Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki z batalionu "Dzik".



Maria Szydluk z d. Basiewicz,
pseudonim "Ryszarda Drutowska", "Rysia"
żołnierz AK, sanitariuszka
12 kompania, batalion WSOP "DZIK"
zgrupowanie AK "Róg"



         Wstęp

         Urodziłam się 24 września 1925 r. w Warszawie w kochającej się mieszczańskiej rodzinie. Wychowywałam się z dwiema starszymi siostrami i młodszym, niepełnosprawnym bratem. Ojciec, który spędził 7 lat na różnych frontach I wojny światowej i walk o niepodległość Polski, administrował później zespołem 20 garaży i stacją benzynową. Od 1938 r. pełnił społeczną funkcję Komendanta Dzielnicowego Ochrony Przeciwlotniczej. W czasie okupacji był żołnierzem Podziemia, brał udział w Powstaniu Warszawskim. Matka zajmowała się domem. Zostałyśmy starannie wychowane. Każda z nas ukończyła szkołę średnią. Najstarsza siostra, po uzyskaniu matury, w 1942 r. wstąpiła do zgromadzenia zakonnego. Nasze warunki bytowe, doskonałe w okresie przedwojennym, dramatycznie pogorszyły się w czasie okupacji.
         Nie będąc pisarzem, zastanawiałam się, jaką przyjąć formę tych wspomnień. W pierwszej wersji przyjęłam konwencję spisywania "suchych" faktów. Doszłam jednak do wniosku, że tak przedstawione wspomnienia mogą być nużące w czytaniu, zwłaszcza przez młodzież. Zmieniłam więc formę. Czy zrobiłam dobrze? Prawdę mówiąc - nie wiem... Ocenę pozostawiam czytelnikom.
         Najważniejszym atutem moich wspomnień jest fakt, że opierają się one na zapiskach sporządzonych jeszcze w latach czterdziestych. Wtedy szczegóły i różne, nieprawdopodobnie wstrząsające epizody były jeszcze świeżo zachowane w pamięci.
         Wkrótce po powrocie z obozu do Warszawy nurtowała mnie myśl o konieczności spisania swoich powstaniowych i obozowych przeżyć, dopóki tkwią one świeżo w pamięci. Jednak długi czas nie potrafiłam się dostatecznie zmobilizować, aby te nurtujące mnie myśli wprowadzić w czyn. Prawdą jest, że nie bardzo sprzyjały temu istniejące wówczas warunki.
         Na przykład w jednopokojowym lokalu (w tym kuchnia oddzielona parawanem) o pow. ok. 30 m. kw. mieszkały dwie lub trzy rodziny i jeszcze dwóch lub trzech żołnierzy przydzielonych na kwaterę. W takich warunkach mieszkałam na ul. 11-go Listopada na Pradze przez szereg pierwszych tygodni po powrocie z obozu. Nie wiele lepsze warunki towarzyszyły mi w kilku kolejnych miejscach zamieszkania. Dlatego ograniczałam się do sporządzania krótkich notatek. Szersze wspomnienia powstały dopiero w 1961 roku, ale na podstawie tych właśnie zapisków sporządzanych jeszcze w latach czterdziestych. Są więc prawdziwe, oparte na autentycznych moich przeżyciach. Gdy sporządzałam te luźne jeszcze notatki, nie sądziłam, że spełnią one po latach, aż tak ogromnie ważną rolę przy pisaniu właściwych wspomnień.


         Tragiczne dni okupacji

         Jest mroźny późny zimowy wieczór. Pada śnieg. Po skończonych zajęciach szkolnych w dość dużej grupie oczekujących stałam z koleżankami na przystanku tramwajowym na placu Unii Lubelskiej.
         W pewnym momencie bolesny jęk ludzi cofających się od krawężnika skierował nasz wzrok na ul. Puławską. Słychać tłumione łkania. Oczom naszym ukazuje się niesamowity, tragiczny widok. Jezdnią, blisko krawężnika, biegnie truchtem po lodowatych gruzach przysypanych śniegiem całkowicie nagi i bosy, wysoki mężczyzna, chłostany pejczem przez pokrzykującego Niemca w mundurze SS. Zamarłyśmy z przerażenia. Czerwone od mrozu ciało, poprzecinane ciemnymi pręgami plecy znikły w Alei Szucha. Wybuchłyśmy głośnym płaczem nie mogąc go stłumić.
         Szłam na ul. Chłodną do mieszkania mojego szefa po klucze od magazynu, które zapomniał zabrać idąc rano do księgarni. Środkiem ulicy Żelaznej zaraz za ul. Sienną druciana siatka odgradza dzielnicę żydowską. Getto. Pod ścianą domu siedzi w łachmanach zgarbiona kobieta. Wystające kości policzkowe, zapadnięte oczy. Przy niej dwoje małych równie wynędzniałych dzieci okrytych łachmanami. Prawie szkielety. Parę metrów dalej na chodniku leży szkielet mężczyzny - może chłopca. Świadectwo okrutnej zbrodni. Odwracam oczy, trudno na to patrzeć.
         Jakiś łomot, jakby coś spadającego na bruk jezdni. Odruchowo odwracam oczy w tamtą stronę. Stary Żyd - straszliwie wychudzony, ciągnie z mozołem na pasach przełożonych przez ramię, drewniany duży wózek. Taki, jakich używali handlarze uliczni. Zamarłam. Nie wierzę własnym oczom. Na wózku pełno nagich szkieletów ludzkich. Widocznie zawadził kołami w coś wystającego na jezdni. Zgubił dwa ludzkie szkielety. Stąd ten łomot czegoś spadającego. Zatrzymał wózek. Zdjął z ramienia pasy. Usiłuje podnieść "to", co zgubił. Stałam chwilę nieruchoma. Boże! Te szkielety na wózku ruszają się, a więc są to jeszcze żywi ludzie, chciałam uciekać. Nogi wrosły mi w ziemię. Całą siłą oderwałam je od chodnika. Wróciłam do księgarni zdruzgotana, nieprzytomna - bez kluczy.
         Dwukrotnie przeżyłam wstrząs po ulicznych egzekucjach. Jechałam tramwajem do Szpitala Ujazdowskiego dosłownie w kilka minut po egzekucji na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej. Zbryzgane krwią ściany domów i ogromne świeże plamy krwi na chodniku jeszcze nie przysypane piachem. Pod murem przechodnie zdążyli położyć już pojedyncze kwiaty. Tramwaj przejechał wolniutko. Wszyscy powstawali, mężczyźni pozdejmowali nakrycia głowy.
         Ten drugi raz był jeszcze tragiczniejszy. Było już ciemno. Wczesny zimowy wieczór. Szłam z dwiema koleżankami do szkoły na ul. Piękną. Niczego nie przewidując rozgadane skręciłyśmy z Marszałkowskiej w Piękną. Miałyśmy przejść na drugą stronę ulicy, kiedy Lilka poślizgnęła się. Wybuchnęłyśmy śmiechem i w jednej sekundzie zamarłyśmy wszystkie trzy. Chodnik i ściana zbryzgane świeżą krwią. Domyślając się tragedii przebiegłyśmy na drugą stronę, teraz dopiero zauważając kompletną pustkę. Na ulicy ani żywego ducha. Tragedia rozegrała się naprzeciw domu, w którym odbywały się tajne zajęcia szkolne, oczywiście lekcji nie było. Kilka uczennic, Pani Dyrektor Maria Opalańska, Pani Profesor Maria Kikolska i my trzy - Lilka, Merka i ja - przesiedziałyśmy w milczeniu dobrą godzinę nie mając ani siły, ani odwagi wyjść na ulicę.
         To tylko krótkie fragmenty tragicznych przeżyć dni okupacji. Byłam jedną z wielu milionów Polaków, którzy począwszy od września 1939 r., każdego okupacyjnego dnia przeżywali tragedie osobiste, rodzinne, narodowe. Mój ojciec także został aresztowany i osadzony przez gestapo w al. Szucha.
         Myślę, że my warszawiacy, należymy do tej grupy Polaków, na oczach których tragedie 6-letniej okupacji rozgrywały się dosłownie każdego dnia. Łapanki, aresztowania, egzekucje uliczne, grabież i niszczenie dóbr narodowych wyzwalały bunt i nieugiętą wolę walki.
         Ale cóż my młode 14-15-letnie dziewczęta możemy zdziałać? Ciągle nas to nurtuje, stale przewija się w naszych rozmowach. Szkoła i dom wpajały w nas świadomość, że nauka jest naszym podstawowym, najważniejszym obowiązkiem patriotycznym, że Polska po wojnie będzie potrzebowała ludzi wykształconych. Traktowałyśmy więc naukę poważnie. Część z nas, obok legalnej szkoły zawodowej, uczęszczała na tajne komplety.
         Opanowanie przerabianych programów wymagało poświęcenia sporo czasu na naukę w domu. Szkoła, tajne komplety, obowiązkowe praktyki sprawiały, że na naukę w domu pozostawały bardzo późne godziny wieczorne i nocne. Te ostatnie często zakłócane alarmem lotniczym. Widok młodych ludzi stojących w piwnicy w czasie nalotu z podręcznikiem w ręku nie należał do rzadkości. Jednak ciągle mimo mnóstwa zajęć wynikających z nauki, coś nas pchało do innej roboty, innego obok nauki działania. Zbliżający się dzień Święta Niepodległości nasunął nam myśl udekorowania żołnierskich grobów na cmentarzu wojskowym na Powązkach.
         Może to mało istotny czyn. Ale dla nas młodych dziewcząt wydawał się wówczas nie tylko uczczeniem pamięci poległych za Ojczyznę, ale wyrazem naszego patriotyzmu, który chciałyśmy jakoś uzewnętrznić. W mieszkaniu kol. Wandy Wysockiej przy ul. Złotej całą noc wiłyśmy z jedliny wianki, lepiłyśmy biało-czerwone osłony na lampki. Raniutko 11 listopada boczną bramą wkroczyłyśmy na cmentarz sprzątając i dekorując biegiem szeregi żołnierskich grobów. I tak już było każdego roku.
         Następną stałą akcją były organizowane szkolne koncerty, zapoczątkowane przez Panią Prof. Jadwigę Szmurło. Dzięki jej kontaktom wykonawcami byli znani artyści, jak Mieczysław Fog, Mieczysław Laguna, Pani Pellegrini i sama Pani Prof. Szmurło, która akompaniowała śpiewającym. Tak było w pierwszym roku.
         W następnych łatach organizowałyśmy je już samodzielnie. Były to płatne spektakle słowno-muzyczne, takie "składanki", wystawiane na V piętrze w odpowiednio przygotowanych salach szkolnych przy ul. Bagatela 15.
         Wykonawcami były szkolne koleżanki. Co kto potrafił. Próby odbywały się na przerwach między lekcjami. Henia i Lidka grały na fortepianie, Danusia śpiewała i tańczyła solo, Krystyna, Wanda, Lidka, Merka i Teresa deklamowały wiersze patriotyczne. Wszystkie tańczyły polonezy, mazurki, kujawiaki. W skład naszego repertuaru wchodził również utwór Ewy Gerson-Dąbrowskiej "Święć się święć się wieku młody". Repertuar był zmienny, wystawiałyśmy również Kopciuszka, a w okresie Świąt Bożego Narodzenia, Szopkę. Krystyna malowała piękne programy, które również przynosiły dochód. Ja byłam organizatorem i koordynatorem tych przedsięwzięć. Ponieważ w czasie okupacji Polacy nie chodzili do kina ani teatru, bilety wstępu rozchodziły się błyskawicznie.
         Dochód z tych imprez przeznaczony był na paczki dla więźniów politycznych. Jednej niedzieli odbywały się spektakle, zwykle dwa, a następnej przygotowywałyśmy paczki. Od bardzo wczesnych godzin rannych w szkolnej kuchni same piekłyśmy ciasteczka, aby były nie tylko smaczne, ale odpowiednio tłuste, słodkie, odżywcze. W zdobyciu potrzebnych artykułów spożywczych, o które nie było łatwo, wydatnie pomagała nam Pani Prof. Maria Kikolska. W poniedziałek rano za pośrednictwem Pani Dyr. Leontyny Urbanowicz gotowe paczki odnosiłyśmy do Patronatu Więziennego. Dodatkowym źródłem finansowym na paczki był dochód z prowadzonej przez nas w dniu 1 i 2 listopada sprzedaży wianków i lampek pod warszawskimi cmentarzami, wianki wiłyśmy same.
         Jest maj 1941 r. Za 15 minut koniec ostatniej lekcji. Wstałam cichutko z ławki i wyszłam z klasy, aby jak codziennie przez cały maj za zezwoleniem Pani Dyrektorki udać się na V piętro w celu przygotowania sali gimnastycznej do i "majowego". Tak to się u nas nazywało. Schodzili się tu wszyscy, łącznie z ciałem profesorskim, aby w intencji Ojczyzny i tych, co w więzieniach i obozach, odmówić Litanię do Matki Bożej, odśpiewać pieść Maryjną i Boże coś Polskę...
         Ale ten dzień był szczególny. Pędząc do windy usłyszałam głos Dyrektorki: "Baśka! Poczekaj, pojadę z tobą. Weszłyśmy do windy. Czy nie chciałabyś przystąpić do pracy konspiracyjnej?" zapytała Pani Dyrektor Urbanowicz. Coś ścisnęło mnie za gardło. "Jeśli Pani Dyrektor uważa, że się nadaję, będę szczęśliwa" odpowiedziałam wzruszona. "Sądzę, że tak. Tylko, czy zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie się z tym wiąże?" "Oczywiście" odpowiedziałam szybko. "Może jeszcze przemyślisz?" "Jestem zdecydowana". "Więc dobrze. Za kilka dni zgłosi się do ciebie do księgarni młoda kobieta i powie ci co dalej. Uprzedzę cię o tym dzień wcześniej". "Dziękuję Pani Dyrektor". "No to świetnie, ale wiesz, że nie wolno o tym nikomu ani słowa. W domu też nie, żadnej przyjaciółce. To bardzo ważne! Podstawowa zasada". "Tak oczywiście, wiem, rozumiem". Winda stanęła. "No to leć do swego zajęcia, zaraz będą się schodzić. Tylko uważaj, żebyś w herezję nie wpadła" rzuciła żartobliwie.
         I tak się zaczęło. Odtąd odbierałam w księgarni różne zlecenia, paczuszki, biuletyn informacyjny itp. Przekazywałam to wszystko pod wskazane adresy. Odbyłam dwa kursy sanitarne. Jeden w Szpitalu Ujazdowskim, drugi prowadzony przez "Nitę", Janinę Grzybowską, w mieszkaniu jej rodziców, Państwa Baczyńskich, na Krakowskim Przedmieściu. Do pokoju, w którym odbywało się szkolenie przechodziło się przez kuchnię. Dla odwrócenia uwagi od tego, co działo się w dalszej części mieszkania, hodowano tu kurczęta. Bywałam tam często. Zawsze to żółciutkie stadko biegało po bielutkiej, dopiero co wyszorowanej podłodze. Pomysł oryginalny, ale zawsze myślałam sobie, ileż to pracy kosztuje utrzymanie w czystości kuchni z takimi niecodziennymi w mieście lokatorami. To w tym mieszkaniu w ostatnim pokoju, za świetnie zamaskowanym wejściem, zgromadziłyśmy duże ilości leków, środków opatrunkowych i kilka par noszy.
         Wszystko to w dniu 1 sierpnia przenosiłyśmy na naszą pierwszą powstańczą placówkę do gmachu Ratusza na placu Teatralnym. Szkolenia wojskowe odbywały się na ul. Mostowej i Tamce. Przygotowania do akcji "małego sabotażu" na ul. Nowy Zjazd na ostatnim piętrze w narożnej kamienicy od strony Wisły. Początkowo w grupie 4-5 dziewcząt ćwiczyłyśmy na arkuszach papieru pakowego malowanie haseł i "Kotwicy", znanego znaku Polski Walczące. Miarą doświadczenia było wycinanie szablonów. Stąd wychodziłyśmy na akcję.
         Przysięgę, którą odbierała Pani Dyr. Urbanowicz składałam w grupie kilku nieznanych mi dziewcząt na ul. Mostowej.

        Przed godziną " W"

         Od kilku dni już nie pracuję. Trwa stan pogotowia. Codziennie rano o godz. 9-tej meldujemy się w punkcie kontaktowym na Krakowskim Przedmieściu u "Nity".

         Niedziela. Przed południem wpadła do mnie Alina Bagińska, koleżanka z księgarni. Wczoraj odwołano u niej alarm. Od środy była "skoszarowana" na I punkcie wyczekiwania. Na razie wszystko odwołane powiada.

         Poniedziałek, 31 lipca melduję się o godz. 9-tej u "Nity". Na razie nic się nie dzieje, obowiązują dotychczasowe polecenia. Być w pogotowiu. Nie oddalać się z domu. Dziś miałam się zgłosić do księgami po zaległą pensję. Prowadziłam wypożyczalnię książek działającą przy księgami A. J. Markiewicz na ul. Żelaznej 32. Od kilku dni czytelnicy masowo zwracają książki wycofując kaucję. Sprzedaż w księgarni żadna. A mój szef przed trzema tygodniami całą posiadaną gotówkę wpakował w książki, zakupując na "lewo" od Niemców dużą partię książek, głównie wydawnictwa Ossolineum, w tym komplety Trylogii Sienkiewicza. Ale nie tylko, wśród zakupionych książek było wiele pięknych pozycji znanej warszawskiej oficyny wydawniczej Trzaska, Evert i Michalski, Encyklopedie, Wielka Geografia Powszechna, Słowniki, Komplet "Biblioteki Wiedzy", unikalny już wtedy komplet serii "Cuda Polski" Wegnera, "Polska jej dzieje i kultura", Encyklopedia "Świat i Życie" i wiele innych pereł wydawniczych, które miesiąc wcześniej krótko zdobiłyby półki księgami, teraz pysznią się bogactwem opraw na próżno oczekując nabywcy. Do księgami wybrałam się z moją najbliższą przyjaciółką Merką Andrzejewską, również zaangażowaną w pracy konspiracyjnej. Mój szef, kiedy mnie zobaczył, bezradnie rozłożył ręce. Dostałam 200 zł., resztę tj. 800 zł. (duża suma w owym czasie) miałam otrzymać jutro po południu. Ponieważ miałam poważne wątpliwości, czy będę mogła zgłosić się osobiście, umówiłam się, że odbierze je moja siostra. (Nie przewidziałam wówczas, że naraziłam 2 osoby na śmiertelne niebezpieczeństwo. Siostra moja Danka Basiewicz z koleżanką Marysią Kosmowską następnego dnia, a był to już 1 sierpnia, nie otrzymawszy zresztą należnych mi 800 zł., wracały do domu z ul. Żelaznej na ul. Dobrą przez pełne 3 dni. Silny na trasie ostrzał uniemożliwiał powrót. Na przejście ostatnich kilkuset metrów dzielących je od domu czekały zmordowane i głodne cały dzień, aż do późnych godzin wieczornych).

