Powstańcze relacje świadków

Moje Powstanie





Andrzej Rumianek,
ur. 27.04.1928 w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej ps. "Tygrys"
zgrupowanie "Róg", bat. "Bończa", 102 kompania



         Działalność konspiracyjną rozpocząłem w 1942 roku dzięki naszemu wychowawcy, który jak się później dowiedziałem był opiekunem drużyny harcerskiej, w 165 szkole powszechnej, do której uczęszczałem. Braliśmy udział w Małym Sabotażu realizowanym przez "Zawiszaków", najmłodszą grupę Szarych Szeregów. Gdzieś od miesiąca maja 1944 r. dostaliśmy zadanie spisywania pojazdów wojskowych, jakie udawały się w kierunku wschodnim oraz tych, które z tamtego kierunku wracały. Spisywaliśmy ich znaki przynależności do poszczególnych jednostek wojskowych wymalowane na maskach; te dane przekazywane do odpowiednich komórek wywiadu pozwalały ustalać translokacje wojsk niemieckich. Dla nas najbliższym takim punktem był Nowy Zjazd.
         W końcu lipca przez kilka dni mieliśmy dyżury u "Ratolda" (Janusz Zadarnowski) na ul. Bugaj, w tak zwanym "Czerwonym Domu", tam też zastała nas "Godzina W". W godzinach popołudniowych dostałem polecenie dotarcia do Ratusza, gdzie miał być nasz Szczepowy "Andrzej Babinicz" (Andrzej Zajdler) . Po nieudanej wyprawie, już o zmroku wracałem na Bugaj. Nie dodarłem do Janusza i do rana utknąłem w "Domu Profesorów", który podczas walk też był jednym z bastionów Starówki.
         Rano podjęliśmy decyzję włączenia się do któregoś z oddziałów. W ten sposób wchodząc na Rynek Starego Miasta pod numerem 10 lub 14 zostaliśmy przyjęci przez dowódcę 102 kompanii chorążego "Mierosławskiego" (Zdzisław Mayzner) oraz szefa kompanii sierżanta "Lopka" (Stanisław Kwiatkowski), który skierował nas do drugiego plutonu kpr. pchor. "Zakrzewskiego" (Zdzisław Biernacki). W ten sposób zostałem łącznikiem sierżanta "Cichego" (Mieczysław Cichalewski). Pierwsza kwatera plutonu była na Piwnej, w garażach zakładu pogrzebowego Łopackiego.
         W dniu 1 sierpnia nasza 102 kompania miała, posuwając się ulicą Nowy Zjazd w kierunku mostu, wspierać 103 kompanię, której zadaniem było zdobyć przyczółek Mostu Kierbedzia. Zadanie na pozór bardzo proste tyle, że w danej chwili okazało się niewykonalne i w konsekwencji wręcz zabójcze. Kompania 103 przypadkowo wykryta tuż przed godziną "W" została zmasakrowana przez okopaną nad Wisłą obsługę działek przeciwlotniczych. Z 47 żołnierzy 42 wraz z dowódcą pozostało na przedpolu. Po latach zainteresowałem się jak wyglądało współdziałanie przy tej operacji od strony Pragi. Tam oddziały dotarły jedynie do Kościoła Św. Floriana, a zdobycie przyczółka Mostu Poniatowskiego i Średnicowego zakończyło się z podobnym skutkiem tyle, że mniej tragicznie.
         102 kompania zanim zdążyła się wychylić z punktu wyjściowego przy Placu Zamkowym, została przygwożdżona silnym ogniem od strony mostu, a kilkunastu chłopców, którzy mając jeden karabin i kilka granatów, a przed soba odkryty terenu jakim był Wiadukt Pancera, zostali na szczęście wycofani przez dowódcę kompanii, bo najprawdopodobniej podzieliby los kolegów ze 103.
         Podobnie 101 kompania będąca po naszej lewej stronie, która miała zaatakować okopaną na Podzamczu artylerię przeciwlotniczą, została pokryta ogniem z broni maszynowej oraz działek i musiała zrezygnować z ambitnych planów, tym bardziej że, ich uzbrojenie też było raczej symboliczne.
