Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia 11-letniego chłopca ze Starego Miasta



Krzysztof Jaworski
ur. 27.03.1933 w Warszawie
syn Stanisława i Wandy Jaworskiej, z domu Mierosławskiej


         Wstęp
         Urodziłem się w 1933 r. w Warszawie, gdzie spędziłem całe dzieciństwo. Ojciec Stanisław był prawnikiem, a w 1939 r Sędzią Śledczym w pracującym w Sądzie warszawskim, matka Wanda była lekarzem okulistą. W 1939 r. miałem rozpocząć naukę w szkole podstawowej. 1 września wszystko diametralnie się zmieniło. Ojciec w stopniu porucznika został zmobilizowany i przydzielony do Korpusu Obrony Pogranicza do strażnicy granicznej w pobliżu Wilna. Dostał się do niewoli sowieckiej i nigdy już nie wrócił do domu. Dotarł do nas tylko jeden jego list z Kozielska. Wraz z tysiącami innych polskich oficerów został zamordowany przez oprawców z NKWD w Katyniu. Matka samotnie zajmując się trojgiem dzieci przetrwała okupację i Powstanie.
         Zacząłem uczęszczać do pierwszej klasy w szkole przy ul. Barokowej. Trwało to zaledwie kilka tygodni bo Niemcy urządzili w tym budynku swój szpital. Do drugiej klasy uczęszczałem bardzo krótko w szkole przy ul. Miodowej 25. Do trzeciej klasy uczęszczałem do szkoły prywatnej przy placu Teatralnym aż do momentu jej zamknięcia. W latach szkolnych 1942/43 i 1943/44 nauka była kontynuowana na tajnych kompletach.
         Nasz komplet prowadzony przez polskich nauczycieli składał się z sześciu uczniów. Poza mną uczestniczyli w nim: Jerzy Jamiołkowski, Andrzej Jarczyk, Janusz Rohoziński, Wanda Olejnik i dziewczyna, której nazwiska nie pamiętam. Do momentu wybuchu Powstania w 1944 r. mieszkałem z rodziną przzy ul. Długiej 9/11 na Starym Mieście.

         Ostatnie wakacje
         Ostatnie nasze wakacje przed wybuchem Powstania w 1944 r. spędzaliśmy w Otwocku, w wynajętym mieszkaniu drewniaka w stylu "Barak Nadwiślański". Byliśmy w nadkomplecie - nie tylko troje Bujnowskich i nas troje, ale również pojawił się Andrzej Mierosławski i Tadzio-Dziadzio.
         Mój starszy brat, ur. w 1929 r.) Stanisław "Siasio" walczył w Powstaniu na Powiślu, potem w Śródmieściu i na Czerniakowie. Nie wiemy gdzie i jak zginął. Siostra Małgosia ur. w 1937 r. przeżyła Powstanie.
         Bujnowscy byli dziećmi siostry mojego ojca Marii "Dziutki". Bohdan ur. w 1927 r. walczył na Powiślu w jednym plutonie z "Siasiem", przeżył i po wojnie zamieszkał w Brazylii. Jego brat Stanisław "Tajo" ur. w 1931 r. przeżył Powstanie. Siostra Jadwiga ur. w 1935 r. zmarła 3 września 1944 r.
         Państwo Stanisław i Stefania Mierosławscy, wyrzuceni w 1939 r. przez Niemców z Inowrocławia, mieszkali przy ul. Miodowej 11. Andrzej Mierosławski ps. "Sowa", ur. w 1926 r., najmłodszy brat mojej mamy, zginął przy szturmie na Dom Orionistów w pierwszych minutach Powstania. Wraz z Dziadkami mieszkała ich córka Maria Anna ("Zuza") wraz ze swym poślubionym na Wielkanoc 1944 mężem, Witoldem (Dzidkiem) Zołoteńkim. Tadeusz Zieleński "Tadzio-Dziadzio", ur. w 1922 r., przyrodni brat Stefanii Mierosławskiej, walczył na pl. Narutowicza na Ochocie i wyszedł z oddziałem poza Warszawę.
         Budynek stał na bardzo obszernej, leśnej parceli. Obok nas była zarekwirowana szkoła, w której stacjonowała kompania Niemców, zajadle ćwicząca. Program naszych zajęć był szeroki - nie tylko małpowaliśmy Niemców w rzutach granatem, ale też przede wszystkim chodziliśmy nad Wisłę przy ujściu Świdra, gdzie w stodole stał nasz kajak. Na łachach, porośniętych łoziną i na płytkich odnogach Wisły można było urzędować godzinami w całkowicie sielskiej atmosferze. W czasie drogi nad Wisłę i z powrotem można było nasycić wzrok Wielkim Odwrotem niezwyciężonego Wehrmachtu i jego przybudówek. Te przybudówki, to były ciągnące się kilometrami kolumny konnych wozów z uciekającymi przed sowiecką właścią Rosjanami, Kałmukami i Bóg wie, jakimi jeszcze nacjami. Na wozach, jak siano, oprócz statków domowych leżały karabiny, taśmy z nabojami i wszelkiego rodzaju wojenny ekwipunek. Prawdopodobnie można było to u nich stosunkowo tanio kupić.
         Innym zajęciem, dość kretyńskim zresztą, lecz dostarczającym wiele uciechy była nasza "Wojna z Ciuchcią" prowadzona na polach między Otwockiem i Karczewiem. Polegała ona na tym, że sypkim piachem zasypywało się odcinek kilkunastu metrów toru przed małym zakrętem, a na środku wsadzaliśmy duży jałowiec. Mogło to wyglądać na to, ze ktoś rozebrał i ukradł kawał toru. Byliśmy ciekawi, czy maszynista da się nabrać i zatrzyma kolejkę. Widocznie jednak nie był to oryginalny pomysł i maszynista musiał znać ten numer. Dodał tylko pary i w fontannie piasku spod kół - sforsował "nieistniejący" odcinek toru.
         Wobec tego dla następnego samowarka ulepszyliśmy przeszkodę, usypując na torach piramidkę z polnych kamieni. Ta przeszkoda rzeczywiście wstrzymała pociąg - maszynista zatrzymał się i klnąc srodze rozwalił naszą piramidkę. Innym pomysłem było "wysadzenie" samowarka, poprzez ułożenie na szynach gilz od nabojów ze spłonkami. Strzelało to ładnie, ale znacznie lepiej wychodziło to pod "dużą koleją".
         W drugiej dekadzie lipca Niemcy zaczęli przygotowywać tym polu polowe lotnisko. Na razie lądował na nim zwiadowczy "Fieseler Storch", a kiedyś wylądował nawet prawdziwy "Ju-52.".Kiedyś wieczorem, zaczęła nad nim krążyć "Savoia - Marchetti", ale jakoś nie wylądowała. Nagle Niemcy zwinęli cały kram i znikli. Ustał też potok samochodów i wozów.

