Powstańcze relacje świadków

Mrówka na szachownicy - wspomnienia Powstańca Warszawskiego z Batalionu Chrobry I
(fragmenty publikujemy za zgodą autora)





kapral Jan Kurdwanowski ps. "Krok",
ur. 7.10.1924 r. w Warszawie
zgrupowanie "Sosna"
batalion "Chrobry I"
kompania "Lisa"




         Gdy wspominam Powstanie, widzę kolegów jak na starej fotografii. Płowieją z roku na rok i myślę, że czas coś o nich napisać i o sobie, zanim i ja stanę się tylko fotografią. W pierwszych latach po wojnie ich twarze wciąż żyły, były smutne, przerażone, wściekłe, śmiały się, krzywiły, piły, klęły, nawet płakały. Ale z upływem czasu, coraz to mniej i mniej.
         Podobno ongiś księżyc wirował szybko wokół swej osi, ukazując ziemi coraz to inne oblicze. Miliony lat mijały, a księżyc zwalniał coraz bardziej, aż zamarł i teraz zwraca ku nam tylko jedną twarz, jak na fotografii.
         Na przykład Tom: pamiętam jego przerzedzone włosy i smutne, wpadnięte oczy, tak jak go widziałem ostatni raz na noszach. Staram się wyobrazić sobie, że Tom się śmieje lub je, natężam całą siłę woli - na próżno, wciąż ten sam obraz: smutne, zapadnięte oczy.
         Albo Stasiek - Barykada: wysoki postawny, korpulentny, piegowaty blondyn z fajką w zębach. Próbuję przywołać jego twarz z głębin czasu, zmusić ją, aby ożyła na chwilę i przemówiła, ale cały wysiłek na nic, wciąż tylko piegi i fajka.
         Albo Rysiek, pseudo Wilit, uzbrojony po zęby w angielskiego stena, niski, czarniawy, zacięty. Do hełmu LHD przyczepił z tyłu brązowe frędzelki. Nie bał się. Im gorzej się działo, tym groźniej wyglądał. Ilekroć wspominam Ryśka, pojawia się zacięta twarz z profilu, pasek pod brodą i frędzelki.
         Z półmroku mej pamięci wynurzają się jeden po drugim ci cwaniacy z warszawskiego przedmieścia. Myślę sobie, że gdyby naprawdę byli takimi cwaniakami, za jakich się uważali, nie skończyliby, dwudziestoletni, w bezimiennych dołach.


Stanisław Bugajski "Stasiek Barykada"

Grób żołnierzy Batalionu "Chrobry I"


         Przyjaciele doradzają: pisz, jak pamiętasz, całą prawdę. A naprawdę to było tak: ogień, dym, kurz, huk, nurkuje, biegnie, strzela, pada, wstaje, nie wstaje, podjeżdża, odjeżdża, widać, nie widać. Panzerwagen, Sprenggranat, Tiger, Panther, Flak, Pak, Heinkel, Sztukas, Goliat, Messerszmit, Nebelwerfer, Sturmgeschiitz i Sprenggranat, Tiger, Panther, Flak i Pak. Dorzucając heinkla, sztukasa, "goliata", meserszmita, grubą Bertę i tasując te kilkadziesiąt słów w niezliczoną ilość kombinacji, można odmalować całą panoramę Powstania widzianą z lotu ptaka. Pamiętniki Speera odebrały mi na jakiś czas odwagę do pisania. On oglądał drugą wojnę światową z lotu jastrzębia, ja z marszu mrówki. Kogo zaciekawią przeżycia mrówki, która potyka się o byle ziarnko piasku i nie widzi poza najbliższe źdźbło trawy?


Wybuch 610 mm pocisku "Thor" na budynku "Prudentialu"
(Fot. Sylwester Braun, wg Władysław Jewsiewicki, "Powstanie Warszawskie 1944 okiem polskiej kamery",
Wydawnictwo Interpress Warszawa1989 r.)


         Autor opisuje atmosferę poprzedzającą wybuch Powstania: początkową panikę i ucieczkę Niemców, a następnie powrót ich wojsk do Warszawy i na jej przedpole. Armia Krajowa trwa przez dwa dni na stanowiskach wyjściowych do powstania. Alarm zostaje odwołany i szeregowy Krok wraca do swego mieszkania. Przebywa w nim sam, gdyż rodzice wyjechali poza Warszawę. Front znajduje się tak blisko, że obserwuje go wieczorem z najwyższego piętra swojej kamienicy. Następny dzień to 1 sierpnia 1944 roku.

         Około piątej od strony Śródmieścia doszedł odgłos odległej strzelaniny, a po paru minutach było ją słychać zewsząd. Tylko Powiśle wydawało się względnie ciche. Powstanie zaczęło się, a ja byłem w domu, część mojego działonu na Mokotowie, a dowództwo na Woli.

         Zabierając rodzinne złoto, autor przedostaje się przez Śródmieście w którym trwają walki na Wolę, gdzie znajduje się punkt zbiórki jego oddziału. Dociera do browaru Haberbusza w którym koncentruje się jego batalion o nazwie "Chrobry". Jego kompania jest dowodzona przez porucznika Lisa.

         Raz po raz roznosiła się wieść o nadejściu broni. Natychmiast ustawialiśmy się w dwuszeregu, licząc się przy błękitnym świetle latarek i spisując pseudonimy. Maszerowaliśmy albo przepychaliśmy się tam, gdzie miano ją rozdawać, kluczyliśmy po piwnicach i korytarzach browaru, mokliśmy na deszczu. Woda ściekała mi do butów. Ciemne niebo rozjaśniały łuny pożarów. Bałem się zgubić, by nie być ostatnim po broń - i tak przechodziła godzina za godziną, aż zaczęło świtać. W wirze setek nieznanych twarzy zaczynałem już odróżniać niektóre... Strzelec Groźny, wielki kudłaty łeb, czerwona, bezczelna gęba, odszczekuje się dowódcom. Tamten znowu z naganem na powrozie zarzuconym wokół szyi. Piegowaty podporucznik w granatowej cyklistówce, Konar czy coś takiego. Ppor. Tytus - chudy, drobny, o kościstej twarzy i wpadniętych oczach a la Goebbels. Rysował się już podział na powstańców pierwszej i ostatniej kategorii, uzbrojonych i bezbronnych.
         Co jakiś czas wpadał na podwórze browaru oficer po ochotników na wypad. Tak zobaczyłem po raz pierwszy wysokiego, postawnego, łysiejącego blondyna w randze kapitana. Potrzebował kilku "chłopów z jajami". Wyrażał się oględniej od młodszych oficerów. Zgłosiłem się i ja. Rzucił na mnie okiem, ale wybrał innych. Na wypad brano głównie uzbrojonych, a innych tylko wtedy, gdy wykazywali wyjątkowego żołnierskiego ducha. Sądzę, że może bagnet, długi fiński nóż, a na pewno i średniowieczny łuk by wystarczył. Wkrótce dowiedziałem się, że był to dowódca batalionu kpt. Sosna. Oficerowie poprzyczepiali sobie gwiazdki, ale reszta nie miała żadnych odznak. Dowódca mojej kompanii, śniady brunet o krzywym nosie, por. Lis, jest kawalerem krzyża Virtuti Militari. Otrzymał go w 1939 roku.
         Dostaliśmy się w łapy tego podporucznika w granatowej cyklistówce, o tłustej, piegowatej twarzy, niewyparzonej mordzie i ohydnym głosie. Wciąż musztrował, poganiał, przeganiał, wyzywał i spoglądał na nas z obrzydzeniem.
         - To nie harcerstwo - wydzierał się - to jest wojsko.
         Usłyszawszy to po raz pięćdziesiąty czy setny, odczułem mdłości. Co by się zrobiło czy powiedziało, wyzywał od harcerzy. Na widok swojego plutonu, jak ktoś później trafnie zauważył, dostawał wzwodu języka. Pojawiali się też inni nieznani podporucznicy, podchorążowie, podoficerowie. Ustawiali nas, odliczali, musztrowali, zapisywali, rugali.
         Kanonada zaczęła się nasilać. Podobno czołgi przebijały się Towarową do Wolskiej i wycofywały na zachód. To znowu jakoby wracały z zachodu i z Wolskiej skręcały w Towarową. Pojawili się ranni. Wyobrażałem sobie Powstanie jako wielką przygodę - "na oklep na koniu, kochanka w jednej ręce, rewolwer w drugiej", jak podkpiwał ze mnie mój przyjaciel Lolek marksista.
         A tu siedzę w browarze, staję na baczność, robię zwroty, przysłuchuję się opowieściom o tych, co walczą i czekam na przydział broni. Boję się nawet robić coś na własną rękę, bo skreślą z listy powstańców jako dezertera i broni już nigdy nie powącham. I tak ciągnie się ten okropny dzień. Ci, co walczą, wracają z linii już częściowo przystrojeni w niemieckie uniformy. Jeśli mundur nie pasuje, wymieniają między sobą, rzadziej przehandlowują. Podaż mała, popyt ogromny. Niemiecka czapka, kurtka, pas, nie mówiąc już o hełmie, jest przedmiotem dumy i podziwu. Oficerowie, zwłaszcza starsi wiekiem, na ogół ubrani są po cywilnemu albo noszą części polskich przedwojennych mundurów. Tłum powstańczy jest w zasadzie odziany po cywilnemu, z pewnym odchyleniem w stronę żołniersko-sportowo-robotniczą. Tu i ówdzie nakrapiany wojskowymi czapkami, kurtkami, spodniami - jasnozielonymi przedwojennej armii polskiej, szarozielonymi Wehrmachtu i trawiastymi niemieckiej policji. Wiatrówki, drelichy, bryczesy, buty narciarskie, granatowe uniformy, czapki tramwajarskie, kolejarskie, furażerki, cyklistówki, berety. Wyróżniają się pasy: fryzjerskie do ostrzenia brzytew, niemieckie z napisem Gott mit uns i ozdobne oficerskie, jasnobrązowe, inkrustowane mosiądzem. Aby zapobiec rozstrzelaniu w razie dostania się do niewoli, każdy ma biało-czerwoną opaskę na lewym ramieniu.
         Po paru dniach przyszedł rozkaz - przełożyć opaski z lewego na prawe. Powodem tego było, iż coraz więcej powstańców nosiło niemieckie mundury i zachodziła obawa, że jeden Polak może zabić drugiego. Przy strzelaniu, zwłaszcza z rewolweru, prawe ramię jest lepiej widoczne od lewego, więc opaski miały zapobiegać omyłkom.
         Najoczywiściej rozkaz ten nie miał sensu. Niemcy zapewne doświadczali podobnych trudności w rozpoznawaniu własnych żołnierzy, a biorąc pod uwagę, że posiadali oni olbrzymią przewagę ognia, zamieszanie i trudności we wzajemnej identyfikacji mogły tylko powstańcom wyjść na korzyść. Poza tym Polak do bałaganu przyzwyczajony, a Niemiec traci głowę.
         W przerwach między zbiórkami pętam się po podwórzu browaru, a dookoła wre bój. W Warszawie Powstanie, bitwa na wschodnim przedpolu stolicy, front od Bałtyku do Morza Czarnego, Włochy, Normandia. A tu, u Haberbusza, nie wiadomo, co się gdzie indziej dzieje i to nie z braku wiadomości, ale z nadmiaru. Czego się tu nie słyszy: Rosjanie przerwali front i obchodzą Warszawę od zachodu, Grodzisk już zajęty, Wehrmacht buntuje się i tylko SS walczy, Mokotów i Żoliborz są oczyszczone z wroga, Niemcy walczą tylko z Rosjanami, w Normandii poddają się Amerykanom. Na ogół obowiązuje zasada, że im dalszy teatr wojenny, tym pomyślniejsze wiadomości. Wydaje się, że najtwardszy opór stawiają Niemcy w naszej dzielnicy.
         Środkiem mego świata jest browar Haberbusza, a zwłaszcza jego podwórze. Sanitariuszki, jak zgłodniałe wilczyce, przepychają się do nielicznych rannych, aby pierwszy raz w życiu założyć opatrunek na prawdziwą ranę. Trzeba stać na nogach cały czas i niczego nie spuszczać z oka, by pierwszemu dopaść gdzie należy, nim zaczną rozdzielać broń. Teraz już nie mówią o broni z tajnych magazynów, ale tylko o tej zdobytej na Niemcach.
         Z browaru wyruszają grupy wypadowe na linię. Linia to coś nieokreślonego, zbieranina nazw: Towarowa, Twarda, Waliców, Chłodna, Krochmalna, Grzybowska, Wronia, Ogrodowa, Nordwache [Nordwache - komenda niemieckiej policji na Warszawę Północ]. A wieści zmieniają kierunek jak fale w oku cyklonu. To Towarową uciekają płonące czołgi obrzucane butelkami z benzyną, politurą, pokostem, spirytusem, eterem. To znów na odmianę Towarową toczą się zwycięskie czołgi, domy stają w ogniu, ulica zasłana trupami. I tak powoli dla nas, zgromadzonych w browarze, ulica Towarowa staje się najważniejszym frontem drugiej wojny światowej.
         Po południu nastrój się pogarsza, w każdym razie mój nastrój. Nieuzbrojeni będą odesłani do domu. Tak się kończy sen o szpadzie. Czołgi znowu kręcą się w pobliżu. Gdzie spojrzeć - dymy pożarów.
         Przystanąłem obok wartownika w bramie browaru. Uzbrojeni, choćby tylko w byle pukawkę, zaczynają odnosić się do nas jak do bandy dekowników i tchórzów. Ale ten powstaniec nie zadziera nosa, choć ma i karabin, i niemiecki hełm. Kulomiot strzela wzdłuż ulicy. Pierwszy raz słyszę zgrzyt kuł ślizgających się po murze. Dostaję mdłości, brakuje mi powietrza. Robię jednak wysiłek, by nie przerwać rozmowy. Wartownik wyjął lusterko z kieszeni, przetarł, ostrożnie wysunął je poza załom ściany i patrzy w odbiciu w stronę, skąd strzelają. Nagle uderza mnie coś niezwykle oczywistego, że strzelić to nie znaczy trafić, że kula, która przelatuje o krok od mego brzucha, jest równie niegroźna jak ta, która leci o kilometr, i nawet mniej groźna od nie wystrzelonej. Odczuwam wielką ulgę.

(...)

         Tymczasem, gdy w pobliżu nie ma czołgów, razem z ludnością cywilną wznosimy barykady. W ostateczności będę się chwalił w przyszłości, jak to je budowałem pod niemieckim ostrzałem. Lecą na ulice krzesła, stoły, łóżka fotele, blacha, obrazy, portrety Hitlera i nawet pierzyny. W języku wojskowym to się nazywa przesłona. Starsi, zwłaszcza ci, którzy służyli w carskiej armii, twierdzą, że taka kula, która nawet grube drzewo przebije, zapłacze się w pierze i nie przeleci na wylot. Rosną też prawdziwe barykady z płyt chodnikowych, kocich łbów i worów z piaskiem. Na ogół niebezpieczeństwa nie ma. Raz słychać strzały z lewa i chowamy się po prawej stronie barykady, a po kwadransie na odwrót. I tak się wlecze i wlecze ten dzień, aż druga noc Powstania zapadła. Deszcz ustał, ale gwiazd nie widać i szaroczerwone chmury wiszą nad browarem. Zszedłem do podziemi Haberbusza i, jak większość, zwaliłem się na podłogę.


Barykada na warszawskiej ulicy.
Jednym z elementów jest portret Generalnego Gubernatora, Hansa Franka
(Fot. Eugeniusz Lokajski, wg Władysław Jewsiewicki, "Powstanie Warszawskie 1944 okiem polskiej kamery",
Wydawnictwo Interpress Warszawa1989 r.)

(...)

         Zosia z blizną na szyi założyła mi na otartą skórę opatrunek, pierwszy w jej powstańczej karierze sanitariuszki. Postarała się także o grube wełniane skarpety. Duża blizna na szyi pochodziła od odłamka bomby z września 1939 roku. Dziwnie się czułem, gdy mi obmywała stopy. Wiedziałem, że uważała mnie za prawdziwego żołnierza, a otartą skórę za prawdziwą ranę.
         Potężny wybuch wstrząsnął browarem, tynk posypał się z sufitu. Ktoś wyjaśnił, że to "tygrys" strzelił. Jeśli pocisk ma taką moc, pomyślałem, że zakołysał piwnicami wielkiego gmachu, to co będzie, jeśli rzuci się na nas dwadzieścia "tygrysów". Nie mogę sobie przypomnieć, co się działo potem tej nocy. Pamiętam tylko tyle, że gdy wyszedłem z podziemi i stanąłem na ulicy z granatem w ręku, chmury już ustąpiły gwiazdom i niebo zaczęło szarzeć po wschodniej stronie. Nie wiem, czy ktoś mi dał ten niemiecki granat o długim trzonku, przypominający tłuczek do mięsa, czy też go sam znalazłem.


Zofia Boczarówna, "Kos"

(...)

         Jedenastoletni chłopak w wielkim hełmie ze swastyką przykleił się do mnie.
         - Panie! Panie! Ja panu pokażę, gdzie są Niemcy, chcą się poddać, chodź pan ze mną.
         Prawdopodobnie szukał kogoś uzbrojonego, zauważył mnie. Wątpię, czy kogokolwiek innego tak łatwo by namówił. Znał okolicę, prowadził mnie głównie podwórkami i tyłami kamienic, aż znaleźliśmy się koło kina Faun. Po drodze, ku wielkiemu zadowoleniu i rozczarowaniu, znalazłem niemiecki hełm. Za mały, ale i tak go włożyłem, a raczej nasadziłem na czubek głowy. Uszy wystawały mi spod stalowej blachy, a hełm kiwał się i ześlizgiwał w biegu. Ręką musiałem go podtrzymywać. Z kina, leżąc na brzuchu, przez małe okienko na piętrze rozglądaliśmy się po okolicy. Przed nami po drugiej stronie Żelaznej, na skrzyżowaniu z Chłodną, stał nowoczesny budynek - obok bramy, bunkier i filary. A więc to jest ta sławna Nordwache, o której tyle słyszałem od dwóch dni. Widniało, cisza... ani śladu człowieka, żywego czy trupa. Cała ulica zarzucona kawałkami cegieł, dachówek, tynkiem, szkłem, żelastwem, a wszystko pokryte szarym pyłem, który w mdłym świetle poranka nadawał przedmiotom miękkie, zaokrąglone zarysy bez kontrastów, bez cieni. Było w tym coś z krajobrazu innej planety.
         Pośrodku Żelaznej, kilkanaście kroków od bunkra, stała platforma do przewożenia mebli, załadowana workami z cukrem. Nie opodal jeszcze jedna. Cztery konie spokojnie żuły obrok. Po drugiej stronie skrzyżowania znajdowała się kamienica Zommera, skąd do niedawna Niemcy strzelali przebijając się z Nordwache.
         Sytuacja najwidoczniej zmieniła się od czasu, gdy chłopak był tu ostatni raz w nocy. Kamienica wydawała się wymarła - jak wszystko dokoła. Oczywiście Niemcy, jeśli jeszcze tam się kryli, nie mieli powodu strzelać w pustą ulicę. Lustrując okolicę, myślą nieustannie wracałem do hełmów, małego na mojej i dużego na jego głowie. Zaproponowałem zamianę. Chłopak najpierw nie zgodził się, choć hełm spadał mu na oczy i kolebał się przy każdym kroku. W jego rozumowaniu wielki hełm miał taką przewagę nad małym, jak parabellum nad damskim rewolwerem. Musiałem groźbą doprowadzić transakcję do końca. Po wymianie pasowały nam jak ulał.
         Sprintem przebiegliśmy przed domem Zommera i wzdłuż ściany czynszowej kamienicy, słysząc tylko słabe echo własnych kroków i zgrzyt szkła. Wpadliśmy do bramy. To tu! Ściskałem granat w garści. Na końcu trzonka znajdowała się metalowa zakrętka. Zdawało mi się, że aby odbezpieczyć granat, wystarczyło ją odkręcić. Nie wiedziałem, że pod zakrętką jest szklana perełka na sznurku, którą wpierw należało pociągnąć, a potem dopiero rzucać. Ostrożnie posuwaliśmy się w głąb bramy.
         W przeciwległym kącie podwórza stało dziesięciu Niemców z bronią u nogi, paru bez czapek. Wzajemnie przyglądaliśmy się sobie. Rozwidniło się już do tego stopnia, że nawet na dnie studni warszawskiego podwórka widać było szarą zieleń mundurów i ogolone twarze. Nie wiedziałem, co dalej robić. Zawołać Hände hoch? - nie miało sensu, a niewiele więcej po niemiecku umiałem. Zresztą nie okazywali wrogich zamiarów.
         Scena jak z krainy baśni: Niemcy to okrutni rycerze, na których ktoś rzucił klątwę, i tak jak stali, zamarli bez ruchu na wieki. Jeśli krzyknę Hände hoch!, czar pryśnie, ockną się ze snu, wybuchną śmiechem i strzelą do mnie. I tak patrzyliśmy na siebie bez drgnienia,bez słowa. Ugiąłem nieco kolano, gotów skoczyć w tył. Wtem żołnierz ruszył ku mnie wolnym krokiem, niosąc na ramieniu coś w rodzaju karabinu maszynowego, a w ręce metalowe pudło. Zatrzymał się obok, wręczył mi karabin maszynowy z wielkim płaskim bębnem, wyjaśniając słowem i ruchem ręki. Otworzył pudło - w środku znajdowały się taśmy amunicyjne. Lekko potakiwałem głową i kilka razy powiedziałem:
         - Ja, ja...
         Niemiec mówił wolno, wyraźnie, że mógłbym powtórzyć słowa, ale i tak nie zrozumiałem. W końcu odszedł w przeciwny kąt podwórza, my zaś podnieceni wypadliśmy na ulicę.
         Wieść, że Niemcy kapitulują, musiała już dosięgnąć piwnic. Nie dowierzając głuchej ciszy, co odważniejsi cywile zaczęli gromadzić się w bramach, ale jeszcze nie wysuwali się na chodnik. Myśmy zaś szli środkiem jezdni, obaj w hełmach, opasani taśmami z amunicją, ja z olbrzymim karabinem maszynowym na ramieniu. Widząc nas tak pewnych siebie, cywile zaczęli wysuwać się na ulicę. Wkrótce cała gromada nas otoczyła. Ludzie, radośni i podnieceni, częstowali nas papierosami, które wsadziliśmy do kieszeni. Ja raz tylko w życiu zaciągnąłem się i zasłabłem. Mojemu kompanowi też chyba zabrakło odwagi, żeby zapalić papierosa, zwłaszcza w obecności tylu dorosłych. Ktoś przybiegł z aparatem fotograficznym, pożyczyłem chłopakowi granat do zdjęcia.
         Cywile wzięli nas za tych, co w trzydniowym boju rozgromili Niemców. Fakt, że mało co się odzywaliśmy, mówił sam za siebie. Stojąc obok mnie, po raz pierwszy od początku okupacji, czuli się zupełnie bezpieczni na warszawskiej ulicy, nie mając pojęcia, że ja nie umiem strzelać i nawet nie wiem, jak odbezpieczyć granat. Prawdziwych powstańców, tych, co walczyli, nigdzie nie było widać. Mijając cywilów, którzy w coraz większej liczbie wylegli na ulice, kierowaliśmy się do browaru, oczekując równie entuzjastycznego przyjęcia.
         Nasz karabin maszynowy był najbardziej okazałą bronią, jaką dotąd widziałem w polskich rękach. Kule, olbrzymie, znacznie grubsze od zwykłych karabinowych i pistoletowych, miały kaliber 11,4. Żartowano, że jak się taką dostanie w głowę, to mózg uszami wychodzi. Na oczach tłumu nie uzbrojonych powstańców przemaszerowaliśmy przez podwórze browaru do magazynu, gdzie znajdowało się dowództwo kompanii. Lis z zadowoleniem obejrzał broń i pochwalił z umiarem. Nie było to typowe wyposażenie ani armii niemieckiej, ani armii polskiej, wzięli więc karabin maszynowy do rusznikarza. Wtedy dowiedziałem się, że był to amerykański thompson.