         Pierwsze dwa dni na naszym odcinku bezpośrednich starć nie było, co pozwoliło na zorganizowanie kwater, umocnienie pośpiesznie budowanych barykad, uzupełnienie stanów osobowych oddziału i uzbrojenia. 4 sierpnia zorganizowano wyprawę na Stawki, w której brałem udział razem z kolegami. Przytargaliśmy umundurowanie prawie dla całej kompanii, były tam mundury grenadierów pancernych oraz panterki. Dzisiaj zastanawiam się, jak to się stało że my 14-to 15-to letni chłopcy, często o nikłej posturze, nie mieliśmy kłopotów z dopasowaniem mundurów. Wreszcie poczuliśmy się żołnierzami. Biegnąc na Rynek Starego Miasta spotkałem swojego kuzyna Maćka Lewandowskiego, który mieszkał na Piwnej. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy u "Bończy" załatwił sobie przeniesienie z PAL-u i dołączył do naszego batalionu.
         W ciągu następnych dni pierścień wokół Starego Miasta zacieśnia się, nasila się ostrzał artyleryjski, moździerzy salwowych zwanych "krowami" "szafami" i naloty samolotów szturmowych JU 87 "Stuka". Ciągły ostrzał powodował spustoszenie, pożary i zniszczenie.
         Ta sytuacja wymusiła na nas większą aktywność. Łącznicy byli coraz bardziej potrzebni, czy to dla donoszenia informacji, uzupełniania amunicji, dostarczania bardzo skutecznych i potrzebnych butelek samozapalających, albo ściągania wsparcia na zagrożony odcinek. Często ginęli niepostrzeżenie, ale nigdy ich nie brakowało. Na moich oczach zginął "Tadzio" (NN), nie wiem czy jego rodzice wiedzieli jak zginął. Chyba szóstego dnia też na ulicy Piwnej "Wilk" (Stanisław Rumianek - mój brat) przebiegając przez ulicę, dostał postrzał przez płuco tuż obok serca. Po założeniu opatrunku trafił do szpitalika na Rynku Starego Miasta 31, który następnego dnia został zbombardowany, a on na bosaka w samej koszuli musiał przebiec na ul. Freta do Kościoła Św. Jacka.
         W środę 9 sierpnia dostałem polecenie ściągnięcia reszty pierwszego plutonu, który przebywał na ul. Elektoralnej w Głównym Urzędzie Miar. Omijając Senatorską i Plac Teatralny, ulicą Tłomackie do Miodowej dotarliśmy na Piwną i w ten sposób plutonowy podchorąży "Bolek" (Bolesław Filipiak) wraz ze swoimi ludźmi wzmocnił naszą barykadę na Piwnej.
         Dziesiąty dzień powstania. Początkowy spokój tego dnia zakłócił warkot nadlatujących samolotów. Przebywałem w tym czasie w parterowym domku, w którym znajdowała się wygódka, z której chciałem skorzystać. Ryk pikującego samolotu nad moją głową wskazywał, że jesteśmy jego celem. Zanim podjąłem decyzję przeskoku do trzy piętrowej kamienicy zauważyłem samolot nad budynkiem po drugiej stronie podwórza. Odruchowo zamknąłem drzwi budyneczku, nastąpiła eksplozja, wrzuciło mnie razem z drzwiami do środka korytarza. Następne wycie pikującego samolotu otrzeźwiło mnie, wybiegłem na podwórze i poprzez opadający kurz dostrzegłem, że budynek po drugiej stronie podwórza stoi.