         Wracamy do Warszawy
         Pierwszy zniknął z Otwocka Jędrek, a z nim Tadzio, wkrótce za nimi udali się do Warszawy Bohdan i Siasio, wiadomo było, że coś się szykuje. Niespodzianie, 28 lipca przyjechała mama i ciotka Dziutka i kazały nam się szybko zwijać. Wyjeżdżaliśmy tak szybko, że większość naszych manatków (w tym znaczny regiment moich żołnierzy ołowianych) została w Otwocku. Okazało się to w pół roku później bardzo zbawienne dla Bujnowskich, którzy powrocie do Warszawy w styczniu 1945 odzyskali swoje pościele.
         Na razie, w upalne popołudnie władowaliśmy się do ciuchci. Samowarek ledwie ciągnął bardzo długi skład wagonów, już pełnych w Otwocku, a coraz pełniejszych w miarę mijania kolejnych stacji. Od Wawra były zajęte nie tylko stopnie, ale i dachy wagonów, a lokomotywka ledwo ciągnęła ten ciężar. Tymczasem Grochowską, w przeciwnym kierunku ciągnęła ogromna kolumna niemieckiej piechoty, w dość dobrym ordynku, ciągnęły działa, prawda, że w większości z trakcją konną. Widać było, że Niemcy szykują się jeśli nie do przeciwuderzenia, to w każdym razie do dłuższej obrony. Już dobrze po 20 - tej samowarek dowlókł się do stacji Warszawa-Most, gdzie czekał na jego powrót równie ogromny tłum ludzi, jak ten, który przyjechał. Było już po godzinie policyjnej, i trzeba było się przeprawić przez most Kierbedzia, ale Niemców nie było widać. Nie zaczepiani dotarliśmy do domu na Długą.
         Jak dowiedziałem się z skromnej książeczki pt. "Warszawskie Ciuchcie", kupionej w 30 lat po wojnie, wróciliśmy do Warszawy ostatnim samowarkiem. Wrócił on jeszcze do Michalina, po czym maszynista odczepił lokomotywę i popędził do remizy w Karczewiu, lecz na pamiętnym polu pomiędzy Otwockiem i Karczewiem - zatrzymali go już Sowieci.

         Przygoda pod Cytadelą
         Następnego dnia poszliśmy z Tajem na spacer, aż pod Bramę Straceń na Cytadeli, uzbrojeni w jakieś kanapki. Właśnie rozsiedliśmy się wygodnie z widokiem na Wisłę i na zapchane wagonami wszystkie cztery tory mostów (w którymś roku Niemcy na moście drogowym ułożyli też tory kolejowe), gdy nagle rozegrała się nad nami prawdziwa bitwa powietrzna. Trudno było policzyć, ile brało w niej udział samolotów-trzy, cztery, czy pięć i jakiego typu. Nurkowały nad mostem i strzelały świecą w górę. W pewnym momencie nad nasypem od strony ogrodu zoologicznego przewalił się Me-109, i też odbił w górę. Trochę postrzelali, coś spadło do wody koło mostu, wzbijając wielką fontannę i całe to towarzystwo znikło tak szybko jak się pojawiło. Było to niezwykle ekscytujące i świadczyło, że Sowieci są już tuż- tuż. Niestety, po wybuchu Powstania musieli dostać wyraźny zakaz pojawiania się ponad Warszawą, do w każdym razie do drugiego września, poza stale obecnymi "Stukasami", i raz, lecącymi na dość wysokim pułapie "Focke-Wulfami", żadnych innych samolotów nie widziałem.
         Drugi spacer urządziłem do mostu Poniatowskiego, gdzie z zaciekawieniem obserwowałem niemieckich saperów, ładujących materiały wybuchowe do komór w filarach. Pracowali sobie spokojnie i z widoczną wprawą.
         Po powrocie do domu dowiedzieliśmy się, że odwiedził nas Korczak-Strus, czyli mąż kuzynki mamy, Basi Mierosławskiej. Przyjechał na rowerze z Otwocka i opowiadał, że w Otwocku są już Sowieci, koło Błot natknął się na Niemców, potem znów na Sowietów i znów na Niemców. Załatwił swoje sprawy, wsiadł na rower jakby go diabeł gonił i pojechał.. Ten przypadek świadczy dobrze o tym, jaki bałagan panował na froncie, i że rzeczywiście dojście Sowietów do Warszawy mogło okazać się wtedy bajecznie łatwe.
         Siasio z Bohdanem poszli na zbiórkę swojego oddziału na Powiśle. Jak się potem dowiedziałem, siedzieli oni w lokalu na rogu Tamki i Cichej. Kiedy Siasio zbiegał po schodach, wybiegłem na balkon: przebiegł On przez podwórze, zatupał na trzech schodkach sieni od Długiej. Jeszcze mignął mi w górnym okienku dającym wgląd w kawałek sieni - i tyle go widziałem. Nie znaleźliśmy żadnego śladu, gdzie i jak zginął. Wtedy jednak nic takiego nie przyszło mi do głowy.