Okolice "Nordwachy"

Grupa żołnierzy batalionu "Chrobry I" przed zdobytym
bunkrem broniącym dostępu do "Nordwachy"

(...)

         Usiadłem i czekam. Różni podporucznicy, podchorążowie, podoficerowie, łączniczki, wpadali, pogadali i wypadali. Pojawił się także podporucznik Konar, ten w granatowej cyklistówce, o bladej, tłustawej, popryskanej piegami twarzy. Z miejsca mnie obsztorcował i kazał się wynosić. Po raz pierwszy postawiłem się, powiedziałem mu o thompsonie i że czekam na porucznika Lisa, który w tym czasie wyszedł.
         - Dostaniecie inną broń - obiecał Konar i kazał mi iść do mojego plutonu, jako że komenda dowódcy kompanii nie jest miejscem dla łazików.
         Nie usłuchałem. Inni podporucznicy, podchorążowie, sierżanci, plutonowi, kaprale także mnie się czepiali, ale zbywałem ich opowieścią o thompsonie i stwierdzeniem, że czekam na Lisa. Tak przeszła godzina lub dwie, zanim Lis wrócił. Musiał mnie widzieć wchodząc, ale potraktował jak powietrze. Odczekałem trochę, podchodzę, stukam obcasami, prężę się na baczność. Ledwie zacząłem:
         - Panie poruczniku, starszy strzelec Krok melduje się..., a Lis do mnie:
         - A wy co się tu kręcicie - mówi - odmaszerować do waszego plutonu. Na to ja na wpół zdławionym głosem:
         - Panie poruczniku, a gdzie jest mój karabin maszynowy?
         - Karabin maszynowy jest już na linii i nie jest wasz. Jest własnością Armii Krajowej. Nie zawracajcie mi głowy duperelami.
         Odwrócił się i, rozmawiając z innym oficerem, wyszedł. Inaczej wyobrażałem sobie kawalera krzyża Virtuti Militari. Tak zostałem obrabowany i rozbrojony po raz pierwszy. Szwendam się po podwórzu browaru, znowu jeden z kilkuset nieuzbrojonych, przygnębiony, z poczuciem osobistej klęski.


Mikołaj Dunin-Marcinkiewicz "Lis", d-ca Grupy Szturmowej "Lis"

(...)

         Granat za pasem to jedyne, co mi daje status uzbrojonego żołnierza, więc pilnuję go jak oka w głowie. Tak długo, jak go mam, przedstawiam pewną wartość bojową i siłę ognia. Jeśli go rzucę w Niemców, znowu stanę się kibicem.

         Wśród żołnierzy przechodzącego obok oddziału autor rozpoznaje swojego kolegę ze szkoły, Edka. Przyłącza się do tego plutonu należącego do kompanii "Wiernego", którym dowodzi "Kobuz". Otrzymuje służbowy karabin. Pierwszy raz zajmuje stanowisko bojowe będące ubezpieczeniem browaru od strony w której toczą się walki- ulica Towarowa.

(...)

         Wszedłem na chwilę do domu. Wracając zastałem poruszenie na barykadzie. "Gołębiarz" strzelił do powstańca, który spał na noszach, kula trafiła w mur może dwadzieścia centymetrów powyżej jego głowy. Odpryski cegły i tynku spadły mu na twarz. Rzeczywiście, jest dziura w murze, macam i ja, zapominając, że "gołębiarz" może strzelić jeszcze raz. Rozglądamy się po okolicznych domach i zastanawiamy, skąd ta kula przyleciała. W rachubę wchodzą trzy kamienice. Dookoła w ciemnościach widać zarysy ze stu okien. Każdy rozumie, że szansa znalezienia "gołębiarza" jest żadna, ale coś trzeba zrobić, skoro strzelił.
         Grupami, po paru, ruszamy na łowy. Jestem razem z Kawką. W trójkę wspinamy się klatką schodową na strych, palce na cynglach. Oczywiście nikogo nie ma i ciemno, choć oko wykol. Nie wiem dlaczego, ale wówczas powszechnie uważano, że "gołębiarze" strzelali ze strychów. Nikomu nie przyszłoby do głowy szukać ich na przykład na parterze. Skoro nie ma go na strychu, to może ukrył się wśród ludności cywilnej. Schodzimy więc do piwnicy, gdzie nocują mieszkańcy. Wołamy dozorcę domu, pytamy, czy czasem kto nie przyszedł z góry w ciągu ostatniej pół godziny. Nie przyszedł.
         - Czy są tu folksdojcze, Niemcy, Ukraińcy?
         - Nie ma - powiada.
         Wśród cywilów poruszenie, wszystkie oczy skierowane na nas. Pierwszy raz w życiu jestem jak na scenie. Najpierw czuję się trochę nieswojo, ale pewności dodaje mi szacunek i odrobina bojaźliwości w zachowaniu cywilów oraz przekonanie, że mi do twarzy w hełmie i z karabinem. Nasza misja dobiega końca. Wtem przychodzi mi do głowy, by spytać dozorcę, czy wśród ludności są obcy, którzy nie mieszkają w tym domu. Są i to nawet liczni. Każemy im stanąć z boku, osobno. Kawka ze stopnia piwnicznych schodów, z kolbą karabinu pod pachą i lufą skierowaną w stronę ludzi, przemawia do nich językiem Wiecha. Przy świetle lamp naftowych i świec jego wargi wyglądają jeszcze grubsze, nos bardziej kulfoniasty, a uszy więcej odstające. Zaczął wolno, ale w miarę gadania, rozkręca się i prawi, że my, powstańcy, walczymy, przelewamy krew, a oni tu ukrywają "gołębiarzy". Wstydzę się za niego i staram się zatrzeć złe wrażenie.
         Sprawdzam dokumenty napływowych. Kobieta około pięćdziesiątki, chłopak dwadzieścia dwa lata, blondyn, dobrze odżywiony - podają mi legitymacje z zakładu pracy. Oba nazwiska Miller. Matka i syn. Proszę, aby pokazali mi kenkartę, nie mają, zapomnieli wziąć wychodząc z domu.
         - Gdzie mieszkacie?
         - Na Powiślu - odpowiadają.
         To znaczy kilka kilometrów stąd. Mówią po polsku, jakby się tu urodzili. Myślę: Polak bałby się wyjść na ulicę bez kenkarty. W najlepszym razie Niemcy skuliby mu mordę i skopali. Pewnie folksdojcze, wyrzucili swoje kenkarty.
         - Pokażcie kartki żywnościowe - powiadam. Nie mają, zostawili w domu. Lufę już na nich wycelowałem i powiadam - jesteście folksdojczami, a oni ani me ani be, jak sparaliżowani.
         Tak wyłowiliśmy sześć osób. Wyprowadzamy ich na ulicę, już świta. Wiem, że żaden z nich do nas nie strzelał, ale nikt z nas tego nie mówi. Ustawiamy ich na pustym placyku pod szczytową ścianą bez okien, twarzą do muru. Zastanawiam się przez chwilę, co by tu efektownego powiedzieć do mojego blondyna.
         - Przez pięć lat jadłeś polskie masło, teraz będziesz gryzł polską ziemię.
         A on nic. Szczękam zamkiem karabinu dla pucu, by go więcej postraszyć. Nabój i tak mam w lufie karabinu na wypadek, gdyby uciekał. Nikomu śmiercią dotąd nie groziłem i odczuwam dumę, że takie ładne zdanie na poczekaniu wymyśliłem.
         Ogarnia mnie ciekawość i podniecenie, jak to jest zabić człowieka. Wpakować mu kulę w plecy, czy też z tyłu w głowę. Myślę, że to nie wypada. Nigdy jeszcze z karabinu nie strzelałem i boję się, że jeśli źle przyłożę do ramienia, jeszcze mnie kopnie i wybije zęby. Gdzieś na peryferii świadomości pojawia się lęk, że jeśli go zastrzelę, to stanie się coś takiego, czego nigdy w życiu nie odrobię. Wołam do tych pod murem:
         - Ręce wyżej - podnoszą ręce wyżej.
         - Stać na palcach - unoszą się na palcach.
         Zdumiewa mnie i podnieca, że robią, cokolwiek im każę, choć starsi ode mnie. Tymczasem Kawka rozochocił się na dobre, chce rozwalić wszystkich na miejscu jako dywersantów i bierze się do strzelania. Ja mu nie pozwalam, inni mnie popierają i po parominutowym sporze Kawka ustępuje. Dyskusja toczy się za plecami tych, co stoją twarzą do ściany. Na rozkaz, złapani niezgrabnie robią w lewo zwrot. Oni przodem z podniesionymi rękami, my z tyłu, idziemy pustą ulicą do Haberbusza. Podkute buty zgrzytają o kocie łby aż echo niesie. Nasi żandarmi (niektórzy poprzyczepiali już sobie żółte naszywki wzorem przedwojennych kanarków) przyjęli aresztowanych z otwartymi ramionami i zaraz zamknęli w garażu. Cierpieli na bezrobocie, gdyż liczba ich rosła z dnia na dzień, szybciej niż przybywało więźniów i jeńców. Oni jedni nie wyrywali się na ochotnika do akcji.


Władysław Wiśniewski "Kawka"


         W wypadzie z kolegami na Wolę, autor zdobywa umundurowanie niemieckiego lotnika, wojskowe buty i trochę amunicji do pistoletu.

         Wyglądałem na prawdziwego żołnierza, takiego, jakich nie było u Haberbusza. Wszystko na mnie niemieckie, od butów do hełmu, jak ulał. Na kołnierzu błękitnego munduru pomarańczowa naszywka, a na niej trzy srebrne ptaki w locie - pewnie plutonowego obrony przeciwlotniczej, bo lotnicy mieli żółte. Pasa tylko mi brakowało, takiego z napisem Gott mit uns. Już widziałem siebie otoczonego tłumem zachwyconych cywilów i ukrywających podziw byłych towarzyszy niedoli z epoki pętania się po podwórzu browaru.

         Autor zostaje zmuszony do powrotu do kompanii "Lisa". Ma nadzieję, że jest to tylko przejściowe, zostawia więc kolegom hełm, amunicję i pistolet. Ponieważ znów jest bez broni, próbuje po raz kolejny-bezskutecznie- odzyskać u porucznika Lisa zdobyty przez siebie karabin maszynowy. W końcu dostaje przydział do innego oddziału (porucznika Tadzika) oraz otrzymuje kolejny służbowy karabin. Zostaje wyznaczony na wysunięte stanowisko od strony dzielnicy Wola, w której toczą się zaciekłe walki. Stamtąd ruszyły do walki z Powstaniem siły niemieckiej odsieczy wysłanej przez Himmlera...

(...)

         Było jeszcze wczesne rano, gdy od zachodu doszło odległe dudnienie i niewyraźny pomruk, który odtąd nie ustawał. Cienie domów kurczyły się i ulica znalazła się w pełnym blasku słońca. Szyny jarzyły się jak ostrze noża, skrzyły się okruchy szkła, powietrze drgało nad rozpalonym brukiem. Z rzadka cywil przemykał wzdłuż ściany. Kręciłem się w kółko, rozglądałem, przysłuchiwałem i tak mi schodził czas.
         Minęło już południe, gdy pojawili się uciekinierzy, pojedynczo, po kilku, bez tobołków. Szli z kierunku, skąd od wielu godzin dochodziły odgłosy bitwy. Małomówni, nie przystając pomykali na wschód, w głąb miasta. Jedno tylko powtarzali - Niemcy wszystkich zabijają. Sprawiali niesamowite wrażenie, zwłaszcza oczy; takie oczadziałe twarze widzi się czasem u ludzi ocalonych z pożaru.
         Wewnątrz Fundacji Staszica cienie miotały się na wszystkie strony, już nikt nie wyglądał przez okna, jak przedtem. Właśnie znowu zacząłem rozważać, czy nie skoczyć tam, teraz już służbowo, by zasięgnąć języka, gdy nagłym szarpnięciem gęsty kurz poderwał się przysłaniając część barykady. Jak kłąb szarej waty zawisł na moment nieruchomo w powietrzu i z wolna spłynął z wiatrem. Kawałki kamieni spadły na skrzyżowanie i toczyły się podskakując po bruku.
         Przeczytałem wiele opisów bitew i przez lata wojny wypytywałem się byłych żołnierzy, jak wygląda z bliska eksplozja pocisku. Czy bębenki pękają, czy podmuch zwala z nóg i poraża oddech? Teraz zobaczyłem to sam.
         Najpierw chciałem strzelać i już się zmierzałem; w tej samej chwili pomyślałem, że nie ma sensu pakować karabinowej kuli z boku w barykadę, kiedy z przodu wali w nią armata. Więc popędziłem ku barykadzie, ale oprzytomniałem po kilkunastu krokach, i w porę, bo Niemcy dołożyli jeszcze dwa razy. Co będzie, jeśli piechota wejdzie na barykadę? Strzelić i biec po posiłki, czy od razu biec po nie.
         Nagle z tyłu jakiś powstaniec zaczął wrzeszczeć na mnie jak opętany, że wyglądam na Niemca, że już mi w plecy wycelował, zanim zobaczył biało-czerwoną opaskę, i że tylko jego przytomność umysłu ocaliła mi życie. Był trochę roztrzęsiony i też nie wiedział, co robić, poza tym że chciał strzelać. Wkrótce ktoś przyszedł, może był to sam podporucznik Tadzik, i zwinął nasze czujki. Tak się zakończyła obrona zachodniej strony Towarowej.


Zwłoki mieszkańców Woli pomordowanych przez Niemców.
W ciągu kilku dni Niemcy wymordowali około 40 tysięcy osób cywilnych (mężczyźni, kobiety i dzieci)
(fot: Stanisław Kopf, "Dni Powstania", Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1984)


         Wraz z kolegami zajmuje kolejne stanowisko obserwując jak ściana ognia i dymu z kierunku Woli zbliża się w ich kierunku. Zostają ostrzelani przez czołgi. Niemcy są tak blisko, że słyszy wydawane przez nich komendy. Wycofują się w głąb polskich pozycji.

(...)

         Poza barykadą zbiegowisko. Cywile pomieszani z powstańcami rozglądają się we wszystkich kierunkach. Jako jedyny z karabinem od razu zostałem otoczony przez kilku starszych ode mnie mężczyzn, którzy, by ułatwić mi pracę, wypatrywali Niemców. Sprowadzało się to do tego, że oni coraz to widzieli Niemca, a ja nie. Ten radził, jak trzymać karabin, by nie kopnął; tamten zaofiarował się strzelić za mnie, gdy po raz nie wiem który zawiódł mnie wzrok. Zacząłem denerwować się i pocić nie tyle ze strachu, ile ze wstydu, że moi doradcy więcej wiedzą o wojnie, są bardziej rezolutni ode mnie i już wywąchali, iż nie umiem strzelać. Co gorsza poznałem kilkunastu powstańców, współuczestników zbiórek na podwórzu browaru, a wśród nich kaprala Jura, kolegę z konspiracji. Wiele lat później widziałem podobną sceną na arenie w Meksyku. Niedoświadczony matador nie potrafił dobić słaniającego się, ciężko dyszącego byka i obaj stali, mierząc się wzrokiem. Tłum mężczyzn wdarł się na arenę, półkolem otoczył matadora i nuże zachęcać go do akcji.
         Nacisk opinii publicznej na mnie osiągnął punkt szczytowy, gdy zobaczono Niemca w odosobnionym oknie, hen, wysoko w szczytowej ścianie, odległej chyba ze sto metrów. Ugiąłem się pod presją z obawy, że mi zabiorą karabin albo się poskarżą.
         - Nie bój się pan, przyciśnij kolbę do ramienia.
         Serce mi waliło z lęku, że trzymam karabin za luźno, że mnie kopnie. To by dopiero było pośmiewisko, zwalić się po strzale na ziemię i popluć zębami! Celowałem w puste okno, to muszka była w lewo od okna, to szczerbinka w prawo od muszki lub na odwrót. Co docisnąłem kolbę do ramienia, lufa jechała w górę. Pociągnąłem cyngiel.
         - Dobrze, dobrze, trafił pan tuż koło futryny - zarzucili mnie komplementami - szkop się schował.
         Odryglowuję karabin, zaciął się, próbuję raz i drugi - łuska nie wypada. Wyjmuję zamek, cywile oglądają go, pokazują mi, że pazur wyciągu jest odłamany. Łuski z lufy w ogóle nie udało się wyjąć i karabin zepsuł się po pierwszym strzale. Mądrale tłumaczą mi, dlaczego złamałem pazur.

         Z zepsutym karabinem udaje się do rusznikarza. Z karabinu można strzelać, ale trzeba przy tym wykonywać skomplikowane czynności, jak muszkieter w XVII wieku. Zepsucie się karabinu było korzystne, gdyż wkrótce po odejściu autora w barykadę uderzył granatnik raniąc cywili i powstańców. Na jakiś czas, autor zostaje odesłany na Stare Miasto, będące wówczas na głębokim zapleczu walk. Po jakimś czasie zostaje znowu wysłany na Wolę, z kilkoma nieznajomymi powstańcami.

(...)

