy, że będziemy atakowali klatką schodową z góry na dół - to powinno się udać. Teraz porozumienie się będzie łatwiejsze bo będziemy na wprost siebie - mam na myśli "Monetę" i "Reszkę" - a Niemców pod sobą.
         Teraz suty posiłek, to my a nie Niemcy się posilamy. Do tego mamy jakiś koniak, a barek był dobrze zaopatrzony. Przez Sylwka podaliśmy te smakowitości kolegom. Pełni wiary w zwycięstwo przystępujemy do działania. Służąca jest naszym informatorem. Mówi, że Niemcy są wyczerpani i głodni od trzech dni. Jeden z nich jest ciężko ranny, dwóch lekko a czwarty został chyba raniony przez nas bo słyszeliśmy jęki. Jest ich także pięciu - mamy równe siły z tą dodatkowa przewagą, że jesteśmy syci a oni głodni i w tym upatrywaliśmy szansę na zwycięstwo.
         Sylwek pozostał na klatce schodowej a my z Rondlem skradamy się do drzwi frontowych. Nasłuchujemy - cisza. Otwieramy powoli. Jest to ostatnie 2-gie piętro ładnej, z ozdobnymi poręczami, klatki schodowej. Przez otwarte okno poniżej widać "Reszkę". Macha w naszym kierunku ręką. Staramy się ocenić naszą sytuację i ustalić plan działania. Drzwi pozostawiamy otwarte by mieć zapewnioną drogę odwrotu. "Rondel" potrafi mówić trochę po niemiecku. Mówi więc, że zaraz im pomożemy, by cierpliwie czekali. W odpowiedzi zażądali pomocy i żywności oraz opatrunków bo mają rannych. W ten sposób ustaliliśmy, że Niemcy znajdują się na parterze tuż przy wejściu do bramy i że są skrajnie wyczerpani. Widzieliśmy nawet ich twarze patrząc pomiędzy poręczami w dół. Wołają nadal w naszym kierunku, my się nie odzywamy. Zaczynamy się skradać na palcach po schodach w dół. Słychać jednak skrzypienie bo schody są drewniane. Od nieufnych Niemców idzie w naszym kierunku cała seria między poręczami. W ostatniej chwili zdołaliśmy odskoczyć, inaczej mielibyśmy głowy roztrzaskane pociskami. Odbezpieczam granat, rzut i wybuch. To my rzucamy, wybuchy następują jeden po drugim. Od strony podwórza atakują Tadek i Kazik. Piętro niżej wybucha granat niemiecki. Nie mogą dorzucić w naszym kierunku. Są atakowani z dwóch stron, na podwórze nie maja widoczności, bo nasze granaty uniemożliwiają dostęp do okna i erkaemu. "Moneta" i "Reszka" są już pod murem przy bramie. Nie mamy teraz możliwości porozumienia się. Jest jednak chwila ciszy, słychać jęki. Znów w dół lecą granaty. To my rzucamy wychylając się przez poręcze. Jeden granat nie wybucha, boimy się ruszyć. Jesteśmy teraz nad nim, dzieli nas tylko podłoga. Zbliżam się do poręczy by rzucić ostatni granat i nagle pojedynczy strzał między poręczami. Zostaję rykoszetem ranny w lewą nogę. Zrobiło mi się gorąco, nie czuję żadnego bólu, tylko krew bucha z otwartej rany. Związuję chusteczką nogę poniżej kolana, drugą chusteczkę daje mi "Rondel". Zawiązuję ranę by nie krwawiła. W pierwszej chwili chciałem biec na górę, czyżbym stchórzył, nie to instynkt samoobrony. Z dołu dobiegają krzyki, z bramy lecą pozostałe szyby. Teraz znów my: Orzeł i Rondel rzucamy jednocześnie granaty. Tynk wali się nam na głowy, huk prawie nas ogłusza, a my tuż zaraz po wybuchu biegniemy na łeb na szyję w dół. Pokonujemy w jednej chwili 11 stopni, tu leży RKM i granat, który nie wybuchł.
         Następne 11 stopni. Jak przez mgłę widzę leżącego w poprzek podestu Niemca, karabin leży muna piersi. Nie żyje. Chwytam karabin. Patrzę w bok - na ławeczce siedzi szwab. Karabin obok, głowa zwieszona. Odciągam pasek spod brody i ściągam hełm. Jeszcze żyje, zakładam szybko hełm i chcę go uderzyć kolbą bo wydaje mi się, że się jeszcze broni, ale on wali się na bok na drugiego. Teraz jesteśmy wszyscy. Widzę jak Moneta wyciąga z kabury parabelkę. "Reszka" ma w ręku TT i karabin. Teraz ściąga saperki, są prawie nowe. Nadbiegł i Sylwek, ma w ręku karabin. Drugi podaje "Rondlowi", który miał już RKM bez amunicji.