         Wbiegłem na klatkę schodową i zbiegając do piwnicy przy akompaniamencie pikującego samolotu, usłyszałem trzask łamanych schodów, które pokonywała bomba. W korytarzyku prowadzącym do samej piwnicy stało kilka osób, obok znajdowały się małe komórki. Z jednej z nich wychylił się szef kompanii "Lopek", który wepchnął mnie do środka piwnicy. Wtedy nastąpił wybuch. Zapanowała ciemność, drapiący w gardle kurz spowodował panikę, którą szybko udało się opanować, a przebywający na zewnątrz koledzy odkopali zabezpieczone poprzedniego dnia okienka piwniczne, uwalniając nas. Sporo osób będących pod schodami zginęło, wiele innych było rannych. W drugim skrzydle budynku został zasypany sierżant "Cichy", którego wybuch rzucił pod duży masywny stół i dzięki niemu przeżył, jednak odniesione rany uniemożliwiły mu powrót do oddziału, a w związku z czym dowództwo 1 plutonu objął kpr. pchor. "Bolek".
         Tego dnia obsługa karabinów maszynowych, która miała swoje stanowisko na barykadzie Piwna 13, przeniosła się na Wąski Dunaj.i W oknach pierwszego piętra, w mieszkaniu kupca pana Bagińskiego, "Jacek" (Tadeusz Wilczyński) razem z "Brzozą" (Jan Landowski) oraz "Komarem" (Zbigniew Widbek), "Wig" (Jerzy Ziębicki), "Piorun" (Mieczysław Rostkowski), "Andrzej (Andrzej Skowski) oraz dwie łączniczki "Wieśka" (Halina Zajączkowska) i "Janka" NN zainstalowali swoje MG-34 i MG-42, poszerzając pole obstrzału w kierunku Placu Zamkowego.
         Od rana 13 sierpnia, jak co dzień, Niemcy rozpoczęli atak na ul. Podwale i Piwną, poprzedzony ostrzałem artyleryjskim z Pragi. Na Plac Zamkowy wjechało kilka czołgów, które rozpoczęły ostrzeliwanie barykad. Ośmieleni brakiem reakcji z naszej strony podjechali blisko do naszych stanowisk, wtedy poleciały butelki i tankietka przy barykadzie na Podwalu stanęła w płomieniach a zaraz po niej czołg, obrzucony przez chłopców ze 102 kompanii, podzielił los pierwszego pojazdu.
         Niemcy jak gdyby pogodzili się z porażką i zaniechali dalszego ataku, Ponieważ na naszym odcinku zapanował względny spokój, poprosiłem d-cę plutonu sierż. "Zakrzewskiego" o pozwolenie odwiedzenia rannego sierż "Cichego" leżącego w szpitalu na Podwalu. Po pokrzepieniu go wiadomościami, że trzymamy się całkiem nieźle i opowiedzeniu o innych sprawach z życia kompanii postanowiłem odwiedzić "Bekona" Mirka Tokarzewskiego oraz innych kolegów z drużyny Harcerskiej z konspiracji, którzy walczyli u "Gustawa" na ulicy Kilińskiego. Mirka nie zastałem, natomiast zatrzymał mnie Zbyszek albo Zdzisiek już nie pamiętam jego imienia, który pełnił służbę u "Gustawa".
         Kiedy tak dzieliliśmy się wrażeniami o naszym udziale w walce nadbiegł "Bekon" i rozradowany opowiedział nam o zdobyciu róg Podwala i Kilińskiego czołgu, który prowadzą pod kwaterę. Chciałem razem z nim pobiec, Ale Zbyszek uprosił mnie, żebym na niego poczekał bo już kończy służbę. Na szczęście posłuchałem go. Zbyszek nie doczekał się zmiennika nawet go nigdy nie zobaczył, tak jak ja "Bekona".
         Ogromna eksplozja wstrząsnęła budynkiem. Wybiegłem do bramy, usłyszałem krzyki, musiałem się przedzierać obok płonących skrzynek z butelkami samozapalającym, które pękając wzniecały większy ogień To, co zobaczyłem na ulicy zaszokowało mnie. Nie wiem, dlaczego skręciłem w lewo i biegłem do ul. Długiej. Ulica pokryta była kawałkami ludzkich ciał. Ściany domów zbryzgane krwią, widoku tego nigdy nie zapomnę, a do dzisiaj czuję swąd spalonego ciała. Dzień ten był najbardziej makabrycznym dla wszystkich oddziałów, bo na Kilińskiego były kwatery wielu oddziałów oraz kilka szpitali, a trafił się jeszcze pogrzeb, nie mówiąc już o ciekawskich mieszkańcach, którzy na wieść o zdobytym czołgu licznie towarzyszyli jego przejazdowi.