         Jest nas sześciu w ciemnym mieszkaniu, którego okna wychodzą na ulicę Chłodną zalaną światłem księżyca i blaskiem pożarów. Zaraz w prawo widać tę samą barykadę, gdzie po południu zepsułem karabin. Na lewo, w odległości 200 metrów, przy Fundacji Staszica, powinna stać barykada w poprzek Wolskiej, teraz niewidoczna w mroku i dymie. Stamtąd z ciemności ruszą na nas lada chwila. Poznaję strzelca Małego po głosie i wysokim wzroście. Raz po raz ktoś ostrożnie wygląda na ulicę. Całe życie koncentruje się na oknach. Mówimy półgłosem. Powoli orientuję się, że nikt tu nie dowodzi.
         Wkrótce dwa czołgi ruszają ku nam z Kercelaka, słychać motory, coraz głośniej. Mały wynajduje nową broń przeciwpancerną. Na jego komendę krzyczymy:
         - Uraaa, uraaa, uraaa!... i czołgi iskrząc cofają się ku Kercelakowi. Pierwsze w moim życiu starcie z bronią pancerną zakończyło się zwycięstwem. Od tej chwili głos Małego liczy się więcej od innych. Pociski rwą się na skrzyżowaniu poza nami i na barykadzie. Kurzawa, której nie przebija ani zielonkawa poświata księżyca, ani czerwony odblask ognia, wznosi się na kształt olbrzymich kalafiorów, pęcznieje, rośnie, kłębi się i zlewa w jedną chmurę. Przesuwam szafę pod okno, aby odłamki nie prysnęły do pokoju, gdyby pocisk uderzył we framugę. Pierwszy raz w życiu ustawiam meble jak chcę, nie pytając o pozwolenie. Znowu słychać motory. Podjeżdżają, biją z kaemów. Pod batutą Małego krzyczymy chórem "uraa, uraa" i czołgi znowu cofają się. Cieszymy się jak uczniaki, którym udało się nabrać nauczyciela.
         Ktoś się może zdziwi, dlaczego zamiast polskiego "hurra" wołaliśmy rosyjskie - "urra". Polskie "hurra" zbytnio trąciło harcerstwem, "urra" brzmiało groźniej, zapewne przypominało Niemcom wschodni front. Poza tym, polskie "hurra" trudniej jest wymówić od rosyjskiego "urra", a co dopiero wykrzyczeć.
         Znów pociski rwą się na skrzyżowaniu i kurzawa przesłania barykadę. Czarne sylwetki pokazują się z lewa po drugiej stronie ulicy. Strzelam, wyjmuję zamek, wsuwam pręt do lufy, wybijam łuskę, wkładam zamek, rygluję. Postaci już nie ma, a kulomioty biją bez przerwy. Z racji zepsutego karabinu ktoś przezwał mnie Muszkieterem. Wszystkim się to od razu spodobało i co raz to wołają: - Muszkieter tu - Muszkieter - tam. Muszkieter ma rację. Po głosie poznaję, że się uśmiechają.
         Biegnę na strych poszukać stanowiska, skąd można by było mieć na oku całą ulicę. Obchodzę mroczne, rozjaśnione blaskiem ognia mieszkania, zaglądając niemal do każdego zakamarka, bez lęku, że koledzy wycofają się nie czekając na mnie. Nigdy do nikogo nie miałem takiego zaufania, jak do tych kilku nie znanych mi cieni. Wszystkie drzwi są otwarte, ani żywego ducha. Słyszę tylko suchy trzask strzałów i stuk własnych, podkutych butów. Odnajduję okno w bocznej ścianie wychodzące na zachód, wprost na Niemców. Miejsce dobre na stanowisko kaemu. Stąd pewnie dałoby się dostrzec zarysy Fundacji Staszica, gdyby nie dym. Zbiegam na dół. W ciemności zaledwie sylwetki można odróżnić. Jesteśmy tylko cieniami i głosami, ale rozumiemy się, jakbyśmy się zawsze znali czy urodzili pod tą samą gwiazdą. Nikt nie rozkazuje. Rzucisz sugestię, jeśli ma sens, wszyscy wykonują. Gdy krzyknąłem "podsuwać szafę do okna", od razu paru podbiegło z pomocą. Jesteśmy wysepką życia, nocą, w pustym domu na płonącej ulicy. Już nie przypominam sobie, kto był ze mną, prawdopodobnie nigdy ich przedtem nie znałem i, poza Małym, może nigdy później nie spotkałem. Jeśli który żyje, to wszystko co pamięta o mnie, jest to, że jednego z sześciu zwali Muszkieterem.
         Wychylać się już nie można. Odróżniam znajomy dźwięk - zgrzyt kul ślizgających się wzdłuż naszej ściany i natychmiast dzielę się tym spostrzeżeniem. Niemcy musieli zauważyć błysk strzałów. Lepiej zmienić stanowisko.
         Czołgi znów się wolno toczą, a my stosujemy naszą wypróbowaną "Wunderwaffe".
         - Uraaa!, uraaaa! i, jak można było oczekiwać, czołgi zatrzymują się. Idę do ubikacji. Drzwi same zatrzaskują się za mną, a gdy wyskakuję z niej, widzę, że każdy spluwa, prycha i ociera twarz.
         - Muszkieter, na stanowisko ogniowe!
         Czarne sylwetki ukazują się z lewa. Strzelam, odstępuję w głąb pokoju, wyjmuję zamek, wsuwam pręt do lufy, wybijam łuskę, wkładam zamek, rygluję. Inni strzelają z okien. Karabiny maszynowe biją chyba do nas. Wielkie podniecenie, dwóch Niemców leży na ukos po drugiej stronie ulicy. Wypatruję, ale nic nie widzę. Pokazują palcami, tłumaczą gdzie, ledwo jednego zobaczyłem. Już nic nie mówię, bo jeszcze by mi który poradził: "Muszkieter, zdejm okulary". Niemiec leży u stóp dwóch kolumienek, chyba mundur na nim się pali. Ponad zabitym dom w ogniu. Im dłużej patrzę, tym mniej leżący wygląda na człowieka. To może tylko szmaty się tlą. Biegnę po pomoc do browaru Haberbusza.


Józef Gołębiowski "Mały" z Grupy Szturmowej "Lis"


         W drodze do browaru, autor napotyka uzbrojoną kompanię. Wyjaśnia jej dowódcy trudną sytuację na bronionej przez siebie placówce. Otrzymuje nowy karabin i jest mianowany przed frontem kompanii na kaprala. Sytuacja na Woli komplikuje się: część oddziałów wycofuje się na Stare Miasto. Niemiecka odsiecz przebija się daleko w głąb miasta na osi zachód-wschód. Na Woli, w rejonie cmentarzy, trwa w zażartej obronie zgrupowanie "Radosław", co daje dowódcom czas na zorganizowanie obrony Starego Miasta. Tymczasem autor jeszcze raz przyłącza się do kolegów z oddziału "Wiernego".

         Po przespanej nocy, zaraz po śniadaniu, zarządzono zbiórkę całego batalionu w ogrodzie Krasińskich - chyba to wymarsz z Warszawy. Pośród drzew, zwróceni ku szkole, stajemy półkolem kompaniami: Klim, Konar, Edward, Lis...
         Pod ścianą szkoły ustawiono prowizoryczny ołtarz. Najpierw msza polowa - bez sztandarów, bez orkiestry, bez mundurów, prawie bez broni.
         Msza polowa przed bitwą! Oczywiście bitwy nie będzie, zaraz pryskamy. Więc po co ta szopka? Oficerowie zawsze z księżmi ręka w rękę, wmawiają, że Bóg po naszej stronie. Marnujemy czas, a Niemcy nas otaczają. Złoszczę się i denerwuję, ale milczę. Podczas mszy przyklękam i wstaję jak wszyscy. Spod oka przypatruję się innym, czy biorą to poważnie. Kapłan błogosławi i daje absolutio in articulo mortis, czyżbyśmy rzeczywiście szli na śmierć?
         Tyle razy czytałem opis podobnej sceny. Rycerze i konie w zbroi, gąszcz kopii - na pagórkach pod wsią Grunwald. Wschód słońca czerwieni ostrza bagnetów i kos na polu pod Maciejowicami. Las, noc, księżyc, powstańcy z 1863 roku z dubeltówkami klęczą w śniegu.
         Przenika mnie dreszcz. Wokół skupione twarze. By odzyskać równowagę ducha, zaczynam filozofować... Oto nie wszyscy wrócą do domów, rozglądam się, może ten, może tamten, odgaduję, który... Każdy myśli, że kto inny...
         Po mszy oczekujemy wymarszu z miasta, ale spotyka nas niespodzianka. Wycieczka do niemieckich magazynów na Stawkach.


Zdjęcie z mszy polowej opisywanej przez autora.
Na pierwszym planie ksiądz kapelan, Henryk Cybulski "Czesław" udzielający błogosławieństwa In articulo mortis.


         Te magazyny na Stawkach, zdobyte przez oddziały zgrupowania "Radosław" zawierały, oprócz żywności, ogromne ilości niemieckiego umundurowania polowego w barwach ochronnych- "panterek". Od tej pory wszyscy obrońcy Starego Miasta, które w międzyczasie znalazło się w okrążeniu, będą jednolicie umundurowani. Kapral Krok również zakłada "panterkę". To jest trzecia warstwa odzieży jaką ma na sobie. Jest to jedenasty dzień Powstania. Oddziały "Radosława" wycofują się w walce z Woli na Stare Miasto. Oddział "Wiernego" uczestniczy w ataku na Stawki, który ma pomóc oddziałom "Radosława" w wycofaniu się.

         Pojawił się kapitan Kamień. Na jego rozkaz ruszyliśmy naprzód za przewodnikiem: biegiem przez ulicę, potem ruinkami, remizą tramwajową. Gwałtowna strzelanina nasiliła się. Zatrzymaliśmy się pomiędzy ścianami bez dachu, czy raczej przepierzeniami, zrobionymi z trocinobetonu. Zwykła kula mogła je przebić. Ssało mnie w żołądku. Włożyłem do ust kilka kostek cukru. Słyszałem, że na olimpiadzie maratończycy tak się pokrzepiali. Żar lał się z nieba, nie było przewiewu. Całe ciało miałem skąpane w gęstym, kleistym pocie. Znowu ruszyliśmy szybkim krokiem. Wkrótce otwarła się przed nami wolna przestrzeń - skarpa, a w dole zieleń ogródków działkowych. Nie odróżniało się poszczególnych strzałów, tylko warkot. Dławił mnie lęk; wiedziałem, że to się źle skończy. Czułem wibrowanie powietrza na twarzy. Ani muru, ani osłony, poza krzakami i drzewkami. Stojący na skarpie oficerowie wskazywali kierunek natarcia i poganiali. Jeden z nich wrzasnął na mnie:
         - Ten w okularach, prędzej, nie bać się!
         Zbiegłem w dół i padłem wśród krzaków. Za chwilę zgromadziła się część grupy Wiernego. Kobuz poprowadził. Zerwaliśmy się i po kilkunastu metrach znowu padliśmy na ziemię. Czołgamy się wśród jabłoni, grusz, śliwek, słoneczników, pomidorów; po kartoflach, marchwi, pietruszce, burakach. Gdy leżąc unoszę głowę, mój hełm Luft-Hilfs-Dienst zsuwa mi się na oczy i muszę go raz po raz poprawiać. Tu i ówdzie stoją murowane budki działkowiczów. Staram się przeskakiwać od jednej do drugiej. Stryjo wymyśla nam, że zdradzamy kierunek ataku, każe nam biec zygzakiem. Nie wiem, o co mu chodzi. Przecież Niemcy i tak wiedzą, że na nich biegniemy. Jego wrzask trochę dodaje mi otuchy. Pocę się straszliwie pod wełnianym mundurem lotnika i wodoszczelną panterką.
         Do tego plecak ciuchami wypchany, a w nim butelka koniaku. Pali mnie i drapie w środku. Język klei się do podniebienia, cukier z braku śliny ledwie się rozpuścił, gęsty syrop ścieka w dół gardła, krztuszę się - ani połknąć, ani wypluć - obym miał wodę zamiast wódki. Sidolówka zawadza. Pot zalewa okulary, spływa na oczy. Wciąż muszę ocierać czoło i brwi, poprawiać hełm, inaczej niedowidzę. Hełm LHD dla strażaków dobry, schodzi w dół aż do pleców, ale do czołgania się nie nadaje. O strzelaniu do Niemców nie ma mowy, bo i nie wiadomo, gdzie są, i przez gąszcz nic nie widać. Oglądamy się na skarpę, skąd ruszyliśmy, i biegniemy w przeciwnym kierunku zygzakiem. W końcu i skarpa skryła się za liśćmi. Stryjo i Kobuz podrywają się pierwsi, uważają, byśmy się posuwali linią i nie pogubili w gąszczu, ale i tak grupa się zmniejsza. Nie ma Edka. Widoczność niewielka, na kilkanaście kroków. Cały teren rozpada się na maleńkie poletka warzywne okolone krzakami agrestu, porzeczek, malin. Mnóstwo niskich drzewek owocowych i słoneczników. Uspokajam się coraz bardziej i nawet zaczyna mi się to podobać. Jak dotąd, pomimo huku, nikomu krzywda się nie stała. Już się nie podrywamy z ziemi, tylko czołgamy. Zdawałoby się, że to nie do nas strzelają, gdyby nie to, że czasem gruszka spadnie, śliwki się sypną, zaszeleści coś w koronie drzewa i zielony liść zawiruje w powietrzu. Wysokie podpórki od pomidorów wyskakują z ziemi. Któryś, leżąc na plecach, próbował dobrać się do jabłek; ledwo pierwsze kolbą strącił, inne same się posypały. Małe chmurki dymu wykwitają na wysokości kilkunastu metrów, daleko poza nami. W ochronnych mundurach musimy być niewidoczni.
         Pełzając dotarliśmy do skraju ogródków działkowych. Przed nami dolinka porosła trawą, rozdarta siatka druciana i na podniesieniu trzy budynki: biały, czerwony i różowy. Czterdzieści metrów otwartej przestrzeni. Przypłaszczeni do ziemi wypatrujemy Niemców. Teraz, szykując się do szturmu, zauważyłem brak sidolówki - musiała się odczepić przy czołganiu przez krzaki. Kobuz poderwał się, przebiegł już jedną trzecią i nie padł. Widząc to, my też się podnosimy i pędzimy za nim. Za chwilę wpadamy między budynki. Po lewej stronie, na końcu toru, już są powstańcy. Wbiegli na chwilę przed nami. Na peronie stoi szybkostrzelne dwudziestomilimetrowe działko wycelowane w stronę ogródków działkowych, a obok ogromne usypisko wystrzelonych łusek złocistomiedzianych. Włożyłem jedną na pamiątkę do lewej kieszeni panterki, nie wiedząc, że było to jedno z najważniejszych posunięć w mym życiu.


Stanisław Pietras "Kobuz"

Mieczysław Kalinowski, "Wierny"

(...)

         Początkowo na Starym Mieście jest spokojnie. Oddziały batalionu "Chrobry" otrzymują kwaterę w potężnym żelbetonowym gmachu zwanym Pasaż Simonsa. Jest to pozycja na zachodnim odcinku obrony Starego Miasta.
         Pasaż Simonsa stał się rodzajem targowiska niewolników. Dniem i nocą coraz to ktoś wpadał, żądając iluś tam ludzi na wsparcie. Już nie wołali, jak w browarze Haberbusza,... "dwóch chłopów z jajami", a tłum ochotników napierał. Brali dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu i przewodnicy podprowadzali nas do frontu, czyli na linię, jak się wtedy mówiło. Umacniało to nas w przekonaniu, że gdzie inni zawodzą, my musimy podpierać firmament, jak napoleońska stara gwardia. Skończyło się też regularne spanie. Po powrocie z akcji waliliśmy się na materace, a ponieważ nie wiedziało się, kiedy znowu nas poderwą, nie warto było się rozbierać; także ze względu na złodziejstwo. Najpierw przestaliśmy się myć, poza paru czyściochami. Zmienialiśmy tylko majtki i koszule, brudne rzucając do śmieci. To się nazywało żyć całą gębą! Potem przyszedł koniec codziennych zmian bielizny, brakowało czasu i ochoty na fasowanie z magazynów, połączone z przełamywaniem oporu strażników. Aby poprawić wentylację, rozluźniałem tasiemki bluzy pod szyją i rozpinałem oba rozporki - panterki i luftwaffe, gdy nikt nie widział. Skarpety nie tyle przepocone, co przenoszone, wyrzucałem i wkładałem świeże, aż wyczerpał się zapas w plecaku. Wtedy właśnie włożyłem ostatnie dwie pary w przewidywaniu bliskiego końca Powstania, nie zdając sobie sprawy, że obrona Starego Miasta jeszcze nie rozpętała się na dobre, a Powstanie zaledwie się zaczęło.


Żołnierze batalionu "Chrobry I" w Ogrodzie Krasińskich w okresie poprzedzającym bitwę o Stare Miasto

(...)

         Zaczynają się walki z Niemcami napierającymi na Stare Miasto od strony getta. Autor bierze udział w jednym z kontrataków.
         Usłyszawszy, że dobrze uzbrojony oddział, którego nazwa "Zośka" obiła mi się o uszy parę razy, zatrzymał się obok, przy Nalewkach, pod czwartym, poszedłem zobaczyć, kto zacz oni są. Powstańcy stali w klatce schodowej, ni to sztywno, ni to wiotko, w miarę brudni, bardziej szarzy niż usmoleni. Od razu odczułem bijącą od nich siłę, którą widoczne na twarzach zmęczenie jeszcze bardziej podkreślało. Odzywali się skąpo. Nagle zobaczyłem Basię, w panterce jak wszyscy. Od razu zrozumiałem, że pomarańczowe wyłogi Luftwaffe wypuszczone na bluzę panterki, oficerski pas inkrustowany i plecak z futerkiem tyle wrażenia robią, co pawie pióro zatknięte za pokrowcem hełmu. Rozmowa nie kleiła się, a już zupełnie utknęła, gdy niby to mimochodem pokazałem buraczkową opaskę z napisem GS LIS. Poraziła mnie świadomość, że oni wiedzą o wojnie coś, czego ja jeszcze nie rozumiem.
         Raz w ruinach Szczecina, miesiąc po wojnie, obszarpany i wymizerowany żołnierz niemiecki poprosił mnie o ogień. Takie to były czasy, że Niemcy nie mieli zapałek, a Polacy mieli niemieckie. Ani wysoki, ani blondyn i nie młodzik, ale jak stał, jak przypalił papierosa i oddał zapałki, jakimś nieznacznym, ale wyraźnym gestem podziękował! Po czymś poznaje się prawdziwych żołnierzy. Jest jakaś harmonia w ich ruchach, a może po prostu jest to pewien spokój tych, co przeżyli śmierć, nigdy jej nie ulegając. Jakby wszystko, co zbyteczne, wypaliło się w nich na zawsze.


Żołnierze batalionu "Zośka"

(...)

         Bitwa o Stara Miasto zaostrza się. Wskutek wzmagającego się ostrzału, nie można już chodzić po ulicach. Kapral Krok bierze udział w kilku nocnych atakach na Niemców.
         Pewnego ranka wypuściłem się na własną rękę, na obchód polskiej linii, do sąsiadów z prawa. Edek robił to często. Już dokładnie nie pamiętam, dlaczego wybrałem się z tą wizytą. Może odczuwałem granie w karty jako niezgodne z duchem czasów, może też chciałem zobaczyć popularnych kolegów z "Parasola", dogryźć im trochę i sprawdzić, czy nam dorównują. Planowałem odwiedziny także innych oddziałów dla zaspokojenia własnej ciekawości oraz by zaimponować kolegom od Wiernego znajomością spraw wojskowych z pierwszej ręki. "Parasolarzy" uważaliśmy za cwaniaków, którzy pierwsi będą wiedzieć, kiedy i którędy pryskać. Przewodnikiem duchowym i wzorem był mi Edek, który wciąż przynosił z punktu kontaktowego wywiadu AK i z zakonspirowanej komunistycznej komórki wiadomości nie zawsze dobre i nie zawsze prawdziwe, ale za to ciekawe.
         Wyszedłem przez wielkie okno naszej sypialni na tyły Pustej Sali, a stamtąd drabiną w dół za Pasaż, podwórkami do Długiej i na plac Krasińskich. Prościej, ale nie bezpieczniej, byłoby wyjść z Pasażu bramą na ulicę Wyjazd.
         Końcowy odcinek Długiej, pomiędzy Wyjazdem a Przejazdem, miał kształt wydłużonego prostokąta zakończonego masywnym pięciopiętrowym domem. Po lewej stronie stały kamienice różnej wysokości, po prawej - płaski Arsenał, a za nim niskie domki czy też ruiny nie dające osłony. Czasy już przyszły takie, że lepiej było nie kręcić się po otwartych przestrzeniach. Groźne były nie tylko granatniki i artyleria - ludzie wciąż padali również od tak zwanych zabłąkanych kul. Poza Arsenałem wznosiła się, często przesłonięta dymem, wieża kościoła; smukła, wysoka, jasnoszara, jakby spleciona ze stalowych szyn, coś z warkocza, coś z ryby piły. Trochę zbyt późno zaczęliśmy podejrzewać ją o związek z zabłąkanymi kulami.
         Nad wejściem do Pałacu Krasińskich zwisał otwarty, czarny parasol, godło stacjonującego tu oddziału. Był on najbardziej znany, jeśli już nie sławny na Starym Mieście i z tego powodu zgodnie krytykowany przez nacjonalistów i internacjonalistów od Wiernego. Oskarżano "Parasol" głównie o autoreklamę i zamaskowane tchórzostwo. Gdyśmy w pełnym rynsztunku z barwnymi chustami wokół szyi kręcili się po placu, nieraz się pytano, czyśmy z "Parasola". To tak jakby Słowaka nazwać Czechem. Gdy nas prowadzono do kontrataku, nieraz podkpiwaliśmy sobie - oho, pewnie "Parasol" znowu się zwinął. Sama nazwa łatwa do zapamiętania, przypominała o czasach, kiedy deszcz był jednym z problemów życiowych. W Polsce parasol w rękach mężczyzny bywał oznaką zniewieścienia i starokawalerstwa. Porucznik noszący parasol nie mógł zostać kapitanem, chyba że miał generała za teścia. Uszło jakoś uwadze Polaków, że Anglicy zbudowali imperium, nie rozstając się z parasolem i kaloszami.
         Pierwszy raz w życiu wszedłem do pałacu bez pytania, bez przewodnika, w podkutych butach. Byłem tu już raz mając jedenaście lat, z całą klasą, pod nadzorem nauczyciela. Nie pozwalano niczego dotykać i, jak wszędzie w muzeach, musiało się założyć miękkie flanelowe łapcie na buty, aby nie pobrudzić i nie porysować posadzki. W sali balowej na piętrze kilku "parasolarzy" siedziało na starożytnych fotelach w pewnym oddaleniu od okien, zerkając na ogród. Wielkie lustra popękane, białokamienne posągi bogiń i bożków podziobane, plafony poszczypane, tynk chrupał pod butami. Mówi się o majestacie śmierci człowieka. Ja wówczas odczułem majestat końca cywilizacji. Odwiedziny gościa z innego batalionu nie wzbudziły zdziwienia. Zaczęliśmy od wzajemnego wypytywania się o sytuację na naszych odcinkach, potem przeszliśmy do udzielania sobie rad i na końcu wyraziłem ubolewanie, że im się nie udało utrzymać Stawek i zdobyć Dworca Gdańskiego. Na to mi powiedzieli, że i oni i inne oddziały były na dworcu, ale tam nie ma co utrzymać czy obsadzić - same tory i parę baraków, które nie dają osłony. Uderzał brak entuzjazmu do Powstania i jakby znużenie. Z miejsca obudziło się we mnie podejrzenie, że krytykują Powstanie, a naprawdę to ogromnie im się podoba.
         Zaraz na lewo, na skraju parku, pod samym murem stały ławki, gdzie przed tygodniem, siedząc z Bajkopem, podniosłem spod nóg gorącą kulę karabinową. Wciąż miałem ją w kieszeni i nie omieszkałem pokazać. Opodal, na wprost okna leżał w trawie wypalony szkielet citroena, niedawno lśniący czarnym lakierem.
         Tyle mają amunicji - powiedział "parasolarz" z goryczą - przecież wiedzą, że nikt nie siedzi w samochodzie na ziemi niczyjej, a i tak coraz to po nim pociągną serię.
         Rzeczywiście, w wypalonym samochodzie widać stąd było dziurę przy dziurze. Jak głodny nie rozumie, że syty jada dla rozrywki, tak i my nie mogliśmy pojąć, po co tyle kul weń wpakowali. Niemcy wystrzeliwali nieprawdopodobne ilości amunicji. Najpierw to przerażało, potem uważano tę rozrzutność za oznakę tchórzostwa, później przyszło rozgoryczenie, a na końcu otępienie i rozpacz.
         Ścieżki wiły się wśród drzew i krzewów zalanych promieniami słońca. Podczas niemieckiej okupacji zapewne nikt ogrodu nie pielęgnował; zarastał zielskiem i trawą. Chyba po raz pierwszy od wieków park książąt Krasińskich ział pustką pomimo upału. Za to na jego skraju dookoła kilkuset ludzi w hełmach, czapkach, butach, wełnianych skarpetach wpatrywało się w zieleń, spływając potem i podrygując za każdym poruszeniem gałęzi i szelestem liści.
         Przyszedłem gotowy do zaczepki, wypatrując okazji, aby podrażnić tych lojalistów i propagandzistów, a skończyłem na powściągliwo-pozytywną nutę.
         Zaniechałem odwiedzania innych odcinków. Zabawa w harcerstwo, jak mawiał zapewne już nieżyjący, piegowaty podporucznik Kenar, skończyła się. Sytuacja pogorszyła się do tego stopnia, że każdy dzień wydawał się przedostatnim.