         Szukamy nabojów, znajdujemy tylko dwie pełne łódki. Wszędzie pełno łusek a pod ścianą leżą jeszcze trzonkowe granaty. Czuję jak mi gorąco w nogę. Odsuwam skarpetkę, podciągam nogawkę spodni, a tu krew leje się jak z dzbanka. Z pomocą kolegów robimy prowizoryczny opatrunek. Musimy się spieszyć, ktoś zawiadomił stacjonujący w pobliżu pluton. Już chcą nam zabrać broń. Porucznik krzyczy na nas. Broni jednak nie oddajemy. Zabierają tylko RKM, do którego i tak nie mamy amunicji, granaty i inne akcesoria. Nie pozostał nam ani jeden granat, wszystkie zużyliśmy w walce. Gdyby Niemcy byli silniejsi nie udałoby się. A tak młodość i brawura pokryły brak doświadczenia. Zjawili się mieszkańcy, powychodzili z piwnic. Gratulacjom nie było końca i to uchroniło nas przed rozbrojeniem. Wszyscy czyhali na zdobyczną broń - to nie byle co pięć karabinów Mausera, pistolet i parabelka, nie licząc hełmu i saperek.
         Zjawili się sanitariusze. Zabrali zabitych i rannych Niemców. Chcieli również mnie opatrzyć. Nie zgodziłem się chociaż noga i ręka mocno mi dokuczały. Porucznik wymachując pistoletem usiłował koniecznie dowiedzieć się z jakiego jesteśmy oddziału, ale mu się to nie udało. Uniemożliwili mu to ludzie mieszkający w kamienicy pytając gdzie był gdy my walczyliśmy. Rana po postrzale nie okazała się taka groźna i znów znalazły się miłe panie, które poprzednio robiły mi opatrunek. Miejsce postrzału zostało zdezynfekowane jak i prawa ręka zasypana drobnymi odłamkami. W krótkim czasie mam założone świeże bandaże. Wszyscy się obmyliśmy i zostaliśmy teraz zaproszeni na drugie piętro do mieszkania dyrektora firmy Singer, gdzie była dobrze zaopatrzona spiżarnia. Na tym przyjęciu było kilka osób z kamienicy i tu pełni entuzjazmu uczciliśmy nasze pierwsze zwycięstwo ze znienawidzonym okupantem. Wtedy na stole znalazło się jeszcze świeże mięso i pieczywo, których później tak pragnęliśmy.
         Zbliżał się wieczór. Postanowiliśmy wracać do Śródmieścia. Zrezygnowaliśmy z przejścia na Stare Miasto. Byliśmy zmęczeni a dodatkowo jako jedyny z całej piątki byłem dwukrotnie ranny. Podziękowaliśmy za gościnę mieszkańcom domu a oni nam za zlikwidowanie gniazda oporu Niemców i przywrócenie normalnego, jak na warunki powstania, życia.
         Wracamy tymi samymi piwnicami do Złotej 14 i tu jeszcze od lokatora mieszkania na parterze dostaliśmy jeszcze jeden karabin kb bez amunicji. Mauser miał złamaną kolbę i ten pan ją naprawił. Powiedział, że zwraca broń prawowitym właścicielom bo był to karabin przez nas zdobyty a przez nikogo nie zauważony. Chciałbym nadmienić, że wychodząc z przyjęcia zostaliśmy zaopatrzeni w dobre koniaki, które postanowiliśmy wymienić na amunicję do naszych kb i pistoletów co nam się niezwłocznie udało.