         Była godzina 17-sta 31.07., wracałyśmy z Merką ul. Złotą do Marszałkowskiej szybkim marszem. Ogromny ruch na ulicach wyraźnie wzmagał się w miarę zbliżania się do centrum. Przy ul. Sosnowej był już dosłownie tłok. Niecodzienny pośpiech i podniecenie na twarzach potykających się o siebie ludzi był bardzo wyraźny. Mnóstwo młodych ludzi pośpiesznie podążających w różnych kierunkach, żywo dyskutujących, ubranych sportowo, wielu młodych chłopców w butach z cholewami. Wieczorem poszłam pożegnać się z Księdzem Józefem Oleksym. Był to mój prefekt ze szkoły powszechnej, Salezjanin. Człowiek "nr 1" w mojej galerii najpiękniejszych postaci, z którymi los pozwolił mi się zetknąć. Zawsze odwiedzałam Go w ważnych dla mnie chwilach, a więc i teraz, czując, że jest to ostatnia chwila na pożegnanie. Patrzył na mnie w skupieniu, po czym zapytał, czy mam wszystko, co mi w tę drogę potrzeba. Brak mi tylko plecaka, odrzekłam. Wanda, Merka i Mietka uszyły sobie z płótna. Mnie i to się nie udało. Poczekaj, powiedział, ja coś mam. Wróciwszy po chwili wyciągnął z pod sutanny wspaniały plecak. Kręcą się tu różni ludzie, trzeba uważać, usprawiedliwiał ukrycie plecaka. Szczególną ostrożność zachowywano tu po masowym aresztowaniu księży i wychowanków salezjańskich. Ks. Oleksy też "siedział". Podał mi kilka medalików z wizerunkiem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Zabierz i rozdaj swoim koleżankom, a ten to dla ciebie, bądź dobrej myśli, ufaj, że wszystko dobrze się skończy. Jutro rano o godz. 8-mej odprawiam Mszę św., odprawię ją w twojej i twoich koleżanek intencji. Niech cię Bóg prowadzi i Matka Najświętsza ma w swojej opiece. Do dziś pamiętam każde Jego słowo.
         Wzruszona, ściskając pod pachą plecak, wyszłam na ul. Lipową kierując się w stronę domu. Medalik towarzyszył mi przez wszystkie dni na Starówce, był jedyną rzeczą jaką udało mi się przemycić do Ravensbrtick, nosiłam go w Heningsdorfie. Już pod sam koniec pobytu w obozie, po zburzeniu fabryk, jedyny raz zaprowadzono nas do łaźni. Zapomniałam, że mam go na szyi. Zauważyła to auzjerka i oczywiście zabrała.


        Powstanie

         1 sierpnia. Wtorek. Melduję się o 9-tej rano na Krakowskim Przedmieściu u "Nity". Jest rozkaz. Zbiórka o godz. 15-tej z pełnym ekwipunkiem. Wracam do domu. Informuję rodziców. Ostatnie przygotowania. Zjadam obiad, żegnam się i wychodzę. Mama prosi, żebym wpadła jutro choć na chwilę. Obiecuje upiec placek i królika. Zabierzesz, przyda się wam, powiada. Na twarzy ojca jakiś dziwny uśmiech, poklepał mnie po ramieniu i powiedział - trzymaj się. Ten dziwny uśmiech zrozumiałam dopiero w czerwcu 1945 r. po powrocie do Warszawy. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że ojciec mój też był w Ruchu Oporu. Również walczył w Powstaniu na Powiślu.
         Ciocia Kossakowska chce mnie koniecznie odprowadzić. Przeniosę ci plecak koło Komendy Policji na Karowej. Na Krakowskim Przedmieściu oddam ci i pójdziesz już sama. Tak będzie bezpieczniej. Broniłam się, ale ona się uparła. Zawsze była troskliwa. Na rogu Krakowskiego Przedmieścia oddała mi szybko plecak, uścisnęła rękę mówiąc: "Niech Bóg ma cię w swojej opiece". To był jej ostatni uścisk i ostatnie słowa. Zginęła bez wieści w zawierusze wojennej.
         U "Nity" było już kilka dziewcząt. Nie wszystkie znałam. Krótka odprawa i przenoszenie zmagazynowanych tu leków, środków opatrunkowych i noszy na Ratusz. Obracałyśmy dwa razy. Najgorzej było z noszami. Wychodziłyśmy po dwie w odstępach kilku minut. Chyba wszystkie miałyśmy trochę stracha. Trasa krótka, ale bardzo ruchliwa. Na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Trębackiej minęła nas ciężarówka z Niemcami na platformie. Mijali uzbrojeni niemieccy żołnierze.
         Przechodziłyśmy nie zauważone. W bramie Ratusza spotkałyśmy oczekującą nas "Izę" Izabellę Zajączkowską-Bombelską, komendantkę drużyny sanitarnej naszej 12 kompanii. Wprowadziła nas do parterowych pomieszczeń biurowych ku ogólnemu zdziwieniu pracujących jeszcze urzędników. Za chwilę zjawił się Pan Dawidowski, intendent Ratusza. Polecił urzędnikom szybko zebrać papiery z biurek i udać się do domu. Trochę pomrukiwano, ale po kilku minutach zsunęłyśmy biurka. Wniesiono żelazne łóżka z materacami. Wszystko odbyło się tak szybko i sprawnie, że w pół godziny byłyśmy już jako tako urządzone. Dr Wierzbicki przekazał naszej komendantce do dyspozycji swój gabinet lekarski, położony po lewej stronie korytarza w sąsiedztwie naszego lokum. Sam sprawował potem z pełnym poświęceniem funkcję lekarza, udzielając pomocy rannym. Wspominamy go do dziś z dużym wzruszeniem i szacunkiem, zwłaszcza Iza, która znała go z czasów okupacji. Był nad wyraz ofiarny, .rozbrajająco skromny i taktowny.
         W skład drużyny sanitarnej 12 kompanii w dniu 1 Sierpnia wchodziły 4 sekcje. Na Ratuszu zakwaterowane były sekcje z komendantką drużyny 12 kompanii "Izą Podolską".

         Sekcja I
         l. "Nita Leszczyńska" Janina Latałło Grzybowska, sekcyjna
         2. "Rysia - Ryszarda Drutowska" Maria Szydluk z d. Basiewicz
         3. "Blanka" Krystyna Klonowska z d. Adamska
         4. "Jolanta", "Murzyn", "Maryńcia" Maria Truskolaska z d. Selwańska
         5. "Isia" Gabriela Górzyńska-Milachowska
         6. "Gruszka" Katarzyna NN

         Sekcja II
         1. "Halina Wolańska" Halina Szmakfeferowa z d. Bowbelska, sekcyjna i równocześnie zastępca Komendantki drużyny sanitarnej 12 kompanii
         2. "Wisia - Erazma Kilińska" Jadwiga Kowalik z d. Kałęcka
         3. "Stella" Krystyna Prekier-Kiełczyńska z d. Sypniewska
         4. "Śnieg Maria" Krystyna Łabinowicz z d. Pączkowska
         5. "Maria Błyskawica" Jadwiga Klichowska
         6. "Rena Lipna" NN

         Sekcja III kwaterowała u Sióstr Kanoniczek na placu Teatralnym
         1. "Barbara Szymanowska" Elżbieta Kowalczyk, sekcyjna
         2. "Joanna Prus" Maria Przeździecka
         3. "Katarzyna Żeberko" NN
         4. "Emilia" Romana Wanat
         5. "Marta" Leopolda Wanat
         6. "Danuta" NN

         Sekcja IV kwaterowała w piwnicach sklepu Spiessa róg Bielańskiej
         l. "Elżbieta" Maria Zaunarówna
         2. "Mariot" Aldona Brünner
         3. "Grażyna" Halina Etminis
         4. "Nina" Janina Chełmińska
         5. "Anta" NN
         6. "Gruszkówna" "Blandyna" NN

         1 sierpnia, dochodzi godzina l7-sta, słychać odgłosy pojedynczych strzałów, a nie ma "Nity", która po przeniesieniu noszy wróciła jeszcze do domu na Krakowskie Przedmieście po osobisty ekwipunek. Upłynęło dobre dwie godziny zanim zdołała do nas dotrzeć. Już ciemniało jak wbiegła "Barbara" z "Elżbietą" meldując komendantce gotowość w pełnym składzie swoich sekcji. "Barbara" melduje pierwszą ranną kobietę. Ściągnęły ją z pod kościoła Kanoniczek. Wszystkie jesteśmy ogromnie wzruszone, pełne entuzjazmu, pewne bliskiego już dnia wolności.
         Ta pierwsza noc była spokojna. Dziewczęta z sekcji "świętych" - tak żartobliwie nazywałyśmy grupę wychowanek sióstr Urszulanek - cichutko, ale jakże pięknie śpiewały: "Dziś do Ciebie przyjść nie mogę...", "Deszcz jesienny deszcz, smutne pieśni gra ..." i wiele innych. Pan Dawidowski przynosi wieści. Na Nowym Zjeździe przy moście Kierbedzia zacięte walki, most Poniatowskiego usiłują opanować nasze oddziały, opanowały już wiadukt. Słuchamy w napięciu wytężając słuch, wszyscy tu mówią szeptem. Nastrój jest niecodzienny, podniosły, niemal uroczysty. Leżałyśmy obie z "Blanką" na jednym łóżku i snułyśmy różne powojenne marzenia. Widziałyśmy nadchodzący piękny, słoneczny jasny świat. I znowu Pan Dawidowski, tym razem smutny, ma złe wiadomości o oddziałach broniących most Kierbedzia. Podobno zginęła cała kompania, około 40 żołnierzy. Zrobiło się smutno i cicho.

         2 sierpnia. Kobiety z okolicznych domów samorzutnie organizują w bramie punkt żywieniowy. Już nakryły bielutkim prześcieradłem stół, niosą parujące kotły, kroją chleb i z uśmiechem pełnym życzliwości i kobiecej troski karmią powstańczą brać.
         Od wczesnego ranka zacięte walki o Pałac Blanka. Są tu oddziały z różnych kompanii, nie tylko nasza 12. Natomiast służbę sanitarną pełni wyłącznie drużyna 12 kompanii. Huk rozrywających się granatów, biegające oddziały próbują opanować Pałac z różnych stron. Wśród nich biega mały chłopczyk w hełmie strażackim i siekierką w ręku. To syn dozorcy Ratusza, obeznany wspaniale z terenem woła, tędy, tu w te drzwi... Rozrywają się granaty, huki, strzały. Pałac przypomina twierdzę. Jedno skrzydło opanowane. Część frontowa przylegająca do Ratusza jest wolna. Idziemy po materace i poduszki. Prowadzi nas p. Dawidowski.
         Szerokie marmurowe schody, po lewej stronie olbrzymie okna, cała szklana ściana. Mijamy piękne gabinety wysłane dywanami, wyglądamy przez okna na plac Teatralny. Pusto, straszą tylko przewrócone dwa tramwaje. Docieramy na jakiś stryszek, zabieramy materace i poduszki. Powrót bardzo trudny. Szklana ściana prawie pozbawiona szkła. Pod nogami chrzęści gruba warstwa szklanego gruzu. Schodzimy mocno pochylone niosąc na plecach materace i poduszki. Brzęk szkła, stuk padających łusek, fruwające pierze. No, pierwszy chrzest bojowy za nami - mówi p. Dawidowski - szczęśliwie bez ofiar.
         Trwają dalsze walki o następne skrzydło Pałacu. Klęczymy z Nitą na podłodze gabinetu lekarskiego splecione uściskiem rąk obserwujemy akcję. Major Barry przerzuca do góry nogami długą ławkę na wysokości II piętra z okna do okna w narożniku przylegających do siebie dwóch skrzydeł Pałacu. Ten potężny mężczyzna przechodzi po wąskiej deseczce odwróconej ławki z przerzuconym przez ramię karabinem, za nim następni także z bronią przewieszoną przez ramię.
         Drżymy z przerażenia wbijając paznokcie w ściśnięte dłonie. Boże, żeby nie spadli, przecież to II piętro. Udało się. huk rozrywających się granatów, krzyki, strzały, niesamowita wrzawa. Drugie skrzydło zdobyte. Są ranni. Wśród tej wrzawy z okna II piętra pada na bruk dziedzińca Fribolin, zastępca nadburmistrza Leista. Podobno za decyzję poddania się wyrzucili go jego żołnierze. Takie krążyły informacje. Ma złamaną miednicę, uszkodzony kręgosłup, umieszczono go w pokoju obok gabinetu lekarskiego przekazując pod bezpośrednią opiekę i odpowiedzialność . "Nity". Z trudem zatrzymano uzbrojonych chłopców, którzy siłą usiłowali wtargnąć z zamiarem wymierzenia sprawiedliwości. Pokój zamknięto na klucz.
         Nasz pacjent początkowo odmawiał przyjmowania wszelkich posiłków i leków. Chodziłam do niego razem z Nitą. Prosiła, aby jej towarzyszyć, kiedy zmieniała opatrunek, podawała posiłek lub leki. Nie lubiła chodzić tam sama. Kiedy przyniosłyśmy zupę, widocznie już porządnie głodny, prosił Nitę, aby przy nim jej spróbowała. Jest kilkunastu jeńców niemieckich. Z całą satysfakcją przyglądałyśmy się pierwszym szwabom prowadzonym pod eskortą powstańców.

         Wczesny ranek 4 sierpnia. Odprowadzone do bramy głównej ratusza przez komendantkę "Izę Podolską" wychodzimy z ciężko rannym na noszach Jerzym . Skalskim na opustoszały plac Teatralny. Zgłosiłyśmy się na ochotnika: "Blanka", "Nita", "Stella", "Isia", "Maryńcia" i ja "Rysia". Koło kaplicy sióstr Kanoniczek padły pierwsze salwy karabinów maszynowych z Teatru Wielkiego - jedna, druga, trzecia. Idąc szybkim krokiem głośno zastanawiamy się, czy schronić się do SS. Kanoniczek, czy iść dalej. Przyspieszamy kroku. Na skrzyżowaniu ulic Wierzbowej, Senatorskiej, Bielańskiej, placu Teatralnego mimo białych fartuchów i opasek z czerwonym krzyżem jesteśmy już pod ostrzałem z trzech stron, z teatru, dachu narożnej kamienicy Wierzbowa-Senatorska i Banku Polskiego. Pod stojącą na środku skrzyżowania latarnią zostaję trafiona dwa razy w nogi. Mimo to biegniemy dalej Senatorską. Nita proponuje zatrzymanie się w bramie i założenie mi opatrunku. Nie zgadzam się. Biegniemy dalej zostawiając za sobą widoczne ślady krwi płynącej z mojej nogi. Blanka przejmuje ode mnie nosze. Po przeciwnej stronie ulicy w bramie kamienicy przylegającej do kościoła św. Antoniego stoi kilku mężczyzn i ksiądz, który apeluje do stojących, aby nam pomogli. Ostrzał jest tak duży, że nikt nie ryzykuje przebiec na drugą stronę. Za skrzyżowaniem silny ogień skierowany do nas od strony Ogrodu Saskiego. Świst i stuk kul. Czujemy ich ciepło koło naszych uszu. Nie wytrzymujemy. Wpadamy do bramy kamienicy tuż przy budynku szpitalnym. Chwila oddechu i szybki skok do holu szpitala. Tu straciłam przytomność. Budzę się na stole w sali zabiegowej i dowiaduję się, że muszę zostać w szpitalu. Przy mnie zrozpaczona Nita i dr Gieratowski (lub Gierartowski). Dziewczęta wróciły już do Ratusza. Ja też chcę wracać z Nitą, ale dr Gierartowski jest nieubłagany. Do późnego wieczora siedzę na wózku szpitalnym w sali zabiegowej i razem z miejscową siostrą przygotowuję waciki, gaziki itp. Koło północy przewieziono mnie na salę kobiecą położoną na parterze.