Żołnierze "Parasola"

(...)

         Nieprzyjaciel przestał też masowo używać ludności cywilnej do osłony piechoty i czołgów. Osłona ta miała umożliwić Niemcom podejście na małą odległość do naszych pozycji bez własnych strat. Powstańcy, uzbrojeni w znacznym procencie w rewolwery, i tak strzelali tylko z bardzo bliska. Gdy dochodziło do wymiany ognia, osłona rozpierzchała się, chyba że była dobrze powiązana. Niemcy, jeśli strzelali do uciekających cywilów - wystawiali się na ogień powstańców, jeśli strzelali do powstańców - cywile uciekali bezkarnie, a jeśli do jednych i drugich - rozpraszali ogień. Gdy Niemcy przestali stosować "żywe osłony", przypisywano to także interwencji naszych zachodnich sprzymierzeńców. Ktoś jednak, pamiętam, twierdził, że nie pędzą cywilów przed czołgami, ponieważ kości włażą w ogniwa gąsienic i czołgi nie mogą zakręcać.

         Powstańcy bronią Arsenału. Barykada łączy Arsenał i kwatery batalionu w Pasażu Simonsa. Na barykadzie znajduje się działko zdobyte podczas ataku na Stawki.


Ogród Krasińskich i powstańcy z batalionu "Chrobry I" ze zdobycznym działkiem

         Koło piątej po południu, bez przygotowania artyleryjskiego, z Białego Domu wybiegli na Nalewki Niemcy, z lewa na naszą prawą flankę do ogrodu Krasińskich. Stałem opierając lufę w otworze strzelnicy, gdy nagle wyskoczyły przede mną ciemne postacie. Nim pociągnąłem za cyngiel, już byli na jezdni. Dopadli do siatki.Strzelam, wprowadzam nabój do lufy, składam się do strzału, i gdy znowu celuję już kilka nieruchomych ciał leży na pustej ulicy. A to artylerzyści nie dali się zaskoczyć ani wystraszyć i wygarnęli do Niemców z armaty.
         Pojawił się porucznik Konar z paru powstańcami i widząc, że jeden Niemiec wstaje, zmierzył się. Któryś z jego żołnierzy podbił mu karabin: - Panie poruczniku, Polak nie dobija rannych! Niemiec zataczając się, zawrócił do Białego Domu.


Omawianie sytuacji bojowej w kwaterze dowódcy I kompanii w Pasażu Simonsa


         Widok trupów pobudzał mnie do filozofowania na temat śmierci. Udając człowieka głębokiego, wynajdywałem banały, które krępowałbym się wypowiedzieć na głos. Na przykład: ile mógłby on, poległy, dokonać w życiu; ile cierpień go ominęło; nigdy nie spotkamy się po wojnie; nawet nie wie, że już nie żyje. Śmierć młodego tak zaskakuje, jak widok pary nowiutkich, prosto z kopyta oficerek, stojących na skraju gościńca.
         Pomimo kanonady dookoła uderzał spokój w naturze podkreślony bezruchem postaci. Odnotowałem w pamięci miejsce, gdzie leżeli zabici żandarmi: kilkanaście kroków od bramy ogrodu Krasińskich w naszą stronę, pomiędzy dwoma szczerbami w podmurówce ogrodzenia. Starałem się odgadnąć, co Niemcy, naprzeciw nas, robią w tej chwili... zapewne to samo co ja - wpatrują się w poległych. Każdy ma wspomnienia, których czas nie wymazuje. Dla mnie jedno z nich, to to puste, pokryte pyłem skrzyżowanie, zieleń po obu stronach, rude pasmo ruin w dali, porozrzucane ciała w promieniach ukośnego słońca i radość zwycięstwa.

(...)

         Oczywiście, jak każdy, dbałem o swoje zdrowie, ale widok kul szczypiących mur opodal nie budził ani grozy, ani nie pobudzał skojarzeń w rodzaju dulce et decorum est pro patria mori; nawet rzadko zakłócał posiłek. Ostatnio przestałem się bać na wyrost - na przykład, że mogą do mnie strzelić za pięć minut. Doświadczałem lęku tylko wtedy, gdy do mnie strzelali, ale ani przedtem, ani potem.

(...)

         Co widzieli Niemcy patrząc ku nam z getta? Oprócz masywnej barykady, łączącej Pasaż z Arsenałem, rzucała się w oczy przesłona w wejściu z Nalewek pod arkady. Zbudowana z płyt chodnikowych, z symetrycznymi otworami strzelniczymi, miała wygląd dekoracji teatralnej. Wytrzymałaby uderzenie pocisku małego kalibru, ale 88-milimetrówka, w jakie zwykle były wyposażone "tygrysy" i działa szturmowe, zwaliłaby ją jednym strzałem. Niemcom najwidoczniej nie przyszło do głowy, aby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach krył się za płytami i dlatego okładali pociskami tylko barykadę, narożnik Pasażu i Pusty Dom. Biorąc nas za dojrzałych żołnierzy, choć bandytów, prowadzili walkę według prawideł sztuki wojennej, o których myśmy nawet nie słyszeli. Gdyby strzelili w przesłonę z płyt lub powyżej, pod łukiem arkady, trzeba by nas było, jak to mówiono, łyżką ze ścian zeskrobać.


Pożary nad zachodnią częścią miasta
widziane od strony Arsenału
Na pierwszym planie mur dawnego getta.

Barykada na ulicy Nalewki,
między Pasażem Simonsa a Arsenałem

(...)

         Pozycja w Arsenale jest ostrzeliwana przez niemieckie działa i czołgi. Autor bierze udział w niezwykle niebezpiecznym nocnym wypadzie na stanowisko niemieckie usytuowane w "Białym Domu" znajdującym się przed bramą Ogrodu Krasińskich. Za swą odwagę zostaje przedstawiony do odznaczenia Krzyżem Walecznych, jednak formalnie nigdy tego odznaczenia nie dostaje. Niemcy zawzięli się na barykadę, którą ostatecznie wysadzają za pomocą "goliata"- małego, zdalnie sterowanego pojazdu gąsienicowego nafaszerowanego materiałami wybuchowymi. Jeden z "goliatów wybucha w momencie, gdy autor znajduje się na barykadzie. Od potężnego wybuchu traci przytomność i ma kontuzjowane ucho. Kontuzja ta utrzyma się do końca Powstania. Kolega Edek zostaje ranny. W tym czasie Stare Miasto jest już tak zniszczone jak Stalingrad. Niemcy zdobyli Arsenał i od pozycji powstańców dzieliło ich tylko od 10 do 30 metrów.
         Linia obrony przebiega teraz w Pasażu Simonsa. W pewnym momencie Niemcy wtargnęli do wnętrza Pasażu, odcinając w nim grupę Powstańców, w tym autora. Sytuacja jest krytyczna, ale udaje się zorganizować kontratak. Podczas kontrataku, niemiecki karabin maszynowy zaciekle strzela do ukrywającego się za gruzem autora. Jak się później okazało, życie uratowała mu łuska od działka zdobytego na Stawkach, hamując impet wystrzelonej kuli, która znajdowała się teraz wewnątrz łuski, dzwoniąc jak grzechotka. W tym samym dniu, czeka go jeszcze jedna przygoda...


         Nagle ppor. Marian kazał mi wziąć jednego z siedemnastolatków, łącznika Muszkę i biec galopem do bramy domu nr 44/46; po drugiej stronie Długiej mieli być Niemcy. Po drodze włożyłem ociekający oliwą zamek. Ledwo dopadliśmy do bramy, na szczęście zamkniętej żelazną kratą od ulicy, gdy sztukas zawył nad dachem. Mówiono, że Niemcy rzucali bomby z opóźnionym zapalnikiem, podobno o 16 sekund. Zastanawiałem się, czy wyskoczyć na podwórze. Przemknęło mi przez myśl, że Marian wybrał mnie wiedząc, że nie zawiodę. Zresztą nie słyszałem uderzenia bomby w dach i stropy. W bramie widać nas było od ulicy, więc już chciałem się cofnąć, gdy zauważyłem pęknięcie wzdłuż sklepienia, które zaczęło się wybrzuszać powoli, jak na zwolnionym filmie. Szarpnąłem Muszkę, jeszcze zdążyliśmy skoczyć trzy kroki tyłem do wejścia na klatkę schodową, nim zapadła absolutna ciemność.
         Nie wiem, co bardziej dławiło mnie, strach czy pył. Nieostre dźwięki, dudnienie, chrobot, szum, aż zapadła cisza. Uchyliłem powieki. Jeszcze było ciemno, ale szybko się rozjaśniało - od czerni przez odcienie rudego aż do pełnego światła dziennego. Muszka stał obok. Jakby nas odkurzacz wydmuchnął z swego brzucha. Parsknęliśmy sztucznym śmiechem. Otarłem twarz, charknąłem, wyplułem i smarknąłem. Całą bramę zawaliło, oprócz wąskiej przestrzeni, którą można się było przecisnąć do kraty od strony ulicy. Przejścia z powrotem na podwórze, ku naszym, nie było. Za to klatka schodowa została nie naruszona, wystarczyło wejść na półpiętro i zeskoczyć.
         - Poczekajmy tu chwilę - rzekłem do Muszki - drugi raz nadleci, jeśli wyjdziemy teraz, wpakujemy się pod następną bombę, a dwa razy w to samo miejsce nie rzuci.
         Nie tylko doświadczenie bojowe podyktowało mi tę decyzję. Chciałem, by koledzy pomartwili się, uznali nas za poległych, a my wtedy wynurzymy się spod zwału gruzów jak z grobowca. Nie otrzepałem munduru, żeby wyglądał "lepiej". Muszka, gdyby nawet nie uległ memu autorytetowi, jako podkomendny, musiał słuchać rozkazu. Miałem rację, następny sztukas już zniżał się.
         Nie wiem, jak to opisać komuś, kto nigdy nie leżał pod bombami czy ogniem artylerii. Jak u dentysty - siedzisz na fotelu, zaciskasz dłonie na poręczy, krzyczeć nie wypada, na ucieczkę za późno. A masz wielką dziurę w zębie trzonowym i gdzieś w jakimś punkcie jest obnażony nerw. Dentysta boruje nie taką nowoczesną wiertarką - trzysta tysięcy obrotów na minutę z chłodzącym wodotryskiem, ale starożytną pedałówką. Modlisz się, by nie uderzył w nerw, całe ciało ci tężeje, zalewasz się potem. Dentysta przestaje wiercić, myślisz, że skończył, a on tylko poprawia pedał.
         Znurkował wprost na nas. Zacisnąłem powieki i poczułem podmuch. Chwyciliśmy się za ręce i znów ogarnęła nas noc. Dusiłem się, puściłem karabin, zakryłem twarz rękoma i tak oddychałem przez palce. Coś brzękało, podzwaniało, sypało się. Gdy ucichło, wiedziałem, że stoję, że nikt mnie nie odkopie i nikogo więcej nie zobaczę, i że ta ciemność pozostanie na zawsze.
         Powoli otwierałem oczy; było tak czarno, że nawet nie byłem pewien, czy je w ogóle otworzyłem. Nie ruszałem się, by nie wpaść do jakiejś dziury. Pomacałem dookoła, dotknąłem Muszki. Zaczęło się przejaśniać. Strop zawalił się na schody przed nami, a po prawej stronie wybuch przebił otwór w ścianie. Dzień ledwo się zaczął, a już "zmartwychwstałem" po raz drugi. Wspinaliśmy się po gruzie ostrożnie, próbując wpierw stopą, czy wytrzyma ciężar ciała. Skacząc po blokach zwalonego muru, zeszliśmy na podwórze. Kobuz ściągnął już ekipę do odkopywania. Wątpię, czy wiele by zdziałali, zwłaszcza pod ogniem granatników.
         Uradowani koledzy opowiadali, jak to sztukasy znurkowały nad sam dach. Nie sądzili, byśmy żyli, ostatni raz widzieli nas, gdy waliła się ściana. Muszka zachowywał się jak gdyby nigdy nic, twarz i mundur otrzepując bez pośpiechu, choć jak dotąd był to najtrudniejszy dzień w jego powstańczej karierze.

         Oto opis jednego dnia wypoczynku, kiedy oddział autora został wycofany z linii frontu.

         Oddział zatrzymuje się w małej kamieniczce przy Freta 13. Tutejsze domy w porównaniu z Pasażem przypominają domki z kart. Ostatnia godzina na Starówce. Jutro będziemy się przyglądać bitwie ze strychów Żoliborza, pojutrze z Puszczy Kampinoskiej. Leżymy na maleńkim podwórku. Gdy nie musisz stać, kładziesz się od razu i zamykasz oczy. Tak tu bezpiecznie, że nawet widok gwiaździstego nieba nie spędza senności z powiek. Nie wiem, że niemieckie granatniki stoją o niecałe trzysta metrów na Wisłostradzie. Za to od Pasażu odeszliśmy trzy ćwierci kilometra i wydaje się, że od Niemców dzieli nas nieskończone morze domów, a każdy dom jest fortecą.
         Pomimo nieustannego wykpiwania bratnich oddziałów, nigdy nie pozbyłem się myśli, że może w nich są lepsi żołnierze od nas. Czasem, a zwłaszcza teraz, dodaje mi to ducha. Sam nie wiem, czy mogę się uważać za odważnego człowieka. Niejedna niebezpieczna sytuacja już mnie przekonała, że nim jestem, gdy nieoczekiwanie jakiś drobiazg przerazi mnie i przygnębi i zaczynam wątpić. A nuż udaję tylko? Wówczas myślę - wszystko polega głównie na udawaniu. Jest to gra, wielka gra. Są tacy co wierzą, że ja nie udaję. Sam bacznie obserwuję tych nieustraszonych i niepokoję się, czy aby i oni nie udają. Nie wierzę, żeby człowiekowi koniec życia mógł być obojętny. Co będzie, jeśli się nawzajem przejrzymy? Tacy, co nie muszą udawać, pewnie ulepieni są z innej gliny.
         Wład?... Lis?... Wilit?... Wilit, kiedy w nas biją, zamiast się lękać, robi się zły, broda wysuwa mu się ku przodowi, dolne zęby zachodzą na górne, gotów kąsać - ani śladu strachu.
         Kapral Jur?... uprzejmy, powściągliwy, poprawny, zwięzły służbista. Bez rozkazu pod kule się nie pcha, ale lęku po nim nie widać, nawet gdy ucieka. Czyżby żołnierz z powołania, który zawieruszył się w życiu cywilnym, a teraz odnajduje siebie? Gdy myślę o Jurze, przypomina mi się opowiadanie o tym chłopie, który dawał synowi rady przed wyjazdem do szkoły do Krakowa: "Na przodek się nie pchaj, na zadku nie ostawaj, a środka trzymać się nie musisz".
         Za to Kobuz to cywil przebrany za żołnierza, widzę go za biurkiem sortującego papiery. Nawet gdy daje opeer, robi to podniesionym, ale cichym głosem, jakby krzyczał szeptem. Ugnie się czasem, ale nie łamie. Skądś bierze tę siłę, która pozwala mu przeskakiwać od stanowiska do stanowiska między uderzeniami pocisków, gdy inni kryją się pod stropami.
         Zosia Kos i Wanda Żydówka w ataku biegną razem z nami, bez broni. W nocnych wypadach czołgają się na czele kolumny. Pod granatnikami przemykają się wiele razy dziennie z Pasażu z meldunkami do dowództwa. Co też one czują? Nie boją się? Może wierzą, że ze śmiercią nie wszystko się kończy.

         Linia frontu przebiegająca przez Pasaż Simonsa utrzymywała się aż do końca walk na Starym Mieście, czyli do początku września 1944 roku.

(...)

         Wszystko robi się tu z narażeniem życia. Naturalnie, walczy się z narażeniem życia, także ucieka z narażeniem życia. Stoi pod otwartym niebem z narażeniem życia i kryje w piwnicy z narażeniem życia. Wychodzi na klatkę schodową za potrzebą z narażeniem życia. Żyje się z narażeniem życia.

(...)

         Gdy usłyszałem od Kobuza, że podał mnie do odznaczenia, pożądanie Krzyża Walecznych nabrało u mnie wymiarów wręcz samobójczych i omal nie skończyłem pośmiertnie udekorowany albo nie udekorowany. Dopiero spotkanie z "goliatem" przywróciło mi zdrowy rozsądek.
         Podobnie działo się z innymi. Nikt się już nie wstydzi opuścić pośpiesznie stanowiska, na które wykręca się lufa armaty. Zawiadamia się wtedy sąsiadów, jeśli czas pozwoli, i kryje się w innym, zwykle z góry upatrzonym zakamarku.
         W ciągu ostatnich dwóch tygodni podmuch wojny wyrwał z naszego ogona wszystkie pawie pióra. Trudno samego siebie poznać. Panterki straciły piękne kolory brzozowego zagajnika późną wiosną, a moja, o wzorze złotej polskiej jesieni, przypomina zeszłoroczne liście. Twarze ściemniały, sczerniały, policzki zapadły się. Barwne chusty poszły do plecaków.

(...)

         Ranni interesują się, gdzie walczy Wehrmacht, a gdzie policja i SS - temat, który nas mało obchodzi; nie poddajemy się, bo i tak w czapę. Cokolwiek powiem na pokrzepienie ducha, nic nie zmieni faktu, że dzieli nas szklana ściana. Ich jedyną nadzieją jest natychmiastowa kapitulacja Niemiec lub wejście Rosjan. Nie mogą liczyć na to, że ich rany wygoją się, zanim Niemcy wkroczą. My, zdrowi, możemy polegać na własnych nogach.
         W Pasażu jesteśmy nieco odizolowani, za to tu można dowiedzieć się nowin z pierwszej ręki od rannych, których znoszą ze wszystkich odcinków Starówki. Wśród okropnych nie brak i pocieszających wiadomości, ale te ostatnie zmieniają się z godziny na godzinę, jeszcze bardziej podkopując ducha. Rannym, nie mającym żadnego wpływu na swój los, nic innego nie pozostaje, jak spoglądać na zegarki i kalkulować, ile jeszcze czasu pozostało do wieczora. Od rana artyleria uwzięła się na wieżę Kościoła Garnizonowego obok, więc dla zabicia czasu i uspokojenia nerwów liczą wybuchy.
         Patrzę na leżącego w kącie komórki żołnierza niemieckiego, Austriaka. Niby to on taki sam jak my, a jednak inny. My, Polacy, żyjemy jakby pod wiecznym ciężarem grzechu pierworodnego i ciągle musimy pokutować, a jego każdy uważa za swojego. Każdy chciałby być Austriakiem w takich czasach. Nasi dla niego są grzeczni, nie tylko dlatego że Austriak i że może ocalić rannych, gdy jego koledzy przyjdą - Polakowi zależy na tym, aby obcy dobrze o nim mówili.