         Pierwsze dni Powstania
         Pierwszego sierpnia, około 13.00 zdarzyła się jakaś lokalna strzelanina gdzieś dalej na Długiej. Dla nas miało to taki skutek, że ludzie przyprowadzili do mamy jakiegoś mężczyznę i kobietę. Ten pierwszy miał przestrzelone płuco - na szczęście na wylot, został opatrzony, zabandażowany i z pomocą jakiegoś kolegi poszedł szukać szpitala. W tym czasie nie odzywająca się kobieta siedząca spokojnie na "góralskiej ławie" w naszym przedpokoju zaczęła się słaniać: okazało się, że ma kulę w biodrze i silnie krwawi. Tu była potrzebna pomoc chirurga, więc po zatamowaniu krwi, ktoś zorganizował rikszę. Tak minęło te parę godzin do 17.00, kiedy na podwórzu rozpoczął się wielki ruch, i ktoś zaczął krzyczeć, żeby wychodzić do budowy barykady na Podwalu. Oczywiście poleciałem -ale dla mnie nie było tam nic do roboty - ludzie wynosili jakieś tapczany i materace, ktoś wytoczył ręczny wózek. Barykada wyglądała nędznie, dopiero ktoś tam kazał wyrywać płyty chodnikowe i ustawiać z nich murek. Wróciłem do domu i poleciałem do Bujnowskich na czwarte piętro, skąd był dobry widok na plac Krasińskich. Rozległo się kilka strzałów, od Żoliborza przejechał z wielką prędkością jakiś niemiecki samochód osobowy - i ludzie zaczęli wylegać na Długą.
         Po powrocie, na naszym podwórzu zastałem podniosły nastrój. Znalazł się jakiś znany artysta scen polskich, którego ludzie błagali o zaintonowanie jakiejś patriotycznej pieśni, co wykonał, śpiewając "Jeszcze Polska.." łamiącym się ze wzruszenia głosem.
         W międzyczasie co przytomniejsi lokatorzy napełniali wodą wanny i wszelkie możliwe zbiorniki, co okazało się pociągnięciem jak najbardziej proroczym - pod wieczór woda przestała płynąc z kranów. Światło też zgasło, telefon, którym usiłowaliśmy się dodzwonić do Zielezińskich na Powiśle - też zamilkł.
         Drugiego sierpnia w kuchni urządziliśmy produkcję butelek z benzyną do walki z czołgami, wykorzystując cały ich zapas ze spiżarki i piwnicy. Benzyny było dość z garaży pod 11- tym. Oprócz tego mama uruchomiła punkt prania i zwijania na nowo bandaży. Po południu pobiegłem na róg Miodowej - tu barykada była już przednia, właśnie wywracano drugi wóz tramwajowy, spawacz ciął szyny, które wyginano pod kątem, ludzie żwawo wyrywali płyty chodnikowe i układali z nich boczne murki, jednym słowem tu robota szła na całego i bardzo planowo.
         Mama, niespokojna o Siasia, prosiła Wikcię, naszą służącą, czy by nie spróbowała dojść na Powiśle; Wikcia lojalnie poszła, ale szybko wróciła - nie sposób było przedostać się przez Krakowskie Przedmieście.
         Ja usiłowałem stać się użyteczny dla powstańców, i trzeciego sierpnia zgłosiłem się do kwaterującego w naszym domu pana z opaską. Ten dał mi karteczkę, abym ją zaniósł na Podwale 21, co naturalnie uczyniłem z ochotą. Ale potem nikt jakoś nie chciał takiego smarkacza przyjąć na służbę. Oczywiście Dzidek Zołoteńko został przyjęty w szeregi oddziału, walczącego w PWPW. Zrobił tam ciociną "Leicą" kilkanaście zdjęć. Wyglądał bardzo bojowo i spisywał się dzielnie, a na Długą przychodził, żeby sobie podjeść. Witold Zołoteńki "Dzidek", mąż siostry mojej mamy, b. więzień Oświęcimia, walczył wraz ze swym kolegą Alfonsem Mielewczykiem w PWPW.
         Gdzieś też w pierwszych dniach powstania, Tajo przypomniał sobie, że nasi starsi braciszkowie skombinowali kiedyś trochę amunicji pistoletowej i ukryli ją w grubej warstwie piasku na strychu pod 11- tym. Poszliśmy na ten strych - i po krótkim kopaniu Tajek odnalazł tekturowe pudełko. W triumfie zaniósł je na dół i oddał kwaterującym powstańcom, którzy bardzo Mu dziękowali. To było nasze ostatnie wejście na strych.
         Innym incydentem, był prawdopodobny finał naszego, jakby mało szkodliwego, domowego folksdojcza, który mieszkał do Powstania piętro wyżej na naszej klatce schodowej. Jak się okazało, nie był on sobie taki dobroduszny. Zniknął on z domu, ale nie całkiem - gdyż około 10-go sierpnia nakryto jego głupawą służącą z koszykiem jadła i picia, maszerującą na strych. Od kilku dni w okolicy Powstańcy polowali na dającego się we znaki "gołębiarza", którego podobno w końcu zastrzelono. Związek strychowego zaopatrzenia z gołębiarzem był oczywisty. Nasza żandarmeria aresztowała matkę i służącą, ale chyba im nic nie zrobili. W każdym razie z kamienicy obie znikły.