         5 sierpnia. Coraz więcej ciężko rannych. Zwalniam moje łóżko i przenoszę się na fotel. Bez przerwy słychać huki i strzały. Wczesnym popołudniem przyniesiono m. in. nieprzytomną kobietę wydobytą z pod gruzów domu przy ul. Waliców, który runął od bomby lotniczej. Kobieta odzyskawszy przytomność wpada w straszliwą rozpacz. Błaga, aby odszukano jej 8 miesięczną córeczkę.
         Według jej relacji dziecko spało. Kiedy usłyszała warkot samolotu, zdążyła tylko wpaść do pokoju i chwycić za poręcz łóżeczka. Więcej nic nie wie. Obudziła się w szpitalu. Natychmiast wysłano tam ludzi. Po kilku godzinach przyniesiono wrzeszczące niemowlę w strzępach koszuliny owinięte kawałkiem koca. Lekarz pediatra wezwany z sąsiedniego domu, stwierdził jedynie silny szok i powierzchowne zadrapania. Była to śliczna dziewczynka o śniadej cerze i niebieskich oczach. Następnego dnia wszystkie siedzące na łóżkach chore kobiety szyły z różnych białych szmatek wyprawkę dla dziecka.
         Hol szpitala zapełnia się ludnością cywilną, głównie z ulic Żabiej, Elektoralnej i Chłodnej, która opuszczając swoje domy, tu znajduje schronienie, ponieważ kamienice położone po obu stronach szpitala nie mogą już pomieścić napływających tłumów. Uciekinierzy opowiadają o masakrach i barbarzyństwach dokonywanych przez Niemców na ludności cywilnej. Panuje atmosfera grozy.
         W szpitalu znajdują się już tylko ciężko chorzy, lżej chorych zabrały rodziny. Coraz ciaśniej. Przybywa rannych. Personel szpitala apeluje do ludności, aby usiłowała szukać schronienia poza szpitalem. Dochodzą nas wieści, że Ogród Saski jest w rękach powstańców. Ciągle słychać strzały. Siostra Krystyna (nazwiska nie znam) zwozi łazikiem rannych z najbliższej okolicy szpitala. Do sąsiedniej sali przyprowadzono kobietę ciężarną. Huki i strzały głuszą jęki rodzącej. Po kilkunastu minutach rodzi się chłopak. Odwiedzili mnie chłopcy z Ratusza. To Nita ich przysłała. Są w dobrych nastrojach, ale jacyś bardzo poważni. Opowiadają o zaciętych walkach na placu Zamkowym, Krakowskim Przedmieściu, Miodowej, Bielańskiej. Dumni są ze zdobycia Banku.

         6 sierpnia. Niedziela. Święto Przemienienia Pańskiego. Piękny słoneczny dzień. Jakaś dziwna cisza. Niezwykle pogodny nastrój. Rano uroczysta Msza św. w kaplicy szpitalnej. Potem chrzest uratowanego niemowlęcia. Na prośbę matki ojcem chrzestnym zostaje dr Gierartowski, naczelny lekarz szpitala, matką chrzestną siostra Przełożona Barbara Glińska. Dziecko otrzymuje imię Ewa Maria (tak zostało ochrzczone z wody przez matkę w dniu wybuchu powstania), a siostra Przełożona dodaje Mścisława. Tak więc jest Ewa Maria Mścisława. Odmawiam jeszcze z chorymi na sali jak co dzień, Nowennę do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Ogólnie nastrój świąteczny. Chore wzdychają "Mój Boże, takie święto, może się coś odmieni".
         Po południu odwiedza mnie "Nita". Przynosi smutną wiadomość. Wczoraj w Banku Polskim zginęły od bomb lotniczych 4 sanitariuszki z naszej kompani: "EIżbieta", "Grażyna", "Nina", "Mariot". "Nita" przyprowadziła "Joannę", która również była zasypana w Banku Polskim, wyglądała makabrycznie, cała twarz od czoła do brody fioletowa. Przenosimy się do sali od strony ogrodu. Jest około godz. 17-stej, wpada pielęgniarka i woła od progu: "Siostro, Niemcy są w holu szpitala", "Nita" podrywa się i przez okno wyskakuje do ogrodu przyszpitalnego. Mnie błyskawicznie ubrano w piżamę szpitalną i położono na materacach pod piecem sali frontowej na parterze razem z "Joanną".
         Teraz prawdziwa groza. Wpadają Niemcy z karabinami maszynowymi, grożą spaleniem szpitala. Krzyczą, zaglądają pod łóżka. Repetują karabiny. Na szczęście nie strzelają. Po chwili wciągają na salę ciężkie działo, usiłując ustawić je w oknie sali szpitalnej. Przeszkodą są grube żelazne kraty w oknie. Mocują się, wreszcie rezygnują i ustawiają działo na zewnątrz pod oknem naszej sali. Straszliwa strzelanina od strony Ogrodu Saskiego. Kule przebijają żelazne okiennice i wpadają do środka sali. Niektóre chore przeczołgały się pod łóżka. W powietrzu pełno dymu, kurzu. Słychać przeraźliwy ryk rannego przy dziale Niemca. Nikt go nie ratuje. Rozsierdzeni Niemcy wypędzają z sąsiednich domów ludność cywilną wraz z dziećmi i starcami przed szpital, tworzą z nich żywą zaporę. Teraz strzelają tylko Niemcy z pod szpitala w stronę Ogrodu Saskiego poprzez przerażonych ludzi. Słychać jęki rannych, brzęk tłuczonego szkła, płacz dzieci. Pojedyncze wołania: "Jezus Maria", "Jezu", "Boże". Masakra ta trwa około godziny. Zrobiło się szaro. Ucichły strzały. Niemcy zabrali dr Gierartowskiego Naczelnego lekarza szpitala, siostrę przełożoną i kierowcę "łazika" z siostrą Krystyną. Wyznaczyli jedną pielęgniarkę, wysoką szczupłą blondynkę (nie pamiętam jej imienia, chyba siostra Barbara), która miała jako jedyna osoba prawo poruszania się po szpitalu.
         Takiego prawa nie udzielono nawet jednemu lekarzowi. Chorym nie wolno opuszczać sal. Swoje potrzeby można już tylko załatwiać do ustawionych w salach wiader. Oświadczyli również, że szpitala nie spalą tylko dlatego, że 7-miu rannych Niemców leżących na I piętrze stwierdziło, że są dobrze traktowani i leczeni na równi z Polakami. Podpalili natomiast kamienice położone po obu stronach szpitala.

         7-8 sierpień. W dzień i w nocy wpada po 2-3 Niemców na salę z karabinami skierowanymi na chorych. Szczęście, że nie strzelają. Panuje straszliwe przerażenie i przygnębienie wśród chorych.

         9 sierpnia. Rano około godziny S-tej przyszedł na salę dr Lewandowski, podszedł do mnie i cichutko poinformował, że Niemcy w nocy opuścili szpital zabierając czołgiem 7-dmiu rannych Niemców. Natychmiast poderwałyśmy się obie z Joanną z naszego materaca i szybko ubierając się opuściłyśmy szpital poprzez tylne wyjście, udając się na Starówkę w poszukiwaniu swojego oddziału.
         Minęłyśmy "Grubą Kaśkę". Jest wietrznie i pochmurno. Na ul. Długiej pełno fruwających czarnych spalonych papierów. Dookoła przerażająca pustka i cisza. Nieśmiało przedzierają się promyki słońca. Ulice Nowego Miasta już w słońcu.
         Mijamy roześmianych, jakby beztroskich ludzi. Z okien dochodzi muzyka. Tak dziwnie. Zupełnie inny świat. Spotykam kuzynkę. Chwila rozmowy. Obeszłyśmy chyba całe Stare Miasto. Nareszcie odnalazłyśmy swoich na ul. Zapiecek i róg Piwnej. Radość powitania. W kwaterze na I piętrze (gabinet dentystyczny) duży ruch. Słychać strzały od strony placu Zamkowego. Jakiś hałas. Wyglądamy przez okno na Piwną. Spora grupa ludzi głównie cywilów pospiesznie wznosi barykadę.
         Około południa tegoż dnia zaprowadzona przez komendantkę "Izę" stanęłam po raz pierwszy przed dowódcą batalionu WSOP "Dzik" Tadeuszem Okolskim, składając relacje z S dni spędzonych poza oddziałem, w tym 2 dni można by rzec w niewoli niemieckiej.

         10 sierpnia. Jestem na prawach rekonwalescenta. Wczesnym rankiem lecimy na Mszę św. do Katedry. Tak blisko, a tak trudno dotrzeć. Powrót przez ul. Swiętojańską jest już niemożliwy. Wychodząc bocznym wyjściem trafiamy na maleńkie wewnętrzne podwóreczko "studnię". Leżą tu zwłoki poległych oczekujące pochówka, między nimi kobieta. Sterczące jej włosy wyprostowane jak druty stwarzają makabryczny widok. Odwracam się wstrząśnięta. Jeszcze wszystkie mocno reagujemy na takie widoki. Po drodze spotykam Basię Zaborską ps. "Róża" siostrę mojej szkolnej koleżanki. Zatrzymuję się na chwilę rozmowy, ale czas nagli, ona śpieszy na placówkę. Zginęła potem na Czerniakowie. Szybki bieg wypadków, ciągły ruch wymieniających się oddziałów i patroli zaciera dni i daty.
         Słychać świst pocisku czy bomby lotniczej i grzmot walących się domów. To runął cały narożnik przeciwległej kamienicy. Unoszą się tumany kurzu. Mężczyźni biegną na ratunek zasypanym. I znowu huk, brzęk tłuczonego szkła. Silny ostrzał od strony Wisły. Na rogu Piwnej i Zapiecka zaczęto wznosić barykadę. Ludność cywilna pomaga z całym poświęceniem nie szczędząc swego dobytku. Lecą szafy, stołki i inne domowe sprzęty. Jakiś mężczyzna z całą zaciętością wyrywa płyty chodnikowe. W niecałą godzinę barykada gotowa.
         I znowu świst, huk, brzęk tłuczonego szkła z gablot lekarskich, wyrwane okna i kawał ściany. Sypią się narzędzia dentystyczne. Potężny podmuch poprzemieszczał nas i sprzęty. W jednej sekundzie został zniszczony cały gabinet dentystyczny bogato wyposażony. Straciłyśmy kwaterę. Na szczęście nie było ofiar. Potłuczenia i powierzchowne pokaleczenia nie liczą się.
         Ciągłe naloty lotnicze i bardzo silny ostrzał artyleryjski utrudnia kontakt między oddziałami. Robi się szaro, siedzimy grupką w bramie. Ja mam nocny dyżur, reszta w zdemolowanym gabinecie na I piętrze oczekuje na "Izę", która poszła na poszukiwanie nowego lokum na kwaterę. Nocą przenosimy się na ul. Kilińskiego 1. Suną w ciemnościach dziewczęta zmęczone, wyrwane z głębokiego snu po wielogodzinnej służbie na Rybakach. Awansowałyśmy do III piętra. Jest to mieszkanie państwa Rogalskich, którzy oddali je do naszej dyspozycji, ofiarność ludności cywilnej, z jaką spotykamy się na każdym kroku, jest wzruszająca. Wielka radość - jest łazienka, będzie się gdzie umyć. Mamy do dyspozycji także obszerną, choć załadowaną do połowy węglem, piwnicę. Tu z polecenia komendantki zostawiamy swoje plecaki i bardzo już szczupłe zapasy leków i środków opatrunkowych, w które zaopatruje się patrole wychodzące na placówki. Ominął mnie dalszy nocny dyżur. Mogę się także przespać. Układamy się w piwnicy na stercie węgla, ze względu na trwające naloty lotnicze.
         Jest chyba już 12 sierpnia. Dla mnie dzień podobny jest jeden do drugiego. Jestem na miejscu. Nie chodzę jeszcze na patrole. Wypełniam różne polecenia i czynności zlecone mi przez komendantkę. Nagle słyszę wołanie "Nity": "Ryśka" chodź prędko, prędko. Przemysław na barykadzie". Biegnę i widzę wychyloną przez okno Nitę ogromnie podnieconą. "Patrz! Tam stoi Przemysław, widzisz?" "To leć do niego" powiadam. Wypadła jak bomba. Przemysław to mąż "Nity". Nigdy go przedtem nie widziałam. Jako zawodowy porucznik lotnictwa ukrywał się. Przez całe 5 lat okupacji widzieli się tylko dwa razy. A teraz tu, w Powstanie na barykadzie. Rozumiem jej wielką radość i wzruszenie. Był żołnierzem batalionu "Wigry". Jego oddział stacjonował w tym czasie naprzeciw nas na parterze w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, Długa 7, gdzie mieścił się również duży szpital powstańczy.

         13 sierpnia. Późne popołudnie. Wizytuje nas kpt. "Dzik" dowódca batalionu i por. Oppenheim dowódca naszej 12 kompanii. Obradują z Izą w sąsiednim pokoju. Z "Prochowni" wróciły dziewczęta po 48 godzinnej służbie.
         Myją się w łazience. Otrzymuję polecenie od komendantki "Izy" zorganizowania dla nich odpoczynku gdzieś na dole. "Tu na III piętrze niebezpiecznie, poza tym ruch i gwar - a im należy się godziwy wypoczynek" - mówi Iza.
         Zwabieni dochodzącym z ulicy ogromnym gwarem, wyglądamy przez okno. Na barykadzie od strony Podwala ogromny tłum ludzi pomieszany z powstańcami wiwatując radośnie przepycha niemiecki czołg - tankietkę w stronę ul. Kilińskiego. Radość nie do opisania. Zapełniły się okna i balkony. Wszyscy wiwatują. No, ale ja mam zadanie do wykonania. Schodzę więc na dół i udaję się na parter do mieszkania fryzjera. Zastaję tu sporą grupę kobiet z dziećmi. Proszę o udostępnienie lokalu dla umożliwienia odpoczynku sanitariuszkom. Napotykam na dość silny opór matek. Muszę długo tłumaczyć, że bardzo zmęczone, że po 48 godzinach służby, że chodzi o kilka godzin spokojnego snu. Wreszcie już stanowczo proszę, aby w ciągu 10 minut przeniosły się na ten czas choćby do dziewcząt.
         Sama trzymając w ręku zabrane z łazienki jakieś części upranej garderoby skierowałam się do piwnicy, aby je tam zostawić. Nie doszłam. Trzask, huk, nie do opisania. Potężnie zatrzęsły się ściany piwnic. Zgasło światło. Tumany kurzu i sadzy. Tłum wali do dziury w ścianie prowadzącej do piwnic posesji Kilińskiego 3. Błyskawicznie zapalam wiszącą na szyi latarkę, usiłuję przekrzyczeć wrzawę i przepychając się siłą zasłaniam sobą dziurę w ścianie. Stać, spokój, nie pchać się krzyczę ochrypłym od kurzu głosem - przecież nie wiemy, czy to nie sąsiedni dom się zawalił. Stać, spokój, wołam kilkakrotnie. Poskutkowało. Stojąc wciśnięta w tę dziurę teraz dopiero widzę za sobą kilku mężczyzn, którzy skutecznie pomogli mi zatrzymać tę całą wystraszoną gromadę ludzi. Przestano napierać. Ucichło.
         A wszystko trwało zaledwie kilka chwil. Powoli opadał kurz i sadze. "Proszę państwa, proszę pozostać na miejscu. Spróbuję wyjść i zobaczyć co się stało". Zrobiono mi przejście. Idę do wyjścia, widzę snop światła. To już dobrze, pomyślałam. W tym momencie słyszę stukot zbiegających po schodach do piwnicy nóg i wołanie - siostro, siostro, proszę szybko przyjść, tam są ranni. Był to głos syna państwa Rogalskich, właścicieli mieszkania, w którym mieściła się nasza kwatera. Widział, jak schodziłam do piwnicy. On też był w akcji.
         Pobiegłam na górę, po drodze spotykam Maryńcię, która z zamkniętymi oczami, trzymając się ściany usiłuje zejść sama. Sprowadzam ją na dół. Oddaję w czyjeś ręce. Biegnę z powrotem, sprowadzam Halinę i znowu do góry. Jest "Ika", cała. Pomaga zejść Izie. Wracam na górę, sprowadzam potłuczoną Barbarę i ogłuchłą, pokaleczoną Joannę, potem Katarzynę. Które z naszych dziewcząt były jeszcze obecne w tym momencie na kwaterze nie pamiętam. Dzik i Oppenheim zdążyli opuścić ten dom, dosłownie na kilka minut przed wybuchem. Maryńcia nie może otworzyć oczu. Po policzkach spływają cieniutkimi strużkami łzy. Prowadzę ją do szpitala mieszczącego się tuż obok na Kilińskiego 3/5 trzymając przed sobą obiema rękami. Mam duże trudności z przejściem.
         Po wybuchu czołgu powstał głęboki lej na całej szerokości ulicy. Z trudem noga za nogą przeszłyśmy pod samym murem gmachu dawnego Ministerstwa Sprawiedliwości. Usunięcie drobin szkła z oczu przyniosło Maryńci wyraźną ulgę. Pozostałe ranne opatrujemy obie z Iką. Tylko my obie nie byłyśmy dziś ranne. Układamy je w piwnicy na stercie węgla i wychodzimy na podwórze. Widok makabryczny. Na żelaznych taczkach zebrane różne części ludzkiego ciała, ręce, nogi, kawałki korpusu. Na wierzchu głowa kobiety i znowu te sterczące jak druty włosy. Wszędzie pełno szczątków ludzkich. Powbijana masa ludzka w ściany domów. Zbiera się to wszystko, czym kto może i w co może, Kierujący akcją mężczyźni oceniają straty według dotychczasowego rozeznania na ponad 200 osób. Jest nam mdło, słabo. Idziemy jeszcze raz na III piętro. Teraz dopiero widzimy zerwany balkon. Porwany wybuchem zniknął bez śladu wraz ze stojącymi tam gospodarzami. Mimo usilnych starań syna, nie znaleziono po nich ani śladu. A ilu takich było? W dużym pokoju pod fortepianem głowa. Nie wiem męska czy kobieca, Uciekłam. Prześladują mnie te obcięte głowy - mówię głośno. Nie to nie majaki ... na biurku ręka czy noga? "Chodźmy stąd" mówi Ika. "Ja już nie wytrzymuję". "Ja też nie".
         Cały następny dzień trwało jeszcze zbieranie szczątków z murów i dachów sąsiednich kamienic, odległych od miejsca wybuchu nieraz kilkaset metrów. Zginęli bez śladu nasi gospodarze państwo Rogalscy. W momencie wybuchu stali na balkonie. Wybuch nastąpił przed domem Kilińskiego 1, przed zakładem fryzjerskim. Wszyscy znajdujący się tam ludzie zginęli. Pozostał tylko ogromny lej. A przecież byłam tam zaledwie kilka minut I przed wybuchem. Przeznaczenie? Iza zawsze taka pogodna, spokojna, opanowana, biegająca całe dnie po wszystkich placówkach, jak matka troszcząca się o losy swoich dziewcząt - siedzi teraz w piwnicy wstrząśnięta, poturbowana, zamartwiająca się o losy dwóch brakujących naszych sanitariuszek. Nie ma Anty i Wisi. Obie opuściły III piętro tuż przed wybuchem udając się do szpitala. Mimo dotkliwych obrażeń, potłuczonych nóg, zrywa się i idzie na poszukiwania. Wisię odnajduje w szpitalu pod Krzywą Latarnią. Wybuch zastał ją w bramie domu Kilińskiego 1 - doznała bardzo poważnych obrażeń głowy i twarzy. Bandaże szczelnie pokrywają głowę i całą twarz. Z dwóch szczelin wyglądają smutne pełne bólu oczy, poniżej wąska szpara odsłaniająca usta. Ale jest, żyje. Jeszcze Anta.
         Według zebranych informacji miała być odstawiona do szpitala na Długą 7. Iza sama sprawdza spisy przyjętych rannych. Szuka po wszystkich zakamarkach szpitala. Nigdzie ani śladu. Przeszukuje wszystkie okoliczne szpitale. Bezskutecznie.
         Wczesnym rankiem polowa Msza św. za poległych przy wybuchu czołgu na podwórzu między posesjami Kilińskiego 1 i 3. Piwnicę zamieniamy na kwaterę na parterze. Jest to duży pokój z maleńką kuchnią na zapleczu sklepu spożywczego po lewej stronie od bramy Kilińskiego l. Właściciele staruszkowie przyjęli nas bardzo serdecznie oddając do dyspozycji całe mieszkanie. Ich syn jest też w akcji, wysoki, szczupły w granatowym berecie, nazwiska ani imienia nie pamiętam. Zdaje się, że Paweł. Jest jeszcze młoda kobieta z paromiesięczną córeczką, żona przyjaciela ich syna, która przypadkowo znalazła się na Starym Mieście i tu znalazła schronienie.
         Ciągle słychać charakterystyczny zgrzyt "szaf", potem wybuch. Rozrywają się dookoła pozostawiając po sobie potężne wyrwy w ścianach okolicznych domów i masę ofiar ludzkich, tragicznie poparzonych jakąś okropną substancją żrąco-parzącą, rozpryskującą się w momencie wybuchu. Całe zastępy takich ofiar ludzkich zalega podłogi pomieszczeń szpitala powstańczego przy ul. Długiej 7. Takie żywe mięso ludzkie, czerwone pozbawione całkowicie skóry i włosów na głowie, z wytrzeszczonymi oczami, cierpiące, spragnione wody, wzywające pomocy. Wstrząsający ogrom cierpień i tragedii ludzkich nie da się w pełni opisać. Chodziłyśmy tam z Blanką i Maryńcią w wolnych chwilach, rozdając wodę tym nieszczęśnikom, zawsze od nowa do głębi wstrząśnięte. To było straszne. Wprost nieprawdopodobne.
         Potwierdziły się wiadomości o odebraniu zrzutów. Chłopcy przynieśli nam ogromny płat pięknego kremowego jedwabiu. Dzielimy go między siebie skrzętnie chowając. Będą fajne bluzki na pierwszą powojenną defiladę.

