Powstańcze relacje świadków

Stanisław Likiernik- wspomnienia z Powstania Warszawskiego
(fragmenty książki "Diabelne szczęście czy palec Boży?"publikujemy za zgodą autora)

         Stanisław Likiernik urodził się 25 czerwca 1923 r. w Garwolinie. Podczas okupacji należał do ZWZ, a następnie uczestniczył w akcjach dywersyjnych i sabotażowych Kedywu Komendy Głównej AK. Jego działalność z tego okresu została przedstawiona w literackiej i fabularnej formie w książce Romana Bratnego "Kolumbowie" (postać Skiernika). W czasie Powstania Warszawskiego jego szlak bojowy przebiegał przez Wolę, Stare Miasto i Czerniaków w szeregach Zgrupowania "Radosław". Trzykrotnie ranny, został odznaczony Orderem Wojennym "VIRTUTI MILITARI" klasy V-ej. Kilkakrotnie w czasie Powstania był o krok od śmierci m.in. wraz z grupą z batalionu "Zośka" przebił się przez Ogród Saski ze Starego Miasta do Śródmieścia. Swoje życie opisał w książce pod wymownym tytułem "Diabelne szczęście czy palec Boży?" W 1946 r. wyemigrował do Francji, gdzie mieszka do dziś. Przez 25 lat zajmował kierownicze stanowiska w firmie Philips. Ożeniony z Francuzką, wychował dwoje dzieci i dochował się trojga wnucząt. Pan Stanisław Likiernik jest członkiem Rady Honorowej Budowy Muzeum Powstania Warszawskiego.



Zdjęcie Stanisława Likiernika z legitymacji szkolnej z 1939 r.


1 sierpnia 1944- Powstanie Warszawskie

         31 lipca, wieczorem zawiadomiono nas, że godzinę siedemnastą 1 sierpnia wyznaczono na wybuch Powstania.
         Nasza grupa, z doświadczeniem zdobytym w wielu akcjach Kedywu i względnie dobrze uzbrojona (broń zdobyczna i kilka Thompsonów ze zrzutów), miała następujące zadania: po pierwsze - zająć magazyny niemieckie na Stawkach, po drugie- udać się do gmachu PKO na Marszałkowskiej jako oddział dyspozycyjny generała Montera- dowódcy Powstania. Instrukcja dalej polecała: po zdobyciu Warszawy powrót do naszych melin, schowanie broni i zachowanie gotowości do ewentualnej działalności podziemnej pod okupacją sowiecką. Ta część planu bardzo mi się nie podobała, bo z ochotą (jako dwudziestojednoletni młodzieniec) poparadowałbym trochę po zwycięstwie, nareszcie oficjalnie i w biały dzień, z nadzieją, że płeć piękna będzie wrażliwa na urok munduru.

         1 sierpnia, wychodząc z naszej bazy u państwa Płachtowskich na Gomółki 16, spotkałem Olka Tyrawskiego, mego przyjaciela, na czele plutonu. Nie mieliśmy czasu na rozmowy, tylko na znak ręką. Około godziny piętnastej, kilka minut po spotkaniu, Olek, przy przekraczaniu ulicy Mickiewicza na dolnym Żoliborzu, wpadł pod obstrzał niemieckiego czołgu i został zabity na miejscu kulą w czoło. Był prawdopodobnie pierwszym poległym w Powstaniu.
         My, ciężarówką pokrytą plandeką i prowadzoną przez Kolumba, ruszyliśmy w kierunku pierwszego z obiektów do zajęcia: szkoły położonej obok magazynów na Stawkach (dziś obok pomnika na Umschlagplatz, gdzie tablica przypomina naszą akcję). Grupy Kedywu z Woli i Mokotowa miały tam wyznaczone spotkanie z nami- z grupą żoliborską.
         Szkołę przejęliśmy o piętnastej trzydzieści. Kolumb ze mną zmieniał miejsce postoju naszej ciężarówki. Zaledwie ruszyliśmy i przejechaliśmy może dziesięć metrów, wybuchł pocisk- dokładnie tam, gdzie staliśmy wcześniej. Był to pierwszy strzał artylerii, którego szczęśliwie uniknęliśmy.
         Atak na magazyny odbył się ściśle według planu. Dokładnie o siedemnastej przeskoczyliśmy płot na tyłach magazynów zajmujących blisko hektar powierzchni. Główny budynek był zajęty przez esesmanów, ale w dość ograniczonej liczbie. Bardzo szybko opanowaliśmy gmach, zabijając kilku z nich. Grupa uciekających przez gruzy getta została również zastrzelona.
         Wchodząc do budynku, dostrzegliśmy, zaskoczeni, około pięćdziesięciu ludzi w pasiakach obozów koncentracyjnych, którzy biegli w naszym kierunku. Byli to Żydzi, deportowani w większości z Grecji, z Salonik, którzy pracowali w magazynach. Z trudem rozumieli, co się dzieje i że zostali wyzwoleni…Uwolnienie tych więźniów jest również wspomniane na brązowej płycie pamiątkowej.
         W dużej Sali na piętrze młody oficer SS zbudował z paczek rodzaj barykady. Ostrzeliwał drzwi- miał najwidoczniej dużo amunicji- przy każdej próbie ich otwarcia. Zauważyliśmy, że drugie wejście znajdowało się obok kryjówki Niemca. Postanowiliśmy rzucić w nie filipinką. Zrobił to Antek Wojciechowski - niestety zbyt szybko, nie chowając się za osłoną, i liczne odłamki blachy zraniły go w nogi. Kolumb, obecny przy tej akcji, był ranny w rękę już przedtem.
         Magazyny zawierały całą masę najrozmaitszych produktów: cukier, kaszę itd. Dowiedziałem się już po wojnie, że ludność Starego Miasta przetransportowała na plecach tony tego pożywienia. Dzięki temu Stare Miasto, przez trzy tygodnie walk odcięte od świata, miało co jeść.
         Noc spędziliśmy w magazynach na Stawkach. Znaleźliśmy tam duży skład panterek, używanych przez niemieckich spadochroniarzy, i naturalnie wszyscy się w nie ubraliśmy. Nadało to naszej grupie wojskowy i jednolity wygląd. Niektórzy z nas poszli do Powstania po cywilnemu. Ja miałem piękne buty z cholewami i frencz oficerski, który gdzieś znalazła pani Płachtowska. Nałożyłem na mundur panterkę i byłem niezwykle dumny z mego wyglądu. Te ubrania przydadzą się nam bardzo miesiąc później, ale o tym potem.
         Droga do PKO i Montera była odcięta. Niemcy trzymali trasę wschód-zachód. Pułkownik Radosław dał nam rozkaz udania się na Wolę. Spotkaliśmy tam- gdzieś w okolicy ulicy Wolność (sic!) - chłopców z "Zośki". Antek Wojciechowski i Kolumb jechali naszą ciężarówką. Antek nie mógł chodzić. Prowadzili ją więc we dwóch. Pierwszy zajmował się kierownicą, a drugi pedałami.
         Jechali Okopową. W pewnym momencie skręcili w ulicę na prawo. Nagle samochód ruszył wstecz z wielką szybkością. Ulicę zajmował czołg niemiecki odległy o jakieś dwieście-trzysta metrów. Znakomici szoferzy, jeden i drugi, wspaniale koordynowali swe ruchy, i wycofali się, nim Niemcy otworzyli ogień. Czołg został później zdobyty przez nas i "Zośkę". Krzysztof brał udział w jego reperacji. Uruchomiony, służył nam potem przez kilka dni.

         Droga ze Stawek na Wolę prowadziła przez Okopową i koło garbarni Pfeiffrów, gdzie pracowałem przez rok w 1943. Robotnicy fabryki, zablokowani Powstaniem na miejscu, zrobili nam owację. Nasz oddział, ubrany w panterki (około siedemdziesięciu pięciu ludzi) przechodził obok nich. Ja maszerowałem przy Stasinku Sosabowskim z Thompsonem pod pachą. Garbarze, uszczęśliwieni widokiem polskiego wojska, poznając eks-kolegę, wrzeszczeli:- Cześć Stach, brawo, hurra!- Czułem się dumny i szczęśliwy, chyba jedyny raz w trakcie dwóch miesięcy Powstania. Był to dopiero drugi dzień i mieliśmy nadzieję na nadejście pomocy- zrzutów- w bardzo bliskim czasie.
         W książce Miasto niepokonane (autorstwa Kazimierza Brandysa) znajduje się fotografia naszej grupy- chyba jedyna z całego okresu Powstania. W ogrodzie, gdzieś na Woli, oznaczyliśmy białymi prześcieradłami duży prostokąt dla samolotów na zrzuty. Niestety, niebo było puste.