Szczątki rannych powstańców spalonych żywcem przez Niemców
na Starym Mieście (Archiwum Akt Dawnych)
(fot: Stanisław Kopf, "Dni Powstania", Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1984)

(...)

         Nadejście dnia -jak zwykle - zamiast ptasząt oznajmiają snajperzy. Półmrok jeszcze zalega w zakamarkach, zapadlinach, szczelinach, w głębi okien, i łatwo dopatrzyć się ludzkiego kształtu tam, gdzie go nie ma. Dołączają się peemy, kulomioty, działka szybkostrzelne bijące wolniej i z postękiwaniem, potem odzywają się większe kalibry i już nie ustają. Nie da się opisać całej tej strzelaniny, która dniem zlewa się w nieustanny warkot czy ryk. To, czego ucho doświadcza, trudno z czymkolwiek porównać. Może podobne wrażenie odniosłoby się stojąc między pionową skałą a wodospadem, gdyby tony wody przelatywały na głową. Albo gdyby znaleźć się w olbrzymiej jaskini z tysiącem maszyn do pisania, gdzie każda sekretarka wystukuje jedną stronę na minutę. Niemal każdego dnia zdarza się moment ciszy, ćwierć sekundy może, równie zdumiewający jakby wodospad przestał spadać i zawisł w powietrzu lub tysiąc sekretarek nagle uniosło razem ręce sponad maszyn. W następnej chwili wydaje się, jakby wszyscy naraz pociągnęli za cyngle.

(...)

         Już dawno osiągnąłem to stadium rozwojowe, że wolę strzelaninę od ciszy, która zwodzi. Dobry żołnierz samym słuchem rozpozna, co się dzieje, podobnie jak tubylec w dżungli amazońskiej bez otwierania oczu odgadnie kto, gdzie i do kogo się dobiera.

(...)

         Od dwóch dni nic się nie dzieje na naszym odcinku między Pasażem a Długą. Nie to, żeby front zamarł, raczej zamarzł. I my, i Niemcy takeśmy się wgryźli w gruzy i wstrzelali, że zaskoczenie stało się niemożliwe. Ani oni za dnia, ani my w nocnym ataku nie mamy szansy. Jeszcze tydzień temu można się było podczołgać Nalewkami pod Biały Dom, teraz tak się zacieśniło, że ziemia niczyja prawie nie istnieje. Zanim by się dobiegło te kilkanaście kroków do Pustego Domu czy do Arsenału, wyrosłaby przed śmiałkiem zapora z kul, jak drut kolczasty - tyle mają broni maszynowej. Niemcy zapewne myślą podobnie i dlatego zaprzestali nacierać piechotą.
         W czasie, gdy pełniłem służbę między Pasażem a Długą, wzdłuż uliczki Wyjazd lub w składzie kafelków, Niemcy więcej niż raz wdarli się do Pasażu od strony Nalewek, ale zostali wyparci w kontrataku. O tym dowiadywałem się dopiero wróciwszy na Salę Obrabiarek. Stanowisko w oficynie bardziej jest odizolowane, niżby się wydawało na pierwszy rzut oka. Wprawdzie otwiera się stąd widok na podwórza po obu stronach, ale tego, co się dzieje w Pasażu Simonsa, nie można zobaczyć. Widać tylko jego szczytową ścianę bez okien, a ruiny przesłaniają dojście do wielkiego okna. Zaś ze składu kafelków niewidoczny Pasaż Simonsa wydaje się odległym pancernikiem, a jego czoło przy Nalewkach, hen, daleko, jak za siedmioma górami i siedmioma rzekami.
         W ciągu całego oblężenia Pasażu tylko dwa razy odważyłem się przejść na drugą stronę wielkiego korytarza - z obawy przed nieznanym. Na tym właśnie polega wgryzanie się w gruz, że dokładnie wie się, gdzie wolno przebywać, a gdzie nie. Kule kruszą cegły z prawej strony, odłupują tynk z lewej, a ty leżysz sobie spokojnie pośrodku jak u Pana Boga za piecem, dopóki czołg nie zawita. Godzinami stoję w bramie oficyny patrząc jak raz po raz deszcz odłamków czy ceglanych okruchów omiata podwórza po obu stronach. Czasem mdli mnie i coś dygocze w środku.


Widok z wnętrza Pasażu Simonsa na skrzyżowanie ulic Długiej i Bielańskiej,
w głębi domy obsadzone przez Niemców. Zdjęcie wykonane w czasie walk.

(...)

         Tydzień pracy żołnierza Starego Miasta to 168 godzin, bez mała 700 kwadransów, a ile minut! A gdy pruli po mnie z kaemu, to już nie minuty, ale i sekundy się dłużyły. Tydzień temu byłem jeszcze dziecinny w porównaniu z mężczyzną, którym teraz jestem.
         Teraźniejszość pochłania mnie bez reszty i ani mi przyszło do głowy pisanie pamiętnika dla potomności. Nawet gdyby ktoś mi poradził - pisz, i tak uważałbym, bez względu na to, który to był dzień Powstania, że już za późno, że wszystko, co najważniejsze, co warte zanotowania, jest poza mną. Pisać pamiętnik, choćby pięć minut dziennie, to pięć minut stracone dla życia, a może i dla ratowania życia. Teraźniejszość można było sobie przedstawić w postaci wąskiej jak klinga miecza smugi oślepiającego światła, sunącej coraz to szybciej i szybciej przez obszar absolutnej ciemności, ukazującej na moment coraz to inne twarze, konfiguracje, widnokręgi, kontury. Gdy tylko policzki przestawały piec i puls wracał do normy, wydarzenie zapadało się w przeszłość, podobnie jak przy nowym obrocie ruletki, poprzedni przestaje się liczyć. Im dłużej trwało Powstanie, tym trudniej było wyobrazić sobie jego koniec, choć niemal każdy dzień wydawał się przedostatnim. Tyle wrażeń, obrazów nakładało się nieustannie i pod takim ciśnieniem, że początek zamazywał się we mgle oddalenia. Jakby to nie ja, ale mój brat bliźniak kiedyś walczył na Woli.
         Wojny nawet z ekranu nie znałem, gdyż zgodnie z kodeksem obyczajowym polskiej inteligencji przez całą okupację nie poszedłem do kina. Nie widziałem żadnego reportażu z frontu, a więc na Powstanie wybrałem się nawet wzrokowo nieprzygotowany. Bardzo się zmieniłem od czasów Woli, jakbym przeskoczył z przedszkola do uniwersytetu. Gdyby jeszcze raz przyszło nam walczyć o Chłodną, takimi żołnierzami, jakimi teraz jesteśmy, wstrzymalibyśmy te parę czołgów i batalion kryminalistów SS, grając w brydża.

(...)

         Więc wciąż zastanawiam się nad innymi sposobami ocalenia. Na przykład przebrać się za cywila... odrzucam tę myśl, nie rozstanę się z bronią, zresztą mężczyzn pewnie rozwalą. Przekraść się samemu przez linię niemiecką ostatniej nocy? Sam nie odważę się, ale z Edkiem bym zaryzykował. W końcu wpadam na lepszy pomysł, zamelinuję się w jakimś zburzonym domu, w szczelinie pomiędzy blokami muru, gdzie nikt nie odważy się szukać. Wiele razy wyobrażam sobie taką scenę: powstańców już nie ma. Noc, cisza. Sam, ukryty w szczelinie. Światło dnia zaczyna się sączyć. Nagle znajomy wrzask:
         - Rrraus, rrraus, alle raus!
         Na samą myśl o tym zapiera mi oddech... Przytłumione eksplozje, rzucają granaty do piwnic dla zachęty, aby prędzej wychodzić. Tupot nóg... pojedynczy suchy trzask rewolwerowych strzałów... dobijają rannych... krzyk... niezrozumiałe szczekanie... Serie pistoletów maszynowych... rozwalają podejrzanych... Przycicha... kroki, głosy... przeszukują ruiny... eksplozje granatów... czasem krótka seria... pojedyncze strzały.


Po upadku Starego Miasta, Niemcy przeszukują opuszczone przez Powstańców ruiny.
(fot: Stanisław Kopf, "Dni Powstania", Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1984)

(...)

         Zwykle przydzielano mi za towarzysza kogoś mniej doświadczonego lub po prostu młokosa z dawnej kompanii Lisa. Z innymi zdaje się było podobnie, choć Cygan i Pietrek często stali razem. W trudniejszych chwilach chciałem być blisko Wilita, Ochotnika, Małego, Jabłońskiego. Później zauważyłem, że i do mnie niektórzy powstańcy garnęli się w niebezpieczeństwie.
         Do dziś nie wiem, czy mniej się bałem od innych, czy tylko lepiej udawałem. Nie mogłem sobie wyobrazić, bym został ranny, podobnie jak niektórzy ludzie nie mogą sobie wyobrazić, że świat będzie istniał bez nich. Pomimo tej pewności bytem pedantycznie ostrożny.
         Wybierałem starannie miejsce, gdzie stać, tu czy o pół kroku dalej; dokładnie planowałem, jak ustawić meble. Nie wszyscy powstańcy, nawet najbardziej otrzaskani z walką, byli aż tak zapobiegliwi. Zachowywałem się jak linoskoczek przed występem lub odpowiedzialny i doświadczony chirurg, który nie pominie niczego, by zwiększyć szansę pacjenta.

(...)

         Nagle o zmroku przeraziła mnie myśl, że Niemcy chcą nas zabić i że są tak blisko. Umrę, myślałem, umrę, umrę... i to słowo nie opuszczało mnie ani na chwilę i im dłużej się obracało w mym umyśle, tym mniej je rozumiałem. Patrzyłem po twarzach kolegów dopatrując się trwogi. Czy aby nie uciekną? Obawiałem się zasnąć, na wpół drzemiąc, coraz to otwierałem oczy, by sprawdzić czy wciąż są. Ale powstańcy jak zwykle snuli się pomiędzy maszynami. Wilit wydobył butelkę koniaku i obchodził wszystkich od Wiernego, nalewając każdemu po dobrym łyku do szklanki.

(...)

         Ostatnio spokojniej u nas. Wprawdzie amunicja do piatów wyczerpała się, ale benzyny jeszcze trochę zostało. Czołgi nauczyły się moresu i nie podjeżdżają w zasięg rzutu litrówką. Wojna przerodziła się w pozycyjną i by oddać to, co się dzieje, trzeba się wciąż powtarzać. Łatwiej było opisywać bitwę za dawnych czasów i czytelnikowi przyjemniej się czytało: grenadierzy w niebieskich pan-talonach i białych szelkach na czerwonych kurtkach biorą na bagnety kanonierów odzianych na czarno, huzarzy w żółtych czakach z pióropuszem umykają przed ułanami w pomarańczowych pantalonach... itp, itd.
         Współczesna wojna ruchowa wprawdzie jest mniej barwna, ale też nieźle się o niej czyta. Czołgi rozjeżdżają kłęby drutu kolczastego, podpalone benzyną umykają jak żywe pochodnie, wylatują w powietrze na minach, samoloty spadają jak płonące komety itd.
         Najnudniejsza w czytaniu jest wojna pozycyjna. Śmierć jakby włożyła czapkę niewidkę. Nie widać jej, gdy się zbliża. Widać tylko, kiedy uderza i to nie zawsze.
         Dawniej grozę budziły odrąbane ręce, nogi, głowy, pierzasta strzała tkwiąca w piersi. Teraz człowiek zabity często wygląda tak samo jak za życia, tylko że blady. Nieoczekiwanie powietrze pęka nad głową lub ziemią pod nogami jak w wojnie duchów. Jak to opisać i nie zanudzić czytelnika? Z jednej strony nie można przecież przypominać mu raz po raz, że kulomioty i pistolety maszynowe biją bez przerwy, podobnie jak w powieści z czasów pokoju zbytecznym byłoby częste podkreślanie faktu, że bohater odżywia się cztery razy dziennie, oddycha szesnaście razy na minutę i tak dalej. Z drugiej strony, jak nie przypominać? Gdyby nie kule, byłyby to manewry albo majówka.
         Ktokolwiek opisuje współczesną wojnę, potyka się o ten sam problem i dlatego autorzy wymyślają najróżniejsze czasowniki, by czytelnika nie zanudzić powtarzaniem. W książkach karabiny maszynowe, poza zwykłym strzelaniem, ostrzeliwują, wstrzeliwują się, strzelają rzęsiście, poza tym terkoczą, grzechoczą, turkoczą, klekoczą, prują, biją, koszą, szczękają, szczekają, ujadają, wściekle odszczekują się, grają, stukają, wystukują, jazgoczą, szyją kulami, plują ołowiem, omiatają ogniem, prażą, prażą aż miło (jeśli nasze), zaklaszczą znienacka i zagdaczą, gdy trzeba. Inne bronie też mają własne głosy, jak i wszystko, co żyje. Pocisk granatnika spada bezszelestnie jak jastrząb. Jeśli nie stoisz zbyt blisko, poznasz go po szSZSZ w momencie, gdy uderza. Tamten znowu pocisk oznajmia swe zbliżanie dudnieniem, jakby zwierz jaki galopował po niebie. Sześciopalcowa wyrzutnia wpierw porykuje głosem ochrypłej krowy razy sześć. Po kilku sekundach, jeśli rakiety lecą nad tobą, posłyszysz delikatne świergotanie z wysokiego nieba, a na końcu klap klap klap klap klap KLAP. Jakby trzasnął drzwiami razy pięć, a za szóstym zastrzasnął. "Gruba Berta" wyje głosem nie do opisania, przypomina miczurinowską krzyżówkę - karetki pogotowia z hipopotamem. Nigdy nie słyszałem hipopotama, ale zobaczywszy, jak się rozdziawia, aby połknąć bułkę, można sobie wyobrazić, jaki gruby ma głos. Pocisk "Berty" zniża się i cichnie na moment. Jeśliś niedoświadczony, pomyślisz: niewypał. Nagle strzępy domów i odłamki wzbijają się pod niebo... świszcze, gwiżdże, brzęczy, rzęzi, furkocze, jakby to nie pocisk, ale fortepian spadł z nieba. Wszystko, co lecąc wyje i bulgocze, mało mnie obchodzi - im głośniej, tym mniej, bo spada na centrum Starówki.


Niemcy ostrzeliwują z ciężkiej broni Stare Miasto
z terenu ruin dawnego getta

Skutek ostrzału

(fot: Stanisław Kopf, "Dni Powstania", Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1984)

(...)

         Gdziekolwiek by spojrzeć (często podobne zwroty napotyka się w poetyckich opisach pobojowisk), kominy sterczą smutnie ku niebu, balkony zwisają żałośnie, oczodoły okien spoglądają ponuro, wyrwy w ścianach szczerzą zęby, blachy skrzypią jękliwie... Ogród Krasińskich z każdym dniem starzeje się o tydzień. Liście pożółkły, pordzewiały, opadają i dziwnie wygląda ten lasek o kolorach późnej jesieni, gdy żar leje się z nieba.


Ruiny Starego Miasta, widoczny Rynek.
Fot. Wiktor Brodzikowski, Warszawa 1945-1950 w fotografiach; wydawnictwo Brodzikowski, Warszawa 2005

(...)

         Najbardziej zagadkowym z oficerów jest Wład.
         Wład nie pasuje do żadnej kategorii. Z jednej strony jest pełen życia, zażartuje, z każdym porozmawia, jeśli czas pozwala. Głosu nie podnosi, porusza się energicznie. Nawet gdyby wdział frak, poznałbyś żołnierza; z drugiej strony... uderza jego szara, pogodna, a jednak obojętna twarz. Nie znać po nim lęku, napięcia, jakby już raz zmartwychwstał i wszystko wiedział o śmierci. Dlatego chyba krążą plotki, że pije eter. Snuje się, jak duch opiekuńczy Pasażu Simonsa. Spokojniej się drzemie wiedząc, że gdzieś tam wysoko czuwa Wład-snajper o jastrzębim wzroku. Sam nieraz się uśmiecham, gdy zatrzymuje się na Sali Obrabiarek, odpowiadając na przyjazne zaczepki. Mówi się o dobrym dowódcy, że jest ojcem pułku. Wład zasługiwał na tytuł wujka albo dziadka batalionu, nie sposób było odgadnąć jego wieku. Pomagał, ale nie wtrącał się.
         Jeden z jego szóstki opowiedział mi następujące zdarzenie. Wspinali się na szczyt Pasażu. Im wyżej, tym więcej na czworakach. Wład podsunął się do okna i przez lornetkę przeglądał okolicę. Jak zwykle oczekiwali, że to ostatnie spojrzenie na świat, jeśli nie ich wszystkich, to na pewno jego. Wład zauważył zamaskowany granatnik i podał lornetkę do tyłu. Mój rozmówca, nie mając wyboru, stanął obok Włada i przyłożył lornetkę do oczu.
         - Widzisz skurwysyna? - spytał kapitan.
         - Widzę, widzę. Ręce mu się trzęsły, nic nie zobaczył, ale nie chcąc pokazać Władowi, że się boi, odstał z lornetką przy oczach tyle sekund, ile należało.


kpt. Pilot Wiktor Dobrzański "Wład"

(...)

         Zestawienie meldunków napływających z frontów świata i z odcinków Starego Miasta, czasem opóźnionych, czasem przedwczesnych, wygląda mniej więcej tak:
         Piątek, 18 sierpnia - Amerykanie zajęli Chartres i Orlean. Na Starym Mieście odparto natarcie na PWPW, PKO, fabrykę Quebracho, Katedrę, pałac Mostowskich, Ratusz i pałac Blanka. Nieprzyjaciel opanował Kościół Kanoniczek.
         Sobota - Amerykanie przekroczyli Sekwanę na północ od Paryża. Na Starym Mieście odparto natarcia na PKO. Walka toczy się wewnątrz Katedry. Nieprzyjaciel przeniknął na Bielańską pomiędzy pałac Radziwiłłów i Bank Polski, przeciwnatarcie z pałacu Radziwiłłów odrzuciło go na Tłomackie. Odparto natarcie na Ratusz z Opery i z Kościoła Kanoniczek. Nieprzyjaciel opanował fabrykę Quebracho, w przeciwnatarciu odzyskano fabrykę, z wyjątkiem garaży. Pałac Mostowskich broni się.
         Niedziela - Rosjanie uderzyli na Rumunię, Amerykanie przekroczyli Sekwanę na południe od Paryża. Na Starym Mieście nieprzyjaciel opanował pałac Radziwiłłów i północne skrzydło Banku Polskiego. Odparto natarcia na ulicę Boleść, Ratusz, pałac Blanka, szpital Jana Bożego i PWPW. Opuszczono pałac Mostowskich. W godzinach wieczornych nieprzyjaciel wdarł się do kotłowni szpitala Jana Bożego.
         Poniedziałek - Rosjanie przerwali front w Rumunii. Amerykanie zajęli Wersal i Fontainebleau. Na Starym Mieście, po wysadzeniu pozycji nieprzyjaciela, odzyskano północne skrzydło Banku Polskiego. Wyparto nieprzyjaciela z pałacu Radziwiłłów i Kościoła Kanoniczek. O godzinie 12 przez wyrwę w ścianie wdarł się do środka Katedry oddział nieprzyjacielski z czołgiem. Mimo odrzucenia piechoty, nie udało się zbliżyć do czołgu. Wieczorem nieprzyjaciel opanował drukarnię PKO. Odparto natarcia na Ratusz, pałac Blanka i szpital Jana Bożego.
         Wtorek - Rosjanie zajęli Jassy. Amerykanie zlikwidowali kocioł pod Falaise. Na Starym Mieście nieprzyjaciel opanował ruiny po wschodniej stronie PWPW. Odparto natarcia na Ratusz, Kanoniczki.
         Środa - Francuzi i Amerykanie przebili się do Paryża, w mieście powstanie. Przewrót w Rumunii, Antonescu aresztowany. Na Starym Mieście odparto natarcie na Jana Bożego, garaże Fiata i PWPW.
         Czwartek - Rosjanie zajęli Kiszyniów, Anglicy - Grenoble. Amerykanie otoczyli Paryż. W Paryżu walki uliczne. Na Starym Mieście odparto natarcia na PWPW, zakłady Fiata, ulicę Boleść, Katedrę. Nieprzyjaciel opanował zachodnią część szpitala Jana Bożego, w kontrataku oczyszczono szpital, ale nieprzyjaciel utrzymał się w kaplicy. Utracono pałac Radziwiłłów.
         Piątek - Anglicy zajęli Avignon, niemiecka 6. armia otoczona pod Kiszyniowem. Kapitulacja Niemców w Paryżu. Na Starym Mieście odparto natarcia na Ratusz, Kanoniczki i PWPW. Odzyskano pałac Radziwiłłów.
         Sobota - Bułgaria ogłosiła neutralność. Resztki szóstej armii skapitulowały. Twierdza Ismailla w delcie Dunaju zajęta przez Rosjan. Na Starym Mieście odparto natarcia na Bank Polski, Ratusz, pałac Blanka i ulicę Boleść. Nieprzyjaciel opanował pałac Radziwiłłów, Quebracho i środkową część PWPW. W nocnym kontrataku odrzucono nieprzyjaciela z PWPW, obsadzając parter i pierwsze piętro, nieprzyjaciel utrzymał się na wyższych piętrach. W godzinach wieczornych wyparto nieprzyjaciela, który obsadził nawę główną Katedry. Nie udało się wyprzeć nieprzyjaciela, który się włamał do Jana Bożego.
         Niedziela - Anglicy zajęli Marsylię. Rosjanie zajęli Galacz w delcie Dunaju. Amerykanie przekroczyli Marne. Na Starym Mieście rano nieprzyjaciel obsadził nawę główną Katedry, w kontrataku oczyszczono wnętrze Katedry. W godzinach popołudniowych nieprzyjaciel ponownie wdarł się do Katedry. Z fabryki Quebracho nieprzyjaciel atakował ulicę Mostową. W PWPW odzyskano część zachodniego bloku.
         Poniedziałek - Anglicy zajęli Tulon. Na Starym Mieście nieprzyjaciel opanował ruiny Katedry i PWPW. Odzyskano magazyny fabryki Quebracho. Odparto natarcia na zakłady Fiata, Ratusz i ulicę Mostową.
         Wtorek - Rosjanie na przedmieściach Bukaresztu, Amerykanie zajęli Reims. Na Starym Mieście nieprzyjaciel opanował front Ratusza i pałacu Blanka oraz kościół Kanoniczek. W przeciwnatarciu odzyskano część kościoła. Odparto natarcie na Mostową.
         Środa, 30 sierpnia - Rosjanie zajęli Ploeszti i Bukareszt. Na Starym Mieście wyrzucono nieprzyjaciela z Ratusza i pałacu Blanka. Odparto natarcia na Mostową. Natarcie nieprzyjaciela z PWPW i Jana Bożego na zakłady Fiata odparto, jednakże udało się nieprzyjacielowi obsadzić magazyny Fiata.