         Jest 16 lub 17 sierpnia. Gdzie i co dotychczas jadłyśmy zupełnie nie pamiętam. Wysłano mnie i Blankę z wiadrem po zupę do kuchni kompanijnej na ul. Świętojerską. Duży ostrzał zmuszał wielokrotnie do przebiegania chyłkiem. Mimo naszej uwagi część niesionej zupy znaczyła przebytą drogę. Zawartość wiadra była znacznie uszczuplona.
         Trudności komunikacyjne spowodowały, że zaczęłyśmy otrzymywać suchy prowiant. Dziś dostałyśmy makaron i konserwy mięsne. Gospodyni dała nam cebulę. Już zwołujemy się na obiad. Nagle zgrzyt, raz, dwa, trzy i uciekamy kryjąc się za grubą ścianą sąsiedniego pokoju. Trzeba zdążyć przez ostatnim szóstym zgrzytem. Trzask, huk, słup ognia z pod kuchni, tumany kurzu, popiołu, fruwających sadzy i po naszym obiedzie. Podmuch wysadził stojące na kuchni gary i rozrzucił je po podłodze. Nie ma chwili spokoju, latające "szafy" i ciągłe naloty bombardujących samolotów powodują atmosferę grozy. Dookoła pożary. Trudno tu wytrzymać. Patrole z trudem docierają na placówki położone wzdłuż skarpy Wiślanej.

         21 sierpnia. Zmieniamy kwaterę. Idziemy na ulicę Podwale. Ogromny żar od szalejących wokół pożarów, latające iskry. Palą się na nas ubrania. Z trudem tłumimy ogień na plecach naszej komendantki "Izy". Docieramy na Krzywe Koło.
         Nasza nowa kwatera mieści się w głębi posesji nr 9 w budynku, którego fronton wychodzi na Rynek Starego Miasta, kamieniczka Baryczków. Wszystko dokoła wypalone, zburzone. Znajdujemy ocalałe pomieszczenie na parterze od podwórza.
         Uprzątamy gruz, wyrzucając go przez otwór okienny. Na cementowej podłodze wzdłuż ściany układamy zebrane kilka par drzwi. W nocy chłopcy przynieśli kilka kożuchów, zafasowanych z magazynów wojskowych mieszczących się w szkole na Rybakach. Rozłożone na drewnianych drzwiach tworzyły świetne miejsce wypoczynku i snu. Dziewczęta wróciły z placówki na Rybakach bardzo zmęczone. Padły na posłanie jak kłody. Baśka zawsze energiczna, pełna humoru, młodzieńczej radości i beztroski, tym razem jest wyraźnie załamana. Nie reaguje nawet na dowcipy Katarzyny, która próbuje zmienić nastrój. Dopiero zjawienie się Andrzeja wszystko wyjaśniło. Ubiegłej nocy pocisk rąbnął w "Pekin" przynosząc ogromne straty. Zginęły 2 sanitariuszki, "Emilia" i "Marta", 2 łączniczki i kilku żołnierzy. Wielu było rannych. W jednej chwili przestał istnieć cały pluton.
         Prawdopodobnie 22 sierpnia. Jestem z Nitą, Blanką i Maryńcią na placówce w starej Prochowni, której dowódcą jest ppor. "Nałęcz" Marceli Ciechanowicz. W rejonie ulic Boleść, Rybaki trwa zaciekła walka o utrzymanie bronionych obiektów. Bardzo trudna sytuacja w garbarni. Huki i strzały nie robią już na nas większego wrażenia. Mnóstwo rannych. Pełne ręce roboty. Weszłyśmy na małą przerwę do sąsiedniego pokoju. Hanka Michalska, która mieszka tu obok przyniosła herbatę i ocalały słoik konfitur własnej roboty. "Jedyny ocalały" - powiada.
         Cały arsenał tych wspaniałości, którymi raczyła nasze dziewczyny został zmieciony z półek w spiżarni. Mieszkanie też zniszczone. Herbaty nie piłyśmy chyba od wyjścia z domu. Sąsiedni pokój zajmuje oddział AL. Słychać dochodzące stamtąd jęki i mocne męskie przekleństwa. "Zróbcie coś do ciężkiej cholery, bo wytrzymać nie można". Wchodzimy z Nitą do środka. Na podłodze leży kilkunastu rannych. Jęczą nie wytrzymując bólu. Mają prowizoryczne opatrunki, widać że położone pośpiesznie. "Dziewczyny zróbcie coś, bo skonać można od piekącego bólu". Nie namyślając się wzięłyśmy się z Nitą do roboty. Zrywamy opatrunki, oczyszczamy starannie rany, nakładamy nowe opatrunki, podajemy środki przeciwbólowe. Nasi pacjenci potwornie wyczerpani po kilku zaledwie minutach kolejno zasypiają. Pod wieczór przyszedł do nas ich dowódca i dziękując za udzieloną pomoc jego żołnierzom wręczył nam flakon francuskich perfum "Soir de Paris", figurkę pięknego wyżła z porcelany i dwie półlitrówki spirytusu.
         Zażenowane broniłyśmy się przed przyjęciem prezentów tłumacząc, że wykonałyśmy tylko swój żołnierski obowiązek. Figurka pięknego wyżła z porcelany, którego nazwałyśmy Akusiem uratowała się ukryta w gruzach Starówki i jest w posiadaniu "Nity". Losu flakonu perfum nie pamiętam.
         Natomiast spirytus przydał się po upadku Starówki na "łapówki". Za jedną przekupiony strażnik niemiecki wypuścił z obozu w Pruszkowie męża Nity Przemysława, wraz z dwoma jeszcze żołnierzami z batalionu "Wigry". Drugą przekupiłyśmy żołnierza Wehrmachtu eskortującego wagon kolejowy wiozący nas z Pruszkowa do obozu w Gross-Rosen. Za tę półlitrówkę uchylił drzwi wagonu, dzięki czemu mieliśmy trochę światła i powietrza oraz możliwość przyjęcia rzucanych przez ludność polską owoców i chleba na mijanych stacjach kolejowych.
         Następnego dnia bardzo wczesnym rankiem przyszedł do punktu sanitarnego jakiś cywil i błagał o pomoc dla rannego synka. Poszłyśmy z Iką. Była to posesja dwa, trzy domy za garbarnią, całkowicie odsłonięta od strony Wisły.
         W głębi podwórza po lewej stronie wykopana ziemianka, wewnątrz cała rodzina. Troje małych dzieci, matka, babcia i jeszcze jakaś kobieta. Na posłaniu chłopiec około 5 lat poważnie ranny w nogę i biodro. "Było cicho, spokojnie, wyszedł raniutko za potrzebą" - mówi matka. "Ustrzelili takie syny jak zająca od Wisłostrady" - dodaje ojciec. Chłopiec płacze żałośnie dopytując, czy będzie bardzo bolało.
         Z trudem opatrzyłyśmy wyrywającego się z rąk ojca malca. U wejścia do ziemianki pojawił się starszy mężczyzna błagający o pomoc dla jego ciężko chorej żony. Trudno odmówić wobec nalegań roztrzęsionego człowieka. Izdebka na parterze. W pobliżu okna żelazne łóżko, na nim stareńka, schorowana kobieta.
         Była bardzo cierpiąca. Oboje nie potrafili określić na co choruje. Przesłałyśmy jej łóżko, umyłyśmy twarz i ręce, dałyśmy jakiś proszek przeciwbólowy i to wszystko. Tam konieczny był lekarz. Mimo, że tak niewiele mogłyśmy pomóc podziękowaniom me było końca. Staruszka żegnała nas bladym uśmiechem. Zaraz po powrocie otrzymałyśmy polecenie przejścia do szkoły na Rybaki 32.

         Był to chyba 23 sierpnia. Idę ja, Ika, Blanka i jeszcze jedna sanitariuszka, nie pamiętam która. Minęłyśmy zaledwie parę domów, dalej otwarta przestrzeń zarówno po lewej jak i prawej stronie. Widać Wisłę. Wszystko wyburzone. Nie ma już domów ani ulicy. Ogromna rozległa sterta dopalających się gruzów rozbitego domu zalega jezdnię. Rozżarzone jeszcze rumowisko parzy w nogi. Nad nami pikujące samoloty. Padamy parząc ręce i kolana. Widzimy wyrzucane z samolotu wiązki granatników spadające gdzieś na Nowe Miasto. Chyłkiem dobiegamy do stojącego, ale wypalonego już domu, tuż koło szkoły. Nareszcie dobrnęłyśmy do celu. Meldujemy się i zabieramy do roboty. Najpierw jednak wizje lokalne, trzeba poznać wszystkie zakamarki obiektu. Towarzyszy nam któryś z naszych kolegów.
         Na piętrze ogromny niemiecki magazyn mundurowy. Piętrzące się do sufitów sterty mundurów, waciaków, kożuchów, panterek i innych akcesoriów mundurowych. Korzystamy z okazji i zmieniamy koszule, które służyły nam za bluzki. Ika wymienia bardzo brudną poplamioną panterkę i tak odświeżone zbiegamy do punktu sanitarnego mieszczącego się na parterze.
         Nagle huk, tumany kurzu, odpryski tynku wpadające w oczy. Ogromna wrzawa, chłopcy biegają na wszystkie strony. Wśród huku i strzałów karabinów słychać padające komendy do żołnierzy rozpaczliwie odpierających atak Niemców od strony Wisły. Niemcy są dosłownie za ścianą budynku. Akcja obronna trwała około 1,5 godziny i zakończyła się szczęśliwie. Ranny był tylko "Świt" i "Grom".
         Raniutko w sali na parterze Msza św. celebrowana przez księdza Kapelana. Prowizoryczny ołtarz duża grupa żołnierzy pogrążona w modlitwie. Chyba wszyscy przyjmują Komunię św. Na zakończenie ktoś zaintonował "Boże coś Polskę ...". Nastrój pełen powagi i wzruszenia. Ranek upłynął w miarę spokojnie, około południa wezwano nas do sąsiedniego domu w celu udzielenia pomocy rannej kobiecie. Poszłyśmy z Iką.
         W piwnicy wypalonego domu leżała kobieta wołając - "Czy ja mam nogę?" Miała ona odciętą, wiszącą dosłownie na kawałku skóry stopę, bardzo brudną, oblepioną błotem. Nie bardzo wiedziałyśmy jak się do tego zabrać. O lekarstwa i środki opatrunkowe było już bardzo trudno. Poprosiłyśmy o zwykłą wodę, która też była już na wagę złota. Obmyłyśmy z błota stopę wodą, potem wodą utlenioną, złożyłyśmy urwaną stopę zakładając prowizoryczny opatrunek, przy pomocy przygotowanych przez mężczyzn deseczek, unieruchomiłyśmy nogę, założyłyśmy opaskę uciskającą, żeby zatrzymać upływ krwi. Kobieta cały czas wołała - "Czy ja mam nogę?". "Ależ oczywiście" zapewniamy, "ale rana jest poważna i trzeba panią odstawić do szpitala, tam zrobią resztę. Panowie, kto na ochotnika, trzeba dwóch mężczyzn" - cisza. Ostrzał dookoła był tak wielki, że długą chwilę nie było chętnych. Wreszcie dwóch, niemłodych już mężczyzn położyło kobietę na koc i poniosło ranną do szpitala. My wróciłyśmy do szkoły.
         Wieczorem była wielka uczta. Chłopcy złapali. gdzieś małego prosiaka, ktoś go upiekł, a dowódca placówki krajał na kawałeczki i obdzielił całą załogę placówki. Nad ranem zrobiło się gorąco. Znowu nacierali Niemcy. Sytuacja była I bardzo trudna. Na twarzach chłopców ogromny niepokój. Huki i strzały ze wszystkich stron. Kazano nam trzymać się blisko wyjścia. "Nie utrzymamy się, nie damy rady", słychać ze wszystkich stron. I w tym momencie wpada "Iza". "Dziewczęta za mną",- woła. Boże, kochana "Iza", ona zawsze w najtrudniejszej sytuacji była przy nas. Jak najczulsza matka ratowała nas z każdej opresji i tym razem w ostatnim momencie przybiegła po nas. Znowu jesteśmy na kwaterze na Krzywym Kole. Tu czujemy się najbezpieczniej. Mam nocna wartę. Siedzę w korytarzyku na jakimś połamanym fotelu. Jestem ogromnie senna. Wstaję więc i chodzę wzdłuż korytarzyka. Po raz pierwszy boję się. Czy mam budzić śpiących - waham się. Wszystko wokoło płonie. Wychodzę na podwórze. W powietrzu fruwają kawałki czarnego spalonego papieru. Jakiś blask zwraca moją uwagę w drugą stronę. Idę w tym kierunku. Żelazna brama wychodząca na Rynek Starego Miasta cała pomarańczowo-czerwona od żaru, bokami wślizgują się płomienie ognia. Słyszę jakieś szmery od strony podwórza, pewnie ktoś idzie, myślę, biegnę w tę stronę wystraszona, a to tylko czarny ogromny kot tyle mi strachu napędził.
         Usiadłam znowu w fotelu przecierając oczy, które uporczywie mi się zamykały. Jest potwornie gorąco. Tym razem słyszę wyraźne kroki. U wejścia do naszej nory widzę sylwetki dwóch mężczyzna. Stój! Wołam. Cicho, słyszę łagodny głos. To nocny patrol. "Co mam robić" - pytam - "wszystko dokoła płonie, chyba obudzę śpiących". "Nie trzeba, bądź spokojna, na razie nic wam nie grozi, my czuwamy jak widzisz. Cześć, możesz spokojnie przedrzemać". A ja naprawdę tej nocy przeżyłam długie godziny grozy.

         28 sierpnia nad wieczorem grupa dziewcząt i chłopców wróciwszy z placówki przyniosła tragiczną wiadomość. Leszek Orlikowski nie żyje. Zginął w rowie łącznikowym na ul. Rybaki. Wiadomość ta wstrząsnęła nami ogromnie. Kpr. pchor. Leszek Orlikowski był dosłownie uwielbiany przez wszystkich. Dzielny, bojowy, a przy tym subtelny o dużej kulturze. Wpadał do nas często, zawsze uśmiechnięty, pokazywał hełm, który nosił na głowie poprzestrzelany jak sito. "Widzicie - powiadał - dziurek coraz więcej, a ja się i tak im nie dam". Zginął jednak od kuli, ugodzony śmiertelnie w głowę. Pogrzeb odbył się 29.08. o godz.7 rano. Został pochowany w ogródku przy kościele św. Jacka na ul. Freta, pod figurą Matki Boskiej od strony Wisły. Kto tylko mógł uczestniczył w tej smutnej ceremonii.