Fotografia grupy żołnierzy Kolegium A zrobiona na Woli.
Stanisław Likiernik stoi w trzecim rzędzie, jako dziewiąty od prawej strony fotografii


         Tegoż dnia, 2 sierpnia, zostałem wysłany przez pułkownika Radosława z patrolem do szpitala św. Zofii, zajętego przez policję niemiecką. Mój raport był nadzwyczaj prosty: budynek w dalszym ciągu w posiadaniu Niemców.
         Radosław miał na sobie pelerynę i hełm, i takim go widziałem wtedy, pierwszy i ostatni raz podczas Powstania.
         W przeddzień na Woli- inspekcja generała Bora-Komorowskiego (mój ojciec znał go dobrze z któregoś pułku kawalerii i miał o nim bardzo pozytywną opinię jako o znakomitym jeźdźcu). Pułkownik Radosław wysłał naszą grupę pod dowództwem Stasinka Sosabowskiego z zadaniem opanowania szpitala św. Zofii na rogu Żelaznej i Leszna.
         Po drodze spotkało nas niezwykle serdeczne przyjęcie ludności Woli, która przyniosła nam, co miała najlepszego: chleb, konfitury... Co tylko mogła. Było to wzruszające, tym bardziej gdy wiemy teraz, że wszyscy zostali zamordowani kilka dni później.
         4 sierpnia Stasinek, doktor Kaczyński i ja weszliśmy na trzecie piętro domu, skąd mogliśmy dobrze obserwować budynek do zdobycia. Stasinek, jak zawsze szalenie odważny, często aż przesadnie, wyglądał przez okno. O ile pamiętam, powiedziałem:- Uważaj, nie wychylaj się za bardzo.- W chwilę potem, po strzale, upadł na podłogę z zakrwawioną twarzą. Stasinek widział tylko na prawe oko (lewe stracił w wypadku w dzieciństwie). Rana nie była zbyt groźna, ale usłyszałem:"Nie widzę, nie widzę". Nasz szef został ewakuowany do szpitala Karola i Marii, gdzie leżał również Antek Wojciechowski. Janek Barszczewski objął dowództwo.
         Budynek do opanowania był otoczony murem. Odległość od Żelaznej do wejścia wynosiła około trzydziestu metrów. Zdecydowaliśmy wysadzić mur i atakować przez ten wyłom. Próbowaliśmy zapalić dom obok koszar niemieckich, w nadziei, że ogień przeniesie się na nie, ale butelka z benzyną rzucona przeze mnie na parterze nie spowodowała pożaru całego gmachu. Godzina dziewiętnasta- zaczynało się ściemniać- została wyznaczona na początek ataku. Skoczyliśmy przez dziurę w murze i dobiegliśmy do drzwi. W momencie ataku ktoś zagrał skoczną melodię na harmonii. Rzuciliśmy się do przodu z entuzjazmem: nareszcie znów okazja do otwartej walki.
         Wielkie drzwi wejściowe nie były łatwe do sforsowania. Nie dawały się. Jeden z obrońców niemieckich, którego nie mogłem widzieć, rzucił z piętra granat. Usłyszałem bardzo głośny wybuch i poczułem stuknięcie w plecy, bezbolesne, tak jak klepnięcie kijem. Zapytałem kolegi obok:- Coś mnie uderzyło w plecy. Co to?- Ten spojrzał i powiedział - Krwawisz, jesteś ranny, idź na punkt sanitarny.
         Zostawiłem mu mego maszyniaka i parabellum i pobiegłem sam do sanitariuszek.
         Już na miejscu zacząłem słabnąć. Okazało się, że miałem odłamki cienkiej blachy handgranatu na górze i w połowie pleców, w prawym ramieniu i na prawym udzie. Chodzenie stało się niemożliwe, w uszach słyszałem szum spowodowany wybuchem.
         Chciałem, by mnie zaniesiono do szpitala, w którym leżeli Antek i Stasinek, na Karolkowi. Nie wiedziałem, że znajdował się on już w rękach SS ukraińskiego (dowodzonego przez oficerów SS- Niemców). Ranni zostali zamordowani w łóżkach. Tak zginął Antek Wojciechowski. Stasinek, wyprowadzony na czas przez swoją żonę, która była naszą sanitariuszką, uniknął w ostatniej chwili śmierci.
         Zaprowadzony na Leszno, do szpitala w budynku Sądu Apelacyjnego, czekałem godzinę, aż zajmie się mną chirurg. Dalszego ciągu nie zapomnę nigdy. Najpierw wyrywano mi- bez znieczulenia- widoczne kawałki blachy z pleców, ręki i nogi, a trzymały się mocno. Następnie chirurg wpadł na pomysł przepchnięcia gazy z alkoholem z jednej strony uda na drugą- doświadczenie, jakiego nie życzę nikomu. Przeklinałem paskudnie- to mi pomagało- przepraszając bardzo miłe i śliczne sanitariuszki, które mnie trzymały. Nie wiem, czy były naprawdę tak piękne, ale w każdym z sześciu szpitali, w których miałem okazję przebywać w ciągu tych dwóch miesięcy, pielęgniarki przypominały anioły i miały przypuszczalnie ich piękny wygląd.
         Mój wspaniały mundur i buty z cholewami zniknęły bezpowrotnie- zostałem położony do łóżka praktycznie na golasa. Jedna z pielęgniarek ochotniczek poznała mnie. Spotkaliśmy się kiedyś u wspólnych przyjaciół. To mi z pewnością uratowało życie.
         Szpital był pełen rannych, głównie cywilnych. Obok mnie umierał na tężec młody mężczyzna, który strasznie cierpiał i krzyczał, dosłownie rzucany na łóżku potwornymi skurczami.
         Ja byłem jak zamroczony, z bezustannym szumem w głowie. Wydaje mi się, że spędziłem na Lesznie tylko jedną noc. Nagle dziewczyna, którą znałem, podbiegła z drugą, położyły mnie na noszach i wybiegły na Leszno. Niemcy zbliżali się i wiedziano już, że dobijają wszystkich rannych. Bezimienna panienka pamiętała o znajomym i zareagowała na czas. Ulice wypełniał gruz, poprzecinane barykadami zbudowanymi przez ludność, niestety za słabymi na zatrzymanie czołgów.
         Nie rozumiem do dziś, jak dwie dziewczyny osiemnasto-dwudziestoletnie mogły przenieść mężczyznę ważącego około sześćdziesięciu kilogramów do odległego o dwa-trzy kilometry szpitala Maltańskiego, i to przełażąc przez wiele barykad tarasujących im drogę.
         Ten szpital był prawdziwym szpitalem, prowadzonym przez zakonnice, którym pomagały dziewczęta z AK. Dostałem się tam prawdopodobnie 6 sierpnia i zostałem około czterech dni. Niedaleko od szpitala wynajmowałem na ulicy Grzybowskiej mieszkanie pod nazwiskiem Wichowski.Poprosiłem jakąś panią, by mi przyniosła stamtąd ubranie, buty. Ale ta pani czy tam nie poszła, czy nie wróciła, czy zginęła- ubrania nie dostałem.
         Po trzech dniach zacząłem łazić, kulejąc na prawą nogę. Chciałem jak najszybciej opuścić szpital, obawiając się nowego przybycia Niemców. Miałem rację. Szpital został zajęty, rannych jednak nie rozstrzelano. Dwudziestu jeńców niemieckich leżało w nim i zaświadczyło, że byli leczeni na równi z nami. Dzięki temu świadectwu wszyscy- ranni, siostry, lekarze- dostali pozwolenie na przejście do Śródmieścia, do rejonu zajmowanego przez powstańców. Naturalnie dowiedziałem się o tym dużo, dużo później.
         Do realizacji planu potrzebowałem odzienia. Kocem zdjętym z łóżka zakryłem swoją nagość (byłem tylko w koszuli, i to bardzo krótkiej). Tak "wystrojony" zwróciłem się do jednej z sióstr: czy mogłaby znaleźć mi spodnie, buty i marynarkę. - Nie- odpowiedziała bardzo szorstko. Nie mając innego wyjścia (wybacz mi, Boże), rozkrzyżowałem ramiona, ukazując siostrze moją niemal kompletną nagość.- Co pan robi!- krzyknęła i w pięć minut przyodziano mnie, może nie szykownie, ale całkowicie.
         Przez ogród szpitala i dziurę w murze udałem się w kierunku Starego Miasta.
         Na rogu Długiej i Kilińskiego duży blok został zamieniony w szpital. Dolazłem tam z trudnością. Wszystkie sanitariuszki, jeszcze bez rannych, rzuciły się do mnie z pomocą. Spotkałem wśród nich siedemnastoletnią i śliczną Halinkę Paschalską, którą znałem od zawsze z Konstancina.
         W kilka minut moje rany zostały opatrzone przez kilka sanitariuszek naraz. Byłem- przez ten krótki moment- ofiarą ich braku doświadczenia. Wieczorem zaproszono mnie nawet na jakiś spektakl dla rannych.
         Niestety, była to tylko cisza przed burzą.