         Idąc Złotą w kierunku ulicy Sosnowej niedaleko Zielnej zrealizowaliśmy nasze zamierzenie zamieniając alkohol na tak potrzebną amunicję. Do tego zadania wyznaczyłem "Reszkę" i "Rondla", którzy spisali się znakomicie. Musze zaznaczyć, że mieliśmy na sobie zdobyczne pasy i ładownice, które teraz napełniliśmy. Załadowaliśmy broń, nie było tego dużo, ale na pierwsze potrzeby wystarczyło. Strzelamy na wiwat za nasze zwycięstwo i do samolotów przelatujących nad nami. Niedługo czekaliśmy na wyniki wiwatów. Niespodziewanie zjawiła się żandarmeria (było ich trzech), która chciała nas rozbroić i odprowadzić na posterunek. Zachowaliśmy się dziecinnie strzelając, ale sprawa była poważna i mogła się skończyć na naszą niekorzyść. Nie pomagały żadne tłumaczenia. Żandarmi pragnęli po prostu zagarnąć naszą zdobyczną broń. Skłamaliśmy, że jesteśmy z patrolu od Haberbuscha i żeby się nie zbliżali bo będziemy strzelać. Byliśmy gotowi na wszystko. Widząc naszą zdecydowaną postawę ustąpili, ale nadal grozili aresztowaniem. Kusiły ich nasze karabiny i pistolety. W ten sposób zabierali broń innym, którzy dali się zastraszyć. Trzymając ich na muszce kazaliśmy im oddalić się w kierunku Marszałkowskiej a my szybkim krokiem skierowaliśmy się ul. Sosnową do Śliskiej, skręcając w kierunku ul. Wielkiej by w ten sposób zmylić ewentualny pościg. Przy ul. Śliskiej 10 zatrzymaliśmy się na chwilę bo zostaliśmy zaproszeni na gorąca czarną kawę przez cztery panie, a że pora była późna to zaproponowano nam nocleg, z czego chętnie skorzystaliśmy. Decyzja została podjęta ze względu na mnie - rany zaczęły dokuczać i krwawić. Musiałem jak najszybciej zgłosić się do szpitala. Jedna z pań bardzo sprawnie zmieniła opatrunki i zdezynfekowała rany. Pozostałe trzy panie, w tym jedna bez ręki, przygotowały posiłek i spanie. Wrażenia całego dnia i zmęczenie wzięły górę i zasnąłem natychmiast. Koledzy bardzo wesoło spędzili noc i nad ranem nie można ich było dobudzić. Dopiero spadające gdzieś w pobliżu pociski z tzw szafy obudziły ich z głębokiego snu.
         Teraz szybko się spakowaliśmy, noga mi dokuczała. Skierowaliśmy się na ul. Śliską 62 gdzie był prowizoryczny szpital w byłej bóżnicy żydowskiej w podwórzu. Reszka, który ze mną poszedł nie spodziewał się, że niedługo to właśnie on będzie pacjentem tego szpitala z ciężkim postrzałem brzucha. Ale teraz miała się odbyć bez znieczulenia moja operacja. Nie była zbyt skomplikowana. Po zbadaniu i ustaleniu miejsca, w którym tkwi kula, lekarz przystąpił do operacji. Kula tkwiła w lewej łydce. Stojąc na jednej nodze drugą położyłem na krześle trzymany z jednej strony przez kolegę, z drugiej przez sanitariuszkę Basię. Teraz nastąpiło powierzchniowe znieczulenie a potem cięcie skalpelem. Ból był piekielny. Na większej głębokości gdzie tkwiła kula zamrożenie nie działało, mdlałem więc z bólu. Jak się później dowiedziałem nie krzyczałem, dzielnie znosiłem ból. Najgorzej było gdy lekarz łyżeczką stukał w kulę by ją wydobyć i trzeba było jeszcze raz ciąć. Kula została wydobyta i podarowana mi na pamiątkę. Była zbita i nie miała takiej siły aby zniszczyć kość. Po opatrunku i zabandażowaniu ułożono mnie na stole i przystąpiono do oczyszczenia drobnych odłamków z prawej ręki. W szpitalu nie chciałem pozostać aby nie zajmować miejsca ciężej rannym. Stwierdziłem, że mogę chodzić więc nie stało nic na przeszkodzie by wstąpić do oddziału walczącego w naszej dzielnicy.
         Wychodząc ze szpitala spotkaliśmy dowódcę oddziału Lecha Grzybowskiego, który powiedział żebyśmy się do niego zgłosili, bo takich zuchów z bronią bardzo potrzebuje. Zgłosiliśmy się jeszcze tego samego dnia. Bezpośrednio po otrzymaniu legitymacji zostaliśmy skierowani do wartowania i ochrony mienia znajdującego się w Halach Mirowskich, które zostały odbite i wymagały zabezpieczenia i ratowania tego co jeszcze możliwe. Obiecano nam, że część żywności i alkoholu będziemy mogli zanieść do swoich domów dla rodziny. Jeszcze tego samego dnia znaleźliśmy wózek i na nim przewieźliśmy towary do mieszkania "Monety" Tadeusza Tarczyńskiego na ul. Pańską 49 by później, po podziale każdy mógł zabrać część dla swojej rodziny. Należne nam części zanieśliśmy z "Rondlem" (Mietkiem Chonorowiczem) do swoich domów. Mieszkaliśmy blisko siebie: ja na Łuckiej 14 on na Łuckiej 18. W domu była wielka radość. Zastałem rodziców całych i zdrowych. Byli bardzo zadowoleni, że pamiętałem o nich. Mieszkanie na IV piętrze zamienili na piwnicę, w której to w tym okresie wszyscy zamieszkali.