         To było 29 albo 30 sierpnia, otrzymałyśmy polecenie odnalezienia w szpitalu Długa 7 ciężko rannego Wernego. Poszłyśmy Nita, Blanka i ja. Odnalazłyśmy go leżącego w korytarzu przy gabinecie lekarskim, czy zabiegowym. Bardzo cierpiał, ale ogromnie się ucieszył na nasz widok. Nita po rozmowie z lekarzem powróciła na kwaterę. Zostałyśmy obie z Blanką. Wiemy, że stan Wernego jest beznadziejny. Lekarz twierdzi, że koniec nastąpi bardzo szybko.
         "Wszystko w nim podziurawione. Nie ma co ratować. Dobrze, że przyszłyście, będzie mu lżej, zaraz dostanie zastrzyk. To wszystko, co możemy dla niego zrobić". On błaga, żeby nie zostawiać go samego. Wyraźnie zdaje sobie sprawę z tego, że umiera. Chwycił mnie mocno za rękę wbijając dosłownie w nią paznokcie. Uklękłam wycierając mu drugą ręką pot z czoła. Ten dzielny, wspaniały, o silnej budowie ciała mężczyzna, leżał cierpiąc ogromnie mimo otrzymanego zastrzyku. To straszne, że nie można mu nic pomóc. "Dajcie mi trochę wódki, może mi trochę ulży, bo nie wytrzymam" - wołał kilkakrotnie.
         Blanka zdobyła trochę wody i watą zwilżyła mu spieczone wargi. Lekarz słysząc jego błaganie o trochę wódki podał nam trochę w kieliszku. "Dajcie mu po trochu, ostrożnie, nie ma co żałować. Jemu już nic nie zaszkodzi, a może trochę ulży".
         Stałyśmy tak obie zdruzgotane. Ja uklękłam, BIanka stojąc pochylona zwilżała mu usta. Miałyśmy wrażenie, że zasypia, ale on umierał trzymając mnie ciągle za rękę. Poczułam rozluźniony uścisk, Blanka pobiegła po lekarza.
         Wyjście ze szpitala utrudniał nam silny nalot lotniczy. Stanęłyśmy pod grubą ścianą konstrukcyjną w głównej klatce schodowej. Leżąca obok ogromna sterta papierów zaczęła się dziwnie ruszać. Odsuwamy się odruchowo. "Cóż to jest? Blanka, te papiery się ruszają". "To pewno szczury albo koty", odpowiada. Za chwilę z papierzysk wyłania się ludzka stopa. Odgarniamy papiery i oczom naszym ukazuje się skulony, wystraszony mały człowieczek. Okazało się, że uciekł z posłania i tu pod stertą papierów ukrył się ze strachu przed nalotem.
         Po powrocie na kwaterę dowiadujemy się, że nocą będziemy przebijać się górą do Śródmieścia. Wyruszamy około północy. W ciemnościach nocy dobrnęliśmy na ulicę Długą wypełnioną po brzegi wojskiem. Człowiek przy człowieku, ciasno. Poruszamy się bardzo wolno. Czas się bardzo dłuży. Co najmniej po dwóch, trzech godzinach dotarliśmy do kina Miejskiego. Zmęczeni siadamy w fotelach oczekując na dalsze rozkazy. Nawet Baśka i Katarzyna zawsze rozgadane, teraz milczą. Ciągle słyszymy, że za chwilę ruszamy dalej. Niestety.
         O świcie decyzja wycofania się i powrót na kwatery. Część dziewcząt udała się z powrotem na placówki opuszczone wieczorem. Oddziały szturmowe poniosły duże straty. Nastroje bardzo nerwowe. Wiemy, że nie ma możliwości utrzymania Starego Miasta. Jest decyzja przejścia kanałami do Śródmieścia.
         Zostałam przydzielona do I grupy pod dowództwem por. Mariana Zaremby. W grupie tej były m. in. Halina, Maryńcia, Katarzyna, Wisia, Blanka, Ika i Hanka, reszty nie pamiętam. Miałyśmy przejść następnego dnia rano. Cały czas szliśmy piwnicami przechodząc z jednej kamienicy do drugiej przez wybite w ścianach dziury, aż do Miodowej. W czasie tej wędrówki wyskakując z kolejnej dziury naderwałam ścięgna w obu nogach. Zatrzymałam cały długi korowód, składający się z żołnierzy z różnych oddziałów z poza naszego batalionu.
         Chłopcy robiąc z rąk stołeczek przenieśli mnie na podwórze posesji wychodzącej na ul. Miodową, koło placu Krasińskich i położyli na betonie w pomieszczeniach jakiegoś garażu, czy warsztatu samochodowego. Okazało się, że zanim przejdziemy na drugą stronę ul. Miodowej i dalej do kanału, trzeba tu poczekać. Halina natychmiast przystąpiła do masażu moich nóg, po czym położyła jakiś kompres i ściągnęła mocno elastycznym bandażem. Wyłam z bólu, gryząc wargi do krwi w czasie tego zabiegu, który, trzeba przyznać, był na tyle skuteczny, że kiedy po godzinie z niewiadomych nam przyczyn cofnięto nas z powrotem na kwaterę, mogłam już, podtrzymywana przez kolegów, dowlec się prawie na własnych nogach.
         Halina cierpliwie parokrotnie w ciągu dnia powtarzała masaże, kompresy i krępowała nogi w kostkach. Wieczorem ponownie udaliśmy się pod kanały. Po całonocnym bezskutecznym wyczekiwaniu, zgodnie z decyzją por. Zaremby, udajemy się na ul. Podwale na miejsce postoju d-cy bat., "Dzika" i d-cy zgrupowania "Roga" w celu wyjaśnienia sprawy. Mamy przecież formalne dokumenty uprawniające nas do przejścia kanałami o określonej porze, czemu nas znowu odsyłają z powrotem? Ogromne zamieszanie. Dowiadujemy się od Izy, że Nita, która była na ostatniej placówce przy ul. Mostowej 9, została ciężko ranna w wyniku zawalenia się domu od bomby lotniczej i jest w szpitalu na Długiej 7. Niezmordowana Nita, przykład wielkiej pracowitości i poświęcenia. Chcę koniecznie tam pójść. lza nie pozwala na żadne oddalanie się. Zaraz przejdziecie na Śródmieście, to jakieś nieporozumienie. I znowu idziemy pod kanał.

         Jest już 1 września późne popołudnie. Sterczymy w bramie na ul. Miodowej, por. Zaremba poszedł do włazu. Robi się ciemno. Jest noc. Wraca. Przechodzimy na drugą stronę. Stoimy już przy linkach w kolejce do włazu. Po kilkunastu minutach przychodzi trzech uzbrojonych w karabiny żołnierzy z rozkazem odprowadzenia nas z powrotem na drugą stronę ulicy Miodowej. Wszystko pali się dokoła.
         Z trzaskiem spadają nam pod nogi palące się futryny okienne, barykada ustawiona w poprzek ul. Miodowej w połowie rozwalona. Niemcy walą od strony placu Krasińskich. Istne piekło. Maryńcia na środku jezdni dostaje szoku, ściągamy ją za nogi do pobliskiej bramy, tej samej, z której już trzykrotnie wychodziliśmy do włazu. Uspakajamy Maryńcię, choć wszystkie już jesteśmy u kresu wytrzymałości.
         Zaremba podejmuje decyzję przeprowadzenia nas włazem znajdującym się na podwórzu więzienia na Daniłowiczowskiej. Idziemy. Mijamy kino Miejskie. Na Hipotecznej spotykamy dozorcę kina. "Dokąd wy idziecie" - pyta. Zaremba odpowiada: "Wykluczone" - powiada dozorca - "ten właz jest już odkryty przez Niemców, zasypany granatami, podpalany benzyną. Wiem to na pewno. Od wczoraj jest już nieczynny. Nie macie po co tam iść, chyba, że po śmierć".
         Zawracamy, udając się ponownie do dowództwa batalionu. Niestety nie zastajemy tam już nikogo, ani od Roga ani od Dzika. Ktoś nas informuje, że poszli już pod kanały. Wracamy więc pod kanał. To już po raz czwarty. Tym razem bez trudu przechodzimy na właściwą stronę ul. Miodowej. Stoimy w ostatniej bramie przed włazem. Jest już dobrze po północy, a więc 2 września. Por. Zaremba dociera do włazu i tam dowiaduje się, że nasi wraz z kpt. Dzikiem weszli do kanału przed półgodziną.
         Por. Zaremba traci głowę. Ulica Miodowa błyskawicznie zapełnia się wojskiem. Tłum rośnie z minuty na minutę. Nie wiemy, co robić. Ktoś informuje nas, że sztab Roga jest na podwórzu sąsiedniej posesji. Idziemy tam z Hanką Michalską. Niestety przed chwilą poszli do włazu. Idziemy pod właz. Informacja się potwierdza. Tłumaczymy, w jakiej znalazłyśmy się sytuacji, że cała grupa stoi w pobliskiej bramie. Prosimy o pomoc i o umożliwienie przejścia i połączenia się z batalionem. "Decyzję w tej sprawie może podjąć tylko płk. Wachnowski - pada odpowiedź - proszę się zwrócić do niego". "Gdzież my go teraz znajdziemy?" "On tutaj gdzieś jest, poszukajcie, dyskusja skończona". Przebijamy się przez tłum dopytując o pułkownika. Kluczymy to tu, to tam. Nareszcie znalazłyśmy.
         Meldujemy się, informujemy o naszej sytuacji, prosimy o pomoc. "Popatrzcie na te tłumy, oni wszyscy muszą przejść, wy też, dołączcie do jakiegoś oddziału i kolejno przejdziecie, nic innego nie mogę poradzić: Widzicie jaka jest sytuacja. Ja was rozumiem - mówi miękkim głosem, ale nic innego me mogę poradzić. Na pewno przejdziecie. Bądźcie cierpliwi".
         Wracamy załamane do bramy. Rozumiemy płk. Wachnowsklego, ale chcemy jak najszybciej dołączyć do swoich. Stoimy tak w bramie wypatrując jakiegoś znajomego oddziału. Słyszymy, że komendantem włazu jest mjr. Barry. Barry - Włodzimierz Kozakiewicz jest spokrewniony z moją rodziną. Próbuję to wykorzystać. Nie mając pewności, czy przybędzie na moje wezwanie, słabe mieliśmy kontakty, podszywam się pod moją ciotkę. Jestem pewna, że na jej wezwanie zgłosi się na pewno. Proszę kogoś z naszych, nie pamiętam kogo, aby poszedł, odnalazł Barrego i powiedział, że tu w tej bramie czeka na niego Maria Cytowska. Za parę minut przychodzi Barry. Witam go i przepraszam, że podszyłam się pod ciotkę, wyjaśniam czemu tak postąpiłam, proszę o wybaczenie i przedstawiam naszą sytuację prosząc o pomoc. "Ależ naturalnie, nie ma sprawy. Stójcie tu w tej bramie. Nie ruszajcie się stąd. Za jakieś 15 minut będę wychodził ze swoim oddziałem, przyślę wtedy kogoś po was i przejdziecie z nami. Bądźcie spokojni, 15-20 minut i przejdziecie. To na razie". Jesteśmy szczęśliwi. Ale mija jedne i drugie 15 minut i następne i nic. Ktoś poszedł do włazu sprawdzić co się dzieje. Otóż p. mjr Barry wykiwał mnie i moich towarzyszy niedoli. Już przeszedł ze swoim oddziałem. Stoję smutna. Zawiedziona. Naradzamy się co robić dalej.
         Zaczyna już szarzeć, nadchodzi świt. Wśród stojących przy linie widzę Przemysława - męża naszej Nity. To znaczy, że do przejścia szykują się "Wigry". Podchodzę do niego i mówię w jakiej znaleźliśmy się sytuacji. Nie martwcie się, przejdziecie z nami. Wpuszczają nas między siebie. Stoimy więc już znowu przy lince. Teraz jesteśmy już spokojni. Nasz spokój trwał jednak bardzo krótko.
         Rozpoczęło się prawdziwe piekło na ziemi. Kilkanaście samolotów niemieckich kołujących tuż nas naszymi głowami bez końca zrzucało dokoła bomby zapalająco-rozpryskowe.
         Terkotały karabiny maszynowe plując z góry ogniem w falujący tłum powstańczego wojska. Kryć się do bram na podwórza - słychać nawoływania. Powstał tumult nie do opisania. Przepychanka we wszystkie strony. Trzymajcie się mocno za ręce, uciekamy stąd - krzyknęłam - i pochylając głowę zaczęłam przebijać się przez ten niesamowity tłum na przeciwną stronę ulicy Miodowej i dalej przez podwórza biegiem dolecieliśmy na ul. Kilińskiego 3, do miejsca skąd wyruszyliśmy ostatniej nocy. Na kwaterze zastaliśmy kilku naszych żołnierzy. M.in. był tam mąż Hanki Michalskiej Tadeusz ps. "Tryton".
         Chłopcy poczęstowali nas kawą, sucharami i słoniną paprykowaną. Jest z nami Przemysław. Decydujemy się odszukać w szpitalu Nitę. Idę ja, Maryńcia, Blanka i Przemysław. Odnajdujemy ją w piwnicy. Leży na pryczy na "waleta" z jakąś kobietą. Jest jeszcze w szoku. Ale poznaje nas. Zmieniamy jej opatrunki. Przemysław wsparty na rancie pryczy płacze, kryjąc twarz w dłoniach. "Ryśka I zabierz go! Niech on nie płacze" - woła Nita. Wracam z Blanką na kwaterę, aby przynieść Nicie trochę sucharów, słoniny i gorącej kawy. Na prośbę koleżanek I zostajemy jednak na miejscu, ponieważ one też chcą zobaczyć się z Nitą. Stoimy na podwórzu zastanawiając się co robić dalej. Decydujemy, że pójdziemy wszyscy jeszcze raz do włazu. Niech się tylko trochę uciszy.
         Stojący wśród nas mężczyzna, podający się za pracownika miejskich wodociągów i kanalizacji, proponuje, aby pójść z nim. Oferuje bezpieczną kryjówkę w Murach Obronnych Starego Miasta, ma - jak mówi - zgromadzonej tam trochę żywności i wody. Na tydzień nam starczy, dłużej przecież to nie potrwa - przekonuje nas - nikt nas tam nie znajdzie - zapewnia. Z propozycji korzysta tylko Blanka i por. Zaremba. Nagle wpada ktoś na podwórze wołając, że Niemcy są już na barykadzie na rogu Podwala. Błyskawicznie ściągamy z siebie panterki, zwijamy w tobołek ukrywając w nim nasze legitymacje Akowskie. "Tryton" rozdaje chłopcom swoje garnitury, których ma pełną walizkę zabraną w ostatniej chwili ze swego mieszkania na ul. Rybaki. Tobołek z panterkami chwycił jakiś mały chłopiec ofiarowując się wrzucić go do kanału znajdującego się przy bramie na ul. Długiej.
         Z bramy dolatują nas wrzaski szwabów. Wszystko to trwało zaledwie kilka minut. Raus, raus - dolatuje ze wszystkich stron. Kto zostanie będzie rozstrzelony na miejscu - słychać ostrzeżenia. I tak wmieszane w tłum ludności cywilnej opuszczamy 2 września przed południem Stare Miasto.