11 sierpnia 1944

         Telefony jeszcze działały. Dowiedziałem się o śmierci Olka Tyrawskiego na Żoliborzu i Stefana Grafa (tego, który pracował ze mną u Pfeiffrów i który mnie uprzedził, że Niemcy są w naszym mieszkaniu, 4 lutego 1944 roku).
         Następna wiadomość dotyczyła moich kolegów z Kedywu. Po nieowocnym natarciu na koszary, podczas którego zostałem ranny, nastąpił generalny atak niemiecki na Wolę i powstańcy cofali się w kierunku Starego Miasta. Ofensywa Niemców od zachodu miała na celu umocnienie ich pozycji na ważnej strategicznie trasie wschód-zachód.
         Nieszczęsną ludność, która nas tak serdecznie gościła przez pierwsze dni Powstania, wymordowało systematycznie SS. Wyrzucani z domów mieszkańcy, głównie dzieci i kobiety, byli rozstrzeliwani na podwórzach. Praktycznie cała dzielnica (około czterdziestu tysięcy osób) uległa zagładzie.
         Moi koledzy w drodze powrotnej zatrzymali się na noc w garbarni Pfeiffrów na Okopowej. Potem trzeba było od nowa zdobywać Stawki, zajęte tymczasem przez Niemców. Drogę zablokowały czołgi, a my nie mieliśmy broni przeciwpancernej, by je unieszkodliwić.
         W tym drugim ataku na Stawki zginęli jednocześnie Janusz Płachtowski i Janek Barszczewski, z którymi zawsze trzymałem się razem, jak również Olszyna (Wiwatowski)- docent Uniwersytetu Warszawskiego i zastępca dowódcy Kedywu na Okręg Warszawa, Józefa Rybickiego. Zygmunt Brzosko, przyjaciel ze szkoły chemicznej, którego spotkałem w drodze na Wolę, zginął niedługo potem, jak usłyszał o śmierci Zosi Laskowskiej, jego narzeczonej. Myślę, że po tej wiadomości nie robił nic, by uniknąć zagrożenia. Tego jednego dnia dowiedziałem się o zgonie jedenastu bardzo mi bliskich przyjaciół.
         Mimo ciągle nie zagojonych mogłem się powoli poruszać i starałem się odszukać moją grupę. Najpierw natknąłem się na chłopców z Woli. Byli oni oskarżeni o "nieposłuszeństwo w obliczu nieprzyjaciela" i rozbrojeni, przynajmniej częściowo. Po tym jak śmierć zdziesiątkowała całą hierarchię naszego oddziału, kolejne dowództwo objął Śnica, który skończył szkołę oficerską przed wojną. Wyróżniał się on wielką odwagą i ryzykował życie swoje i innych przez brak zdrowego rozsądku. Odmowa chłopców z Woli atakowania czołgu od frontu była niewątpliwie aktem nieposłuszeństwa i jednocześnie odmową pójścia na samobójczą śmierć. Po dłuższych pertraktacjach udało mi się ich znów włączyć do oddziału, gdzie walczyli do końca Powstania z wyjątkową brawurą i ponosząc olbrzymie straty.
         Drugiego czy trzeciego dnia po przybyciu na Stare Miasto doszły mnie krzyki radości i "hurra" na ulicy, obok szpitala. Wyjrzałem przez okno. Mały czołg zdobyty przez nas był otoczony rozentuzjazmowanym tłumem. Nim zdążyłem tam zejść (bo chodziłem jeszcze powoli), usłyszałem potężny wybuch- tynk posypał się z sufitu, cały budynek drgał prawie jak przez trzęsienie ziemi. Na ulicy nie widziałem już czołgu. Okazało się, że to podstęp- koń trojański. Wypełniono go materiałem wybuchowym i wyposażono w zapalnik z opóźniaczem. Nie wiem dokładnie, ale co najmniej dwieście osób zostało zabitych, poranionych- jeszcze więcej.
         Nie chcę opisywać widoku po eksplozji. Ludzie stojący obok czołgu zostali rzuceni przez wybuch aż na piętra sąsiednich domów, ranni krzyczeli. Ja z poszkodowanego stałem się sanitariuszem. Próbowałem odnaleźć męża jednej, dziecko innej rannej. Szpital, dotąd w trzech czwartych pusty, zapełnił się w mgnieniu oka. Nie było już tam dla mnie miejsca, zresztą wcale go nie chciałem. Przypadkiem zobaczyłem jednego z kolegów z grupy mokotowskiej Kedywu- Remeca (Ceperskiego).
         Razem z nim wróciłem do mego oddziału, broniącego szpitala Jana Bożego, w którym leczono chorych umysłowo. Mogłem znów przystąpić do akcji; chodziłem kiepsko, ale chodziłem.
         Ogień niemiecki był nadal silny i bardzo różnorodny: artyleria, czołgi, wyrzutnie rakiet, nazywane przez nas "krowami" lub "szafami" (wybuch tych pocisków był poprzedzony dźwiękiem przypominającym krowi ryk lub zgrzyt przesuwanej szafy).
         W drodze przez Stare Miasto zatrzymaliśmy się na chwilę, dzięki czemu uniknęliśmy pocisku, który wybuchł o kilka metrów przed nami. Przybyliśmy do kościoła Jana Bożego akurat na czas, by uczestniczyć w pogrzebie jednego z naszych, któremu kula przecięła tętnicę.
         Trzymaliśmy tę pozycję przez kilka dni. Umysłowo chorzy, bez opieki, spacerowali na przedpolu między Niemcami i naszymi. Inni rozeszli się po Starym Mieście i znaleźli schronienie w piwnicach wśród ludności cywilnej, co naturalnie jeszcze pogarszało jej los.
         Presja niemiecka była bardzo silna, a kościół Jana Bożego stracony. Nasze dowództwo zdecydowało podjąć próbę odbicia świątyni- ważnego punktu obrony Starego Miasta.