         Dalsze dni zlewają mi się nieco i nie mogę ustalić dokładnej chronologii. W każdym razie przez pierwsze dwa tygodnie w naszym kawałku miasta nie powodziło się źle. Ostrzału nie było, w Ministerstwie Sprawiedliwości na Długiej 7 funkcjonował coraz lepiej działający szpital, w którym działała mama i dziadek, wodę trzeba było nosić z dolnych partii miasta, w dole Mostowej, ale była. Nie było też głodu - z magazynów niemieckich na Stawkach samochodami ciężarowymi przywieziono parę ton sucharów, i każdy brał, ile chciał. Zrobiliśmy ich duży zapas, który przydał się bardzo później - było co rozdawać coraz liczniejszym rozbitkom, spływającym z obrzeży Starego Miasta. Nasze podwórza stały się częścią "arterii komunikacyjnej", którą samochody mogły omijać świeżo budowaną barykadę w poprzek Długiej, na wysokości narożnika Kilińskiego. Samochody wjeżdżały bramą Długa 11, drewnianym pomostem pokonywały różnicę poziomów pomiędzy naszymi podwórzami i wyjeżdżały bramą w Kilińskiego.
         Tą barykadę budowaliśmy już wielce fachowo: Na jej korpus składały się kostki brukowe i flizy chodnikowe; wysadzono i skuto betonowe podłoże jezdni, no i od strony Placu Krasińskich wykopano głęboki dół przeciwczołgowy, a korpus obsypano wydobytą ziemią. Wytoczone na początku z garaży pod 11- tym popsute samochody osobowe, kiosk z gazetami i ścięte dość duże drzewo - dopełniły reszty. Niestety, ta piękna barykada nie została wykorzystana, bo Niemcy przyszli z drugiej strony.
         Właśnie w trakcie usypywania ziemi, gdy stałem na szczycie barykady - na kilkuset metrach przeleciały dwa myśliwce. Ludzie zadzierali głowy, i cieszyli się, że to na pewno ruskie. Ja zaś, ćwiczony wzrokowo na "Kriegsflugzeuge" od razu poznałem "Foki" - FW-190. Ale widząc ogólną radość, nie wyrwałem się ze sprostowaniem.
         Którejś nocy, gdy jeszcze spaliśmy w mieszkaniu, a w stołowym na materacach spał pokotem jakiś pododdziałek Akowców, spadł na Miodową kanadyjski samolot zestrzelony w czasie zrzutu. Wybuchł ogromny pożar. Ktoś wbiegł na podwórze, i krzyczał, aby mężczyźni pobiegli ratować co się da. Zacząłem budzić ludzi, ale nikt nie zareagował - musieli być straszliwie zmęczeni.
         W dniu w którym padł Paryż, o czym donosiły wielkimi tytułami gazety - na naszym podwórzu odbyła się zbiórka dużego oddziału - prawie stu chłopaków, w hełmach i panterkach, uzbrojonych w "Bergmanny " i "Błyskawice". Był to widok groźny i bardzo krzepiący. Niemniej, ogarnęły mnie jakieś złe przeczucia, i postanowiłem postawić pasjansa, "zwariowaną teściową" w intencji, czy powstanie się uda, czy nie. Wyszło, że nie, ale postawiłem drugi raz i "z jednym oszukaństwem" - wyszło. Niemniej jakiś osad zwątpienia już został.

         Wybuch czołgu
         Następnym wypadkiem był wybuch czołgu - pułapki na Kilińskiego. My akurat siedzieliśmy w piwnicy u Bujnowskich pod 11-tym i odchodziło czytanie na głos przy karbidówce "Ani z Zielonego Wzgórza". Wybuchu nie słyszeliśmy: karbidówki i świece zgasły, potworna siła ścisnęła mi głowę, potem puściła i byliśmy wszyscy głusi przez dobre kilka chwil. Potem słychać było tylko łomot spadających gruzów i odłamków. Ani ja, ani Tajo na szczęście nie wytykaliśmy nosa z piwnicy i intelektualne zajęcie lekturą uratowało nam życie, bo będąc na podwórzu, zrobilibyśmy na pewno to samo , co syn dozorczyni Feliksowej - który oczywiście pobiegł zobaczyć zdobyty czołg i zostały z niego trudne do zidentyfikowania szczątki. Niesamowite szczęście miał natomiast nasz sąsiad z pod 9-tego. W chwili wybuchu stał o pół metra od czołgu - wybuch porwał mu w paski ubranie i odrzucił - ale poza czasowym ogłuchnięciem i potłuczeniem - nic mu się nie stało!
         Do późnego wieczora w naszej "poczekalni" czekał tłumek lżej poszkodowanych, pokaleczonych szkłem i odłamkami.

         Domy się rozlatują
         Potem było gorzej i gorzej, ale tak jakoś nieznacznie i nasze domy zaczęły się rozpadać. Najpierw poszła bomba w "kuchenną" klatkę schodową obok bramy na Kilińskiego. Schody były drewniane, bomba zjechała prawie do piwnicy i tam wybuchła, a schody złożyły się na dole. Było bardzo wielu zabitych i rannych, zaczęto ich wydobywać, przy czym robili to między innymi jeńcy niemieccy. Zdjęcie zamieszczone w albumie "Warszawa w dniach Powstania" - to właśnie w naszym domu - ale nie bardzo było kogo zbierać. W ten sposób straciliśmy najkrótszą drogę do naszej piwnicy i odtąd można było wchodzić do niej tylko ze sklepu od Kilińskiego. W nasze mieszkanie trafiły dwa pociski artyleryjskie, a więc od zachodu, z kierunku Woli. Potem "szafa" zmiotła nam dach. Wreszcie zabrali się za 11-ty: Musiał być to pocisk dość dużego kalibru stromotorowy, tym razem od strony Dworca Gdańskiego. Wpadł przez witrynę zakładu krawieckiego, przebił strop i wybuchł w piwnicy, zabijając z piętnaście osób, w tym całą rodzinę Weinzów, z której ocalał tylko ojciec - bo właśnie wyszedł na papierosa. Ta piwnica była identycznie położona, jak piwnica Bujnowskich, tyle że po drugiej stronie bramy. Teraz można było do niej wejść po gruzach od frontu. Wybuch odsłonił jedną z tynkowanych ścian korytarza piwnicznego, na której Bohdan wymalował kiedyś świecą twarz strasznego bandyty - "Kościa Atanazego". Zwłoki wyciągnięte z piwnicy leżały na podwórzu przykryte jakimiś tekturami. Po drugiej stronie Długiej płonął wielkim płomieniem "Dom Farmaceutów". Musiał dostać zapalającą "szafą", bo płonął od góry do dołu.
         Na koniec zaczęto rozstrzeliwać czwarte i trzecie piętro, tym razem od strony Placu Zamkowego. Ten ostrzał dobrze zapamiętałem, bo w dzień postanowiliśmy siedzieć w stróżówce na parterze u Feliksowej. Mury były tu grube, a doszliśmy do wniosku, ze o ile chałupa zacznie się walić - to będzie łatwiej nam się wydostać, niż z piwnicy. Stąd przez okno mogłem oglądać nadlatujące w półgodzinnych odstępach cztery "Stukasy". Leciały sobie wolniutko, i nawet dość nisko, wcale nie wysilając się na nurkowanie. No i miałem po coś iść do naszej piwnicy, co wymagało przejścia przez podwórza Długiej 11 i 9. Armata waliła w trzecie piętro dość regularnie, a po każdym wybuchu podwórko zasypywał gruz i odłamki. Wyczekałem w bramie moment, kiedy przestały się sypać i wybiegłem - i wtedy musiała strzelić druga armata - wybuch mnie ogłuszył - rzuciłem się z powrotem, a u moich nóg trzepnął z brzękiem pięciocentymetrowy odłamek. Podniosłem go instynktownie - i gwałtownie odrzuciłem - był gorący. Ale potem go schowałem i wyniosłem z Warszawy. Zginął mi dopiero przy czwartej, czy piątej przeprowadzce.