        Obóz

         Na Podwalu wywołuje mnie z tłumu stojący w bramie żołnierz niemiecki. Idę wspierając się dwoma laskami. Obie nogi mam zabandażowane. Biegnie za mną Halina. "Gdzie jest twój mąż" - pyta po niemiecku. "Ona nie ma męża" - odpowiada Halina, świetnie znała niemiecki, "przecież to jeszcze dziecko". "Jak to nie ma męża, przecież ma męża koszulę na sobie". "Zburzono jej dom. Jak ją wyciągnęli z gruzów wszystko miała na sobie podarte, ludzie w co mogli to ją ubrali". "A czy tam są bandyci" - pokazuje w stronę ul. Kilińskiego. "Nie wiemy, wypędzono nas z piwnic, nikogo nie widziałyśmy" - odpowiada po niemiecku Halina. "No to idźcie, ale jak ja tam spotkam bandytów, to już ja was znajdę". Czy się bałam, nie wiem, pewnie tak. W każdym razie szłam nie wiedząc którędy idę. Ocknęłam się dopiero na Placu Zamkowym na widok zwalonej Kolumny Zygmunta.
         Przeżycia ostatnich dni i godzin spowodowały tak duże zakłócenia w mojej świadomości, że, jak mi potem opowiadała Halina, bredziłam schodząc w dół ul. Mariensztat, że Niemcy prowadzą nas nad Wisłę, aby zrobić z nas żywą zaporę, bo Rosjanie są na Pradze, ale tam jest taka skarpa z dużych kamieni brukowców, ja się schowam za taki kamień i nic mi się nie stanie, naprawdę i ty też się musisz schować za taki kamień, pamiętaj, koniecznie od razu za taki kamień. Świadomość wróciła mi na Bednarskiej, kiedy pędzono nas z powrotem w górę na Krakowskie Przedmieście. W niektórych bramach stały siostry z PCK w białych fartuchach z czerwonymi krzyżami na ramieniu i podawały z wiadra wodę w kubeczkach. W tłumie szaleli kałmucy zrywając pędzonym pierścionki, zegarki, co mogli.
         Ciągnęliśmy tak opustoszałymi ulicami Warszawy, mijając szkielety wypalonych bądź zburzonych domów, do kościoła św. Wojciecha na Woli. Krótki postój i dalej na dworzec Zachodni. Był już lekki zmierzch, kiedy stojąc dłuższy czas na II peronie dworca, zdruzgotane, patrzyłyśmy na palące się miasto, całe w płomieniach. Widok strzelających słupów ognia i wijące się w górę kłęby czarnego dymu rozrywały nam serca, wyciskały grube krople łez. Stałyśmy przytulone do siebie w zbitej gromadzie nie mogąc opanować drżenia i łez. Żadna nie myślała wtedy, jaki ją czeka los. Zmartwieniem naszym był los tych, co tam zostali. Padały imiona: Iza, Isia, Baśka, Joanna, i ciągle Nita, która została w szpitalu na Długiej. Pociągiem elektrycznym przewieziono nas do Pruszkowa i zapędzono na teren warsztatów kolejowych. Olbrzymie hale, tysiące umęczonych ludzi koczujących na mokrym, betonowym, poplamionym smarami podłożu. Całe rodziny, starcy, dzieci, a nawet niemowlęta. Obraz wielkiej tragedii ludzkiej, trudnej do opisania. Zaczęłyśmy rozglądać się za skrawkiem wolnego miejsca.
         Było już ciemno. Chłód i panująca tu wilgoć usztywniała członki. Siedząc na gołym betonie przytulone do siebie, usiłujemy zasnąć. Co chwila budzi nas płacz dzieci dolatujący ze wszystkich stron. Tak przedrzemałyśmy do świtu. Rankiem część z nas rozeszła się, aby zorientować się w sytuacji. Wszędzie tłumy ludzi, krążą wiadomości, że chorzy mają zgłaszać się do punktu PCK, istnieje dla nich możliwość uniknięcia wywózki do obozu. Bez przerwy odchodzą transporty. Gdzieś na placu wydają gorącą zupę dla dzieci. Spotykam panią profesor Marię Tyszkiewicz, chwila rozmowy i wracam do swoich.
         Najbiedniejsza jest Wisia. Liczne rany na twarzy jakich m.in. doznała w czasie wybuchu czołgu jeszcze nie zagojone. Zmieniłam jej opatrunki. Jest w ogóle najsłabsza z nas wszystkich. Bardzo się o nią martwimy. Znalazł się Przemysław. Chce mnie zabrać. Jest z nim kolega od "Wigier". Dogadali się z jakimś szwabem przy bramie, który obiecał ich wieczorem wyprowadzić z obozu za pół litra spirytusu. Oddaję mu jedną półlitrówkę i zostaję z koleżankami.
         Jesteśmy już w małej grupie - Halina, Wisia, Maryńcia, Hanka z mężem, Jurek i ja i jeszcze jeden kolega z 12 kompanii z synem i żoną, którego imienia ani pseudonimu nie pamiętam. Reszta po rannym odejściu nie wróciła. Nie mamy jedzenia ani picia. Siedzimy w milczeniu. Późnym popołudniem wypędzają nas na zewnątrz hali. Następuje segregacja. Oddzielają kobiety z małymi dziećmi. Resztę pędzą jak bydło w stronę torów kolejowych. Po obu stronach druty kolczaste, widać stojące wagony towarowe. Nagle stojąca opodal siostra PCK biegnie w naszym kierunku, pokonuje zaporę z kolczastego drutu i chwyta Maryńcię za rękę - "Niech pani idzie za mną, ja panią uratuję, ja panią znam, mieszkałam obok pani matki". "To niech pani zabierze moją koleżankę ona nie przeżyje obozu" - wyrzuciła z siebie Maryńcia i pchnęła Wisię w jej kierunku. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. Pielęgniarka ujęła Wisię za rękę i odeszła. Jakaż wspaniała postawa Maryńci. Świadoma obozowego losu nie korzysta z okazji, ratuje przyjaciółkę.
         Wepchnięte do bydlęcego wagonu, wzruszone postawą Maryńci ściskamy i całujemy ją serdecznie, aby choć w ten sposób dać wyraz uznania za jej wysoce szlachetny czyn, na który na pewno w tej sytuacji niewiele osób byłoby stać. To było prawdziwe bohaterstwo. Dziś po koszmarnych przeżyciach obozowych można z całą pewnością stwierdzić, że życie swoje Wisia zawdzięcza wyłącznie Maryńci.
         Stłoczeni w zamkniętych wagonach rozpoczęliśmy kalwaryjską drogę do obozu. Zaledwie po kilkunastu minutach powietrze w wagonie było nie do wytrzymania. Około setki nie mytych od tygodni ciał ludzkich. Po prostu smrodliwy zaduch. Słabsi zaczęli mdleć. Na zewnątrz na stopniu wagonu siedział eskortujący nas Niemiec z karabinem. Zaczęliśmy walić w ścianę wagonu. "Ruhe!" - krzyczał szwab. Halina po niemiecku prosi, żeby uchylił drzwi, przez szparę pokazuje mu półlitrową butelkę spirytusu i mówi, że chcemy go tym poczęstować i prosimy, żeby uchylił drzwi, bo ludzie mdleją z zaduchu. Wyciągnął łapę obejrzał półlitrówkę i uśmiechając się otworzył do połowy drzwi.
         Mijaliśmy podwarszawskie stacje kolejowe. Ludzie stojący na peronach wrzucali przez otwarte drzwi wagonu pieczywo i owoce. Po dwóch dniach i dwóch nocach koszmarnej jazdy znaleźliśmy się w obozie w Gross-Rosen. Tu oddzielono nas od mężczyzn. Nigdy nie zapomnę tych żałosnych pożegnań.
         Maryńcia błagała "Trytona" - był od nas dużo starszy, żeby opiekował się Jurkiem - "On taki delikatny, młodziutki, przecież to jeszcze dziecko, niech się pan nim opiekuje". Kobiety wpędzono do baraku, aby następnego dnia rano załadować znowu do wagonów w dalszą podróż. Wieczorem wylądowałyśmy w obozie koncentracyjnym Ravensbriick. Noc spędziłyśmy blisko bramy wejściowej u stóp wysokiego nasypu, w którym znajdował się bunkier, do którego w nocy zwożono zwłoki więźniarek. Od razu pierwszej nocy przy świetle reflektorów odbyła się rejestracja. Odtąd jesteśmy już tylko numerami: Ja jestem numer 65502. Z Powstania jest nas już tylko cztery. Halina, Maryncia, Hanka i ja. Jest również Wala, żona żołnierza 12 kompanii, która nie była w akcji.
         Następną dobę spędziłyśmy w olbrzymim namiocie ustawionym na placu przed budynkami administracji i łaźni obozowej, tzw. "mykwy". Na ziemi pod namiotem rozścielona była gruba warstwa słomy, która dosłownie ruszała się od robactwa. Ulokowałyśmy się blisko wyjścia, odgarnęłyśmy słomę i ułożyłyśmy się na gołej ziemi. Rano wypędzono nas na plac. Była piękna słoneczna pogoda. Stercząca przed budynkami administracji ogromna góra waliz, tobołów, futer, lisów, zrolowanych dywanów i wszelkiego ludzkiego dobra, powiększyła się o dobytek kilkuset osobowej grupy kobiet ze Starówki, które zalewając się potem dźwigały z Warszawy na umęczonych plecach resztki swojego majątku, nie przewidując takiego końca. Jedynie nasza piątka nie powiększyła tego bogactwa. Nie miałyśmy nic. Znowu rejestracja. Biżuterię, zegarki i inne drobiazgi osobiste przyjmowano do depozytu.
         W następnym pomieszczeniu należało się rozebrać i przejść gęsiego dalej do wąskiego pokoju przedzielonego wzdłuż drewnianą balustradą. W rogu stół ginekologiczny, ze stołu na drugą stronę balustradki, nie było innej możliwości, było bardzo wąsko. Tam stały dwie "niemry" jedna strzygła maszynką głowy do gołej skóry, druga polewała głowy jakimś śmierdzącym płynem. Stąd drzwi prowadziły prosto do łaźni. Nie potrafię opisać uczucia strasznego upodlenia. Tego nie oddadzą żadne słowa.
         Pseudo badanie ginekologiczne, w rzeczywistości szukano złota, publicznie na oczach dziesiątków kobiet. Widok obnażonych, wychudzonych postaci zeszpeconych straszliwie golizną głów. Najtragiczniej wyglądały te najstarsze. Ich ogolone głowy sprawiały wrażenie trupiej czaszki.
         Wychodząc z łaźni dostałyśmy sławne obozowe drewniaki, najczęściej o parę numerów za duże i jakiś ciuch, co komu popadło, po prostu rzucano je przy wyjściu. Była to jakaś sukienczyna lub koszula nocna, bardzo długa albo króciutka przed kolana. Wyglądałyśmy jak nędzne przebierańce. Głęboko utkwił mi w pamięci widok wychudzonej staruszki w króciutkiej nocnej koszuli z krótkim rękawem, straszliwie cienkie ręce i nogi, sterczące kości kolanowe, czaszka pokryta niemal przeźroczystą skórą i wytrzeszczone oczy. Widok makabryczny.
         W ogóle nie poznawałyśmy się. Ustawione w kolumnę pomaszerowałyśmy na koniec obozu do bloku przejściowego na tzw. kwarantannę. Po drodze mijamy dużą kolumnę kobiet, chyba chorych psychicznie. Powykręcane, zeszpecone różnym grymasem twarze, ogolone głowy, gestykulujące nieskoordynowanymi i ruchami rąk i nóg, powykrzywiane, bełkocące krzykliwym, nie podobnym do ludzkiego głosu. Robiły wrażenie dzikich ni to ludzi, ni zwierząt. To już drugie wstrząsające przeżycie w Ravensbrück.
         Wtłoczono nas do wnętrza baraku. Pomieszczenie o powierzchni około 100 m2 gęsto zastawione trzy piętrowymi brudnymi pryczami, ma pomieścić około tysiąca kobiet. Wąziutkie przejście środkiem i przy trzech ścianach. Mamy lokować się po siedem kobiet na dwie prycze. Oczywiście nie ma żadnych koców.
         Brudne sienniki wypełnione drewnianymi, równie brudnymi wiórami. Makabra. Szczęśliwie udało nam się zająć dwie prycze z brzegu od strony okien. Leżymy bokiem przyciśnięte mocno do siebie. Czekamy aż się wszyscy ulokują, boimy się ruszyć żeby nie stracić tak dobrego miejsca przy oknie. Kiedy się już wszyscy ulokowali, idziemy z Haliną szukać ustępu. Niewielkie pomieszczenie na prawo po wejściu do baraku. Po lewo cztery kabiny, na ścianie po prawo długie koryto, nad nim krany. Nie trzeba opisywać, co się tam działo. Cztery kabiny na prawie tysiąc kobiet. Najgorzej było rano przed apelem.
         Halina zaraz pierwszego dnia nawiązała kontakt ze swoją ciotką, która przebywała tu już 5 lat. Znały ją wszystkie stare więźniarki, prowadziła tu ożywioną działalność konspiracyjną i oświatową. Nazywano ją babunią Świętorzecką. Nie było więc problemu. Pierwsza z zagadniętych przez Halinę więźniarek z przeciwległego bloku, zaprowadziła nas do niej. Przede wszystkim zostałyśmy obdarowane majtkami, które w razie wywózki miałyśmy obowiązkowo zwrócić. Były to majtki rotacyjne. Stanowiły tu wielki skarb również dla nas.
         Opowiadała o życiu obozowym, organizacji nauczania, pracy konspiracyjnej. Miały własny nasłuch radiowy, dostawały drogą konspiracyjną prasę codzienną, były świetnie zorientowane w sytuacji na wszystkich frontach II wojny. Ze zdumieniem słuchałyśmy, podziwiając jak w tych warunkach obozowych jest to wszystko możliwe. My z kolei musiałyśmy opowiedzieć o Powstaniu w Warszawie. Trzy razy składałyśmy jej wizytę. Potem było to już niemożliwe. Chodziłyśmy do pracy. Byłyśmy zajęte i pilnowane od świtu do nocy. O godzinie 5 rano apel. Potem bardzo ciężka praca trwająca 12-14 godzin. Najczęściej pracowałyśmy w tzw. piachu, czyli usypywaniu bardzo wysokiego nasypu wzdłuż szosy. Ciężkimi szuflami przerzucanie piachu z dołu do góry - a pilnowano, żeby szufle były pełne wyciskało z człowieka wszystkie poty. Bolały dotkliwie mięśnie rąk i nóg, które obsuwały się po stromiźnie nasypu. Czasem prowadzono nas na pola warzywne do podlewania. Uginałyśmy się pod ciężarem wiader lub konwi dźwigając je po kilkadziesiąt metrów przez długie 12 godzin. Nieraz udało się ukraść marchewkę lub cebulę. Zdarzały się jednak rewizje przy wejściu do bramy obozu. Jeśli złapali, winowajczynię bito, a cała kolumna dodatkowo kamie stała parę godzin na apelu.
         Przy zimnym, wilgotnym powietrzu jesiennym, a byłyśmy prawie gołe, nawet codzienne godzinne stanie na porannym apelu na baczność było wielką udręką. Po powrocie miska obrzydliwej, najczęściej brukwianej zupy, w której czasem pływał rozparzony jarmuż. Mimo głodu nie dało się tego jeść. Przed blokiem stała żelazna beczka na zlewki. Jeśli ich było zbyt dużo karano nas parogodzinnym apelem. Nie wszystkim udawało się wylewać do ustępów, ciągle były zajęte.
         Po dwóch miesiącach wyznaczono 600 osobową grupę na transport. Wśród niej znalazła się cała nasza piątka. Przed tym "badania lekarskie". Rozebrane do naga, wprowadzono nas gęsiego na niewielki całkowicie odizolowany dziedziniec i kazano wielokrotnie wolniutko dookoła maszerować. Na środku pięknie wystrzeżonego trawnika w wygodnych fotelach ustawionych w czworobok, ośmiu obleśnych szwabów zabawiało się naszym widokiem. Seans trwający około 15 minut dla nas był wiecznością.