         Musiałem zaraz wracać do oddziału razem z "Rondlem". Niestety nie stawił się na umówione spotkanie. Jak się później okazało obowiązki domowe zmusiły go do pozostania w domu. Przyszedłem z powrotem na Pańską 49 jak było umówione, ale zastałem tylko "Monetę". "Reszka" został wezwany przez "Lecha Grzybowskiego" a my tj "Orzeł", "Moneta" i Sylwek zostaliśmy przez łącznika od "Lecha" skierowani do ppor."Kosa" (Kobyliński) do fabryki Bormana. Na miejscu zjawiło się tylko dwóch z nas: "Orzeł" i "Moneta" bo Sylwek po przyjściu do domu nie został puszczony przez rodziców. Nic dziwnego - był jedynakiem. W ten sposób ubyło dwóch dzielnych odważnych powstańców.
         Fabryka Bormana, do której nas skierowano znajdowała się między ulicami Towarową, Sienną i Wronią, a od strony ulicy Srebrnej odgradzał ją budynek Garbochemu. Cały teren znajdujący się po drugiej stronie ulicy Towarowej, zajmowany przez okupanta, został nazwany Syberią. Właśnie z Syberii groził nam atak niemiecki, tam też bliżej dworca Zachodniego ustawione były ciężkie działa kolejowe nazywane przez powstańców i mieszkańców Warszawy krowami, względnie szafami. Najpierw słyszało się jakby przesuwanie szafy a dopiero później wybuchy, które następowały jeden po drugim. Innym przypominało to ryk krowy - stąd nazwy.
         Obok fabryki Bormana po drugiej stronie Siennej róg Towarowej znajdował się jednopiętrowy budynek biurowy nazwany przez kolegów "Kurzą Stopką", nazwą która z czasem stała się legendarna. Był to dobry punkt obserwacyjny na całą Syberię. Dalej wzdłuż ulicy Towarowej bliżej Pańskiej znajdowały się magazyny Hartwiga, gdzie znajdowały się nasze posterunki. Połączenie między Kurzą Stopką a fabryką Bormana było płytkim wykopem z nasypem, którędy przebiegało się głęboko schylonym by nie dostać postrzału z Syberii i przez wybity otwór w murze na wprost sterty desek wchodziło się do fabryki Bormana.
         W pierwszym okresie pełniłem służbę obserwatora w Kurzej Stopce. Była to wysunięta placówka, niebezpieczna i kilkakrotnie atakowana. Podczas takiego ataku przez oddziały SS rzucając granat został ciężko ranny strzelec "Czarny". Działo się to na moich oczach. "Czarny" źle wymierzył, granat uderzył w górną część futryny i wybuchł ciężko go raniąc. Ja stałem dalej i szczęśliwie nic mi się nie stało. "Czarny", gdy wyzdrowiał i miał wrócić do oddziału, zginął zasypany gruzami budynku w wyniku wybuchu krowy na ul. Śliskiej 50, gdzie mieszkał i gdzie było nasze kwatermistrzostwo, kuchnia i kwatery. Była to dotychczas raczej spokojna i bezpieczna ulica.
         Schodząc rano z posterunku w fabryce Bormana zastaliśmy nasze kwatery w gruzach. Natychmiast po nieprzespanej nocy przystąpiliśmy do ratowania rannych i zasypanych w piwnicach. Nad przysypanymi na klatce frontowej wisiał cały drewniany strop. Jeden z zasypanych, ranny pracownik kwatermistrzostwa był do połowy ciała przygnieciony wiszącym stropem. Wyciągnięcie rannego było bardzo trudne. Obok leżał drugi ranny z przygniecioną klatką piersiową i błagał byśmy go dobili. Powoli, ostrożnie nasza ekipa ratownicza usuwała kolejne belki i deski by wydostać tego najbardziej poszkodowanego z przygniecioną klatką piersiową. Nie mogliśmy słuchać jego jęków i próśb o skrócenie męki. Stworzyliśmy prowizoryczne rusztowanie aby powstrzymać napór z góry. Udało się: powoli, centymetr po centymetrze wyciągnęliśmy rannego. Wreszcie jest! Sanitariuszki już czekały z noszami. Potem przyszła kolej na wydostanie drugiego - też się udało. Miał połamane w kilku miejscach nogi. W momencie gdy już schodziliśmy zawaliła się część prowizorycznego rusztowania i mnie przygniotła. Innym się nic nie stało. Na szczęście dla mnie wszyscy znajdowali się na miejscu i przystąpili do akcji ratunkowej. Ocknąłem się dopiero po kilku godzinach w szpitaliku przy ul. Śliskiej 62. Doznałem trwałych urazów głowy.

Henryk Stanisław Łagodzki


      Henryk Stanisław Łagodzki,
ur. 15.07.1927 w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Hrabia", "Orzeł"
zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton
Stalag IV b, nr jen. 305785





Copyright © 2005 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.