Powstańcy ze Zgrupowania "Radosław" na pozycji w Kościele Jana Bożego


         Kolumb miał atakować przez ogród szpitala z dziesięcioma chłopcami, ja, ruszając z piwnic domu na Konwiktorskiej, flankować ten atak z siedmioma ludźmi. Uderzenie planowaliśmy zacząć równocześnie. Moja grupa wylazła przez okno piwnicy i biegła w kierunku kościoła. Niemcy pewnie nas usłyszeli, bo około godziny dwudziestej pierwszej czy dwudziestej drugiej noc była czarna. Kolumb na samym początku natarcia został ranny w nogę, i ich szturm uległ zatrzymaniu (dowiedziałem się o tym później). My znaleźliśmy schronienie za murkiem wysokości dwudziestu centymetrów. Miotacz płomieni, szczęściem o zasięgu za krótkim, by do nas dotrzeć, uniemożliwiał przesunięcie się do przodu. W tej sytuacji wziąłem kawałek deski, zastukałem w niemalowane drewno i powiedziałem:- Teraz jesteśmy bezpieczni.- Zrozumiałem wtedy, że utrzymanie spokoju, nawet żartowanie w bardzo trudnych sytuacjach może być ratunkiem, a niekiedy ocalić życie.
         Zdecydowałem o odwrocie do punktu wyjścia. Już w piwnicy liczyłem i brakowało jednego z chłopców. Szykowaliśmy się wyskoczyć, by go szukać, gdy zjawił się sam, ciężko ranny w głowę. Odniesiony pod "Krzywą Latarnię", został tam zamordowany, jak większość rannych w piwnicach tego powstańczego szpitala, około 31 sierpnia.
         Z walk na tym terenie zachowałem okropne wspomnienie chorych umysłowo, nie rozumiejących, co się dzieje dookoła, spacerujących po ziemi niczyjej między nami i Niemcami. Niektórzy byli ranni.
         Znajdowaliśmy się na posterunku przy Konwiktorskiej. Niemcy okupowali boisko "Polonii" naprzeciw. W pewnym momencie usłyszałem hałas od ulicy, która stanowiła linię frontu. Już miałem strzelać, gdy ujrzałem pana w długiej koszuli, wchodzącego do naszego budynku od tamtej strony. Tym razem nie strzelono z przeciwka. W ręku miał pusty słój. Uprzejmie zaproponował mi kupno miodu i kwaszonych ogórków... Wyglądało to na przywidzenie. Powiedziałem mu, że zakupy robi intendentura, dalej, w głębi naszych pozycji... i gość poszedł jej szukać.
         Rany odniesione na Woli jeszcze ciągle się nie zagoiły. Mój przyjaciel, Zbylut (Witold Piekarski), opatrywał je jak umiał (studiował medycynę), ale "dzikie mięso" nie chciało zarosnąć skórą. Któregoś dnia wezwał na pomoc starego lekarza (pewnie czterdziestopięcio-, pięćdziesięcioletniego), greckiego Żyda z Salonik, uwolnionego przez nas na Stawkach. Nie mając innego wspólnego języka, dyskutowali o moich plecach po łacinie. Ale okaleczenia broniły się i jeszcze w listopadzie 1944 roku były wciąż nie zabliźnione.
         Opisanie tych dwudziestu dni dokładnie nie jest możliwe. Stare Miasto bombardowały przez ten czas: artyleria z Pragi, "krowy" i cztery bombowce. Przylatywały, wyładowywały na nas każdy kilka bomb półtonowych lub zapalających, wracały na lotnisko, brały nowy ładunek i były z powrotem nad nami około czterdziestu minut później. Naturalnie żadnego myśliwca sowieckiego na horyzoncie. Niemcy rzucali te bomby jak na ćwiczeniach.
         Ludność cywilna wegetowała w piwnicach. Mury między piwnicami zostały przebite i ludzie przemieszczali się z domu do domu, nie wychodząc na zewnątrz. My spaliśmy cały czas na piętrach. Mieszkania stały puste, ale miały pokoje sypialne, biblioteki. Czuliśmy się tam o niebo lepiej niż wśród tłumu nieszczęśliwych w piwnicach. Ryzykowne, ale będzie, co ma być...
         Któregoś dnia w czasie odpoczynku czterech kolegów grało w brydża. Ktoś znalazł patefon i płyty, włączono muzykę. Nagle przeraźliwy huk. Cały tynk z sufitu spadł na nas. Wśród kurzu widziałem czterech karciarzy zrzucających gruz ze stołu. Gra ciągnęła się dalej. Niedługo. Drugie skrzydło domu zostało rozbite- trzy piętra- przez wybuch "krowy". Byli zasypani, musieliśmy ich odkopywać. Odpoczynek skończony.
         Innym razem, na Freta, obchodziłem posterunki obserwujące przedpole z poddaszy domów stanowiących front. Jeden z chłopców był widoczny z daleka na tle wieczornego, jeszcze błękitnego, nieba. Pogoda wręcz wspaniała, ani kropli deszczu i domy paliły się znakomicie. Krzyczę do niego:- Zwariowałeś, chcesz zostać zastrzelony, widzą cię jak na dłoni!- Patrz, czy mam się tu położyć?- odpowiada. Rzeczywiście, obok ruszała się belka zbombardowanego domu. Podszedłem bliżej. Drewno pokrywały pluskwy, które maszerowały dokądś jedna obok drugiej- defilujące wojsko. Naturalnie zmieniłem punkt obserwacyjny.
         Innym razem zawiadomiono mnie o śmierci kolegi, którego nie znałem bliżej (chyba dołączył już w czasie Powstania). Nie pamiętam ani nazwiska, ani pseudonimu. Zginął na posterunku na czwartym piętrze. Znieśliśmy zmarłego na podwórze domu, gdzie trzeba go było pochować. Zastaliśmy tam, o dziwo, już gotowy grób. Nie zastanawiając się, pomyślałem, że ktoś go wykopał na zapas. Pogrzebaliśmy w nim kolegę. Zaledwie ukończyliśmy minutę milczenia czy modlitwę, usłyszałem krzyki:- Cholera, ukradli nam grób.- Musieliśmy bardzo szybko odmaszerować, bo zbliżająca się grupa żołnierzy, niosąca ich zabitego, nie wyglądała na zadowoloną.
         Ta tragikomiczna anegdota była wyjątkiem. Atmosfera na ogół nie była wesoła. Specjalnie cywile znajdowali się w potwornej sytuacji. Koczowali w piwnicach: kobiety, dzieci, starcy i często umysłowo chorzy, którzy uciekli ze szpitala Jana Bożego. Ich przychylność dla nas malała z czasem, aż do manifestacji wściekłości pod koniec sierpnia, czego doświadczaliśmy, korzystając niekiedy z przejść podziemnych.
         Tu wraca mi wspomnienie z pobytu w "Krzywej Latarni" po wybuchu czołgu na Kilińskiego. Leżałem obok rannego mężczyzny w bardzo ciężkim stanie. Bronił on swego domu i bomba zapalająca ciężko go poparzyła. Obok płakała jego żona i dzieci. Uciekłem wtedy z tej piwnicy tak szybko, jak mogłem.
         Anegdota z partią brydża miała miejsce 25 sierpnia. Ktoś usłyszał w radiu (pewnie służba nasłuchu AK), że Paryż został oswobodzony. Poczułem zazdrość. Miałem przy tej okazji rozmowę z Jodłą (Jerzy Krzymowski). Znałem go bardzo dobrze, był on bowiem kolegą Romana Mularczyka z liceum w Garwolinie, potem przez kilka miesięcy naszym lokatorem na Mickiewicza 27. Dostał się do Kedywu niezależnie ode mnie i spotkaliśmy się dopiero na początku Powstania. Powiedziałem wtedy, pamiętam dokładnie:- Może po utracie Paryża Niemcy skapitulują. Jeśli nie, dla nas nie ma wyjścia, trzeba będzie tu umrzeć, a ci w Paryżu są wyzwoleni po kilku dniach. - Naturalnie nie wiedzieliśmy niczego o dyskusjach między de Gaulle'm i Amerykanami, o przyjściu dywizji generała Leclerca z pomocą Paryżowi.
         Powierzchnia Starego Miasta, jeszcze przez nas broniona, zacieśniała się pod presją Niemców. 26 czy 27 sierpnia Wytwórnia Papierów Wartościowych, wielki betonowy budynek, bastion obrony od północy Starego Miasta, została stracona.
         Wysłano nas, by załatać dziurę, na Zakroczymską. Z naszej grupy, liczącej siedemdziesięciu pięciu, zostało około dwudziestu walczących. Reszta zginęła lub pozostawała w szpitalach. Wśród dwudziestu było kilku rannych na chodzie, jak ja.
         W tym momencie zjawił się na Starówce Antoś Tuleja (nasz kolega, ranny w zamachu na gestapowców Junga i Hoffmana 15 czerwca 1944 na Wisłostradzie). Dowiedziawszy się, że jesteśmy na Starym Mieście, wymógł pozwolenie na przejście kanałami, by dołączyć do kolegów. Przeszedł, często na kolanach, z karabinem, aby nas odnaleźć w momencie agonii Starówki. Antek z ośmioma chłopcami na rogu Franciszkańskiej, ja z siedmioma, trochę na prawo od koszar Czwartaków, na Zakroczymskiej. Mamy zająć domy wzdłuż ulicy Kościelnej. Od Antka żadnej wieści. Wysyłam kogoś do nawiązania łączności. Nie ma nikogo. Cała grupa została ranna od wybuchu pocisku granatnika. Antek w nogi. Wszystkich ewakuowano do "Krzywej Latarni". Nasza grupa-ośmiu razem ze mną- próbowała zająć spalony dom po drugiej stronie Zakroczymskiej. Mury tego wypalonego budynku stały, ale pożar bardzo je osłabił. Żołnierz niemiecki starał się nas zatrzymać miotaczem ognia. Nagły zryw wiatru odwrócił płomień na niego. Muszę przyznać, że go nie pożałowałem.
         Zajęliśmy właśnie ten spalony dom, kiedy nadleciały bombowce. Słyszeliśmy je z daleka-motory i pierwsze bomby. Na ogół samoloty rzucały pociski kolejno, następne będą chyba dla nas. Ponieważ nasz budynek ledwo się trzymał, posłałem cały oddział do dużej sklepionej bramy po drugiej stronie ulicy, która dawała dobre schronienie, przynajmniej tak myślałem. Chłopcy skoczyli, ale brakowało jednego nowego o pseudonimie Broda. Nie chciałem się wycofać bez wszystkich moich ludzi. Zbylut - doktor, o którym już pisałem- został ze mną przez przyjaźń. Wrzeszczeliśmy: "Broda, Broda", kiedy spadły bomby. Czarny kurz, kawały muru i sufitu walą się obok nas. Gdy wróciła widoczność, "bezpieczna" brama zniknęła. Bomba upadła wprost nad nią i zburzyła cały budynek. Moich chłopców zasypało. Może o pięćdziesięć metrów od nas, na środku ulicy, leżała druga pięćsetkilogramowa bomba, która nie wybuchła; być może dzięki sabotażowi polskiego lub francuskiego robotnika-niewolnika w niemieckiej fabryce. Z ruin wystawała tylko głowa siedemnastoletniego ochotnika, który był z nami od dwóch-trzech dni. Krzyczał z bólu. Podbiegłem do niego.- Przepraszam, panie poruczniku, że krzyczę.- Musieliśmy go odkopać. Wpadłem do kościoła franciszkanów, gdzie w krypcie przebywała cała masa ludzi. Zawołałem: - potrzebuję pomocy, zasypało moich kolegów. - Nikt się nie ruszył. Obok mnie stał mężczyzna w sile wieku. - Chodź pan ze mną. - Nie, nie pójdę. Wściekły przystawiłem mu parabellum do brzucha. Idziesz albo strzelam. - Tym razem posłuchał.