         Przewieziono nas do obozu w Heningsdorfie. Na dworcu ustawiono w dwuszeregu. Kilka opasłych drabów chodząc wzdłuż peronu wybierało sobie niewolników. Byłyśmy po prostu żywym towarem. Stałyśmy podzielone już na grupy. Jeden spośród tych wybierających przemówił do nas dość dobrą polszczyzną pocieszając, że teraz będziemy miały tu znacznie lepsze warunki, dobre wyżywienie, lżejszą pracę, będziemy pracowały w fabrykach, oni dbać będą o nasze wyżywienie, musimy przecież mieć siłę do pracy.
         Obóz składał się z 5 bloków mieszkalnych, oraz bloku, w którym znajdowała się kuchnia i umywalnia. Wszystko ogrodzone bardzo wysokim parkanem oraz podwójnymi zasiekami z drutów kolczastych. Między parkanem a zasiekami chodzili wokoło uzbrojeni strażnicy. Halina, Hanka i ja mieszkałyśmy w bloku nr 1 w tej samej izbie. Marysia i Wala w bloku nr 5. Blok podzielony na izby o powierzchni około 30 m2. W każdej był schowek z półką, na której stały miski i kubki, stołek, miednica i wiadro. Na dwóch ścianach 24 dwupiętrowe prycze z siennikami wypełnionymi wiórami i takież poduszki, oczywiście bez żadnego obleczenia.
         Środkiem długi stół i ławki. Na pozostałych dwóch ścianach po 2 małe okna. Czyste drewniane podłogi. Każda z nas miała swoja pryczę, koc, miskę, kubek i łyżkę. Otrzymałyśmy nowe numery obozowe. Ja byłam numerem 7183.
         Po dwumiesięcznej gehennie w Ravensbriick warunki jakie tu zastałyśmy wydawały nam się rajem. Uczucie raju minęło bardzo szybko zamieniając się w koszmar. Reżim był ściśle obozowy. Apele rano i wieczór, 12-godzinny dzień ciężkiej pracy dwuzmianowej, a więc jeden tydzień w dzień a drugi w nocy. Obóz położony był 5 km od miejsca pracy. Codziennie licząc w obie strony zaliczałyśmy 10 km marszu pod eskortą uzbrojonych żołnierzy i naszych opiekunek auzjerek gęsto nimi otoczone wokoło. Ciągle jesteśmy śmiertelnie zmęczone i głodne.
         Dobre wyżywienie skończyło się tylko obiecanką. O tyle było lepsze, że raz w tygodniu otrzymywałyśmy pajdkę tzn. 1/8 bochenka wojskowego chleba i płatek margaryny ważący może 1 dkg, codziennie rano czarną gorzką kawę i w południe miskę nie wiele lepszej zupy. Kawałek kartofla zdarzał się raz na parę tygodni, natomiast pływało w niej trochę brukwi lub pastewnych buraków oraz jarmuż.
         W Święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy dostałyśmy po 2 ziemniaki w mundurkach i po łyżce stynek z beczki. Stynki to takie maleńkie rybki w zalewie podobnej jak solone śledzie, ale wielkością przypominały takie jakie pływają w domowych akwariach.
         Na zimę dostałyśmy dodatkowe koce. Wprawdzie w każdej izbie był żelazny piecyk, ale otrzymywałyśmy 2 kostki brykietów dziennie. W izbach było bardzo zimno. Przez szpary między deskami można było oglądać dziedziniec obozowy. Chowałyśmy więc te brykietki po siennikach, żeby choć raz w tygodniu w niedzielę mieć ciepło oraz możliwość zagrzania wody do mycia i uprania swoich łachów. To było jednak karalne. Znalezione brykietki podczas nigdy nie przewidzianych rewizji w izbach, w czasie apelu, nie tylko były zabierane, ale sienniki wytrząsane z wiórów na środek izby oraz kara dodatkowego parogodzinnego stania, na apelu.
         Nie wylana z pośpiechu woda z wiadra, a do ścieku w umywalni było dość daleko, wylewana była na środek izby i potem karny apel. W ogóle karano za wszystko. Kiedyś Halinie w czasie nocnej zmiany odskoczyła stalowa listwa uderzając w nos tak silnie, że zalana krwią upadła straciwszy przytomność. Zauważyła to auzjerka, dopadła do niej i kopiąc doprowadziła do przytomności przy pomocy zlania ją zimną wodą. Po powrocie do obozu za karę nie otrzymała nic do jedzenia i cały dzień zamiast odpoczynku, króciuteńką miotłą, pochylona, musiała cały czas zamiatać teren obozu, aż do wieczora do pójścia do pracy na nocną zmianę.
         Za próbę ucieczki z obozu siedziało się po parę dni o głodzie w ciemnym wilgotnym bunkrze, nie mówiąc już o porcji tęgiego przed tym bicia. Kiedyś Francuzka siedziała w bunkrze cały tydzień. Potem ją wywieziono. Pracowałyśmy w fabryce części samolotowych, m.in. montowałyśmy kabiny do samolotów. Były to ciężkie stalowe "budy". Do ich przemieszczania służyła specjalna mechaniczna suwnica. Niektóre auzjerki kazały przenosić je dwom kobietom ręcznie. Niewiele z nich dawało radę nawet przesunąć taki ciężar. Były wtedy kopane i bite kijem.
         Kiedyś majster ujął się za nimi tłumacząc, że przecież służy do tego suwnica. Auzjerka go zwymyślała i wyrzuciła z hali. Więcej go nie widziałyśmy. Ale wśród Niemców zdarzali się czasem ludzie. Na przykład Maryńcia długi czas dostawała od swego starego majstra codziennie jabłko lub skibkę chleba, które dla niej kładł w umówionym miejscu. Nasza majstrowa (jakiś czas pracowały w tym charakterze kobiety), przynosiła nam raz w tygodniu 1 białą małą bułeczkę, tłumaczyła, że nie może więcej, bo oni, Niemcy, dostają na kartki 1 bułkę na osobę jeden raz w tygodniu. Ośmielone poprosiłyśmy ją o igłę i nici. Przyniosła nie tylko igłę i nici, ale skarpety, majtki i coś tam jeszcze.
         Kiedy zaczęły się większe chłody dowieziono trochę ciuchów. Można było wymienić cienką sukienkę na coś cieplejszego z rękawem, ale była to ciągle jedna rzecz. Spódnica i bluzka lub sukienka. Bielizny ani pończoch nie miałyśmy przez cały czas. Kradłyśmy papier z opakowań w fabryce i podszywałyśmy nim sukienki dla ich ocieplenia. Każda dostała kwadratową szmatę w jaskrawym kolorze, którą należało przyszyć na plecach sukienki lub bluzki i obowiązkowo wyciąć i analogiczny kwadrat w sukience lub bluzce. Wykonanie wycięcia było i kontrolowane. Kiedy przyszedł mróz i śnieg, a kobiety zaczęły chorować pozwolono zabierać z obozu jeden koc. Odtąd chodziłyśmy do pracy otulone kocem.
         Wiosną zaczęły się naloty. Z początkiem kwietnia były coraz częstsze. Zbombardowano nasze fabryki. Początkowo zatrudniono nas przy odgruzowaniu, segregowaniu cegieł, sortowaniu śrub i innych detali. Potem prowadzono około 10 km do kopania szerokich i głębokich rowów przeciwczołgowych.
         W połowie kwietnia nocą obóz ewakuowano. Pędzono nas pod eskortą uzbrojonych żołnierzy przez kilka dni i nocy bez żadnego odpoczynku ani posiłku. Spałyśmy w marszu trzymając się pod ręce. Przypominałam sobie wtedy opowiadania mojego ojca z okresu I wojny światowej. Niedowierzałam, że można spać w marszu. Teraz doświadczyłam tego sama.
         Wreszcie całkowicie wyczerpane wpędzono nas do jakiegoś olbrzymiego spichlerza wypełnionego wysoką górą suszonych siekanych buraków pastewnych. Gramoliłyśmy się po tych stertach nie wiedząc na razie co to jest. Dopiero po przespaniu się, wygłodzone, zaczęłyśmy to coś rzuć, poczułyśmy słodycz i rozszyfrowałyśmy zagadkę. Była to po prostu pasza dla bydła. Większość kobiet napychała tymi burakami co tylko się dało. Przewiązywały się znalezionym sznurkiem w pasie i sypały ile weszło. W marszu to jednak ciążyło. To, co tak łapczywie upychały, potem powoli wysypywały, aby wkrótce pozbyć się tego całkowicie. Szosa za nami wyglądała, jakby posypano ją drobnym żwirem.
         Pędzono nas cały czas lasami. W innych warunkach podziwiałybyśmy piękno i urok lasów. Teraz napawały nas grozą. Wysoki drzewostan sprawiał, że na wąskiej szosie panował półmrok. Co kilkadziesiąt metrów w rowie przy szosie mijałyśmy rozkrzyżowane trupy w pasiakach lub innych łachmanach. Zaczęło ubywać i naszych. Z każdą godziną słabła nadzieja przeżycia. Snułyśmy się w milczeniu. Byłyśmy okrutnie wyczerpane, słabe i załamane psychicznie. W czasie trwającej ponad 2 tygodnie wędrówki tylko 2 razy dostałyśmy po 2 lub 3 kartofle ugotowane w parniku. Trzy razy spałyśmy parę godzin pod dachem i dwa razy w mokrych rowach. Reszta dni i nocy w marszu. Mała iskierka nadziei wstępowała w nas na widok wzrastającego chaosu i zamętu.
         Mijając wioski osady coraz częściej spotykałyśmy gromady ludności niemieckiej uciekającej na Zachód wraz z całym dobytkiem na obładowanych furmankach z przywiązaną z tyłu krową, psem lub kozą. Zdarzały się nawet duże zatory na szosach. Ludność niemiecka odnosiła się do nas z pogardą i nienawiścią. Mijający nas oddział Hitlerjungen dosłownie opluł nas i obrzucił kamieniami wykrzykując: "polnische Schweine, polnische Bandit".
         Szczególnie podnosiły nas na duchu spotykane pod koniec wędrówki radosne, roześmiane małe grupki ludzi różnych narodowości pozdrawiające nas uniesionymi do góry splecionymi w uścisku dłońmi, wołające z daleka: "Hitler kaput, Berlin kaput" itp. Wściekłość wtedy ogarniała naszych dozorców. Coraz częściej pojawiały się też grupki Polaków, głównie przebywających na przymusowych robotach. Pełni radości i entuzjazmu, choć odpędzani przez auzjerki, wołali z daleka: "Trzymajcie się, już nie długo, Berlin zdobyty, front bardzo blisko" itp. Podbiegali dopytując się, co to za obóz? Trzykrotne informacje podane nam przez podbiegających Polaków i jednego Francuza (Halina znała również dobrze język francuski) o poszukiwaniu nas przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, potwierdziły się jeszcze tego samego wieczoru.
         Wpędzono nas do ogromnej stodoły na terenie dużego, sprawiającego wrażenie bardzo zamożnego gospodarstwa. Zwabione posłyszanym po raz pierwszy od wyjścia z obozu warkotem samochodu, wyglądamy przez szpary na dziedzinie. Pod stojący opodal okazały dom mieszkalny podjechał samochód osobowy. Wysiadło trzech mężczyzn. Oficer w mundurze niemieckim i dwóch wojskowych w mundurach amerykańskich. Przybyłych wita wyprężony na baczność komendant naszego obozu zapraszając przybyłych do środka.
         Po chwili przez otwarte okna dochodzą bardzo głośno, mocnym podniesionym głosem, zarzuty pod adresem naszego komendanta, a następnie dyspozycje dotyczące naszego losu. Jakże przydała się znakomita znajomość języka niemieckiego przez Halinę. Dzięki niej byłyśmy zorientowane w sytuacji. Oficer niemiecki w ostrych słowach zwymyślał naszego komendanta za prowadzenie obozu krętymi, leśnymi drogami, za poszukiwanie nas od kilku dni itp. Wreszcie wskazał miejsce, do którego ma nas jutro doprowadzić, dwukrotnie podkreślając, że jest to rozkaz. Krótka, ale bardzo burzliwa wizyta. Samochód odjechał, a w nas wstąpiła ogromna radość. Oto kończy się nasza gehenna.
         Następnego dnia raniutko wymarsz. Boże, znów lasami. Tracimy nadzieję. Panujący mrok na wąskiej szosie, trupy na obrzeżach lasu wzmagają depresję. Wreszcie na końcu drogi widoczny prześwit. Mijamy mały drewniany mostek. Przed nami wyłania się wioska. Skręcamy w bramę jakiegoś obejścia. Ładują nas do jakiejś stodoły. Jest zmrok.
         Po dłuższej chwili zjawia się człowiek w mundurze amerykańskim, przeprowadza na polanę otoczoną sadem owocowym. Stojący z boku wojskowy amerykański samochód oświetla reflektorami teren. Łamaną polszczyzną przemawia do nas przedstawiciel Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. "Witam was serdecznie. Od tej chwili jesteście pod opieką MCK. Nie grozi wam już żadne niebezpieczeństwo. Jutro rano przejdziecie bardzo niedaleko około 2 godzin drogi" - wymienił miejscowość, której nie pamięta - "stamtąd samochodami zostaniecie przewiezieni do Frankfurtu n/Menem, skąd statkami popłyniecie do Szwecji na odpoczynek, leczenie, odżywienie. Ponieważ jest noc, a wy jesteście bardzo zmęczone i wyczerpane dostaniecie za chwilę paczki żywnościowe, wylicza ich zawartość. Bardzo was proszę, korzystajcie z nich bardzo ostrożnie. Jesteście wygłodzone, wasze żołądki odzwyczajone od "pracy" mogą różnie reagować, trzeba jeść po trochu. To apel w trosce o wasze zdrowie.
         W paczce są zapałki, w pomieszczeniu, w którym spędzicie noc jest ciemno, ale jest tam mnóstwo słomy łatwo o pożar, proszę was serdecznie w imię waszego bezpieczeństwa nie korzystajcie z nich, nie zapalajcie. Są tam także papierosy, wstrzymajcie się od ich palenia. Jesteście takie wycieńczone. I jeszcze jedno, rano przed wyjściem otrzymacie gorącą zupę. Teraz żegnając was, życzę spokojnego snu, dobrego odpoczynku. Zaraz przyjadą paczki". Oczekując na obiecane paczki płakałyśmy ze wzruszenia, ze szczęścia - oto skończyła się nasza tragedia.
         Mimo wielu tak serdecznych ostrzeżeń, wiele kobiet nie wytrzymało widoku mleka, czekolady, konserw itp. ponajadały się bez umiaru. Rezultat był oczywisty. Bóle brzucha, biegunka, torsje od wczesnego świtu. Niektóre rano stwierdziły, że skonsumowały mydło, w całości lub jego część. Było to bardzo delikatne, białe w niebieskim opakowaniu z białym łabędziem mydełko.
         Zjawił się ten sam człowiek, który wczoraj tak serdecznie do nas przemawiał. "Najmilsi! Wczoraj obiecałem wam gorącą zupę. Przed chwilą przybyła duża grupa bardzo wycieńczonych mężczyzn też z obozu. Nie mamy już na miejscu paczek. Czy zgadzacie się, żeby przygotowaną dla was zupą nakarmić tych mężczyzn?" Chórem krzyknęłyśmy "tak". "Dziękuję za waszą postawę. Wy natomiast dostaniecie za 15-20 minut gorące kartofle w mundurkach". Kartofli było dużo. Można było wziąć tyle, ile kto chciał.
         Jakież było rozczarowanie i rozpacz, kiedy zorientowałyśmy się, że nasz komendant realizuje swój plan i pędzi nas dalej klucząc wśród lasów. Już wiemy, że Szwecja jest nierealna. Nasza gehenna trwała jeszcze dwa dni. Znowu wpędzono nas do stodoły na skraju wioski, tym razem bardzo starannie zamykając od zewnątrz wrota z obydwu stron. Jest ciemno. Grzmią działa. Przez szpary widać wyraźnie błyski ognia artyleryjskich dział wystrzeliwujące w górę z za ściany pobliskiego lasu. Mimo ogromnego huku zasypiamy. Rano zadziwiająca cisza. Nie słychać kroków strażników. Wyglądamy ze wszystkich stron szparami. Pustka i cisza dookoła. Uderzamy gromadą w zaryglowane wrota. Jesteśmy wolne.