         W poniedziałek 14 sierpnia od rana dwa czołgi demolują mocno nadwerężoną już barykadę na ul. Piwnej oraz pobliskie kikuty domów. Sierżant pchor. "Zakrzewski" z piata, co prawda niecelnym strzałem wystraszył ich. W ich miejsce wprowadzają "goliata". Jeden odważny skok z siekierą "Stefanka". Stefan Sikorski pozbawił goliata możliwości eksplozji poprzez odcięcie kabla od detonatora. Zdobyty Goliat poszedł na produkcję granatów.
         Chwila wytchnienia i na Plac Zamkowy wjeżdża następnych osiem czołgów. Z przyzwoitej odległości strzelają do zmroku. Tak dzień po dniu następują ciągłe ataki, przeplatane ostrzałem całej dzielnicy Staromiejskiej. W środę o 6-tej rano pierwszy atak. Samoloty oblewają benzyną Piwną i Świętojańską. O 17-tej wychodzi drugi atak, a o 20-ej następny kończy dzień. Kościół Św. Marcina ciągle w naszych rękach. Dopiero 22 dnia morderczej obrony, kompania wycofała się na około 100 metrów, oddając zgruzowane domy Piwna 3 i 5.
         W dniu 27 sierpnia, nastąpiło przegrupowanie. Oddział "Wigier" odchodzi z naszego odcinka, 102 kompania przekazuje barykadę na Piwnej żołnierzom harcerskiego batalionu "Gustaw", aby wzmocnić 101 komp. na Kanonii. Przechodząc na Kanonię, trafiamy pod ogień Niemców szturmujących od dziedzińca Zamkowego. Z marszu włączamy się do wsparcia 101 kompanii toczącej boje o Katedrę Świętego Jana.
         Przeskakuję po gruzowisku ulicy Świętojańskiej koło numeru 17 domu, w którym mieszkałem i z którego wyszedłem na Powstanie. I tu przykra refleksja - kikuty rozbitych domów, wśród których rosłem, a ulica na której mieszkałem zryta i zasypana gruzem. Tu kiedyś jeździliśmy na hulajnogach i graliśmy w klipę.
         Zwalony fronton katedry zasypał ulicę moich wspomnień, zbudowaną barykadę, na której ginęli koledzy i moi rówieśnicy beztroskich zabaw, oraz schodki do bramy na których siadywał nasz dozorca, dobroduszny pan Józef kontrolujący wchodzących do posesji zapytaniem "do kogój".
         W tym dniu na Kanonii w bramie dziedzińca Zamkowego ukazał się "Tygrys" ostrzeliwując nasze stanowiska. Na spotkanie z nim wyszedł plut. "Hiszpan" (Henryk Zalewski). Przeskakując gruzami przyległych domów, dotarł do bramy dziedzińca Zamkowego, rzucił jedną z trzymanych butelek. Płomienie liznęły pancerz, seria z KM-u raniła go w rękę zanim padł wyrzucił drugą butelkę, po której wybuchu płomienie skutecznie objęły czołg, zmuszając go do odwrotu. Z trudem "Hiszpana" ściągnięto z przedpola. Miał strzaskany łokieć, za ten wyczyn został odznaczony Krzyżem Walecznych.