         Udało się nam wydostać spod gruzów tylko tego siedemnastoletniego chłopca. Miał połamane nogi. Wysłałem go również do "Krzywej Latarni", gdzie zginął zastrzelony. Reszta była głęboko zasypana pod ruinami domu. Między innymi Budrys (Stanisław Budkiewicz). Nosił on przy sobie skórzaną torbę, która zawierała dziennik naszego oddziału od początku Powstania. Myślałem, że dokument bezpowrotnie zaginął. Okazało się, że przy wywożeniu gruzów ze Starego Miasta w roku 1945 torba została odnaleziona. Luźne kartki dziennika, trudne do odcyfrowania, powierzono Staremu (Józefowi Rybickiemu). W okresie stalinizmu należało dobrze schować zapiski. Rybicki miał częste wizyty UB i to cenne świadectwo mogło zostać skonfiskowane. Dużo, dużo później szukał tych papierków, ale bezowocnie. Dopiero jego córka, Hania Rybicka, odnalazła skrytkę już po śmierci ojca. Przepisała to i przekazała panu Giedroyciowi do Maisons Laffitte (nr 94 "Zeszytów Historycznych").
         Po tej dygresji wracam do wydarzeń 29 sierpnia 1044 roku.
         Wydaje mi się, że tego dnia Zbylut i ja wróciliśmy do reszty oddziału broniącej domów na Kościelnej. Dwaj dobrzy strzelcy: Śnica i Kryst, zajęli pozycję na poddaszu jeszcze całego domu. Ostrzeliwali z niego Niemców w parku na tyłach koszar Czwartaków, na Zakroczymskiej. Niemcy usiłowali uniknąć tych wyborowych strzelców. Dwóch z nich próbowało się schować, niosąc poręcz kanapy tak, że widać było tylko ich nogi. Dwa strzały. Tragarze zniknęli, przykryci przenoszonym meblem.
         30 sierpnia o godzinie dwudziestej drugiej otrzymuję rozkaz ściągnięcia ludzi ze stanowisk i odmaszerowania na ulicę Koźlą 7, gdzie kwaterowaliśmy. Rozkaz dziwny, gdyż nie wspominający, kto nas zastąpi. Dowódca odcinka, któremu zameldowałem o otrzymaniu tak zdumiewającego polecenia, kazał je wykonać. Wówczas już wiedziałem: opuszczamy, po trzydziestu dniach obrony, Starówkę. Górą czy kanałami, w każdym razie odchodzimy.
         Okazało się, że górą. Pierwszym obiektem natarcia był Bank Polski. By się tam dostać, należało przebrnąć przez zwarty tłum, który - nie wiadomo przez kogo zawiadomiony- czekał na wolne przejście.
         Plan majora Jana był następujący: kompania Rudego jako oddział szturmowy, pod dowództwem Andrzeja Morro, idzie pierwsza na wprost banku, przez gruzy, w kierunku placu Bankowego. Major Jan z nami. Dalej oddziały sanitarne zbierające rannych i inne według ustalonego porządku. Kompania szturmowa "Wigry" naciera na naszym lewym skrzydle między placem Teatralnym a bankiem, wzdłuż ulicy Senatorskiej. Natarcie winno się rozpocząć o godzinie dwudziestej czwartej. Wreszcie o drugiej-trzeciej rano wszyscy są na miejscach.
         Dowiadujemy się o tym planie na odprawie majora Trzaski (Konopackiego- tak mi się wydaje), w obecności majora Jana (Andrzejewskiego) i Morro, (Andrzej Ramocki). Czekamy przed Bankiem Polskim na Bielańskiej.
         Skacze przez ulicę pierwsza grupa prowadzona przez Morro. My w drugim rzucie. Major Jan mówi:- Biegniemy za murem, trochę na lewo od banku.- On sam kieruje się jeszcze dalej w kierunku Senatorskiej, gdzie mają być "Wigry", ale ich tam nie ma:- Hände hoch!- Major Jan ginie.
         Przebiegamy wąwozem podwórza wśród gór cegieł pod obstrzałem. Widzę mijających mnie w pędzie kolegów, chcę biec szybciej, nie mogę. Dwa tygodnie szpitala i nie zagojone rany robią swoje.
         Dopadłem zasłony; jeszcze jeden wysiłek i krótki odpoczynek w spalonym sklepie naprzeciw kościoła św. Antoniego. Wzdłuż ulicy bije ciężki karabin maszynowy. Stoimy bezpiecznie za murem. Dostanie się na drugą stronę jest niemożliwe.
         Zaczyna świtać.
         Z "Wigier" jest tylko z nami major Trzaska, który był z majorem Janem. Nie wie, gdzie jego chłopcy. Nikt prócz nas nie poszedł. Jesteśmy otoczeni. Zajmujemy stanowiska w oficynie. Żandarmi lecą na pewniaka i kończą obrzuceni granatami. Sześćdziesięciu ludzi w środku stanowisk niemieckich. Przed nami Ogród Saski, za nami Bank Polski. Wracać nie ma po co. Ranni, pozostawieni po drodze, giną dobijani. Zresztą, co za różnica, zginąć tu czy tam. Z kościoła św. Antoniego ktoś krzyczy. To Morro, który widząc, że dalej nie pójdzie, ulokował się w nim ze swoimi chłopcami. Cekaem zagłusza jego słowa. Nagle Morro i Witold z kompanii Rudego skaczą, biegną, są. Obaj ranni, obaj lekko.
         Dalej sprawy idą szybko. Amorek, jak go nazywano, obejmuje dowództwo. Dwie filipinki rzucone na środek jezdni tworzą zasłonę dymną. Cekaem niemiecki na moment zamilkł zaskoczony. Cały oddział bez strat znalazł się w kościele; zawsze tu lepiej się bronić. Trzeba było postawić posterunki przy wszystkich możliwych wejściach- zostaliśmy otoczeni, kompletnie odcięci od Starówki i od Śródmieścia, zdani sami na siebie.
         Zbylut i ja zajmujemy stanowiska na małym podwórku, jakby klasztornym, obok kościoła, do którego jest z niego wejście. Zbylut usiadł pod murem, pod strzelnicą w nim przebitą, naprzeciw tego wejścia do kościoła. Ja w jakiejś wnęce muru na prawo od niego, odległy o kilka metrów. Nagle huk wystrzału. Widzę, że Zbylut, ranny, stara się dotrzeć do mnie na czworakach. Strzelam z mojego Thompsona w kierunku dziury w murze, ale broń zacina się, zakurzona po trzech dniach bombardowań. Widzę dokładnie pociski trafiające w głowę Zbyluta. Kule, chyba z dachu w tym momencie, ale od strony strzelnicy. Czuję uderzenie w lewy pośladek. Odbiegają sanitariuszki. Danusia (Mancewicz) z drugą przenoszą nas do kościoła i kładą- zamiast na noszach- na nosidłach do trumien. Widzę Zbyluta obok mnie. Dogorywającego.
         Sanitariuszki zabierają się do naszych ran. Moja- oba pośladki przebite dwoma "tunelami", kula przeszła na wylot od lewego do prawego. Do dziś ta rana jest źródłem żartów. Nie wiedząc, co będzie dalej i czy będę mógł chodzić, czyszczę moje parabellum po doświadczeniu z Thompsonem. Planowałem zastrzelenie jednego-dwóch Niemców czy Ukraińców na ich służbie, potem albo oni mnie zastrzelą, albo sam sobie strzelę w łeb, by uniknąć śmierci, jaką poniósł nasz kolega, ranny przed skokiem do kościoła. Słyszeliśmy jego krzyki podczas tortur.
         Leżąc na nosidle do trumien w kościele, miałem, w moim przekonaniu, najwyżej godzinę życia. Pamiętam doskonale. Rozmyślałem, nie było nic innego do roboty, a miejsce się nadawało. Czy jak trwoga to do Boga, czy nie?
         Gdzieś w 1942-43 straciłem wiarę w Boga, który pozwalał na potworności wojny, jakie oglądałem. Czy będę się modlił? Zdecydowałem, że nie. Jeśli się mylę, to Bóg powinien mi pogratulować odważnej postawy. Do spotkania z Nim jeszcze nie doszło. Dojdzie albo nie, ale tego na pewno nie opiszę.
         Tymczasem Morro i Trzaska zdecydowali- około szóstej rano wydano rozkaz: wszyscy mają w absolutnej ciszy przebiec przez ogród za kościołem do spalonego domu na Alberta Króla Belgów (podobno do Pałacu Zamoyskich- ktoś mi później powiedział). Pałac czy nie, budynek był całkowicie spalony. Miałem szczęście, kula nie ruszyła kości. Z trudnością, ale mogłem dołączyć do oddziału.
         Nieprzyjaciele nie wiedzieli, gdzieśmy się podziali. Przez okienka w piwnicy widać ich nogi na podwórzu. Nie wolno mówić, kaszleć, jęczeć ani się ruszać. Ściany, rozgrzane pożarem, pełnią rolę kaloryferów, w tej porze roku absolutnie zbędnych. Upał jak w łaźni.
         Czekamy. Na co i jak długo? O szóstej rano zajęliśmy, o dziesiątej wieczorem opuściliśmy tę przeklętą piwnicę. Około jedenastej w południe Niemcy usłyszeli jakiś szelest.
         Na wszelki wypadek wrzucili nam parę granatów. Wybuch i cisza. Szczęśliwie nie ma strat. Ukrywamy się poza załomami murów i czekamy, krztusząc się kurzem. Znowu wybuchy, krótkie serie cekaemu po naszych oknach i znowu spokój. Szkopy mimo wszystko boją się wejść.
         Nasze sanitariuszki resztą wody z manierek poją rannych. Bor (Zygmunt Siennicki) jęczy, zatykamy mu ręką usta. Cicho, cicho, to nasza jedyna szansa.
         Pot zalewa oczy, rany bolą, granaciki w odstępach półgodzinnych stanowią "miłą rozrywkę".
         Był to chyba najdłuższy dzień w moim życiu.
         Dwudziesta pierwsza. - Powstań- po linii szeptem.- Czy wszyscy są?- Wychodzimy, cicho wyślizgujemy się małym okienkiem piwnicznym, wychodzącym na ogród.
         - Stój!- Leżymy. Mijają nas o trzy kroki dwie ciężarówki z żandarmerią.
         Skok. Maszerujemy zwartym oddziałem. Wszędzie rowy dobiegowe i stanowiska Niemców.
         Jest znowu noc. Nasze niemieckie hełmy i mundury nie wzbudzają podejrzeń (biało-czerwone opaski zdjęte). Zbliżamy się do Marszałkowskiej. Trzeba ją przekroczyć.
         - Halt!- barykada niemiecka w poprzek ulicy.
         Dobrosław (Jan Więckowski) z "Zośki" zbliża się do wartownika. W idealnym niemieckim prosi o wskazanie stanowisk "tych polskich bandytów". Mówi, że jesteśmy oddziałem specjalnym, wysłanym z komendy niemieckiej z pałacu Brühla.
         -Parole-hasło- pyta szkop. - Nie znamy, wysłano nas nagle i nie podano- zaczyna się denerwować Dobrosław.
         - Jawohl- możecie iść- pręży się szkop.
         Już Królewska. Skok z ruiny przypomina mi o ranie. Ze strony obrońców pada strzał- i jest niestety jeden zabity. Biegniemy, wrzeszcząc: -Radosław, nie strzelać!- Szczęściem nasi uwierzyli i nie kontynuowali ognia. Jesteśmy w Śródmieściu.
         Dowiedziałem się dużo później, że Janek Bagiński (Socha) i dwaj młodzi ludzie zostali w piwnicy. Szeptany rozkaz nie dotarł do nich. Byli oddaleni, bo pilnowali jej drugiego końca. Razem z chłopcami, tą samą drogą co my, czołgając się od czasu do czasu, Janek dotarł szczęśliwie na Królewską.
         Przyjęcie całej naszej grupy było bardzo entuzjastyczne i razem z obrońcami Królewskiej śpiewaliśmy nawet Boże, coś Polskę czy Rotę- nie pamiętam, bo spieszyłem się do szpitala, ale ceremonia miała pierwszeństwo. Dopiero po niej zajęto się moimi ranami, bo sam się tego domagałem. W ten sposób dotarłem do PKO (gdzie mieliśmy być drugiego dnia Powstania), do szpitala w piwnicach.
         Okazało się, że szpital Maltański- mój drugi w Powstaniu- po przejściu do Śródmieścia właśnie tu się ulokował. Sanitariuszki poznały mnie, serdecznie przywitały, wymyły, opatrzyły, zrobiły inwentarz starych i nowych okaleczeń. Były naprawdę przemiłe. Po trzech dobach bez snu czułem się tak wykończony, że jeszcze przez tę noc nie mogłem zasnąć.