         Schodzimy do labiryntu piwnic
         W tym czasie życie przeniosło się do piwnic, które stawały się coraz bardziej zatłoczone - legowiska wypełniały korytarze i trzeba było poruszać się w nich bardzo ostrożnie, żeby kogoś nie podeptać. Do naszych domów spływało coraz więcej ludzi z obrzeży zaciskanego wokół Starego Miasta pierścienia. My mieliśmy względnie wygodnie, na rozścielonych równą warstwą dwóch tonach węgla, ułożyliśmy deski z rozsuwanego stołu, a na nich wszystkie materace. Po kątach były poupychane różne zniesione z góry statki domowe. Jednocześnie mężczyźni wybijali coraz nowe przejścia, ułatwiające bezpieczną komunikację i umożliwiające ewakuację, gdyby któreś z wyjść zostało zasypane. W ostatniej dekadzie sierpnia można było piwnicami przejść z Kilińskiego 1 do Długiej 13. Oprócz tego, wybito dziurę z podwórza 11-go do spalonej już kamienicy pod 13-tym. Kiedy rozpoczęła się ewakuacja kanałami tym przejściem szły długie kolejki powstańców i czujących zagrożenie, a zdecydowanych na tą pergrynację. Zdecydował się na nią też Adam (pseudo okupacyjne: Stanisław Wójcik - nasz lokator), któremu nie uśmiechało się wpaść w najlepszym razie w łapy Gestapo, które Go poszukiwało od 1940r. Poszła też młoda dziewczyna, sanitariuszka i łączniczka, mieszkająca w naszej piwnicy. Adam rzucił też koncepcję, że o ile przeprawę kanałami uzna za możliwą - to wróci po nas, ale oczywiście okazało się to niemożliwe, szczególnie ze względu na sześcioletnią Małgosię. Zresztą mama nie chciała opuszczać dziadków.

         Ostatnie dni
         25 sierpnia przymaszerował do naszych piwnic ksiądz i odprawił mszę, a także udzielał masowego odpuszczenia grzechów "in articulo mortis". Korytarz był całkowicie zapchany, księdza nie bardzo było słychać, ponieważ ustawiłem się obok świetlika - studni, widziałem nad głową skrawek czystego, niebieskiego nieba, no i oprócz powietrza przez dziurę dobiegał hałas wybuchających pocisków. Były one niegroźne, gdyż już wiedzieliśmy z doświadczenia i osłuchania, że wybuch, który słyszymy jest dla nas niegroźny. Groźne było głuche stęknięcie kiedy pocisk czy bomba waliła w pobliżu. Wtedy huku nie było słychać, tylko bębenki ściskała fala podmuchu.
         Nie ruszając się z obrębu naszych domów, nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów zniszczeń dookoła nas. Kiedyś wyjrzałem kątem oka przez nasze okienko piwniczne i ze zdumieniem zobaczyłem, że zamiast domów Podwala zamykających perspektywę Kilińskiego jest jakaś bezkształtna kupa gruzów. Jednakże dopiero po wygonieniu nas przez Niemców widok przerósł moje wszelkie rozumienie.
         Na szczęście wieczorem Niemcy po pracowitym dniu szli spać, i ustawał ostrzał artyleryjski. Stąd ludzie mogli wyleźć z piwnic, i coś sobie ugotować - na podwórzu powstało mnóstwo palenisk z układanych cegieł, a drewna było w bród. Chcąc ułatwić trochę życie licznym przymusowym lokatorom, wybudowałem cztery eleganckie paleniska, a nawet na jednym powiesiłem kartkę z "instrukcją", że można go używać i jak najlepiej w nim rozpalać. Zapewne kartka przydała się na rozpałkę właśnie.