         Po zmianie placówki, pośpiesznie zorganizowaliśmy sobie kwaterę w budynku Jezuicka 2, który był naszym punktem obrony a jednocześnie najbardziej wysuniętą placówką w kierunku na Katedrę (obecnie od ul. Jezuickiej jest tam chyba uliczka Dawna, która idzie w kierunku Wisły). W celu rozpoznania terenu weszliśmy do budynku Kanonia 18, skąd mieliśmy widok na Wisłę i Most Kierbedzia. "Brzoza", z którym tam byliśmy, wpadł na pomysł, żeby go wysadzić detonując poukładane na filarach ładunki. Podobno nawet był czyjś zakaz, postanowiliśmy tego dokonać na własne ryzyko, które w obecnie krytycznej sytuacji było żadne. Posiadaliśmy niezbyt sprawny CKM "Schwarzloze", jednak karabin odmówił posłuszeństwa i nie udało się. A gdyby tak udało się? Dowiedziałem się, że podobny pomysł mieli koledzy ze101 kompanii, dlaczego i im nie wyszło, nie wiem.
         W środę 30 sierpnia wycofujemy się na punkty wyjściowe w ramach akcji przebicia się do Śródmieścia, zostawiając jedynie nieliczne posterunki na punktach dotychczasowej obrony. Po nieudanej akcji przebicia się górą do Śródmieścia, wracamy na swoje stanowiska. Walki ostatnich dni wyczerpały prawdopodobnie i Niemców, którzy korzystając z ciszy nie dostrzegli, że nas nie było. Powrót na stare stanowiska i jeszcze jeden dzień w obronie. Celna róg Rynek Starego Miasta. Pierwszy dzień września o 7.00 rano odpieramy atak od strony Kanonii i tak do16.00, kiedy powstrzymujemy ostatni atak a o 21.00 wycofujemy się na Plac Krasińskich.
         Po niezrozumiałych przepychankach z żandarmerią "Barrego", która usiłowała odebrać nam broń, wchodzimy do kanału, obładowani nielicznym dobytkiem wojskowym i jeszcze skromniejszym osobistym. Rozpoczynamy mozolny marsz, człapiąc w śmierdzącym błocie. Dla nas to "małe piwo", natomiast idący przede mną "Brzoza", chłopisko 190 wzrostu, z KM-em na plecach w pozycji nie do pozazdroszczenia. Po kilku godzinach od czoła dochodzą nas odgłosy, że dobiliśmy do celu, wspinamy się po klamrach, wita nas piękny poranek, wychodzimy na ul. Nowy Świat róg Wareckiej, gdzie poczuliśmy się w NOWYM ŚWIECIE w całym tego słowa znaczeniu.
         Kwaterę dostajemy w kinie Casino, Mamy szczęście, że jest woda. Dokonujemy zabiegu mycia, w szczególności nóg. Po spacerze w kanałowym błocie wymaga to nie małego wysiłku. Rozłożywszy się na balkonie w pośpiechu doprowadzamy umundurowanie do porządku, a żołądek przypomina nam o swoich prawach. Wyruszamy na rekonesans. Dowiedzieliśmy się, że na Szpitalnej przy Chmielnej można zjeść obiad. Zmęczenie, smaczna zupa, nawet nie wiem czy to była pomidorowa czy rosół, wygodne siedzenia przy stoliku zrobiły swoje i nie wiadomo, kiedy zasnęliśmy. Przez trzy godziny wszyscy podobno chodzili na palcach, chociaż do huków byliśmy przyzwyczajeni. W każdym razie przespaliśmy zaproszenie do kina Palladium na kroniki powstańcze. Ostatecznie niewiele straciliśmy, bo kroniki nie było z powodu braku prądu czy też innego powodu.
         Ten pierwszy wolny od miesiąca dzień, postanowiliśmy wykorzystać na odwiedziny przyjaciela z ławy szkolnej Jurka Antepowicza, który mieszkał w szpitalu na Kopernika. Trafiliśmy na pyszne naleśniki. Szybka wymiana wrażeń, uściski i do zobaczenia. Jurek miał dyżur na dachu szpitala, a my pomaszerowaliśmy na kwaterę, na zasłużony odpoczynek. Żegnając się nie przeczuwaliśmy, że spotkamy się dopiero za dwa lata.