1 września 1944

         Tego dnia chirurg otworzył, przecinając skórę i mięso, tunel w moim lewym pośladku. Nie wiem, czemu nie zrobił tego w prawym. Prawie rok później, już w szpitalu popowstaniowym, mogłem siadać tylko "półgębkiem", jak mówiłem. Miałem wrzód na prawym pośladku i gdy pękł, wylazł górą kawałek materiału ze spodni, który kula tam zaciągnęła; nareszcie wydostał się na wolność. Tak jak my- "przeszedł górą".
         Dwa-trzy dni minęły. Zacząłem znowu łazić i szukać moich kolegów. Tymczasem zostawiono nas na odpoczynku w centrum Warszawy, gdzie budynki stały i były nawet szyby w oknach.
         W porównaniu ze Starówką, zamienioną w góry cegieł i wypalonych domów, wydawało nam się, że jesteśmy w mieście nietkniętym.
         Jakiś oddział ze Śródmieścia zaprosił trzech z nas na obiad, by im opowiedzieć walki sierpniowe. Siedzieliśmy, każdy przy innym stole, gdy zabrzmiała syrena alarmowa (nie było ich na Starówce, bo wyłyby bez przerwy). W mgnieniu oka wszyscy zniknęli z sali w drugim podziemiu. Przy stole zostaliśmy we trzech (Janek Bagiński pamiętał tę scenę i przypomniał mi ostatnio, że tylko włożyliśmy hełmy, które leżały pod stołem).
         Nim będę pisał dalej o moich losach, muszę powiedzieć o przyjaciołach, którzy pozostali na Starówce. Przejście "górą"- otwarcie im drogi przez nas- nieudane. Wszyscy chodzący, nawet ranni akowcy, musieli wleźć do kanałów. Sam tego nie doświadczyłem. Kolumb (Sobieszczański) ranny w nogę, Stasinek Sosabowski prowadzony przez żonę, nasz doktor Jurek Kaczyński dostali się w ten sposób do centrum. Opowiadano mi o przeprawie. Po pas w śmierdzących ściekach, czasem na kolanach- w kanałach za niskich do stania. Ranni- wycieńczeni- padali i topili się. Zdarzało się, że lekarze robili im śmiertelny zastrzyk morfiny, by uchronić ich od śmierci w cuchnącej cieczy. Był to koszmar, ale dużo naszych ocalało. Niemcy rozwalali wszystkich powstańców, nawet rannych w szpitalach. Ludność cywilna Starego Miasta mogła wyjść z Warszawy, ale nie zabierając niczego ze sobą.
         Nasi koledzy, ciężko ranni, zostali pod "Krzywą Latarnią", w piwnicy na Podwalu. Remecowi (Olgierd Ceperski) i około piętnastu innym kazali się wynieść na powierzchnię i leżeć na ulicy (Remec opowiedział mi to w 1945 roku). Niemcy weszli do piwnic i wymordowali tam pozostałych rannych. Z tym samym zamiarem podchodzili do tych na zewnątrz. Gdy oficer komenderujący oddziałem zbliżył się do niego, Remec pobłogosławił go znakiem krzyża. Zaskoczony oficer krzyknął: - Co pan robi!- Jestem księdzem. Wiem, że nas rozstrzelacie, ale was błogosławię i przebaczam z góry...
         Ten genialny podstęp uratował całą grupę. Nawet hitlerowski oficer był pod wrażeniem odwagi i miłosierdzia "polskiego kapłana".



Olgierd Cemerski


         Ewakuowano ich po tej scenie do szpitala na Woli- Remec ciągle występował jako ksiądz. Chorzy prosili o modlitwę. Nowo mianowany "ksiądz" nie mówił Ojcze nasz... od lat i zapomniał "...odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...". Chorzy zrobili mu owację; naturalnie brak tego zdania był przeznaczony dla Niemców.
         Siostry w szpitalu na Woli natychmiast umieściły "księdza" w specjalnej sali. Naturalnie inni ranni duchowni chcieli wiedzieć z jakiej parafii i z jakiego seminarium pochodzi nowy przybysz. Remec musiał opowiedzieć swą historię. Przeniesiony do sali zwykłych śmiertelników był bardzo źle widziany przez siostry- udawać księdza to oszustwo, mimo że ocaliło piętnaście osób od śmierci. Są rzeczy, których się nie robi, i tyle.
         Wracam do ciągu wydarzeń. Wychodząc ze szpitala w PKO dowiedziałem się, że Stasinek, Kolumb i kilku innych leżą w szpitalu na Marszałkowskiej, pod drugiej stronie Alej Jerozolimskich, które znajdowały się pod ogniem niemieckim od strony mostu Poniatowskiego. Przejście było trudne, bo wykop ochronny do przekroczenia Alej miał tylko pięćdziesiąt-siedemdziesiąt centymetrów głębokości; tunel kolei uniemożliwiał jego pogłębienie. Mimo to poszedłem, by znowu spotkać się z przyjaciółmi.
         Na Starym Mieście, dzięki magazynom na Stawkach, było trochę jedzenia, zwłaszcza cukru. W centrum panował już prawie głód. Któregoś dnia ktoś pożyczył moje parabellum i poszedł na polowanie- widziano jamnika w okolicy… Wrócił bez trofeum. Innego dnia kura zabita w walkach znalazła się na naszym stole. Jej śmierć miała miejsce niestety zbyt dawno. Gotowana wiele razy, została zjedzona. Ja jednak brałem udział w uczcie tylko za pośrednictwem węchu.
         Roman Mularczyk odwiedził mnie w tym szpitalu. Spotkał on Józefa Rybickiego i zapytał, czy wie coś o Stanisławie Lakierniku. Nic nie wiedział. Roman wyjaśnił: - Przezywają go Machabeusz. - (A ten pseudonim był pomysłem właśnie pana Rybickiego, co odkryłem już po wojnie). Stary natychmiast podyktował mu adres na Marszałkowskiej. Dałem wtedy Romanowi moje parabellum, myśląc, że moje walczenie się skończyło. Ale się pomyliłem.
         Ktoś przyszedł nas odwiedzić. Powiedział nam, że piętnastu chłopaków jeszcze na chodzie z naszego oddziału Kedywu poszło razem z batalionem "Zośka" na Czerniaków. Nasz gość bardzo zachęcał:- Jest tam dużo ogrodów, jarzyn, pomidorów, są witaminy, nareszcie wasze rany zaczęłyby się goić. -Stasinek niewidomy, Kolumb ranny w kolano, chodzący gorzej niż ja, mnie więc przypadło sprawdzić, czy rzeczywiście warto zmieniać szpital.
         Kuśtykając, bo rany z Woli, plus "tunele" w siedzeniu utrudniały mi bardzo chodzenie, dolazłem Książęcą- wykop prowadził na Czerniaków- na róg ulic Rozbrat i Szarej. Ogrody naprzeciw, pod górę, w stronę Sejmu, zajęli Niemcy. Moje przybycie wywołało zdziwienie- Po coś tu przyszedł, właśnie zaczyna się atak niemiecki na Czerniaków, trzeba było siedzieć w centrum.
         W dniu mego przejścia, 7 września, droga na Czerniaków została przecięta. Byliśmy nowym terytorium do zdobycia. Niemcy, po Woli i Starówce, wybrali znów dzielnicę, gdzie znajdował się batalion "Zośka", nasz oddział i ja od tego dnia.
         Pierwszy dzień na Czerniakowie spędziłem w domu przy ulicy Szarej, o dwieście-trzysta metrów od linii frontu na Rozbrat. Odpoczywałem. Odwiedził mnie ksiądz, zdaje mi się, że był to ojciec Paweł (Józef Warszawski). Ubrany w panterkę jak wszyscy, przebywał z batalionem "Zośka" przez cały czas walk. Miał sporo czasu, ja też tego dnia. Dyskutowaliśmy więc może przez dwie godziny albo więcej o Bogu, religii, Chrystusie. Specjalnie elokwentnie mówił ksiądz Paweł o Chrystusie, o Jego miłości do nas. Jak można podawać w wątpliwość to, co nam przekazał. Trzeba więc wierzyć... Niestety, ja nie posiadałem Łaski Bożej. Byłem przywiązany do mych przekonań agnostycznych. Doświadczenia w kościele św. Antoniego dodatkowo wzmocniły moją niewiarę. Zakończyłem dyskusję pytaniem:-Proszę księdza, powstanie jest przegrane?- Tak, niewątpliwie.- Poddajmy się więc.- Nie, mój synu. - Wobec tego i ja nie kapituluję i zostanę przy moich przekonaniach.- Zastanów się, jeśli zmienisz zdanie, możesz przyjść do Komunii Świętej, nasza rozmowa zastępuje spowiedź.
         Naturalnie nie skorzystałem z tej propozycji.
         Samoloty niemieckie zaczęły bombardować. Przez okno widziałem je, jak pikowały- przechylały się w lewo i prawo i bomby spadały. Było je doskonale widać. Wybuch dwieście metrów przed nami, następny dwieście metrów za nami.
         9 czy 10 września Śnica (Górecki) przyszedł do mojej kwatery. - Janek Bagiński jest ranny. Czy możesz go zastąpić i objąć obronę połowy domu na rogu Szarej i Rozbrat?
         Wróciłem więc "na front". Obchodziłem posterunki, coś tam poprawiałem, ale moje możliwości poruszania się były bardzo ograniczone. Nie miałem już mego parabellum. Dostałem inny rewolwer, który jak zwykle wsadziłem za pas na brzuchu.
         W pewnym momencie Niemcy ruszyli do ataku wspierani ogniem z czołgu. Gdy podbiegli do naszego budynku i zagłębiali się w ulicę Szarą, Kryst (Czesław Kraśniewski) obrzucił ich granatami z balkonu pierwszego piętra. Zabił kilku, reszta się wycofała. Jeden z zabitych leżał na ulicy o dwa-trzy metry od okna naszej piwnicy. Irys (Irena Wnukówna) mimo mojego zakazu- ryzyko było zbyt wielkie- wyczołgała się na ulicę, by wziąć karabin i amunicję zabitego. Udało się.
         W chwilę po odparciu tego ataku wyszedłem na podwórze domu, w momencie gdy upadł pocisk granatnika. Odłamki zabiły chłopca z "Zośki", urwały nogę jednej z dziewcząt. Trochę bardziej oddalony, zostałem obsypany od stóp do głowy gradem odłamków, ale już raczej małych. Jeden z nich ranił mnie w prawe ramię i spowodował jego paraliż.
         Ten fakt ocalił mi życie. Byłem naprawdę zdecydowany strzelić sobie w łeb przy następnym zranieniu. Miałem dosyć szpitali, umierających obok rannych, niepotrzebnych cierpień. Tak czy owak, wszyscy zginiemy (nie przewidywałem możliwości kapitulacji). Lewą ręką jest bardzo niewygodnie wydostać rewolwer zza pasa. Nim zdołałem to zrobić, Zosia i Danka stały już przy mnie. Zabrały broń i zaczęły wyrywać odłamki, których duża liczba wbiła się w powierzchnię skóry. Miałem je na całym ciele, nawet w najbardziej męskiej części mej osoby. Zosia zachowała w pamięci to "skubanie". Kawałki były niewielkie i mam dzieci. Sam wyjąłem mały okruch wbity o centymetr od prawego oka- wewnątrz orbity.