         Trzy bliskie tragedie
         W tym czasie przeżyliśmy trzy znajome tragedie: Najpierw zginęła, rozszarpana wybuchem "szafy" Zosia Sroczyńska, przyjaciółka domu, w powstaniu łączniczka. Jej bratu, który zdążył upaść za jakimś murkiem - nic się nie stało i Powstanie przeżył.
         Drugą tragedią była śmierć Dzidka Zołoteńkiego. Wraz ze swym przyjacielem, Alfonsem Milewczykiem, poszli na Miodową 5, żeby z piwnicy Dziadków przynieść jakieś przetwory. Trafili na nalot i wybuch bomby zasypał ich w tejże piwnicy. Alfons "miał szczęście" - zginął od razu, Dzidek był przysypany, ruszyć się nie mógł, ale żył. Zawiadomiona o nieszczęściu jego żona Zuza, Maria Anna Zołoteńki siostra mojej mamy, wraz z ekipą zebranych ad hoc sąsiadów wszczęła akcję ratunkową i po paru godzinach dokopali się do biedaka, tak że ciotka trzymała go już za rękę. Niestety, nastąpił nowy nalot. Dzielny Dzidek prosił, aby go zostawić, bo zginą wszyscy, no i stało się - wszystko się zaczęło walić, ratownicy wycofali się ciągnąc ciotkę, i Dzidek został pod gruzami.
         Trzecią tragedią była nagła choroba Wisi Bujnowskiej, jak się później okazało, był to skręt kiszek. Nie było możliwości operowania i biedaczka cierpiała bardzo. Tragedia nastąpiła 3 września.
         Drugiego września rano zapanowała dość dziwna o tej porze cisza. Z Tajem wyjrzeliśmy z bramy na Długą: na chodniku leżał porzucony karabin, z okien kilku domów zwisały białe flagi. Tym razem ogromnym płomieniem palił się narożnik Placu Krasińskich i Długiej. My byliśmy gotowi do ewakuacji? Ucieczki? W każdym razie wszyscy mieliśmy pozszywane plecaki, w nich trochę jedzenia, sztućce i trochę garderoby, oraz pamiątek - mama poupychała zdjęcia wyrwane z albumów. Ciotka Zuza, jak się później dowiedziałem - do plecaka włożyła maszynopis swojej nie obronionej pracy magisterskiej, oraz "Leicę" z naświetlonym przed i w czasie Powstania filmem. Dziadek na ramieniu zawiesił skórzane etui z aparatem do transfuzji krwi. Przeleciał nad nami "Stukas", ale poleciał gdzieś dalej. Powstanie na Starym Mieście dobiegło końca, czekaliśmy na Niemców i dalszy, niepewny los.
         Dopiero grubo po wojnie dowiedziałem się, w jakim to bitewnym miejscu przypadło nam przebywać. W ciągu praktycznie dwóch tygodni na ten niewielki skrawek, jakim było Stare Miasto spadło ponad tysiąc ton bomb i pocisków! Tysiąc ton to była waga bomb ładnego nalotu, i choć nie było to na raz, to było to bardziej skuteczne. Nasze domy, jak się okazało, stały prawie w samym centrum otoczonej dzielnicy, i poza kościołami - trochę nad nią górowały. Stąd obrywały ze wszystkich stron - od Wisły z pływającego po niej monitora oraz z baterii, ustawionych w ZOO, od Dworca Gdańskiego, m.in. z kursującego tam pociągu pancernego, od Placu Zamkowego, a wreszcie od strony Woli. A każdy strzał był oddawany na spokojnie, bez pośpiechu. No i "Stukasy" pakujące precyzyjnie bomby pod zamówienie. Było ich tylko cztery, tylko raz przyleciało ich kilkanaście, co oglądałem ze stróżówki Feliksowej. Ten nalot okazał się katastrofą - ale dla Niemców. Nie znający tak dokładnie miasta piloci troszkę przenieśli nad planowanym punktem zrzutu i spuścili bomby na swoich. Drugi raz tak licznego nalotu nie widziałem. Stąd chyba właśnie bomby spowodowały najwięcej strat, kamienice mogły wchłonąć nieskończenie dużą ilość pocisków artyleryjskich bez niszczących efektów dla ludzi ukrytych w piwnicach.
         Z mego punktu widzenia czas Powstania, to były w gruncie rzeczy nudy w ciemnej piwnicy, a najbardziej podniecające było głośne czytanie książek. Wybuchy, pożary dookoła, ranni i zabici - wszystko to było normalne i zrozumiałe samo przez się. Jak dalece przyjmowałem tą "normalność" przekonałem się dopiero później: raz w Gorzkowicach, gdzie poraziła mnie panująca tam cisza. Drugi raz poraził mnie w Piotrkowie widok ciągniętego przez dwa konie pięknego karawanu i smutny kondukt kilkudziesięciu osób za krzyżem i księdzem - tyle ceremonii o jednego, zwykłego nieboszczyka!

         Wpadają Niemcy
         2 września około 10.00, przez bramę od Kilińskiego wpadło dwóch Niemców, i widząc na podwórzu dość już spory tłumek ludzi zaczęli wrzeszczeć "Skariej, uchadi!". Było więc znacznie gorzej, to byli Ukraińcy, albo inni Ronowcy. Trzeba dodać, że byli trochę jeszcze przerażeni, i kryli się pod ścianami. Zaczęliśmy uchadzić. Ulica Kilińskiego okazała się nagle wypełniona tłumem ludzi wychodzących z trzech bram i z innych wyjść piwnicznych. Kilku Niemców przy rozkwaszonej barykadzie u wylotu Podwala, obok której tkwiły resztki rozwalonego czołgu - pułapki zaczęło sprawdzać dokumenty, ale widząc tłum, machnęli ręką i tylko przeganiali do przodu. Poszliśmy czymś, co było jeszcze kilkanaście dni temu Podwalem, a obecnie było bezkształtną kupą gruzu. Gdzieś z lewej, na wysokości wlotu na Wąski Dunaj, leżało ciało powstańca w panterce.
         Parę kroków dalej zdarzył się nam dość groźny, ale szczęśliwie zakończony incydent. Posuwaliśmy się dość powoli ze względu na dziadków Mierosławskich, a także Taja z Dziutką i babcią Jaworską, którzy jeszcze na dziecinnym leżaczku dźwigali mało już przytomną Wisię. Kiedy przystanęliśmy, do mamy podskoczył Ukrainiec, który zauważył na jej ręce zegarek - rzemienie plecaka podciągnęły jej rękaw. "O, czasy!!"- ucieszył się, i zabrał się za ich ściąganie. Mama odruchowo palnęła mu coś po ukraińsku. Żołdak nieco osłupiał, broni nie użył, i już bez słowa odskoczył, ale z zegarkiem. Co było robić, poszliśmy dalej na Plac Zamkowy. Kolumna Zygmunta leżała zwalona, na zagruzowanym placu stały dwa działa pancerne, a na skarpie Mariensztatu, z kościoła Św. Anny wyległo kilkunastu Niemców. Zaczęto nas ustawiać w kolumnę, która ruszyła w dół Mariensztatem. Na dole z boku stał jakiś esesman, oficer. Ze mną szedł dziadek Mierosławski, niosąc na ramieniu skórzane etui, z aparatem do transfuzji krwi. Niemiec zatrzymał dziadka, i zapytał "Ist die fotoaparatte?" "Nein, das ist bludtransfusionaparatte" - powiedział dziadek. "Du bist ein doktor, und mit banditen?- zapytał Niemiec. "Ich habe meine wohnung hier" odparł Dziadek. Ponieważ w czasie tej wymiany kurtuazyjnych zdań my stanęliśmy, czekając na dziadka, to stanęła i kolumna. Na szczęście na tym się ta dyskusja zakończyła, Niemiec machnął ręką i z prawdziwą ulgą ruszyliśmy dalej. Przez całkowicie wypaloną Sowią, skierowano nas znów pod górę również wypaloną Bednarską i potem w lewo pod Dziekankę.