Walki na Starym Mieście: po lewej Niemcy

... po prawej Powstańcy.

(Fot. po lewej stronie: Stanisław Kopf, "Dni Powstania", Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1984,
fot. po prawej stronie: Witold Romański w "Powstanie Warszawskie 1944 okiem polskiej kamery",
Wydawnictwo Interpress Warszawa1989 r.)

(...)

         Nieśli Włada na kocu. Schodziliśmy powoli, aż do podziemi. Coraz to nowi do nas dołączali. Położyli Włada przy samym wyjściu do ogrodu, u podnóża schodów, gdzie zaczynał się rów dobiegowy. Powstańców wciąż przybywało, otoczyli go półkolem. Ci, co go nieśli, jego właśni ludzie, przyklękli. Najdalszych ledwo w mroku dało się odróżnić.
         Dostał w czoło, w górny lewy kąt. Bruzda od kuli gubiła się gdzieś we włosach. Podałem beret. Włożyli mu na głowę, zakrywając ranę. Leżał zwrócony ku światłu, ani skrzywiony ani uśmiechnięty - odprężona, obojętna szara twarz, pokryta pajęczyną drobniutkich zmarszczek. Wtem jeden z jego ludzi, o pseudonimie Czarny, pochylił się nad Władem i okropnym głosem zawołał:
         - Kapitanie!... dlaczego nas zostawiłeś? Kapitanie! Kapitanie!
         Aby się opanować, starałem się sobie przypomnieć, że kiedyś czytałem opis podobnej sceny. Tak mnie dławiło w gardle, że aby się w głos nie rozpłakać, zacisnąłem pięść na lufie z całej siły, odwróciłem oczy od Włada i skierowałem wzrok na powstańców. Karabiny, rewolwery, hełmy, panterki, bandaże. Łzy ściekały po brudnych twarzach.

         Przyszły ostatnie dni sierpnia 1944 roku. Powstanie trwa już jeden miesiąc. Wobec wyczerpania się możliwości dalszej obrony Starego Miasta, dowództwo decyduje o akcji przebicia się do Śródmieścia. Próba ta kończy się niestety niepowodzeniem. Oddziałom batalionu "Chrobry I" nie udaje się nawet dotrzeć na stanowiska wyjściowe do natarcia z powodu utknięcia w tłumie cywili pragnących opuścić Starówkę wraz z wojskiem. Po tej nocy przychodzi ostatni dzień Pasażu Simonsa. Nadlatują niemieckie samoloty i zrzucają bomby na budynek, który zawala się grzebiąc pod swoimi gruzami ponad 200 Powstańców batalionu. Autor poszedł w tym czasie się umyć i dlatego uniknął bomb. Znajduje się teraz na skraju wyczerpania nerwowego.

(...)

         Dziesiątki razy oglądałem stąd Pasaż. Zawsze niezmienny, niezłomny jak skała, górował nad okolicą. Teraz Pasaż wyglądał jak wypatroszony olbrzym i wydawał się jeszcze wyższy.


Ruiny Pasażu Simonsa, zdjęcie wykonane po zakończeniu wojny. (fot. Jan Kurdwanowski)

(...)

         Niewyraźne postękiwania i jęki od czasu do czasu dobywały się od dołu. Pomyślałem o mydle. Gdyby mi go nie ukradli, umyłbym się wcześniej, zdążył na Salę Obrabiarek pod bomby i leżałbym teraz w ciemności pod gruzem razem z nimi. Nagle, chyba po raz pierwszy uzmysłowiłem sobie, że parę metrów niżej są Wilit, Pietrek, Góral, Jasio, któremu powierzyłem mój karabin i złoto, Marian, Zosia z blizną na szyi, Bajkop, Ochotnik, Stryjo, Maniuś, Wanda Żydówka...


Powojenna ekshumacja zwłok żołnierzy batalionu "Chrobry I"

Wanda Błazucka, "Żydówka"

(...)

         Wtem od Arsenału przez megafon doniosły głos zawołał:
         - Powstańcy!... Podziwiamy wasze bohaterstwo!... Sami wiecie, że dalsza walka nie ma celu... Szkoda waszego życia... Poddajcie się!... Wyjdźcie z bronią w ręku!... Będziecie traktowani jak jeńcy wojenni zgodnie z konwencją genewską!... Powstańcy, podziwiamy wasze bohaterstwo!...
         Mojżesz na górze Synaj mniej był chyba zaskoczony, gdy usłyszał głos Boży. Stamtąd, gdzie śmierć się zagnieździła, spod arkad niosła się teraz polska mowa. Poczułem ściskanie w gardle. Oczekiwałem, że powstańcy wstaną i ruszą ku Arsenałowi przez zalaną słońcem ziemię niczyją. Zląkłem się. Słowa Niemców nie wywarły jednak żadnego widocznego wrażenia, choć dla mnie brzmiały jak wezwanie do braterstwa.


Ruiny Pasażu Simonsa

Zbigniew Stankiewicz, "Bajkop"

(...)

         Autor przyłącza się do grupki rannych, która uzyskuje pozwolenie wejścia do kanału i przedostania się tą drogą do Śródmieścia.

(...)

         Padł rozkaz: do kanału! Szło to wolno, bo trzeba się było czołgać za osłoną z plecaków. Bałem się, że artyleria otworzy ogień lub czołgi w ostatniej chwili wjadą na plac albo sztukasy nas zauważą. Najbardziej jednak bałem się odwołania rozkazu. Wreszcie spuściłem się nogami w ciemność i chłód.


Okolice włazu do kanału, którym obrońcy i ludność Starego Miasta ewakuowała się do Śródmieścia
Fot. Wiesław Chrzanowski, w "Powstanie Warszawskie 1944 okiem polskiej kamery", Wydawnictwo Interpress Warszawa1989 r.

(...)

         Wychodzenie z kanału trwało dłużej niż wchodzenie. Niektórych wyciągano. Zaskoczyła mnie noc i widok szyb w oknach. Obok włazu stało kilka osób, cywilów i powstańców na wpół po cywilnemu, wszyscy uczesani, dziewczyny w letnich pantofelkach. Zawstydziłem się swego wyglądu: bez broni, bez munduru, jak uciekinier. Jeszcze nie przywykłem do tego, aby patrzono na mnie z litością.


Obrońcy Starego Miasta wychodzą z kanału w Śródmieściu
Fot. Joachim Joachimczyk w "Powstanie Warszawskie 1944 okiem polskiej kamery", Wydawnictwo Interpress Warszawa1989 r

(...)


         Byłem tak samo bez broni i samotny jak miesiąc temu. Z zaciekawieniem gapiłem się na miejscowych powstańców. Zdobyli Pastę, Komendę Policji, nie dali się Niemcom. Nareszcie ktoś silniejszy ode mnie, ale przyjazny. Stojąc w przedsionku kina, rzuciłem parę zdań o kanale, Starówce, ale chętniej słuchałem ich opowieści o Paście, o Komendzie Policji. Choć wydarzyło się to przeszło tydzień temu, wciąż tym żyli. Jakiś powstaniec pokazał mi granat obronny, kostkowany z ruchomym trzonkiem, tak piękny, że go chyba szkoda rzucić. Mówił jak syn, przechwalający się swymi powodzeniami steranemu życiem ojcu, ale nie bez szacunku w głosie. W moim umyśle już się utrwaliło, że Niemiec zawsze będzie górą nad Polakiem. Czułem się odrobinę jak po wylądowaniu w bardzo przyjaznym, obcym kraju. Mówimy z jego mieszkańcami tym samym językiem, ale brak nam wspólnej historii. Jak bracia wyrośli oddzielnie. Jeden wśród wilków, drugi wśród brysiów. Ten na igliwiu, tamten na słomie. Czy ten, który do snu zdejmuje buty, może zrozumieć tego, który nie zaśnie bez butów?


Powstańcy ze Śródmieścia, którzy zdobyli Komendę Policji

Szturm budynku Pasty w Śródmieściu

fot: Stanisław Kopf, "Dni Powstania 1944 okiem polskiej kamery",
Wydawnictwo Interpress Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1984

(...)

         Ludzie nie przyzwyczaili się jeszcze do wyglądu powstańców ze Starówki, oglądają się, przystają. Władze okazałyby więcej rozumu internując nas natychmiast po wyjściu z kanału, celem poddania przymusowemu odkurzeniu, myciu, goleniu, strzyżeniu oraz spaniu przez dwie doby, zamiast psuć powietrze głupią propagandą, że nie jest źle, a będzie lepiej.
         Każdy punkt Śródmieścia był w zasięgu granatników, nie mówiąc już o cięższych broniach, mimo to ludzie chodzili, a nie przemykali się. Jakby istniała umowa czy zwyczaj, że bomby i pociski spadały tylko na Starówkę. Wszyscy tutaj do tego stanu rzeczy już przywykli, niczym do prawa natury. Z dumą mówili o osiągnięciach Śródmieścia, przeoczając oczywisty dla nas, ze Starówki, fakt, że nigdy nie doświadczyli na własnej skórze pełnego impetu niemieckiego natarcia.
         Starówka nadal walczyła. Można to było poznać po locie sztukasów na północ, gdzie niebo zasnuwał dym, i dochodzącemu stamtąd bulgotaniu, jakby kto gotował smołę na ostrym ogniu.


Żołnierze ze Starówki po wyjściu z kanału
fot.: Jerzy Tomaszewski w "Powstanie Warszawskie 1944 okiem polskiej kamery",
Wydawnictwo Interpress Warszawa1989 r

Żołnierze ze Starówki po wyjściu z kanału
fot.: Joachim Joachimczyk, w Andrzej Krzysztof Kunert, "Kronika Powstania Warszawskiego"
Wydawnictwo Edipresse Polska, Warszawa 2004

(...)

         Wszyscy ze Starówki mówili głośno i zaczepnie, zwłaszcza gdy miejscowi ich podrażnili. Wciąż nieustanny bulgot dochodził od strony Starego Miasta. Jeszcze się bronili. Gdzieś tam pośród dymów byli Edek, Hanka, Kawka, Kobuz, kpr. Jur, Jaśmin, Barykada, Anka, Kuba, Krypo, Szofer... Jak dobrze być znowu widzem.


Brudni i obszarpani, ale szczęśliwi po opuszczeniu Starówki
(fot: strona Whatfora)

(...)

         Na Starym Mieście salutując nieregulaminowo, nie nosząc dwóch belek podkreślałem, że jestem walczącym cywilem, ochotnikiem i anarchistą. Tu tymczasem wyrosła urzędnicza drabina, nie musieli walczyć, więc bawili się w wojnę. Przez ten miesiąc oko sobie wyćwiczyłem i od razu wiedziałem, ile to wojsko warte. Większość tych podoficerów, podchorążaczków i podporuczniczków wypełniających próżnię pomiędzy linią i naczelnym dowództwem odznaczała się zarozumialstwem maskującym zazdrość o sławę Starówki. Raz po raz się słyszało: - Dość ciężko tam pewnie było, no, ale nie poszło wam, a my dajemy sobie radę. Z bronią u nich kiepsko, za dużo salutowania i zbiórkowania, a doświadczenia mało. Uważali potyczki o Uniwersytet za ciężkie walki. Jedynie oddziały na zachód od Nowego Światu były dobrze zaprawione w walkach, czytaliśmy o nich wiele na Starym Mieście.
         

(...)


         Przez przypadek, autor spotyka w Śródmieściu swojego przyjaciela Edka w towarzystwie Hanki i Witolda, którzy również przeszli kanałem ze Starego Miasta do Śródmieścia. Będą teraz trzymać się razem.

(...)


         Miejscowi powstańcy odparli natarcia patroli i duch się wzmocnił. Dzień schodził bez wydarzeń. Wyglądało na preludium do wielkiego natarcia. Wiedziałem, jak to się odbędzie, za dzień, za dwa, za trzy.
         Rześki poranek, błękitne niebo, górą brzęczą samoloty, niegroźne, bo każdy wie, że lecą na kogo innego. Powstańcy siedzą sobie spokojnie i bezpiecznie na stanowiskach, niczym u Pana Boga za piecem. A tu nagle z błękitnego nieba zbliża się rozdzierający skowyt, ziemia dygocze, kurz dławi i oślepia. Co dzielniejsi i przytomniejsi potrząsają wystraszonymi, oficerowie wprowadzają porządek, ponownie obsadzają stanowiska ogniowe, serca walą, dłonie zaciśnięte na rękojeściach rewolwerów. A tu sztukasy znowu nurkują, gęsiego. Oszołomieni, zakurzeni rozbitkowie wałęsają się, szerząc grozę. Niosą rannych. Temu białe kości wystają z goleni jak połamane, odarte z kory patyki, tamten bulgocze krwawą pianą, a sztukasy zniżają się po raz trzeci. Tu i ówdzie ludzie uciekają przed bombami. Na tyły gęsto sypią się granatniki. Już ktoś leży i wije się. Działa szturmowe i czołgi otwierają ogień, kurz raz po raz przesłania pole widzenia. Cały wszechświat drga i pulsuje. Odważniejsi a niedoświadczeni powstańcy wychylają się, by nie przeoczyć piechoty i już po nich. Krzyk się wdziera, ten zabity, tamten ranny. Niektórzy tak ogłupieli od tego huku i podmuchów, że nie w porę przypomina im się konwencja genewska i opinia światowa. Nagle każdy chce żyć dłużej niż inni, i już po obronie.

(...)


         Przedstawiłem Edkowi grozę położenia.
         - Trzeci dzień - powiadam - przyglądam się temu wojsku, rozleci się przy pierwszym uderzeniu. Trzeba przejść do Śródmieścia Południe, tam jest bezpieczniej i zyskamy na czasie, bo Niemcy wpierw się zajmą Śródmieściem Północ, a od naczelnej komendy niewiele się oddalimy. W ostateczności, aby uniknąć ogólnej rzezi, Bór nie będzie naśladował generała Sowińskiego, ale podda się z resztą AK. My zaś wyjdziemy z cywilami. Zresztą do tego czasu Niemcy mogą skapitulować, bo Amerykanie i Rosjanie posuwają się bez oporu.

(...)


         Przez znajomości Edek wpisał nas na listę jednego z plutonów kompanii "Rudy". Szybko zapada decyzja, że wieczorem schodzimy razem z nimi w dół na Czerniaków, gdzie ma być bardzo spokojnie. Przed zapadnięciem zmroku dołączamy do "Rudego". Punkt zborny gdzieś u zbiegu Żurawiej i placu Trzech Krzyży. Pierwszy raz w życiu mam okazję rozmawiać z ludźmi, których opisywali w gazetach, z tymi, co się przebili przez Ogród Saski.
         W czasie, gdy Lis przepychał się Hipoteczną do Banku Polskiego, część kompanii "Rudy" przeskoczyła Bielańską i przedarła się do Senatorskiej. Już się rozwidniało i dalej nie można było się posuwać, więc ukryli się w piwnicy wypalonego domu. Wkrótce zbliżył się do nich oddział niemieckiej żandarmerii, zaskoczyli go ogniem broni maszynowej i wybili. Potem musieli się przenieść. Rzuciwszy dymne świece, przebiegli na drugą stronę Senatorskiej do kościoła św. Antoniego, miejsca biwaku SS-manów. Z kościoła przemknęli się do piwnic Biblioteki Zamojskich. Za dnia podjechała niemiecka żandarmeria i oczyszczała kolejno wypalone domy, wrzucając do środka granaty. Nasi ustawili się w korytarzu, który przebiegał samym środkiem piwnicy. Umówili się, że jeśli granat wtoczy się na korytarz, najbliżej stojący chwyci go i odrzuci do pustej komórki. Obserwator informował, co się działo na zewnątrz. Zrazu mieli nadzieję, że Niemcy pominą ich dom. Ale nic z tego, posuwali się systematycznie, otaczali każdą ruinę z osobna z bronią gotową do strzału i wrzucali granaty. Obserwator zameldował, że stoją pod domem obok. Rozległy się stąpania kroków. Poleciały granaty do piwnic, jeden z powstańców dostał nerwowego ataku, dość że musieli mu zatkać usta. Kurz wypełnił piwnice. Nagle uspokoiło się. Żandarmi poszli do następnej ruiny. W ciągu dnia wielokrotnie podchodzili, rzucali granaty i strzelali przez okna do piwnic na chybił trafił. Nocą nasi zdjęli biało-czerwone opaski, ustawili się w szeregu i udając Niemców pomaszerowali ogrodem obok patroli aż do ostatnich nieprzyjacielskich stanowisk i hurmem przebiegli na polską stronę ulicy Królewskiej. Powstańcy, biorąc ich za Niemców, dali do nich ognia i jednego zabili.
         To już nie żołnierze - to wilki, takim to tylko dać dobre uzbrojenie. Gdy tego słuchałem, serce mi waliło, jakbym sam tam był. Kto teraz potrafi odczuć, co to znaczyło mieć Niemców dookoła? Wątpię, czy nawet sami uczestnicy tych wydarzeń.

         Wraz z grupką przyjaciół, autor dostaje się do spokojnej nadwiślańskiej dzielnicy- Czerniakowa.

(...)


         Następny dzień, 5 września, zszedł nam na wyczekiwaniu nocy przy akompaniamencie kanonady ze Śródmieścia Północ. Aby nie stracić zgrupowania "Radosława" z oczu, zatrzymaliśmy się tuż obok. Edek, choć spędził większość dnia na ich kwaterze, nie dowiedział się niczego nowego. Oddziały "Zośka" i "Parasol" schodziły na Czerniaków, pomimo iż wyraźnie szykowało się, o ile już nie zaczęło, natarcie na Północ od Alei Jerozolimskich. Ten fakt potwierdzał nasze przypuszczenia, że spróbują się wymknąć z Warszawy. Całe ich gadanie na temat dalszej walki wyglądało na zwykłe mydlenie oczu. Cwaniaki, wszyscy mówią to samo. Należało się ich trzymać za wszelką cenę. Dlatego przez cały dzień nie odstępowaliśmy ich na chwilę.


Dzielnica Powiśle płonie w wyniku ostrzału


         Na Czerniakowie, autor odnajduje matkę i ojca i odwiedza swoje mieszkanie, jednak nie może w nim przebywać, gdyż znajduje się ono pod ostrzałem. Generalnie jednak panuje tutaj spokój.

(...)

         Mając za sąsiada "Radosława" bez obawy rozbieram się do koszuli. Spoza Wisły, gdzie niebo czarne bez łuny, napływa świeże powietrze. Usypia mnie daleki przytłumiony szmer wojny, nie głośniejszy i nie groźniejszy od cykania świerszczy, kumkania żab i odległego poszczekiwania psów. Z samego rana Edek pokuśtykał na przeszpiegi do kolegów ze Starówki. Oczywiście, że dniem nie będą się przebijać na południe, ale dobrze wiedzieć zawczasu, co w trawie piszczy. Ja odwiedzam sąsiada z dubeltówką i po zapoznaniu się z miejscową sytuacją opowiadam mu to i owo o prawdziwej wojnie, uwypuklając moje doświadczenia, ale nie poniżając jego własnych.