Danuta Mancewicz


         Danka i Zosia zdecydowały udać się do szpitala na ulicy Okrąg 2, odległego o jakieś pięćset metrów. Trzeba było mnie nieść pod obstrzałem. Ukryty gdzieś wyborowy strzelec otworzył do nas ogień. Mówiłem im:- Nie zajmujcie się mną, rani was i zostaniemy tu wszyscy troje, zwiewajcie.- Ale nie ma siły, aby zmieniły zdanie. Zresztą, nawiasem mówiąc, przez cały czas Powstania wykazywały odwagę wręcz niewiarygodną. Sam widziałem na Starym Mieście siedemnasto-osiemnastoletnią dziewczynę wynoszącą z ognia mężczyznę, i to bardzo dużego.
         Na szczęście wyborowy strzelec nie był naprawdę wyborowy i zostałem doniesiony do celu bez szwanku. Leżałem w piwnicy obok drugiego rannego. Między innymi miałem odłamek w brzuchu, nie mogłem ani jeść, ani nawet pić. W pewnym momencie prawdopodobnie zemdlałem. Przyszedłem do siebie, kiedy pielęgniarka ochotniczka zdejmowała mi spodnie, bardzo mnie ganiąc, że jestem brudas. O ile wiem, w czasie zemdlenia nie kontrolowałem wszystkich funkcji organizmu.
         Znów, jak w szpitalu Maltańskim, leżałem tylko w koszuli. Chodzić tym razem nie mogłem, lewa noga była pełna odłamków. U wejścia do budynku słyszałem krzyki po niemiecku- bardzo blisko.
         Młody akowiec przechodził obok mojej piwnicy. Zawołałem, by pomógł mi się stamtąd wydostać. Objąłem go lewą ręką (prawa nie działała) za szyję i w ten sposób zaciągnął mnie do piwnicy trochę dalej od wejścia- po przeciwnej stronie korytarza, nie od ulicy. Były tam dwie panie opiekujące się swoimi rannymi mężami. Akurat jedli kompot z jabłek. Dalej słyszeliśmy krzyki Niemców. Pomyślałem sobie: "jeszcze jeden kompot dzisiaj"- i poprosiłem te panie, które nie wiedząc nic o zakazie, dały mi całą filiżankę.
         Tymczasem przy piwnicy, w której byłem kilka minut wcześniej, wybuchł goliat (miniaturowy czołg pełny materiałów wybuchowych, kierowany elektrycznie za pomocą kabla). Drugi ranny na pewno został tam zasypany.
         Przypadkiem zobaczyła mnie, przechodząc obok, moja wielka przyjaciółka, Irka Minkiewicz. Zawodowa pielęgniarka (później skończyła medycynę), zdecydowała przenieść przyjaciela do szpitala w piwnicy domu na Wilanowskiej 14. Pobiegła po pomoc i na krześle, które służyło jako nosze, zostałem przetransportowany. Był tam też nasz lekarz, Jerzy Kaczyński, i jeszcze jakaś sanitariuszka- absolutnie piękna w mojej pamięci. Naturalnie Jurek zabronił znów pić i jeść i postawił diagnozę: "zapalenie otrzewnej". Myślę, że dostałem się do szpitala 14 września, ale dokładnie nie pamiętam. Nie wiem po co, zostawiono mi sznurowane buty do marszu (odegrały one następnie dużą rolę), tym bardziej, że chodzić tym razem nie mogłem wcale.


Irena Minkiewicz


         W tym momencie miały miejsce trzy ważne wydarzenia:
         1. Wojsko polskie (berlingowcy) i rosyjskie zajęło prawy brzeg Wisły naprzeciwko naszych pozycji.
         2. Kilka kukuruźników (małych samolotów, których motor robił hałas motocykla) zrzuciło worki z jedzeniem i trochę broni, ale bez spadochronów. Było więc dużo strat, a przecież bardzo tych zrzutów potrzebowaliśmy.
         3. Kilka kompanii wojska polskiego pod dowództwem generała Berlinga przeprawiło się na naszą stronę. Widziałem paru żołnierzy w mojej piwnicy szpitalnej, zaciągających po lwowsku. Nie znali absolutnie metod walki w mieście i ponosili ogromne straty, Przepłynęli Wisłę o świcie zamiast o północy, bo rozkaz od sowieckiego szefa nie nadchodził. W końcu Berling zarządził przeprawę sam, ale już dniało.
         Ta pomoc w sytuacji bez wyjścia zgodna była z polityką Stalina: zostawić Niemcom czas na zlikwidowanie najlepszych sił polskich.