         Wychodzimy ze Starego Miasta
         W tym miejscu rozstaliśmy się z Bujnowskimi i babcią Jaworską, gdyż z Dziekanki wybiegli jacyś polscy sanitariusze widząc dziewczynkę na noszach, a my powędrowaliśmy Krakowskim. Po gruzach Starego Miasta - to był szok. Ulica była czyściutka, w Pałacu Namiestnikowskim, "Bristolu", "Europejskim, i Domu bez Kantów - wszystkie szyby. Na wysokości Uniwersytetu widać było barykadę, ale to chyba była niemiecka. Niemiecka księgarnia przy Ossolińskich z całą witryną, a plac Piłsudzkiego - również nietknięty. Narożny dom, Królewska 6 wyglądał na cały - pomyślałem, co też dzieje się z Andrzejem Jarczykiem. Koło Pałacu Brühla weszliśmy przez Niecałą do Ogrodu Saskiego. Po prawej, na wysokości Teatru Wielkiego stała niemiecka barykada, z armatą skierowaną na Ratusz.
         Po przejściu ogrodu, szliśmy Elektoralną i Chłodną. Tu domy były wypalone, ruiny puste. Tylko dom na rogu Chłodnej i Żelaznej był względnie cały. Była piękna pogoda, słońce świeciło, a niebo było bez chmurki. Nad nami przeleciał ze straszliwym chichotem jakiś wielkokalibrowy pocisk, i tak doszliśmy do kościoła Wolskiego. Urządzano tu jakąś selekcję, ale w naszej części kolumny jakoś nie wyciągnęli nikogo - i skręciliśmy w Bema. Tu znów domy stały całe, z szybami, ale puste. Wkrótce weszliśmy na Dworzec Zachodni na peron. Rozciągał się stąd widok na domy Ochoty, gdzieś tam w głębi coś się paliło, ale stąd miasto wyglądało dość porządnie. I nagle zajechał pusty skład elektrycznego pociągu!

         Incydenty po drodze
         Wszyscy wsiedli, i pociąg, nawet niezbyt zatłoczony ruszył na Żyrardów. Dziadkowie Mierosławscy, Zuza, mama, Wikcia, Małgosia i ja usiedliśmy w przedziale i wszystko to wyglądało nierealnie - tak jakbyśmy sobie jechali na podmiejski weekend. Pociąg zatrzymał się we Włochach, zatrzymał się też w Ursusie, a ponieważ nie było widać Niemców, kilku mężczyzn wskoczyło na peron i dało nura przez płot. Tymczasem mama przygotowała karteczkę, że jesteśmy i żyjemy, chcąc ją wyrzucić z pociągu w Piastowie, gdzie mieszkała ciotka Nuna z Aleksym. Ale karteczka okazała się zbędna - za Piastowem pociąg jechał dość powoli, a przed furtką ich domu- stali oni oboje!! Podnieśliśmy krzyk, Ciotka nas zobaczyła i pobiegła wzdłuż torów, a nasza jazda zakończyła się kilkaset metrów dalej, przed bramą Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w których mieścił się obóz przejściowy, "Dulag Pruszków". Ludzie zaczęli wysiadać na plant i ci którzy wyszli pierwsi -po prostu sobie poszli i wmieszali się w tłumek, który momentalnie powstał koło torów. My, ze względu na dziadków trochę się grzebaliśmy, a w tym czasie z bramy Zakładów wybiegło kilkunastu wachmanów, którzy zagonili nasz transport na ogrodzony teren.

         Pruszków
         Tu odbyła się momentalnie selekcja. Przed wagonem towarowym stał rozchełstany Niemiec i kierował ludzi na lewo - do Reichu, i na prawo - do Generalgouvernmant. Jakoś wszyscy to wiedzieli, choć nikt nie informował o celu tej selekcji. Piersi podeszli dziadkowie i ich skierowano na GG. Potem poszła Zuza, trzymając Małgosię za rączkę - i też ją skierowano na GG. Wikcia poszła na Reich, no i podszedłem ja z mamą - i Niemiec kiwnął nam ręką na lewo!! Mama zaczęła coś wołać po niemiecku, że gdzieś jest jej dziecko, i nagle umilkła. Złapała mnie za rękę, poszliśmy na lewo - i za wagonem, spokojnie poszliśmy w prawo, mieszając się już ze sporym tłumem wyselekcjonowanym na GG. Oczywiście znów się połączyliśmy, ale już bez Wikci.
         W Dulagu Pruszków spędziliśmy tylko jedną noc, posiliwszy się krupnikiem ugotowanym na prowizorycznym piecyku z cegieł. Przy okazji ktoś zwędził moje palto. A około południa, wjechał na wewnętrzną bocznicę długi skład otwartych węglarek, i zapakowano nas do nich. Pociąg ruszył powoli, niemiłosiernie szarpiąc, i co rusz przystając. I tu otworzył się przed nami pełny worek ludzkiej solidarności. Do pociągu podbiegały tłumy ludzi - którzy rzucali nam co tylko popadło - pomidory, chleb, jakieś smarowidła, a także butelki z wodą, herbatą, oranżadą. Nastąpiło wielkie żarcie i skutki jego okazały dość fatalne, jeszcze przed Skierniewicami mnóstwo osób doznało totalnego rozwolnienia!! Było to nader kłopotliwe, szczególnie dla pań, na szczęście zapadał mrok i można było kucać na krawędzi wagonów. Ostatnia fala solidarności wystąpiła w Skierniewicach, gdzie z mostku dla pieszych spłynęła nowa fala pomidorów.