         Pierwszą noc spędziliśmy w hotelu Savoy. Nie było jednak nam pisane pomieszkać wygodnie. Od 4 września wzmocniliśmy załogę Powiśla, a kwaterę wyznaczono nam w Konserwatorium. Bezpośredni kontakt z nieprzyjacielem szybko sprowadza nas do rzeczywistości, że walka trwa. Nieprzyjaciel naciska coraz mocniej, nam udaje się skutecznie go odpierać, nawet zmuszamy Niemców do wycofania się w kierunku Karowej. Niemcy koncentrują, co raz większe siły na naszym odcinku, zmuszając nas do odwrotu.
         Bardzo ciężko przeżyliśmy dzień 6 września. Od rana nawała ognia. Samoloty zbombardowały naszą kwaterę w Konserwatorium, gdzie ponieśliśmy straty w ludziach i sprzęcie. Oddział "Zawrata" (Henryk Walkowski) stracił prawie całe uzbrojenie. Na Nowym Świecie ginie nasz dowódca batalionu rotmistrz "Bończa" (Edward Sobeski). Po jego śmierci wykrwawiony batalion zostaje przekształcony, tak jak większość wykrwawionych oddziałów, w kompanię pod dowództwem por. "Szczerby" (Zbigniew Blichewicz),. Wydarzenia tak szybko następują po sobie, że zapomniałem pochwalić się, iż po przejściu do Śródmieścia dostałem karabin i zostałem prawdziwym żołnierzem.
         Po reorganizacji batalionu, naszą kompanię podzielono na trzy grupy szturmowe, które poszły w sukurs wycofującym się oddziałom walczącym na Powiślu. Nasz nienajgorzej uzbrojony oddział skutecznie powstrzymuje nieprzyjaciela, jednak los Powiśla już został przesądzony.
         W piątek 8 września uczestniczymy w akcji przeciwko Niemcom usiłującym wedrzeć się na ulicę Hortensji (obecnie Górskiego), a na Chmielnej ponosimy kolejną stratę - na naszych oczach ginie szef kompanii "Lopek" (Stanisław Kwiatkowski). Niemcy nacierali od strony numerów nieparzystych ulicy Chmielnej, gdzieś na wysokości numerów 7 - 9, my zaś posuwaliśmy się stroną parzystą w kierunku Nowego Światu. W bramie nr 3 ukazał się Niemiec. Mimo zaskoczenia byłem szybszy, strzał z karabinu w jego kierunku. Efektu nie poznałem, Niemiec znikł i więcej się nie pokazał. W tym czasie "Lopek" przeskoczył na drugą stronę ulicy, zapanowała chwilowa cisza, którą chciał wykorzystać i przeskoczyć do następnej bramy. Zanim dobiegł do niej został śmiertelnie trafiony, padł na kolana i tak został.
         Wobec powstałego zagrożenia silnego ataku Niemców na ulicy Brackiej 18 i 20 w sobotę 9 września obsadzamy ten odcinek zatrzymując ich. Tego dnia "Bimber" (Rysiek Kwiatkowski) wyciągnął mnie na strych tego domu, z którego ostrzeliwaliśmy Niemców. Przez dziury w dachu zobaczyliśmy, że na obszernym podwórzu beztrosko chodzą sobieNiemcy. Nie namyślając wiele zafundowaliśmy im: "Bimber" Filipinkę a ja dwa siekańce i nie czekając na efekt szybko zbiegliśmy na parter do swoich. Nikt się nawet nie domyślił, dlaczego tak nagle Niemcy zaczęli ostrzeliwać dach naszego domu.
         Zadanie obrony Brackiej zostało wykonane, nie wiadomo czy się cieszyć czy płakać bo okupione następnymi ofiarami. We wtorek zginął "Jurek" (Zbyszek Poradowski), który od samego rana był nie swój, mówił że go ząb boli. Ponieważ byliśmy przy oknach ktoś poradził mu, żeby przeszedł do holu, który znajdował się za ścianą po przeciwległej stronie pokoju. Chętnie skorzystał z tej propozycji i usiadł tam pod ścianą. Chyba szukał tej śmierci, pocisk który wpadł rozerwał się właśnie tam, gdzie po drugiej stronie ścianki siedział. Wszyscy po trosze czuliśmy się winni, że nikt mu nic innego nie zaproponował.