(...)

         Spotkania ze współlokatorami naszego domu obfitują w niespodzianki. Jakby to niezmiernie długi czas upłynął od ostatniego widzenia. Mnie, przybysza z mitycznej Starówki, traktują z uważaniem. Ja z kolei mówię ostrzej, pewniej, zarozumialej. Zapraszają mnie na brydża, a raczej gadanego brydżyka. Zasiadamy na parterze przy oknie wychodzącym na podwórze. Poznaję więcej szczegółów z historii tej dzielnicy. Pierwszego sierpnia polskie natarcie nie powiodło się. Przez parę dni Czerniaków był właściwie ziemią niczyją. SA-mani z Górnośląskiej zrobili parę wypadów bez powodzenia. Potem nasi uderzyli na nich, też bez powodzenia i stopniowo front wykrystalizował się wzdłuż Łazienkowskiej, Rozbratu i przez gazownię do Wisły. Połapano nieco rodzin folksdojczów, które potem, z wyjątkiem mężczyzn, wypuszczono na niemiecką stronę. W przeciwnym razie wszystkich należałoby pilnować i żywić. Prawdopodobnie jednym z celów zwolnienia była chęć nastrojenia miejscowego oddziału niemieckiego przyjaźniej do ludności polskiej. Metoda ta tyle pomagała, co tonącemu brzytwa, ponieważ do natarcia przychodziły specjalne oddziały z innych odcinków, rozwścieczone niedawnymi stratami. W rzeczywistości nikt tu o tonięciu nie mówi i chyba nie myśli. Załamała się Wola, Starówka, złe wieści przychodzą z Powiśla, ale Czerniaków góruje nad falami jak skała Gibraltaru.

(...)

         Sam nieraz zastanawiam się, jaki był mój wkład w zwycięstwo nad Trzecią Rzeszą. Przecież nie trafiłem żadnego Niemca, choć nie mógłbym przysiąc - w takim mętliku nieraz się nie zauważy. Po dłuższym myśleniu doszedłem do wniosku, że sprowadza się to głównie do faktu, że nie dałem się zabić. Ile to amunicji Niemcy na mnie zmarnowali, ile kul bzyknęło obok, ile granatników, pocisków, bomb. A benzyna do sztukasów; ropa do czołgów; węgiel do parowozów, które podwoziły do Warszawy zaopatrzenie i części zapasowe; a kosztowne rakiety magnezjowe, które rozbłyskały na niebie, ilekroć nocą potknąłem się o cegły. Lotnicy, artylerzyści, fizylierzy, kolejarze, robotnicy w fabrykach broni. Ileż czasu poświęcili oni wszyscy, by mnie zabić. A ilu Rosjan, Anglików, Amerykanów ocalało, ponieważ wszystkie te kule, pociski i bomby nie posypały się na nich.

(...)

         Jak dotąd oglądałem Powstanie i wydarzenia na frontach niejako z dna leja po bombie. Odkąd powróciłem na Czerniaków, przyglądam się światu bardziej jak z Olimpu.

(...)

         W rodzinnej kamienicy kwasy. Dowiedzieli się, że Edek i Hanka nie są małżeństwem, więc dlaczego śpią razem. Edek odpalił:
         - Nie macie się czym martwić, poczekajcie parę dni.
         To z kolei doprowadziło do nowych oskarżeń o podrywaniu ducha i pomruków o komunizmie. Edek na to - że nie ma co podrywać. Starszy ogniomistrz, zakwaterowany na parterze po drugiej stronie podwórka, wyskoczył z "dezerterami ze Starego Miasta".
         - My tu przelewamy krew, a ci dezerterzy robią wrogą propagandę.
         Niestety, nie byłem świadkiem tej sceny, ale opowiedziano mi ze szczegółami. Pojedynek słowny rozgorzał pomiędzy oknem, w którym stał ogniomistrz, a środkiem podwórka, przy milczącym udziale znakomitej części lokatorów. Edek natychmiast zripostował pouczając ogniomistrza, by zacięcia palca przy otwieraniu konserw nie utożsamiał z przelewaniem krwi za ojczyznę i wezwał go, jeśli nie jest tchórzem, do wzięcia udziału w nocnym patrolu na Frascati. Sam zaofiarował się towarzyszyć mu (wysyłano tam tylko na ochotnika). W końcu doprowadził ogniomistrza do takiego stanu rozdrażnienia, że ten, już nie młodzik, wrzeszczał na całe podwórze coś o tym, że własną piersią, że czołgi, że padnie, a nie przepuści. Opinia publiczna wypowiedziała się za wiekiem dojrzałym i patriotyzmem, a przeciw młodości i cynizmowi.

(...)

         Niemcy dobrali się także do Śródmieścia Południe i bombardują systematycznie dom za domem pomiędzy placem Trzech Krzyży a Marszałkowską. Gen. Monter zapowiedział nadejście pomocy za 4-5 dni. Już tyle razy zapowiadali bez skutku, a wciąż trudno im nie wierzyć. Z komunikatu wynika, że Niemcy wytężyli wszystkie siły, by zlikwidować Śródmieście Północ. Tak długo jak Śródmieście walczy, Czerniaków wypoczywa. Nieoficjalne wieści przyszły, że po załamaniu się Powiśla powstała panika, dowódcy nie mogli zorganizować obrony, poderwali niedobitków ze Starówki i dopiero ci zatrzymali Niemców, którzy już przekraczali Nowy Świat.

(...)

         Edek codziennie odwiedzał batalion "Zośka", by zasięgnąć języka. Wciąż podejrzewaliśmy, że w obliczu zbliżającej się kapitulacji Warszawy "Radosław", zamiast złożyć broń, przebije się na południe do lasów i pójdzie w Kieleckie. Ktoś ze Starówki podarował mi cętkowany pokrowiec do hełmu. Miejscowi powstańcy gotowi płacić wielkie sumy za esesmańskie panterki: bluzy, spodnie, czapki, cokolwiek. Pokrowiec schowałem do kieszeni. Przyda się, jeśli będę chciał zadokumentować przynależność do AK.

         Okres "rekonwalescencji" skończył się, gdyż Niemcy z wielkim impetem zaatakowali Czerniaków, który wobec zajęcia przez wojska sowieckie Pragi (prawobrzeżnej dzielnicy Warszawy), stał się jedynym obszarem poprzez który Powstańcy mogli nawiązać kontakt z Rosjanami.

(...)

         Kanonada była już taka, jak na Starym Mieście (...).
         Nie mogłem sobie darować, że nie ruszyliśmy wcześniej - wczoraj, a nawet jeszcze dziś rano droga była wolna. Byłbym teraz w Śródmieściu i przez lornetkę patrzyłbym na Czerniaków. Gdy pierwsze pociski z "Berty" spadły, wiadomo było, na kogo kolej.

(...)

         Wbiegliśmy na najwyższe piętro domu po nieparzystej stronie Idźkowskiego. Widok był podobny jak wczoraj pod wieczór, z tą jednak różnicą, że zamiast ścian domów na Saskiej Kępie, nisko stojące słońce różowiło rzekę.
         W normalnych czasach, prowadząc rankiem psa na spacer, człowiek nie zwróciłby uwagi, że liście mienią się w koronach drzew, mgiełka unosi się nad wodą i że fale się srebrzą. Spokój w naturze podkreślały rzadkie, przytłumione strzały.
         Nagle zrywa się "sztorm" i już nie ustaje ani na chwilę. Łączność urywa się. Każdy gdzieś przywarł i nie rusza się. Huk i tylko huk. Czasem pada nazwa - Mączna. Reszta Czerniakowa znika z mapy. Wybierają się na Mączną, Mączna odcięta, jest połączenie z Mączną, ktoś się przekradł z Mącznej, na Mącznej jest źle, na Mącznej nieźle, nie wiadomo, co na Mącznej. Gdzież jest ta Mączna, zastanawiam się. Jesteśmy jak na wyspie. Domy na Zagórnej od 16 do 10 numeru mają połączenia piwnicami, za to aby przedostać się do mniejszych numerów i ku Wiśle, należy przebiec uliczkę Idźkowskiego. Kamienica przy Zagórnej 16 na rogu Czerniakowskiej jest najbardziej wystawiona na obstrzał, więc tam w ogóle nie wchodzimy. Cały dzień spędzamy w piwnicy z cywilami i rannymi powstańcami, między czternastką a dziesiątką, nie wysuwając się nawet na parter.

(...)

         Postanowiliśmy dołączyć do oddziałów "Radosława", które poprzedniego dnia obsadzały bloki przy Wilanowskiej i Okręgu.

         Oddziały "Radosława" oddalone były o zaledwie 200-300 metrów, ale drogę tę trzeba było pokonać pod ostrzałem, a to oznaczało, że może nie starczyć życia, aby ten dystans pokonać...

(...)

         Byliśmy odcięci na wysepce ruin.
         Ściana zaczęła odpryskiwać pośrodku nas i musieliśmy ścisnąć się na przestrzeni paru kroków. Cegła kruszyła się obok, mogłem sięgnąć ręką. Myślałem... to jest śmierć, śmierć, śmierć. Dźwięk tego słowa jak echo bez końca odbijał się wewnątrz mej głowy. Tyle razy już kule skubały mur obok mnie, ale nigdy mi się nie zbierało na takie refleksje. Cywile nie spuszczali oczu ze mnie, stałem bowiem tylko o krok od miejsca, gdzie serie kul raz po raz uderzały. Nie rozumieli, że przede wszystkim obawiać się należy granatnika. Piętnastoletni chłopiec zwracał się do starszego, kulturalnego pana per ty, zauważyłem, że wszyscy mówili sobie ty. Czapa!
         Zachrzęścił gruz i wbiegła pomiędzy nas łączniczka, a raczej kobieta-łącznik, trzydziestoletnia na oko, cała pokryta pyłem. Otoczyliśmy ją półokręgiem. Zatrzymała się po drodze z Wilanowskiej na Zagómą, by odsapnąć i rozejrzeć się. Niedaleko stąd wpadła pod ogień karabinu maszynowego i musiała się czołgać. Od ucieczki z Zagórnej była naszym pierwszym kontaktem ze światem. Mówiła spokojnie, lekko zaciągając z wileńska. Nieczęsto widywało się łączniki w tym wieku i od razu pomyślałem, że niesie ważne meldunki. Cywile zarzucili ją pytaniami.
         - Na Wilanowskiej jest dobrze, ogólne położenie jest dobre - odpowiadała.
         Przypatrywałem się jej uważnie. Nie tyle słowa, ile jej pogoda ducha zwodziła. Domyśliłem się, że należy do ludzi, dla których życie mniej znaczy niż sprawa, której służą. Nigdy ich nie mogłem zrozumieć. Samemu umrzeć mniej strasznie, gdy jest się z nimi. Szybko ukoiła lęk cywilów. Widać było, jak się odprężali, słuchając. I głosy ich nabrały innego dźwięku, już nie zwracali się do siebie per ty, ale per pan i pani. Trzeba było wielkiego hartu ducha, by kłamać tak dobrze w takiej sytuacji. Wiedziałem, że kłamała, nie wiedziałem, ile. Wierzyłem i nie wierzyłem jej i ten wysiłek, aby nie dać się zwieść, jeszcze bardziej napiął moje nerwy. Radzili jej, aby nie szła dalej. Wypytawszy się szczegółowo o konfiguracje terenu uspokoiła nas:
         - Nic mi się nie stanie. Kule się mnie nie imają. I pobiegła ku Zagórnej. Nasłuchiwaliśmy, czy aby do niej nie strzelili, ale nie sposób było zorientować się pośród terkotu. Ledwo zniknęła, poczułem, że mi tej niezwykłej kobiety brak. Inni zapewne podobnie zareagowali na jej odejście, sądząc po tym, jak ją usilnie namawiali,by została. W rezultacie jej krótki pobyt zwiększył jeszcze mój lęk, jakbym zobaczył zwiastuna nieszczęścia pod postacią anioła.

         W zamieszaniu, autor traci kontakt z Edkiem, Hanką i Witoldem. Pokonując kolejne metry pod ostrzałem, znajduje schronienie w małej dziurze w ziemi wykopanej przez jednego z przypadkowo napotkanych powstańców. Schronienie ma powierzchnię 2 metrów kwadratowych. Przebywają w nim trzy osoby oraz autor.

(...)

         Gęsty, nierówny ogień broni maszynowej nie ustawał, zamazany jak wszystko, co słyszałem. Albo się przybliżał, albo moje bębenki odzyskiwały prężność z nastaniem ciszy. Poznałem granaty ręczne. Znaczyć to mogło tylko jedno, że piechota ruszyła do szturmu. Wtem wyraźnie usłyszałem - ktoś krzyczał i krzyczał. Okropne podejrzenie przyszło mi na myśl. Nie mogłem odróżnić słów. Spojrzałem na Adamczyka - trupy nie tak strasznie wyglądają. Widziałem siateczkę żyłek na uszach cienkich, białych, pergaminowych; pośrodku twarzy nos suchy, spiczasty wyróżniał się bladością jak biały dziób.
         - Niemcy? - szepnąłem.
         Potaknął. Cała twarz mu zbielała. Zasunęliśmy klapę. Zdjąłem hełm i wsunąłem pod siebie. Łudziłem się wiedząc, że się łudzę, iż Romana, który i tak miał na sobie mundur Wehrmachtu wezmą za właściciela hełmu, a nas trzech nie rozstrzelają. Adamczyk wyjął portfel i zaczął w nim grzebać pośpiesznie, odnalazł legitymację AK, złożył ją kilka razy i wcisnął w szparę pomiędzy deskami. Głosy niemieckie dochodziły od dziury, skąd z Romanem przybiegliśmy. Niemcy byli więc po obu stronach placu. Zaraz podejdą do pokrywy. Uwierało mnie w piersiach, jakbym się nawdychał pinezek. Roman rozsupłał węzełek, dar narzeczonej, wyjął 3/4 litrową butelkę cacao chois, pociągnął parę łyków i podał mnie. Pociągnąłem z kolei, pamiętając, by nie wypić całej porcji za pierwszym razem i wręczyłem Adamczykowi. On zaś, zadarłszy głowę aż dno butelki dotknęło pokrywy, pił i pił; wystająca grdyka wznosiła się i opadała na chudej szyi miarowo jak tłok. Pomyślałem, jaki niekoleżeński, pije, co ja nie dopiłem - mój przydział. Najmniej dostało się chłopakowi. Spoglądałem na swe ręce, czy nie drżą; całe ciało pod skórą było w nieustannym ruchu, twarz mi drętwiała, wargi puchły. Pomimo iż przycichło, coraz to zrywały się serie broni maszynowej i tylko Pan Bóg jeden mógł wiedzieć czy jeszcze strzelali, czy już rozstrzeliwali. Słysząc kroki, wpatrywałem się w twarze, aby odgadnąć, czy i oni słyszą. Czy strzelą przez klapę, myśląc żeśmy uzbrojeni, czy odsuną ją wpierw na bok. Jak pozbyć się hełmu, myślałem gorączkowo, jakby to robiło jakąkolwiek różnicę. Trzymać pod kolanami, siąść na nim. Wkrótce wszystkie myśli ustały. Pozostał tylko słuch, wyczekiwanie kroków. Czas stanął w miejscu, choć mijały sekundy i minuty. Nic już nie mogło przytrafić się w moim życiu między chwilą obecną a chwilą, gdy kopnięta butem pokrywa odpadnie na bok i rozbłyśnie nade mną słońce po raz ostatni. To lękałem się, że któryś z moich towarzyszy wyskoczy i zacznie krzyczeć, to znowu zmylony ciszą podejrzewałem, iż nastąpiło zawieszenie broni.
         Po co my się wzajemnie zabijamy. Wyjdę do Niemców i powiem im, że powinniśmy być braćmi... braćmi na zawsze... tłumaczyłem sobie na niemiecki... wir sollen bruder sein... dosyć wojny... nie wieder Krieg... nie wieder Krieg... wir sollen bruder sein - zasiądziemy przy ognisku... będę im opowiadał o Pasażu, o Arsenale... o Władzie, o Szoferze.
         To znowu mi się wydawało, że słyszę kroki. Całe moje ciało składało się jakby z maleńkich sprężynek lub pełne było szklanego miału, wszystko drżało i kłuło nieustannie. Czułem, że będę wymiotował do końca życia. Adamczyk przemówi po niemiecku, ocali się, chłopak za młody na rozstrzelanie. Ściemniło się w studzience. Widocznie znaleźliśmy się w cieniu.


Zdjęcie lotnicze terenu walk na Czerniakowie.
Cyfrą "1" oznaczono miejsce w których autor schronił się przed ostrzałem.
Cyfra "2" wskazuje na miejsce do którego autor pragnął dotrzeć- jest to budynek na ulicy Okrąg 2.

(...)

         Czołgając się nocą pod nosem Niemców, autorowi udało się w końcu dostać pod upragniony adres: Okrąg 2. W tym budynku znajdowali się znani z męstwa i odwagi Powstańcy zgrupowania "Radosław". Okazało się wkrótce, że dotarli tam również żołnierze Berlinga- dowódcy wojsk polskich uformowanych przez rząd polskich komunistów pod nadzorem Moskwy. W tych warunkach wydaje się, że sytuacja jest opanowana- Rosjanie nareszcie zdecydowali się na udzielnie pomocy Powstaniu.

(...)

         Nieraz, gdy znajdowałem się bardzo blisko Niemców, zdawało mi się, że jeśli nawet nie usłyszą mego oddechu, bicia serca, to przechwycą moje myśli i znajdą mnie.

(...)

         Rozdzielali chleb żołnierzom, dostało się i mnie. Nie jadłem od czasu rozmowy z Zabawą. Potem dali odrobinę sago. Ten, który mnie ugościł, przedstawił się jako plutonowy Tur, dowódca miejscowej drużyny, czy czegoś tam zdekompletowanego i niedozbrojonego. Dał mi do zrozumienia, że mógłbym być przyjęty do jego pododdziału, jeśli naprawdę jestem powstańcem. Po wysłuchaniu paru migawek o Arsenale najwidoczniej nie miał już wątpliwości. Mimo to nie chciało mi się wplątywać w sytuację, w której ktoś uważałby się za uprawnionego wydawać mi rozkazy lub oskarżać o dezercję, gdybym ewentualnie odłączył od oddziału. Dałem więc odpowiedź wymijająco-pozytywną z uwagi na jedzenie. Najbardziej odpowiadałoby mi, mówiąc obrazowo, siedzieć przy ognisku, ogryzać kości, spluwać w płomienie i udzielać konsultacji. Nie miałem zamiaru powracać do statusu żołnierza, który przelewa krew, z drugiej zaś strony wydawało mi się, że już nigdy w życiu cywilem normalnym nie będę.
         Plutonowy Tur - Panie, świeć nad jego duszą, choć zwłok osobiście nie widziałem - wzbudzał więcej sympatii niż respektu. Podtatusiały, dobroduszny, grubawy, wyrzeźbiony był przez naturę na szefa magazynu i chyba nieoczekiwanie dla siebie samego zaplątał się na samą linię. Nie sądzę, aby przeżył. Zdawało mi się, że gdy strach porazi mu zmysły, zapomni zdjąć biało-czerwoną opaskę.

(...)

         Dom przy Okręgu 2 wyglądał na solidną budowlę i był prawie twierdzą, ponieważ załoga składała się z powstańców batalionu "Zośka", wspartych pepeszami i rusznicami berlingowców...
         Dom drgał lekko od uderzeń pocisków w ścianę od strony Wilanowskiej. Dominował nieustanny grzechot broni maszynowej z wielu luf naraz. Coraz to znosili powstańców "Radosława" z postrzałami głowy. Grobów już nie kopano, noszowi kładli ciała po drugiej stronie podwórza i szybko umykali na klatkę schodową.


Dom przy ulicy Okrąg 2 (po walkach)
w dolnym prawym rogu- brama domu, w której autor pełnił wartę (zdjęcie współczesne)

(...)

         Przez pewien czas, autor uczestniczy w obronie budynku Okrąg 2. W końcu, budynek ten opanowują Niemcy. Autor znowu staje się rozbitkiem szukającym środków przeprawy przez Wisłę.

(...)