         Lądujemy w Gorzkowicach
         Po północy pociąg stanął w Piotrkowie. Tam panie z RGO poinformowały nas, że już niedługo nastąpi koniec jazdy, i rzeczywiście - dwie stacje dalej skład zatrzymał się, lokomotywa gwizdnęła i odjechała. Okazało się, że jesteśmy w Gorzkowicach.
         Noc była ciemna, choć oko wykol. Nikt nie ogłosił, ze możemy sobie iść do diabła, toteż ludzie zaczęli wychodzić bardzo ostrożnie. My wyszliśmy i w tych ciemnościach ruszyliśmy pomiędzy majaczące w mroku chałupy. Dziadek zapukał do którejś: "A kto tam?" zapytał zaspany głos "No, rodzina" - powiedział dziadek. "Jak rodzina, to wchodźcie" stwierdził głos. Zgrzytnął zamek, no i weszliśmy. Gospodarz wywalił nam do sionki jakieś materace i sporo słomy - i wszyscy zapadli w kamienny sen.
         Obudziłem się gdzieś koło południa. Dostałem coś do jedzenia, i z Małgosią poszliśmy do ogródka. Było pięknie i absurdalnie cicho, tylko brzęczały pszczoły, czy inna gadzina. Siedziałem sobie na ziemi i grzebałem w niej patykiem chyba przez trzy godziny.
         Tymczasem dorośli rozwinęli aktywność. Dziadków skierowano do pobliskiego majątku Leonów, mama wsiadła w zatłoczony pociąg i pojechała z Zuzą na zwiady do Piotrkowa, my, dzieci, chwilowo zostaliśmy z dziadkami w Leonowie. Oczywiście chcieliśmy jak najszybciej skontaktować się z Nuną i Aleksym w Piastowie, i w ogóle być bliżej Warszawy. Aleksy i Anna Maria Potocka (z d. Mierosławska) w 1944 r. mieszkali w Piastowie. Ale nie było to łatwe - aby wejść do pociągu idącego z Piotrkowa w stronę Warszawy, potrzebne były specjalne przepustki. Pozostawała tylko komunikacja na piechotę, ale było to przecież ponad sto kilometrów!
         Można powiedzieć, że udało nam się ujść nadzwyczajnie, dzięki szeregowi przypadków: Niemcy od placu Zamkowego, po wielu nieudanych i krwawo odpartych atakach, kiedy drugiego września nie napotkali oporu, wchodzili w głąb ruin bardzo bojaźliwie. Po napotkaniu pierwszego, niedużego skupiska ludności w okolicy Wąskiego Dunaju, zajęli się najpierw jej rozstrzeliwaniem, ale widocznie dowódcy popędzili ich dalej i wtedy to wpadli do domów na Kilińskiego. Wyszło z nich naraz przynajmniej ze dwa tysiące ludzi ( w tym i my), więc ich tylko przegnali. Kolumna idąca przez całe miasto nie była w ogóle konwojowana, ewakuacja z Dworca Zachodniego nastąpiła błyskawicznie. Po prostu nikt się nami na szczęście nie zdążył zainteresować. Fala mordów i gwałtów zaczęła się dopiero w godzinę - dwie później, i wszyscy, którzy zostali w naszych domach prawdopodobnie zostali wymordowani, podobnie jak szpital powstańczy w Ministerstwie Sprawiedliwości, czy "Pod Krzywą Latarnią". Domy nasze podpalono już drugiego września, bo gdy ciotka Dziutka poszła trzeciego września, wraz z asystą strażników ze Szpitala Św. Rocha szukać rannych, domy już dogasały. No i przytomność mamy ocaliła skórę i jej i mnie. Bóg raczy wiedzieć, gdzie by nas wywieźli - Wikcia w każdym razie zjawiła się w naszym domu w Bydgoszczy dopiero w maju 1945 r.
         Niestety, biedna Wisia nie przeżyła i zmarła trzeciego września, po operacji w szpitalu Św. Rocha. Babcia, ciotka Dziutka i Tajo zostali w Warszawie aż do 19 września, kiedy udało się im wyjść z miasta i przez Pruszków trafili do Kielc. Ponieważ znali adres Potockich w Piastowie, dość prędko dotarł tam - najpierw gryps, a potem kartka pocztowa. Chcieliśmy jakoś się spotkać, szczególnie ja bardzo tęskniłem za Tajem, ale podróż z Kielc do Piotrkowa przez Częstochowę była bardzo trudna i kosztowna, a środków do życia ledwo starczało.
         W kilka dni później, udało się nam dostać z powrotem do Piastowa. U ciotki Nuny niestety nie było żadnych wieści o Siasiu, czy od Siasia, od ludzi z kolejnych transportów do obozu w Pruszkowie dowiedzieliśmy się o upadku Powiśla. Transporty z Warszawy nie przyjeżdżały już elektryczniakiem - zwykła lokomotywa wciągała skład osobowych wagonów poza bramę ZNTK. Być może usunięcie trakcji wiązało się z działaniem monstrualnego działa kolejowego, które zainstalowało się na bocznicy pomiędzy Piastowem i Ursusem.
         Armata ta stała niedaleko domu Olesiów, więc mogłem się przyjrzeć dokładnie jej niszczycielskiej robocie. Przed każdym strzałem opuszczano lufę, i dwóch żołnierzy czyściło ją ogromnym wyciorem. Następnie mała lokomotywka spalinowa podpychała wagon amunicyjny, z którego dźwig podejmował tonowe pociski i worki z prochem i układał je w zamku. Lokomotywka odciągała wagon, po długiej gadaninie przez polowy telefon podnoszono lufę, obsługa usuwała się na bok, i następował ogłuszający wystrzał i wycie oddalającego się pocisku. Armata ta strzelała co dwadzieścia minut, pół godziny. Nie wiedziałem oczywiście gdzie strzela - wydawało się, że za Wisłę. Jak się dowiedziałem dopiero po wojnie- niestety strzelała w Śródmieście.

         Posłowie:
         Z mych obserwacji, jako szczególnie istotne - uważam marsz wielkiej jednostki niemieckiej na przyczółek - w kierunku na Szosę Lubelska. To nie mogło być nie zauważone przez kierownictwo Powstania, ale zostało zlekceważone. W każdym razie nie spotkałem w opisach historycznych podkreślenia tego istotnego faktu.
         Obecność sowieckich samolotów nad Warszawą przed wybuchem Powstania - też nie była podkreślana.
         To, że mosty były zaminowane i przygotowane do wysadzenia - jest faktem powszechnie znanym.
         Nie spotkałem opisu stosunkowo "łagodnego" naszego wyjścia z ruin naszych domów. Ciąg dalszy w kilka godzin później - jest niestety dobrze znany.
         W niektórych opracowaniach, dotyczących Powstania, Autorzy podają, ze Warszawa była bombardowana monstrualnym moździerzem, podając przy tym jego zdjęcie na podwoziu gąsienicowym. Otóż jest to chyba nieprawda, ostrzał był dokonywany widzianym przeze mnie działem kolejowym. Pocisk, który uderzył w "Adrię" i którego korpus znajduje się w Muzeum Wojska pochodzi niewątpliwie z tego działa.

Krzysztof Jaworski


      Krzysztof Jaworski
ur. 27.03.1933 w Warszawie
syn Stanisława i Wandy Jaworskiej, z domu Mierosławskiej


Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.