         Tego samego dnia poległ "Jacek", dowódca sekcji karabinów maszynowych. Następnego dnia zginął "Renia" (NN) kiedy przeskakiwał przez Warecką na naszą nową placówkę na Poczcie Głównej na Placu Napoleona. Wreszcie został ciężko ranny "Piorun" (Mietek Rostkowski). Drogo nas kosztowały te dni, gdyż byli oni naszymi najbliższymi kolegami. Coraz ciężej przeżywamy każdą śmierć. Przeżyte wspólnie pięć tygodni w walce scementowało nas szczególnie.
         Przeprowadzamy się na nową kwaterę na ulicę Zgoda. Nasz pluton otrzymał zupełnie niezłe kwatery, na pierwszym piętrze gdzie, mieściły się prawdopodobnie jakieś magazyny, na stojących przy ścianach, regałach mieliśmy zupełnie przyzwoite prycze do spania. Aby zabezpieczyć się przed nieproszonymi gośćmi została zorganizowana służba wartownicza, którą pełnili dwaj rekonwalescenci "Mysz" (Jacek Grubiński i nieznany z nazwiska "Brystol". Wyposażeni byli stary francuski karabin Lebel, który nie mógł być używany z uwagi na niewielką ilość amunicji, natomiast w ręku wartownika robił wrażenie.
         Po wykonaniu zadania zatrzymania nieprzyjacielskiego natarcia i ustaleniu się stanowisk w naszym rejonie, batalion "Bończa" otrzymał do obrony stanowiska w ruinach Poczty Głównej, gdzie do końca Powstania ryglowaliśmy Niemcom dostęp do Śródmieścia od strony Mazowieckiej, Czackiego, i Nowego Światu. Dobrze zbrojone ruiny ścian i stropów dość skutecznie chroniły nas przed częstymi bombardowaniami lotniczymi i ostrzałem artyleryjskim. Od czasu do czasu częstowano nas pociskiem z działa kolejowego. Któregoś dnia w chwili wolnej od służby położyłem się w piwnicy na drzemkę i obudził mnie swąd palących się szmat. Oazało się że do piwnicy wpadł taki kilkuset kilogramowy drobiazg przez którąś z licznych dziur i na szczęście nie wybuchł.
         Na Poczcie Głównej byłem partnerem sierżanta "Lorenia" - Władysław Jabłoński. Nasza placówka znajdowała się przy Placu Napoleona. Ten stary doświadczony partyzant pomógł mi zapolować na Niemca, którego pewnego dnia zauważyłem obserwując przedpole na ul. Świętokrzyskiej jak wycofywał się z punktu obserwacyjnego. Jak się okazało przychodził tam codziennie. Kolejnego dnia już czekałem na niego, dzięki wskazówkom Władzia polowanie udało się i jednego szwaba było mniej.
         Wbrew pozorom na placówce nie było ani spokojnie, ani bezpiecznie. Kilku kolegów porządnie oberwało. Sam po jednym z obstrzałów z granatnika do dnia dzisiejszego noszę odłamek na ręku. Najgorzej było ze zmianami. Po przykrych doświadczeniach pierwszego dnia, kiedy to "Maciek" przy przeskakiwaniu Wareckiej oberwał rykoszetem z Dreysera ustawionego na balkonie w głębi ulicy. Od poważniejszej kontuzji uratowała go wtedy papierośnica, którą miał w kieszeni. Od tej pory zmiany odbywały się po zmroku.
         Podczas jednego z ataków niemieckich, sierżant "Zakrzewski" wysłał mnie po uzupełnienie granatów. Kiedy wracałem było już dobrze ciemno. Dobiegłem do basenu pożarowego, który znajdował się na wprost głównego wejścia byłej poczty, kiedy wystrzeliła rakieta oświetliła cały teren.