Ranni w piwnicy na Wilanowskiej

         Zostawiam tu historię przez duże "H" i wracam do mojej osobistej.
         Nie znam dokładnej daty, kiedy nasi koledzy jeszcze na chodzie musieli się z nami rozstać i zostawić nas samych w oczekiwaniu na wrogów. Wszyscy wiedzieliśmy, co to znaczy.
         W naszej piwnicy byliśmy we trzech plus Irka Minkiewicz i ta piękna sanitariuszka, o której nic więcej nie wiem. Została też lekarka, której nie widziałem, bo z mojej celi piwnicznej nie mogłem się ruszyć.
         Uprzedziłem moich towarzyszy, bogaty własnym doświadczeniem: musimy pozbyć się wszystkiego, co przypomina uniformy niemieckie, bo pewna śmierć, jeśli to zobaczą. Trzeba zaznaczyć, że 1 września (dlaczego dopiero 1 września?) alianci oficjalnie oświadczyli, że mamy prawa kombatantów. Jako cywili wziętych z bronią w ręku, Niemcy, według konwencji genewskiej, mogli nas rozstrzeliwać. Dalszy ciąg pokaże, że ta nowa godność kombatantów była tylko teoretyczna, w każdym razie na Czerniakowie.
         Pod odejściu kolegów byliśmy sami przez kilka godzin. Potem krzyki po niemiecku: - Alles raus!- wszyscy mogący się poruszać na górę. Jednocześnie stuk okutych butów, strzały, krzyki dobijanych rannych w sąsiednim pomieszczeniu.
         Irka i druga sanitariuszka nie wyszły, mimo formalnego rozkazu. Jakiś żołnierz je zobaczył, stanął w drzwiach, dał sygnał ręką, by się nie ruszały, i mówił innym:- Schon fertig- już skończone. Dowiedziałem się po wojnie od Irki, że znała jego nazwisko- Freitag.
         Minęło trochę czasu, może godzina, może dwie, kiedy wpadł do naszej piwnicy wielki podoficer,sierżant (Feldwebel). Zobaczył mnie pierwszego- ranny i żywy to było coś nienormalnego. Od razu zauważył buty, o których pisałem wyżej. Złapał moją nogę i podniósł do góry, by lepiej sprawdzić. Wrzasnął: Deutsche Schuhe! (niemieckie buty). - Wyjął rewolwer z kabury, by mnie załatwić. Ale zanim pociągnął za cyngiel, zobaczył drugiego rannego w dość ciemnym schronieniu.- Zweite Bandit (drugi bandyta). - Na moje szczęście był to człowiek, jak na Niemca, o kiepskich zdolnościach organizacyjnych. Nim skończył pierwszą robotę (ze mną), dał się rozproszyć następnym zadaniem- drugim rannym. Trzeci z nas, dużo starszy i mówiący świetnie po niemiecku, na krzyk Zweite Bandit powiedział:- Ależ nie, my jesteśmy wszyscy cywilami.
         Krowa mówiąca ludzkim głosem nie wywarłaby na feldfeblu większego wrażenia niż to zdanie.- Jest pan Niemcem?- Nie, ale mówię po niemiecku.-Pana dokumenty.- Pan Burchardt je posiadał, my dwaj- żadnych.- Pańskie nazwisko jest niemieckie.- Tu rozpoczęła się salonowa rozmowa o pochodzeniu Burchardtów, ich przybyciu do Polski itp.
         Spodnie cywilne pana Burchardta, przedziurawione w miejscu rany, były dodatkowym dowodem, że nie jest on kombatantem. W rzeczywistości jeszcze niedawno miał wojskowe spodnie włożone na cywilne. Wyrzucił je tuż przed przyjściem Niemców.
         Zostaliśmy ocaleni. Przez trzy dni przebywaliśmy w tej piwnicy. Feldfebel i inni żołnierze przychodzili do nas z wizytami. Okazało się, że była to Strafkompanie, tj. kompania karna złożona z podejrzanych politycznie lub skazanych za duże przewinienia.
         Mój "prawie morderca" opowiedział mi po francusku (był to jedyny wspólny język, choć mówiliśmy nim słabo), że jego rodzice mają hotel w Nadrenii. Ukrywał przed nimi, że walczy w Warszawie. Znał ten język lepiej niż ja, bo mieszkał nad samą francuską granicą. Dostał się do kompanii karnej za spoliczkowanie swego porucznika w Normandii. Jego francuska narzeczona zdradziła go z tym oficerem. Za karę pojechał na front rosyjski i teraz do Warszawy.
         Inni żołnierze też przychodzili. Jeden z nich, Ślązak, mówił po polsku i nazywał się Romanowski. Ten, zdaje się, był źle widziany jako politycznie "niepewny".
         Moja nie golona od kilku dni gęba zaczynała pokrywać się włosami. Powiedziałem sobie: przyjdzie nowy Niemiec i zastrzeli za brudny wygląd, nigdy nie wiadomo. Zwróciłem się więc z prośbą o pomoc do jednego z żołnierzy. Pozbawiając mnie zarostu, niemal płakał nade mną, bo żyletka była tępa i sprawiał mi ból. Koniecznie mi chciał zostawić małą bródkę, ale udało mi się mu to wyperswadować.
         Ten sam poprzedniego dnia na rozkaz szefa kompanii karnej, oficera żandarmerii, dobijał rannych.
         Inny Niemiec zapomniał w naszej piwnicy kilku granatów ręcznych, któreśmy mu grzecznie zwrócili. Trzeci usiadł na moim barłogu, lekko pijany, i powiedział po niemiecku: - Szkoda, że nie jestem Polakiem, bo też byłbym partyzantem.- Naturalnie zaprotestowałem: jestem cywilem, a nie żadnym partyzantem. On poklepał mnie tylko po ramieniu i odszedł.
         Dzielnica była od obstrzałem artylerii rosyjskiej, ustawionej po drugiej stronie Wisły.


Ewakuacja Czerniakowa

         Nareszcie, nie potrafię ustalić daty, wyniesiono nas na zewnątrz. Było nas około dziesięciu z ponad stu. Leżeliśmy na podwórzu domu. Obok inny jeszcze się dopalał. Nagle usłyszeliśmy jęki docierające do nas z tego budynku. Oficer niemiecki wysłał tam dwóch żołnierzy, którzy, ryzykując życiem, weszli do płonącego domu, gdzie palące się belki mogły w każdej chwili się załamać. Z trudem wyciągnęli Polaka w cywilnym ubraniu. Przyprowadzonego półżywego do oficera. Ten, ponieważ marynarka ocalonego miała wgniecenia na prawym ramieniu, zdecydował, że był on żołnierzem, i kazał go rozstrzelać. Ci sami dwaj, którzy uratowali Polaka, odprowadzili jeńca na bok i usłyszeliśmy strzał. Befehl ist Befehl - rozkaz jest rozkazem - mówi stare niemieckie przysłowie.
         Czekaliśmy na ewakuację, ale kiedy i dokąd? w pewnej chwili podeszło do mnie dwóch Polaków z eskortującym ich żołnierzem i zostałem położony na noszach. Stało się to tak szybko i nagle, że nie miałem nawet czasu pożegnać się z Irką i drugą sanitariuszką - tą piękną.
         Leżałem, niesiony wysoko na ramionach przez moich tragarzy. Szedł też z nami jakiś starszy pan. Nie widziałem go, ale słyszałem Niemca wrzeszczącego na niego - Schnell, schnell! - Był lekko ranny w nogę i nie mógł dorównać nam kroku. Usłyszałem z wysoka, że Niemiec załadował karabin. Strzał, starszy pan zginął, bo szedł zbyt powoli.
         Niesiono mnie dokądś przez Park Ujazdowski koło szpitala wojskowego, gdzie Stasinek Sosabowski i Jurek Kaczyński studiowali medycynę jako lekarze wojskowi. Widziałem z góry dookoła masę zrzutów sprzed kilku dni, które spadły na teren okupowany przez Niemców: broń, amunicja, opatrunki, spadochrony jeszcze były na miejscu. Ta tak konieczna pomoc, niestety, dostała się pod niewłaściwy adres.
         Samoloty przylatujące z Włoch miały tylko kilka minut na zrzuty, by starczyło im paliwa na powrót do odległej bazy. Stalin odmówił możliwości lądowania na terenach zajętych przez Rosjan. Brakowało lotnisk na przyjęcie tych samolotów - taka była odpowiedź.
         Doniesiono mnie wreszcie na aleję Szucha i położono na trotuarze, pod drzwiami, naprzeciw budynku zajętego przez gestapo. Poza mną zajmowało się tam jeszcze pięciu rannych, między innymi dziewczyna trafiona w płuco kulą dum - dum (o ściętym wierzchołku, powodującą głębokie rany szarpane).
         Ta dzielnica Warszawy, zajęta cały czas przez Niemców, pozostawała nietknięta. Od czasu do czasu wybuchał pocisk artylerii wystrzelony zza Wisły, ale wrażenie ciszy i spokoju po ostatnich siedmiu tygodniach było oszałamiające.
         Oficer SD(gestapo) spacerował ze swym psem. Zatrzymał się obok nas i zapytał znakomitą polszczyzną, skąd nas przyniesiono itd. Młody, szesnasto-siedemnastoletni chłopak, leżący obok, zaczął mu opowiadać: - Ja jestem cywilem, mną się nie opiekowano, tylko żołnierze AK mieli dobrą opiekę. - Gadanie sąsiada, prawie denuncjacja, bardzo mi się nie podobała. Mnie przed wyniesieniem z piwnicy, zmieniono opatrunki, i choć bandaże były papierowe, ale czyste i świeże. Gestapowiec nareszcie odszedł, nie zareagował.
         Zapadła już noc, gdy nas zaniesiono do piwnic gestapo, tam gdzie torturowano, ludzi znanych mi i nie znanych. Lekarz mówiący po polsku opatrzył moje liczne rany, nie zadając pytań.
         Załadowano nas sześciu do ambulansu wojskowego i zawieziono do szpitala Dzieciątka Jezus, prowadzonego przez zakonnice. Dojechaliśmy tam bardzo późno, myślę, że o dwudziestej trzeciej - dwudziestej czwartej w nocy, i położono nas w budynku frontowym, gdzie było absolutnie ciemno, bo elektryczność naturalnie nie działała. O świcie żył już tylko ów siedemnastolatek i ja. W ciągu dnia i ten chłopak umarł. Z całego transportu przeżyłem sam jeden.
         Rano znalazłem się w łóżku. Było to 25 lub 26 września. Zaczynało robić się zimno, a wszystkie drzwi szpitala wybite. Trzeba było odciągać łóżka od muru zewnętrznego, bo deszcz padał na rannych.
         Stan mojego zdrowia nie był najlepszy. Prawa ręka sparaliżowana. Żadna z ran: z 4 i 31 sierpnia, jak też z 11 września, się nie zagoiła. Odkryłem przypadkiem, że mój serdeczny palec prawej ręki ruszał się dziwnie - dwa centymetry nad stawem. Lekarz powiedział: - Ma pan złamany palec, nie zauważyłem. - Założył mi deseczkę, a palec zrósł się krzywo i do dziś jest pochylony w prawo.
         Zmiany opatrunków, podczas których byłem nagi, w temperaturze od pięciu do dziesięciu stopni, trwały zazwyczaj z godzinę. Moja rana brzucha wyleczyła się jakoś sama. Któregoś dnia fontanna ropy wylała się dziurą po odłamku. Ten pewnie wyskoczył razem z nią. Nie wiem. Po długiej przerwie mój brzuch zaczął działać od nowa. Wbrew temu, co mówił doktor, przeżyłem.
         W przeludnionym szpitalu brakowało jedzenia. Siostry miały więcej pracy, niż mogły wykonać. Zupę, jedyne pożywienie, stawiano na mojej piersi i lewą ręką musiałem ją jeść, nie rozlewając, co nie było łatwe.
         Drugiego października wiadomość: powstańcy podpisali kapitulację, będą wywiezieni do obozów jenieckich w Niemczech.
         Nie chciałem w to wierzyć, ale okazało się po kilku dniach, że wieść jest prawdziwa. Ludność cywilna musiała wyjść z miasta praktycznie bez niczego. Wielu pojechało na roboty do Niemiec. Niektóre transporty, nie wiadomo czemu, wywiozły innych do obozów koncentracyjnych.

Stanisław Likiernik

opracował: Wojciech Włodarczyk



Copyright © 2006 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.