         Ruinami w prawo, w lewo i wyszedłem na podłużne podwórze, gdzie leżało kilkanaście kajaków. Nigdy tu nie byłem. Na prawo wysoka szczytowa ściana i przyklejony do niej wypalony domek, na lewo garaże, na wprost parterowa oficyna z bramą pośrodku, przez którą widać było wodę. Za jasno, aby wypuszczać się na rzekę.
         Zmarnowałem dwie noce na Wilanowskiej. Pomyślałem: wybiorę kajak w najlepszym stanie i odłożę na bok, odczekam do zapadnięcia ciemności i powiosłuję na tamten brzeg. Obejrzałem kajaki, niektóre postrzelane, ale kilka było w niezłym stanie.
         Obok garaży stały dwa granatniki. Wdałem się w rozmowę z ich obsługą. Chciałem zobaczyć, jak się strzela, ale amunicja już się skończyła. Zagadałem tego żołnierza, który mówił po polsku, o jego frontowe doświadczenie. Uczyniłem to nie tylko z ciekawości, która wracała, ilekroć humor mi się poprawiał, ale także w celu podtrzymania ducha bojowego walczących. Berlingowiec powiedział, że długo już służył na froncie, ale nigdzie nie było tak ciężko, jak tu.
         - Gdzie byłeś? - zapytałem.
         Wymienił kilka miejscowości w centralnej Rosji, które widocznie miały wyjątkową reputację w armii sowieckiej. Jedna nawet była mi znana z ciężkich walk. Wyraziłem zdziwienie, po części prawdziwe, aby go zdopingować do dalszych wynurzeń.
         - Tu jest gorzej niż w Stalingradzie - stwierdził.
         Bardzo mi to pochlebiło. Niechby tak posmakowali Starówki - pomyślałem. Zdumienie musiało się odmalować na mojej twarzy.
         - Nie wierzysz?... U nas taki jest, co był w Stalingradzie. Krzyknął na żołnierza, który po drugiej stronie podwórza majstrował przy małej radiostacji:
         - Grisza! - Gdie huże, zdieś ili w Stalingradie? [Gdzie gorzej, tu, czy w Stalingradzie].
         - Zdieś huże!

(...)

         Kajaki okazały się niezdatne do użytku. W międzyczasie, większość oddziałów "Radosława" przedostaje się kanałami na Mokotów. Głównymi ośrodkami oporu pozostaje jeszcze kilka budynków opanowanych przez Powstańców. Autor znajduje się w jednym z nich.

(...)

         Nagle zobaczyłem Wisa II (dwóch Wisów było u Lisa; sądziłem, że obu zasypało w Pasażu). Siedemnastolatek, cichy, nieśmiały, drobny. Ostatnio, na Starówce, nosił rękę na temblaku. Teraz szedł w dół szerokimi schodami, lekko stąpając, pewny siebie, spokojny, w panterce, z odkrytą głową, kasztanowe włosy rozsypane na skroniach, okręcony taśmą kaemu.
         - Wis! - zawołałem. Spojrzał i poznał mnie, pomimo jesionki.
         - Wis! Wis! - chciałem mu coś powiedzieć.
         I chciałem go ostrzec, jak starzec syna, i dumny byłem z niego. Ściskało mnie w gardle. Jeszcze nie dotknął stopą parteru, gdy przegrodzili nas berlingowcy. Podskoczył doń podoficer.
         - Brawo, brawo, sześciu leży - zawołał.
         Ledwo mu kącik ust drgnął. Kanonada wzmogła się. Wis zawrócił na piętro, ja zszedłem do piwnicy. Poczułem się jak szmata, zabrakło mi odwagi wziąć go za rękę i razem pójść na górę. Czyżby nie rozumiał, że to już koniec.
         Najbardziej przerażało mnie przekonanie, że tylko ja jeden wiedziałem prawdę, iż znikąd nie ma ratunku. Tak czy owak... czapa. Wszyscy inni zdawali się na coś liczyć, że jakoś tam będzie, że łodzie, że Rosjanie, że nie wszystkich rozstrzelają. Ja też musiałem na coś liczyć, inaczej poprosiłbym o pepeszę. I co by mi to dało! Bezimiennie zginąć z bronią w ręku, zamiast bezimiennie dostać kulą w kark, bezimiennie spalić się żywcem, bezimiennie utonąć. Chodziło o to, aby nie umrzeć w najbliższej godzinie, żyć z minuty na minutę. Przeżyć do zachodu słońca równało się osiągnięciu nieśmiertelności, jakby noc miała trwać wiecznie.

(...)

         Autor znajduje się już teraz w terenie półodkrytym, dającym nikłą ochronę przez ostrzałem. Jest noc i snuje plany wydostania się z Czerniakowa.

(...)

         Zdenerwowanie ustąpiło miejsca przypływowi twórczej energii. Powstaniec posiadał pistolet i żądał, abym i ja zaopatrzył się w broń. Inaczej nie chciał iść. Moje poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Znalazłem wprawdzie pepeszę, jeszcze za widna zapamiętałem, gdzie leżała, ale, niestety, uszkodzona i bez amunicji. Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić o broń. Gdy zagadnąłem w tej sprawie kilku powstańców, spojrzeli na mnie jak na wariata. Na Wilanowskiej pod piątym, zdawało mi się, było więcej broni niż zdolnych i chętnych do jej noszenia, tutaj ani chętnych, ani broni. Nie widać było żadnego zorganizowanego oddziału.
         Przyszła wieść, że łodzie podpływają.
         Zrobił się ruch. Pomimo ostrzeżeń, by przedwcześnie nie wychodzić na brzeg, niecierpliwi już się pojedynczo wymykali. Tłum pęczniał na podwórzu. Pod ścianami układano coraz więcej rannych. Straciłem z oczu powstańca, mego niedoszłego towarzysza wyprawy do mostu. Postanowiłem, że na odkrytą przestrzeń między Solcem a Wisłą nie wyjdę. Stojąc w drzwiach z bramy do kuchni, przyglądałem się, jak sznur ludzi przechodził, niemalże ocierając się o mnie.Wynurzali się z mrocznego podwórza, szli przez bramę rozjaśnioną i rozgrzaną płomieniami i znikali w ciemności. Czego tam nie nieśli. Kajaki, łodzie, deski, wiązki drewna, dętki rowerowe okręcone wokół nagich torsów. Dziewczyny podpierały kulejących; mężczyźni nieśli rannych na noszach, na drzwiach. Coraz więcej uzbrojonych schodziło ku rzece. Coś we mnie krzyczało... nie idźcie, zginiecie, nie zostawiajcie mnie samego. W blasku ognia po raz ostatni rozbłyskiwały lufy, orzełki z koroną i bez korony, sprzączki fryzjerskich pasów, sprzączki z napisem "Gott mit uns".
         Poznałem kanoniera Sława, jednego z pięciu ocalałych z kompanii Lisa, kolegę z działonu działek 20 mm. Razem z dwoma innymi niósł kajak. Był równie zaskoczony jak ja, powtórzył parę razy:
         - Krok, Krok. Co tu robisz?
         - Jestem sam... masz wodę? - spytałem.
         Sław podał mi manierkę. Pociągnąłem długi łyk.
         - Pij, pij - rzekł Sław - myśmy już byli na brzegu.
         Gdy tak staliśmy tarasując przejście, inni nas obchodzili przeciskając się pomiędzy kajakiem a ścianą, zaczepiając o nas, potrącając. Nie można się było cofnąć pod prąd na podwórze.
         - Chodź z nami na czwartego - zaproponował Sław.
         - Jeden siądzie na dziobie, jeden z tyłu. Przyjrzałem się kajakowi - wywrotka i trzech nie uniesie. Mieli rondel do czerpania wody.
         - Nie, nie idę. Pomimo odmowy wciąż czekali, jak gdybym się jeszcze wahał.
         - Masz co do jedzenia? - spytałem. Podał mi kostkę cukru.
         - Nie idę - powtórzyłem.
         Podnieśli kajak i poszli w ciemność. Przypomniał mi się mój niedoszły towarzysz przeprawy przez most. Ruszyłem na jego poszukiwanie. I za dnia łatwo było ludzi pomylić, a co dopiero teraz. Podchodziłem blisko do stojących w małych grupkach, zaglądałem w twarze, ten i ów zmierzył mnie wzrokiem, pewnie nie wiedząc, o co mi chodzi. Zapewne, gdyby czasy były inne, niejeden oburknąłby mnie lub obrugał. Obszedłem podwórze i garaże. Zdawało mi się, że ja jeden błąkam się samotnie, a każdy inny ma kogoś, towarzysza, przyjaciela. Z dala od płomieni powstańcy zrzucali z siebie niemieckie mundury, migali nagimi ciałami na wprost ognia. Ktoś ukazał się w spodenkach tylko, opasany wieńcem butelek i pobrzękując nimi, pomknął w ciemność ku rzece. Pustoszało. Ruch stopniowo ustawał i martwota objęła bramę, podwórze i oficynę. Za to znad Wisły dochodziły głosy. Zrazu pojedyncze, przytłumione, z czasem coraz śmielsze, przeradzające się w gwar. Niekiedy nawet mogłem odróżnić słowa.
         - Nie ma miejsca.
         Ktoś ryknął:
         - Cichooo... cicho, Niemcy usłyszą.
         Siedziałem w bramie wpatrzony w niewidoczną Saską Kępę. Sądząc po wzmagającej się wrzawie, coś tam przeprawa nie szła. Wiadomo, co się dzieje w takiej sytuacji. Zbyt wiele osób wsiada, łódź nabiera wody, tonie, wszyscy wysiadają, wylewają wodę, znowu wsiadają, łódź nabiera wody...
         Tymczasem dobrzy ludzie pozbierali rannych cywilów z podwórza oraz przyległych ruin i znieśli ich do bramy, aby nie leżeli pod otwartym niebem.
         I stało się to, co musiało się stać. Zagwizdało górą i poleciały salwy, jedna za drugą. Nieustannie biły także granatniki. Iskry migały skosem na wprost wylotu bramy na Solec i Wisłę. Błyskało w ciemności. Skryłem się na wąskiej przestrzeni pomiędzy dogasającym piętrowym frontem domu a parterową oficyną. Na brzegu kotłowało się i kotłowało. Gdy ucichło, tylko parę osób wróciło.
         Wyszedłem na podwórze przed garaże. Pusto tu było, mroczno, rudawo, jakby czerwony księżyc przeświecał przez chmury. Rano wpadną Niemcy, po krótkiej strzelaninie opór załamie się i rozpocznie rozwałka. Jak by tu się ulokować z dala od żołnierzy, razem z cywilami. Najlepiej by było wśród kilkunastu kobiet i dzieci i paru niemłodych mężczyzn. Znaleźć miejsce osłonięte, jak najbliżej Niemców. Gdy o świcie ruszą naprzód, wygarną nas, zanim rozpocznie się walka, zanim się rozwścieczą. Ukryć się z dala od Wilanowskiej 5 i Solca 53, gdzie było mnóstwo rannych i zdrowych powstańców, berlingowców i rozbitków w niemieckich mundurach. Obszedłem podwórze dookoła zaglądając w każdy zakamarek. Pomiędzy szczytową ścianą wypalonego piętrowego domu z oknami na garaże a ścianą szczytową przyległej ruiny, zwróconej w kierunku przeciwnym do podwórza Solec 51, odkryłem metrowej szerokości szczelinę. Była wystarczająco daleko od Wilanowskiej 5, ale zbyt blisko bramy oficyny.
         Główną wadą szczeliny było to, że choć biegła przez prawie całą długość podwórza, kończyła się ślepo od strony zachodniej, skąd mieli nadejść Niemcy. Jedyne wyjście z niej znajdowało się od wschodu, kilkanaście kroków od bramy. W takim ukształtowaniu terenu Niemcy mogli jednocześnie wygarnąć cywilów ze szczeliny oraz powstańców z oficyny i w zamieszaniu razem rozstrzelać. Nie mogli wziąć nas ze szczeliny, dopóki nie zdobyli oficyny. Podważało to cały koncept polegający na tym, aby dostać się w ręce Niemców rano, przed rozpoczęciem walki, oddzielnie od żołnierzy w oficynie. Nie znalazłem jednak żadnego innego miejsca nadającego się na kryjówkę. Nie pozostawało więc nic innego, jak skorzystać ze szczeliny i mieć nadzieję, że krótka odległość dzieląca szczelinę od oficyny przesądzi o naszym życiu.
         Zawróciłem do oficyny i opisałem cywilom stłoczonym na schodach i w piwnicy zalety szczeliny. Jak mogłem najbarwniej przedstawiłem, co się stanie, gdy Niemcy wejdą i zobaczą powstańców i mnóstwo porzuconych mundurów. Słuchano z zainteresowaniem, ale, jak zwykle, nikt nie chciał się ruszać. W końcu jedna z kobiet w średnim wieku zgodziła się obejrzeć to zachwalane miejsce. Ledwo je zobaczyła, żachnęła się z oburzenia, że takimi pomysłami zawracam ludziom głowę.
         Coraz to słysząc, jak dobrze jest na Zagórnej, zacząłem wątpić, czy właściwie czynię, nie idąc tam. Nikt jednak nie wiedział jak się przedostać na Zagórną, ponieważ wszędzie po drodze zawadzali Niemcy.


Ryszard Chałupiński " Sław "


         Przedostanie się za Wisłę okazało się niemożliwe. Pozostaje trwanie w wypalonych ruinach nad brzegiem rzeki i przeżywanie ostatnich- jak się wydaje- chwil w życiu.

(...)

         Usadowiło się tu kilku rannych powstańców i berlingowców. Rzadko kiedy ktoś się odezwał.
         Usiadłem i spuściłem nogi do obmurowanego dołka przy piwnicznym oknie, aby się ogrzać w strumieniu unoszącego się tam słodkawego, ciepłego powietrza. Wpatrywałem się we wnętrze piwnicy. Zwał koksu żarzył się, choć już ciemniał pokryty gęstą siecią szarych żyłek. Błękitny płomyk coraz to wyskoczył na powierzchnię, zatrzepotał i chował się. Czasem przesuwał się po szczycie koksu, jakby niewidoczne palce przebierały po klawiaturze. Choć miałem świadomość, że poza mymi plecami leży cały świat, to, co się działo w piwnicy, coraz bardziej przyciągało moją uwagę. Ciemne ściany i sufit tworzyły ramę zwróconej ku mnie sceny, na środku której pląsały ogniki. Przyszło mi na myśl, aby ten taniec zapamiętać; że kiedyś go opiszę. Płomyki były zwiewne, gibkie, lekkie i przekorne. Gdy oczekiwałem, że zatrzepoczą, płonęły równo. Niejeden zaczynał pirueta, z wielkim ferworem wirując w poprzek sceny, potem nagle zapadał się i tyle go było.
         Patrząc wyobrażałem sobie, że już po wojnie całą tę scenę opowiem Ryśkowi, koloryzując i dramatyzując, a on uniesie cienkie brwi ponad druciane okulary, zmarszczy czoło, brodę i pokiwa głową. Tak zwykle robił, gdy dla żartów udawał zdumienie.
         Żołnierz berlingowiec przycupnięty obok potrząsnął mną.
         - Odsuń się, zaczadziejesz.
         Wzruszyłem się. Ktoś, kogo nigdy nie spotkałem i nie spotkam, sam ranny, zatroszczył się o moje zdrowie. Z lewej strony ranny podporucznik, też berlingowiec, zaciągając po kresowemu mówił wolno i z przerwami do łączniczki z "Parasola" z ręką amputowaną w przegubie. Dotąd nie zwracałem na nich uwagi... Obiło mi się o uszy:
         - Wy jesteście bohaterską młodzieżą.
         ...i oto odczułem nieopisane szczęście... ustało drżenie i wygasł ten wewnętrzny płomień, który nie grzejąc spopielał. Sam siebie już uważałem za ochłap mięsa armatniego, a tu ktoś, kto także czeka na śmierć, nazywa nas bohaterską młodzieżą. Jeśli to mówi, najwidoczniej nie boi się tej dziwnej rzeczy zwanej śmiercią. Nie boi się, bo śmierć nie istnieje. Niby to istnieje, ale nie istnieje. Śmierć nie jest taka, jak każdy myśli, sam to od dawna podejrzewałem. Weźmiemy się za ręce i przejdziemy przez śmierć jak przez mgłę. Gdy strzelą i w piersiach zakłuje i cały świat zamruga, trzeba głęboko oddychać i za ręce trzymać się mocno... aby tylko nie upaść i przejść.

(...)

         Kompensując bezruch ciała, umysł nieustannie pędził w miejscu. Nie czułem nienawiści do Niemców, tylko strach. A może to wszystko okaże się okropnym nieporozumieniem i jakoś się wyjaśni? Nigdy nie będę miał żalu do Niemców, jeśli mnie wezmą do Reichu na wieczne roboty. Mogę kopać rowy i okopy do końca życia, pod błękitnym niebem, w słońcu, wdychać rześkie powietrze od świtu do zmroku, a nocą spać. Gdyby mnie ktoś spytał, kim chciałbym zostać, gdzie żyć, kogo zobaczyć, nie potrafiłbym odpowiedzieć.
         To rozpacz brała mnie w posiadanie, dlaczego zasiedziałem się na Okręgu, dlaczego straciłem dwie noce na Wilanowskiej. Mogłem wybrać najlepszy kajak, miałem czas zakleić najgorszy, okręcić się dętkami, obwiesić butelkami. Gdzie jest Edek, może żyje i kombinuje, on potrafiłby wepchnąć na łódź siebie i przyjaciół.
         To myśl wracała do lepszych czasów, do Pasażu, ale obraz Pasażu kipiącego życiem przesłaniał Pasaż wymarły. Ciemno, pusto, cicho, Niemców nie ma, pod wielkim zwaliskiem leżą wszyscy oni...
         Kuchnia. Tyle nieruchomych postaci w mroku. Na co oni czekają. Wiedziałem, że nas wszystkich zabiją, czułem jednak, jakbym tylko ja jeden miał przestać żyć.
         Zabiją... zabiją...
         Słowo "czapa" należało do innych czasów, gdy do śmierci podchodziło się bardziej po zawadiacku.
         Zabiją... za-biją... za-biją... za-biją-za-biją-za...
         Mogłem zrozumieć tylko cudzą śmierć. W miarę, jak słowa "śmierć" i "zabiją" powtarzały się nieustannie w moich myślach, coraz mniej je rozumiałem, coraz bardziej mnie przerażały.
         Czułem, że zemdleję, brakło mi powietrza. Przepchnąłem się z kuchni w bramę i po raz ostatni wyszedłem na podwórze. Ognie już wygasły, czerwona poświata ustąpiła ciemności. Jeszcze raz obszedłem dokoła szukając kryjówki, w nadziei, że może coś przeoczyłem poprzednio. Zaraz przy wyjściu z bramy na prawo była wolna, kilkumetrowa przestrzeń przegrodzona barykadką z bierwion, z widokiem na Wilanowską 1 w polskich rękach oraz na domy po parzystej stronie ulicy, gdzie, według mojego rozeznania, znajdowali się Niemcy.          

(...)

         Ostatecznie, autor decyduje się wyjść do Niemców wraz z grupką cywili. Moment ten był obliczony bardzo precyzyjnie: Niemcy jeszcze nie zaczęli kolejnego dnia pracy, nie mają na razie w tym dniu zabitych, zatem są pewnie w lepszym humorze i nie rozstrzelają tych kilkunastu cywilnych rozbitków.

(...)

         Szliśmy wolno, im wolniej, tym bezpieczniej, po ziemi niczyjej, jak po arenie, w promieniach wschodzącego spoza rzeki słońca, na widoku czterech armii - Krajowej, Berlinga, rosyjskiej i niemieckiej - wymachując białymi ręcznikami, poszewkami, podpinkami. Niektórzy mieli po jednej płachcie w każdej ręce. Podobnego uniesienia nie doświadczyłem od czasu, gdym się znalazł w kanale pod placem Krasińskich. Oswoiwszy się z nową sytuacją, rozglądałem się, oczywiście oczyma tylko. Już dawno z tyłu pozostał wylot Wilanowskiej, gdy dostrzegłem dwóch Niemców w ruinach na lewo, leżących za karabinem maszynowym. Wpatrzeni przed siebie ani drgnęli, gdy ich mijaliśmy. Ale się czają, zdziwiłem się, nie wiedząc, że na Wilanowskiej pod numerem 2 i 4 byli jeszcze Polacy. Wątpię, czy ktoś z naszej grupki zauważył Niemców, tak byli wszyscy pochłonięci energicznym wymachiwaniem. Pierwszy raz od rozpoczęcia bitwy o Stare Miasto odważyłem się iść samym środkiem ulicy i to na oczach niewidocznych Niemców, Polaków i Rosjan. Miałem tremę, ale nie bałem się. Przypuszczałem, że po tylu latach wojny Niemcy już nie są tak krwiożerczy jak dawniej, że przywykli i nie robi im różnicy, zabić czy nie zabić. Zależało, kiedy i jak się do nich podejdzie.


Powojenne zdjęcie ruin budynku przy ulicy Wilanowskiej 1
z tych okolic autor wyszedł na stronę niemiecką.


         Obrona przyczółka Czerniakowskiego trwała jeszcze 2 dni. W celu podkreślenia męstwa żołnierzy niemieckich w raporcie Wehrmachtu napisano, że obrona ostatniego budynku (widocznego na tym zdjęciu) trwała 24 godziny.

         Wtem z narożnej kamieniczki po prawej stronie wysypują się żołnierze; nie w feldgrau, a w ostrozielonych mundurach. Policja.
         Machają ku nam rękoma i po chwili jesteśmy pośród nich. Po jasnobrązowych wypustkach poznaję Feldgendarmerie. Wyglądają świeżo, czysto, ogoleni, wypoczęci, jakby dopiero co wojnę zaczęli. Zadowolone twarze - oto szczury uciekają, więc okręt tonie. Znowu jestem pod okupacją.


Jan Kurdwanowski

wybór i opracowanie komentarzy: Wojciech Włodarczyk
opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz

Książka jest dostępna w całości na stronie internetowej: Jana Kurdwanowskiego



     

kapral Jan Kurdwanowski ps. "Krok"
zgrupowanie "Sosna"
batalion "Chrobry I"
kompania "Lisa"


Copyright © 2004 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.