         Odruchowo padłem do betonowego basenu i tu nagła refleksja. Grzmotnąłem szufladą, w której niosłem pełno granatów. Były to siekańce w płóciennych woreczkach, w których przed wyrzuceniem trzeba było potrzeć zapalnik. Z przerażenia przeleżałem nieruchomo z pół godziny. Kiedy dobrnąłem do bramy Poczty byłem mokry i blady jak ściana, jeszcze raz udało mi się.
         Na pocztę obiady przynosiły nam dziewczyny. W dniu 22 września "Joannę", siostrę Tadzia Wilczyńskiego, który zginął dziesięć dni temu na Brackiej, skosił szkop, ten sam, który kilka dni wcześniej ranił Maćka. "Dance" Donacie Szczuckiej, która razem z nią przebiegała tym razem udało się.
         Kiedy piszę o posiłkach przychodzi mi taka refleksja, że nie pamiętam co i gdzie jedliśmy. Jedynie trzy momenty z tym związane utkwiły mi w pamięci. Pierwszy choć nieco makabryczny (może właśnie dlatego), kiedy na Piwnej zginął łącznik "Heniuś" i zwymiotował grubą kaszą. Inny to opisywany przeze mnie moment po przejściu do Śródmieścia, i też nie jestem pewny czy była to pomidorowa. Pamiętam natomiast wygodne krzesełka przy stoliku, czyste talerze i ten błogi nastrój normalności, od którego prawie odwykliśmy. I ostatnie wspomnienie. "Bolek" wpadł na pomysł, żeby chłopakom i nie tylko im zafundować obiad z mięsem. Pomysł chwycił i sam brałem udział w tej wyprawie. Już nie pamiętam, który podprowadził nas pod sobie znajomy adres w okolicach ulicy Żelaznej, gdzie przekonywał znajomych właścicieli przydatności okazałego doga do służby łączności. Dziewczyny zarzekały się, że nie będą tego jadły. Głównym kucharzem był "Brzoza" (Jan Landowski) i jak się później okazało był nie tylko doskonałym RKM-istą, ale też wykazał się doskonałą znajomością sztuki kulinarnej. Tego dnia była piękna i upalna pogoda, pootwierane drzwi od góry do dołu budynku a kuchnia była na ostatnim piętrze niosły podniecający zapach pieczeni i widok smacznie zajadających chłopaków przełamał resztę oporu pozostałych. Do końca wszyscy wspominali tę wspaniała ucztę.
         Jeśli już o jedzeniu mowa, przypomniało mi się jeszcze jeden taki fragmencik. Ostatnio o zmierzchu często było słychać perkotanie samolotu. Któregoś dnia usłyszeliśmy ten charakterystyczny warkot tuż nad nami, który nagle zamilkł i samolot lotem ślizgowym bardzo się zniżył. Potem silnik nagle zaryczał i samolot gwałtownie wyrwał do góry a przed bramą Poczty Głównej upadł worek, w którym znajdowały się bardzo dobre razowe suchary.
         Tak dotrwaliśmy do 2 października i smutnego końca naszego zrywu, dowódca plutonu zdecydował, że nasza czwórka, nie pójdzie do niewoli. Należny nam żołd w dolarach wymieniamy z kolegami na "młynarki".
         Kompania wymaszerowała do niewoli, a my to jest "Mysz" Jacek Grubiński, "Ratold" Janusz Zadarnowski, "Wilk" Stanisław Rumianek i "Tygrys" Andrzej Rumianek ze sporą kwotą pieniędzy, ale z bardzo skromnym osobistym dobytkiem, ja w nowym wyfasowanym gdzieś ze sklepu na Chmielnej uczniowskim płaszczu, pomaszerowaliśmy do Pruszkowa. Po małych perypetiach udało nam się wykołować Niemców w Pruszkowie i dostać się do transportu do Guberni Generalnej. Całą eskapadę zakończyliśmy po kilku dniach jazdy bydlęcymi wagonami w Mościcach pod Krakowem.

opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz


      Andrzej Rumianek
ur. 27.04.1928 w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Tygrys"
zgrupowanie "Róg", bat. "Bończa", 102 kompania



Copyright © 2006 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.