        Powrót

         Dwukołowy wózek z prowiantem dla kilkudziesięcioosobowej grupy naszej eskorty, ciągniony przez całą drogę przez nasze kobiety stoi opróżniony. Dokoła sterta porozrzucanych niemieckich mundurów wojskowych. Sytuacja jest jasna. Nasi opiekunowie uciekli przebrani w cywilne ubrania. Halina, Hanka, Maryńcia, Wala i ja postanawiamy jak najszybciej oderwać się od grupy. Nie czujemy zmęczenia. Trzeba zorientować się w miejscu naszego położenia. Maszerując szosą, niemal biegiem dochodzimy do ogromnej rozrządowej stacji kolejowej pod Perkunem. Penetrujemy kolejowe wagony towarowe bez wątpienia opuszczone w pośpiechu przez wojsko. W żelaznym piecyku żarzący się jeszcze węgiel. Są naczynia, wiadra, miednica, prycze, stołki. Zebrałyśmy trochę prowiantów.
         Suszony bigos i płatki ziemniaczane gotują się już na obiad. W sąsiednim wagonie grzejemy wodę do mycia. Co za radość. Gorący obiad, możliwość umycia się w ciepłej wodzie. Szczęście nie do opowiedzenia. Hanka z Maryńcią poszły na dalszy rekonesans. Wracają roześmiane niosąc dla każdej kupon około 3 m szarego wojskowego sukna. "Można było wziąć całą belę" -, mówi Hanka - "opodal stoją pełne wagony, ludzie wynoszą po 2-3 bele, ale która z nas by to dźwigała. A kupony przydadzą się. Po drodze w wioskach będziemy zamieniać je na żywność".
         Już się wszystkie najadły, umyły, tylko ja jako ostatnia w kolejce do mycia siedzę z nogami w miednicy, kończąc przepyszny obiad. Nagle niesamowity huk dział artyleryjskich. Grad rozpryskujących się odłamków wali w ściany wagonu. Kurz, dym, błyski ognia. Zostawiając całe zgromadzone tu bogactwo uciekamy w wielkim popłochu chyłkiem pod wagonami kolejowymi. Biegniemy pochylone rowem wzdłuż szosy usłanej wszelkim dobrem, fruwają futra i lisy, leżą porzucone wózki dziecięce, a nade wszystko wiją się jak wstęgi porzucone bele sukna tworząc szaro-niebieskie kobierce. Na skraju szosy tuż przed masywem lasu stoi domostwo. Wśród niesamowitego huku i rozpryskujących się odłamków wbiegamy na podwórze i dalej do środka budynku. Dom wypełniony niemieckimi kobietami z dziećmi. Stary gospodarz usiłuje nas wepchnąć do piwnicy. "Ach ty dziadzie, jeszcze wam mało", woła Halina po niemiecku - "uspokój się bo za chwilę sam tam wylądujesz". Buńczuczna, zdecydowana postawa Haliny najwyraźniej wystraszyła starca. Cofnął się do izby i mrucząc coś pod nosem zamknął drzwi.
         Zostałyśmy w sieni same. Halina nie mogąc opanować wzburzenia woła: "Ach ty szkopie, jeszcze teraz w ostatniej chwili waszego istnienia stawiasz się". Stary przez zamknięte drzwi rzucał przekleństwami. "Milcz!" - woła Halina - "bo tu zaraz będzie koniec z tobą". Ta spokojna, zawsze opanowana, kulturalna Halina, wprawiła nas w zdumienie. W całym tym chaosie zgubiła się Maryńcia. Nie mogłyśmy zrozumieć, jak się to stało. Przecież razem z nami wbiegła na podwórze.
         Jak tylko trochę ucichło, kilkakrotnie obeszłyśmy całe obejście wołając "Maryńcia, Maryńcia". Pobiegłyśmy do pobliskiego lasu i znowu wołamy. Bezskutecznie. Zniknęła bez śladu. Zmartwione i smutne poszłyśmy dalej szosą' wzdłuż lasu, aby po kilku metrach natknąć się znowu na linię frontu. Pod lasem na długości około 200 metrów bateria ciężkich dział artyleryjskich. Kucnąwszy w rowie zastanawiamy się co tu począć. Strach wejść do lasu. Z przeciwległej strony biją działa właśnie w tę stronę. Po dłuższej chwili zauważyłyśmy jakąś rytmiczność bijących dział. Zaczęłyśmy liczyć odmierzając w ten sposób czas między salwami.
         Szybka decyzja i wykorzystując przerwę przebiegłyśmy galopem przed działami stojącymi pod lasem. Odsapnęłyśmy w rowie i teraz już spokojnie wędrujemy dalej.
         Na horyzoncie widać wioskę. Po lewej stronie drogi ogromna cegielnia, a wokół niej tysiące koczujących grupkami ludzi. Wielkie międzynarodowe obozowisko wczorajszych więźniów z różnych obozów. Atmosfera ogromnej radości i życzliwości unosiła się nad kilku hektarowym polem wokół cegielni.
         Tysiące małych ognisk. Unosząca się woń przygotowywanych w puszkach po konserwach posiłków drażni podniebienie. Z trudem zbieramy drobne patyczki, aby rozpalić własne ognisko. Wszystko wyzbierane. Ze wszystkich stron zapraszają do udziału w sjeście. Jedni częstują mlekiem w proszku, inni kaszką, jeszcze inni smakowitą wydzielającą kuszącą woń gorącą konserwą. Radosna, wzruszająca atmosfera powszechnej życzliwości, uczucie upragnionej wolności wyciska z oczu łzy.
         Późnym wieczorem gasną powoli ogniska. Układamy się do snu blisko szosy, dalej nie ma już skrawka wolnego miejsca. Obudzone wśród nocy słyszymy tętent galopującego konia. W ułamku sekundy podrywa się gromada mężczyzn wybiega na szosę i wśród ogromnej radosnej wrzawy dosłownie podrzuca w górę konia z jeźdźcem przenoszącym nam teraz już prawdziwą upragnioną wolność. Rozpalono ogromne ognisko. Po długo trwających owacjach oficer radziecki mógł wreszcie opowiedzieć nam o sytuacji na froncie. Noc upłynęła przy ognisku wśród radosnego śpiewu i spontanicznej radości.
         W odległości 8 km na zachód znajdowały się już wojska alianckie. Trzeba podjąć decyzję co dalej? Jednogłośnie zdecydowałyśmy maszerować na wschód ku Warszawie. Dwóch mężczyzn z koczującej obok .nas grupy, byłych więźniów z Dachau, proponuje wspólny powrót. Jestem już tylko z Halmą. Reszta rozproszyła się w ogólnym zamęcie. Dołączyła do nas Krystyna i Lilka, której spieszno do pozostawionej we Włochach maleńkiej córeczki. Chłopcy błyskawicznie zorganizowali bryczkę z parą koni. Dziesiątki rąk uczepionych bryczki uniemożliwiało ruszenie z miejsca. Janek i Paweł obiecują przyprowadzić jakiś drugi wóz. W chwilę potem zajechali dużym długim wozem na ogumionych kołach z parą koni oddając go do dyspozycji oczekujących kobiet. Ruszyliśmy w trwającą miesiąc drogę powrotną do kraju.
         Był 3 maja 1945 roku. Droga do kraju nie była usłana różami. Nie mieliśmy wprawdzie kłopotów z wyżywieniem, zawsze coś się znalazło w opuszczonych domostwach. Nie mieliśmy przecież wielkich wymagań.
         Najgorsze były jednak noce, ciągłe ukrywanie się, strach by nas nie wykryto. Krzyki, jęki gwałconych kobiet, to był jeden wielki koszmar zakłócający radość wolności. Mijając wioski l osiedla spotkaliśmy dużą kolumnę oficerów polskich powracających z oflagu. Miła niespodzianka. Jedyną kobietą w tej dużej grupie oficerów była moja koleżanka szkolna, aresztowana przez Niemców około 1,5 roku przed powstaniem. Odtąd nic o niej nie wiedziałam. Byłyśmy bardzo rade z tego spotkania. Odcięte w obozie od cywilizowanego świata, nic nie wiedziałyśmy, co się w świecie dzieje. Z wielkim więc zainteresowaniem chłonęłyśmy wiadomości dotyczące sytuacji politycznej Europy i świata, a szczególnie sytuacji politycznej w kraju. Oni pierwsi poinformowali nas o stosunku nowych władz polskich do Armii Krajowej i jej żołnierzy. Przykre to wiadomości, ale jakże ważne.
         Po dwutygodniowej wędrówce okazało się, że bryczka jest zbyt delikatnym I środkiem lokomocji na tak długą podróż. Zepsuła się w szczerym polu. Janek Paweł udali się do pobliskiej wioski po jakiś inny wóz. Siedziałyśmy przy polnej drodze same, cztery młode kobiety. Nagle nie wiadomo skąd zjawił się żołnierz radziecki. Ogarnął nas ogromny strach. Skończyło się na rabunku. Zabrał nasze tobołki znikając tak szybko, jak się pojawił. Bałyśmy się interweniować. I tak szczęście, mogło być znacznie gorzej. Znowu nie mamy nic. Została poduszka i pierzyna. Żal nam tylko pamiątek obozowych, szczególnie. rysunków Hanki i małej choinki z kabli. Po prawie trzech tygodniach dobrnęłyśmy do Szczecina.
         Przed wjazdem do miasta długi korowód furmanek oczekujących na przejazd przez most. Czemu nas nie puszczono trudno odgadnąć. Stałyśmy tak caluśki dzień. Po wielu interwencjach i prośbach dopiero pod wieczór przepuszczono nas. Jednak warunkiem wjazdu do miasta było zabranie na wóz bardzo starej kobiety, która jak się potem okaże, była dla nas ogromnym utrapieniem. Nie można było porozumieć się z nią w żadnym ze znanych nam języków. Nie reagowała na niemiecki, angielski, francuski, czeski ani ukraiński. Bełkotała coś jakimś gardłowym głosem w nieznanym nam żargonie.
         Miasto wydało się zniszczone doszczętnie. Pustka kompletna. Mijamy kikuty wypalonych lub zburzonych domów. Meldujemy się w jakimś tworzącym się urzędzie. Pod żadnym pozorem nie radzą wyjeżdżać z miasta do rana. Rozboje, rabunki i gwałty, ogromne niebezpieczeństwo. Radzą ukryć się jeszcze przed zmierzchem w jakimś domu. Wskazują kierunek, gdzie możemy znaleźć coś nie wypalonego. Nie zapuszczać się w głąb miasta, ostrzegają. Rano szybko wyjeżdżać, jest tu jeszcze sporo ukrywających się często uzbrojonych Niemców.
         Niebezpiecznie. Oczywiście korzystamy z udzielonych rad. Wjeżdżamy w jakieś podwórze. Jest garaż, pełno beczek po śledziach. W głębi ocalała kamienica. Szybko chwytamy z najbliższego mieszkania materace i pościel, układamy na betonie w garażu, zabieramy jeszcze wiadro. Chłopcy zamykają wrota i barykadują je zastawiając do góry beczkami. Sami zostają na wozie na podwórzu. Teraz zaczyna się dramat z babcią. Zaczyna jęczeć i krzyczeć. Nie wiemy, o co jej chodzi. Błagamy, żeby się uspokoiła, dopytujemy na migi czy może ją coś boli, pokazujemy krople, podajemy coś do zjedzenia, picia, wiadro, może chce siusiu.
         Nie, wszystko odrzuca i krzyczy. Same wystraszone, żeby hałas nie wydostał się na zewnątrz gestykulując już wściekłe, pokazujemy, że jak się nie uspokoi to ją udusimy. Nie pomaga. Nakrywamy ją z głową pierzyną przytrzymując ze wszystkich stron. Poskutkowało. Całą noc na zmianę czuwałyśmy. Rano chłopcy odsunęli beczki. Zostawiliśmy babcię i ruszyliśmy w drogę.
         Odra. Bunkry, zasieki, rowy. Cisza i pustka. Prawdziwy obraz po bitwie. Wydaje się, jakby dopiero co ucichły działa. Czekamy na przeprawę na drugą stronę. Palimy ognisko, szykujemy strawę. Brzegiem rzeki podąża w naszą stronę mały chłopiec w wojskowym mundurze. To Wania, ma 11 lat. Jest na razie powściągliwy, ostrożny, ale dobrze zorientowany. Przeprawa odbywa się po południu, informuje nas. Zapraszamy go na posiłek. Wypytujemy, co tu robi? Skąd się tu wziął? Opowiedział nam swoje dzieje. Matkę i rodzeństwo zabili Niemcy na jego oczach. Został sam. Ojciec był na froncie. Postanowił go odnaleźć. Dołączył do Armii Radzieckiej. Tam go przeszkolono, uszyto mundur i płaszcz wojskowy.
         Był zrzutkiem spadochronowym. Opowiadał o Krakowie i okolicy. Zrzucono go tam jako zwiadowcę. Nie był to jedyny jego skok. Słuchamy nie dowierzając. Ojciec zginął, a on przeszedł cały szlak bojowy, aż tu nad Odrę. Teraz chce wracać do Moskwy. Marzy o ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej. Kiedy dowiedział się, że wracamy do Warszawy, zapytał, czy może do nas dołączyć. Szybko zaprzyjaźnił się z nami. Wanię pożegnaliśmy na dworcu Zachodnim w Warszawie, życząc mu spełnienia jego marzeń. Zasłuchani w opowiadania Wani, teraz dopiero co spostrzegliśmy, że brzeg Odry zapełnił się wieloma wozami z ludźmi wracającymi jak my do kraju. Późnym popołudniem spięto pontony. Jesteśmy już na drugim brzegu. W parę minut później, kazano mimo ogólnych protestów zjechać wszystkim wozom na lewą stronę drogi na rozległą łąkę. Zjawiło się czterech oficerów radzieckich. "Wyprzęgać konie i puścić na łąkę" - padło polecenie. Zaczęto tłumaczyć, że wracamy z obozów, jesteśmy chorzy. Chcemy jak najszybciej wrócić do swoich rodzin, domów." Nie dyskutować! Wykonać!" Rozpuszczono konie.
         Oficerowie odeszli do pobliskiego domu. Zdruzgotani posiadaliśmy każdy przy swoim wozie przewidując najgorsze. Po kilkunastu minutach znowu zjawili się oficerowie w towarzystwie żołnierzy wydając dyspozycje. Każdy mężczyzna ma złapać czwórkę koni. Zaprzęgnąć do wozu, odprowadzić do najbliższej stacji kolejowej i załadować do wagonów. Kobiety zostają. Mężczyźni wrócą po wykonaniu zadania. Na łące obok naszych, biegało spore stado rozbrykanych koni.
         Większość mężczyzn to ludzie z miasta, nie bardzo potrafili poradzić sobie ze złapaniem, a jeszcze gorzej z zaprzęgiem czwórki koni. Zostałyśmy wystraszone, pogrążone w czarnej rozpaczy, same kobiety i kilkoro dzieci. Zapadł już zmierzch, kiedy zjawił się Janek. Nie potrafił radzić sobie z końmi. Kazali mu wracać. Było już ciemno, jak wrócił Paweł i jeden starszy mężczyzna. Noc spędziliśmy w wielkim strachu, zbici w gromadkę pod wozem. Rano pobudka. Okazało się, że poza Jankiem i Pawłem nie było żadnego mężczyzny. Wyraźnie zaskoczeni tym faktem oficerowie udali się do budynku, polecając nam czekać na dalsze dyspozycje. Nie czekając na dalszy bieg wypadków podjęliśmy ucieczkę. Biegnąc na przełaj dobrnęliśmy do szosy. Krótki odpoczynek w rowie i marsz dalej.
         Próbujemy zatrzymać mijające nas samochody wojskowe. Nie reagują. Nareszcie jeden stanął. Pytamy dokąd jedzie? Czy mógłby nas zabrać? Chętnie, ale on zaraz skręca do bazy. Trudno, czekamy na następny. Stanął. Znowu to samo pytanie, zresztą wszystko jedno, byle na wschód. Siadajcie, tylko szybko. Pierwszy wskoczył Wania, Janek i Paweł pomagają nam wdrapać się na platformę ciężarówki. Janek wskakuje dosłownie już w biegu, Paweł nie zdążył. Wołamy do kierowcy, żeby się zatrzymał, ale ten śmiejąc się dodał gazu. Jest nam bardzo smutno. Paweł został sam na szosie. Taki szmat drogi przebyliśmy razem.
         Widać zbliżające się duże miasto: Stukamy w szybę szoferki dając znaki, że chcemy wysiąść. Kierowca śmieje się dodając gazu. Mijamy puste ulice. Zaczynamy strasznie krzyczeć. Regulujący ruch na skrzyżowaniu ulic milicjant, jeszcze w cywilu, zatrzymuje samochód. Wysiadamy. Dziękujemy milicjantowi.
         Jesteśmy w Starogrodzie (obecnie Stargard Szczeciński). Meldujemy się w Urzędzie Miasta. Proponują nam pracę, mieszkanie. Bardzo zachęcają. Są mili, uprzejmi, nawet serdeczni. Dziękujemy. Chcemy wracać do Warszawy. Dostajemy przepustkę uprawniającą do bezpłatnego przejazdu pociągiem do Warszawy z pieczęcią i podpisem Pełnomocnika na Obwód Starogród z datą 29 maja 1945 r. Jeszcze kierują nas do KOS-u po chleb na drogę. Chętnie korzystamy, ponieważ od dwóch miesięcy nie widziałyśmy chleba.
         Jest późne popołudnie, pytamy spotkanego na ulicy kolejarza o drogę na dworzec. Wskazując nam drogę uprzedza jednocześnie, że nie wiadomo kiedy będzie pociąg, nie ma jeszcze żadnych rozkładów. Pociąg odjeżdża stąd co parę dni. Kiedy teraz będzie nie wiadomo. Serdecznie zaprasza nas do swego domu.
         "Mieszkam z żoną, miejsca jest dość" - mówi - "ona się ucieszy, nakarmi czym chata bogata, wy odpoczniecie, nie ma co się spieszyć. Przy dworcu tłum ludzi koczuje po parę dni, dzień i noc oczekując na pociąg. W nocy jest zimno. Chodźcie do mnie", zaprasza serdecznie. Ale nam spieszno do Warszawy. Dziękujemy więc równie serdecznie i kierujemy się na dworzec. Starszy, przemiły Pan, widocznie zawiedziony radzi nie oddalać się od dworca. Wieczorem tu bardzo niebezpiecznie.
         Nie należy pokazywać się na ulicy. "Bardzo żałuję, że nie chcecie skorzystać z gościny w moim domu. Życzę wam pomyślnej drogi", rzuca na pożegnanie.
         Koło dworca rzeczywiście chyba parę tysięcy ludzi koczujących nie tylko na chodnikach, ale i na jezdni. Wszyscy obładowani tobołami. Widzimy znajome twarze kobiet z naszego obozu, też obładowane. Pytamy jak długo czekają.
         Średnio 3-4 dni, ale są i tacy, co już od tygodnia siedzą. Nie zabrali się na pociąg, który ostatnio stąd odjechał. Małe składy, narzekają. "Pewno i nam przyjdzie tu odsiedzieć swoje" - mówi Halina - "choć jesteśmy w lepszej sytuacji, bo nie mamy żadnych bagaży. Ale to już i tak bliżej końca. Nie załamujmy się" - powiada". "Nie jesteśmy załamani. To naprawdę koniec naszej biedy" - mówi Janek i proponuje zjeść kolację. Mamy przecież chleb. Noc spędziliśmy w mocno zniszczonym domu naprzeciw dworca. Świst pociągu parokrotnie podrywał nas na nogi. Ale to tylko pociągi przelotowe. O świcie ugotowałyśmy kawę, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy pod dworzec ustawiając się przy furtce prowadzącej na peron.
         U wejścia do niewielkiego budynku kolejowego stało dwóch młodych mężczyzn. Zagadujemy ich pytaniem, kiedy można spodziewać się pociągu w kierunku Warszawy? "Może dziś, może jutro, a może za tydzień" - odpowiada jeden z nich i podchodzi do furtki.
         Po dłuższej pogawędce, wypytywane skąd wracamy, wśród dowcipów o naszej niezaradności, wyśmianiu nas, że wracamy do domu z pustymi rękami, ledwie wykrztusiłyśmy nasze obawy, co do możliwości dostania się do pociągu wobec tego tłumu. Ku naszej niezmiernej radości, nasz rozmówca oświadczył, że ponieważ wracamy z obozu i na dodatek bez żadnych tobołów w odróżnieniu do całego tego tłumu, on nam ułatwi dostanie się do pociągu. Jak przybędzie pociąg najpierw wpuści nas, tą oto furtką, umieści w pociągu, a potem ponownie ją otworzy i wpuści ten tłum. "Możecie być spokojni, ja wam to obiecuję".
         Dziękujemy serdecznie jak tylko potrafimy, spokojne i szczęśliwe oczekujemy nadejścia pociągu. Minęło kilka godzin. Dochodzi godzina ósma, nasz dobroczyńca kończy służbę, a pociągu nie ma. Ujawniamy nasz smutek. "Nie martwcie się, pociesza nas. Przekażę was koledze, który mnie zmieni, to fajny chłop, on się wami zaopiekuje". I tak się stało. Koło południa nadjechał pociąg.
         Tłum się poderwał, ale my byłyśmy już za furtką. Młody człowiek ulokował nas na platformie wagonu i poszedł otworzyć furtkę. Ale na tym nie koniec. Pociąg był już po brzegi wypełniony. Nasz dobroczyńca biega. nerwowo po peronie. Machamy mu na pożegnanie. A on zauważywszy nas woła - "Wychodźcie, was właśnie szukam". I co się okazuje. Dowiedział się, że ten wagon i następne będą na trasie odczepione. Wiadomo, że oznaczało to stanie w polu lub gdzieś na bocznicy nie wiadomo jak długo, czasem nawet i tydzień. Ponieważ nie było mowy o wejściu do któregokolwiek wagonu otworzył osobowy wagon wojskowy. "Chłopcy zróbcie miejsce tym kobietom, one wracają z obozu, zaopiekujcie się nimi".
         I tak dzięki nieznanemu nam młodemu człowiekowi, a właściwie dwóm, rozpoczął się ostatni etap naszej podróży do Warszawy. Miałyśmy dużo szczęścia. W Poznaniu pożegnałyśmy Janka. Jechał do matki do Bydgoszczy. Często potem pisywaliśmy do siebie. Jego listy były smutne. Ciężko chorował. Po paru miesiącach dostałam list od jego matki z wiadomością, że zmarł na gruźlicę. Nie przeżył nawet roku. Krystyna i Lilka wysiadły we Włochach. Zostałam już tylko z Haliną i Wanią. Pociąg co kilka minut stawał pod semaforem. Niepokoiłyśmy się.
         Bałyśmy się wieczornych ciemności. Wiedziałyśmy przecież, że Warszawa leży w gruzach. Trzeba odnaleźć kogoś z bliskich. Ale kogo, gdzie? Halina proponuje udać się na Grójecką w pobliże Placu Narutowicza, tam mieszkali jej krewni. Może dom ocalał? Może żyją? Znów stoimy. Chyba dojeżdżamy do dworca Zachodniego. Tak, poznajemy okolice dworca. Żegnamy Wanię, życzymy szczęśliwej drogi do Moskwy i spełnienia marzeń. Otwieramy drzwi. Pociąg stoi na wysokim nasypie. Nie namyślając się wyskakujemy. Zbiegamy po piaszczystym nasypie brnąc w piachu.
         "Kot" (tak ochrzciła mnie Halina jeszcze na Starówce) ", jesteśmy w Warszawie". Szczęśliwe objęłyśmy się ramionami, a łzy szczęścia zalewały nam oczy.



         Na ulicach ani żywego ducha. Z oddali słychać śpiewy kościelne. Plac Narutowicza powitał nas procesją Bożego Ciała. Był wieczór 1 czerwca 1945 roku.

Maria Szydluk

     

Maria Szydluk z d. Basiewicz
pseudonim "Ryszarda Drutowska", "Rysia"
żołnierz AK, sanitariuszka
12 kompania, batalion WSOP "DZIK"
zgrupowanie AK "Róg"


Copyright © 2004 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.