Powstańcze relacje świadków

PO POWSTANIU: OBOZY I WYZWOLENIE



Barbara Bobrownicka-Fricze,
ps. "Oleńka", "Baśka Wilta", "Wilia"
st. sierżant Armii Krajowej
zgrupowanie "Róg" ze Starego Miasta,
batalion "Bończa" 101 kompania
jeniec nr 141503, Stalag VI-C Oberlangen


FALLINGBOSTEL - OBÓZ PRZEJŚCIOWY

         Trudno ocenić, jak długo trwała podróż w ciemnych, bydlęcych wagonach. Udręczenie nie mieści się w żadnym czasomierzu. Na końcowej stacji wychodziłyśmy na perony ledwo żywe. Uzbrojeni żołnierze niemieccy już czekali. Uformowałyśmy szeregi i ruszyłyśmy w drogę. Wachmani pilnowali porządku. Czego jeszcze mogli pilnować? Nogi nasze niosły pochylone plecy i spustoszone głowy.
         Skąd brać siły po tylu miesiącach walk. Po przebyciu każdego kilometra było ich coraz mniej. Widząc to Niemcy, powiedzieli nam, że idziemy do obozu Falligbostel, w którym więzili naszych podoficerów i oficerów przez pięć lat (Powstańców też). Nazywałyśmy ich "wrześniowcami" - od września 1939 r. Wiadomość ta zelektryzowała nasze szeregi. Podniosły się głowy, wyprostowały plecy i sprężystym krokiem weszłyśmy przez bramę. Przed nami droga z obu stron odrutowana. Przy niej oni już czekali. Stali w zniszczonych polskich mundurach. Wzruszenie zapanowało między nami. Dopiero po chwili przeleciały nad drutami słowa w różnych językach. Obóz był międzynarodowy. Dla ilu niepokornych zbudowano i odrutowano to miejsce? Ilu ludzi pilnowało ich całą wojnę? To spotkanie nie potrzebowało słów. Ponad drutami przelatywały paczuszki, w nich czekolada i papierosy- zaskórniaki jenieckiej doli. Z nimi pozdrowienie, także w obcych językach, od dziwnie bliskich nam ludzi. Nasi już wcześniej wiedzieli, że przyjeżdżamy. Wnieśli za nami wielkie bańki, pełne gorącej zupy. Sami ją dla nas ugotowali. Nie miało znaczenia, że ani oni, ani my nie potrafiłyśmy jej nazwać. Liczyło się to, że oni pomyśleli o nas, że przygotowali. Mieli już przecież wieloletnie doświadczenie.
         Zaczęło się obozowe życie. Przydzielono nam, zbite z desek trzypiętrowe prycze, na nich sienniki, przykryte kocami w kraciastych poszwach. Spać, spać, rozprostować umęczone ciała. Sen dobrodziej już na nas czekał.
         Następny ranek przywitał nas słońcem. Zaczął się pierwszy obozowy dzień, pierwszy apel przed barakami. Stałyśmy się jeńcami wojennymi. Broniła nas Konwencja Genewska. Niemcy przestrzegali jej praw. Ich żołnierze korzystali na tym w alianckiej niewoli. Pozwolili nam nosić białoczerwone opaski. Może nie zdawali sobie sprawy, jak ważne są dla nas. Oni -umundurowani od stóp do głów przez wojskowe fabryki.
         Zaczęłyśmy od modlitwy. Oni stali i słuchali. Nie rozumieli przecież słów, ale nasz śpiew budził w nich uśpione dobro dzieciństwa?

         O, Panie, któryś jest na niebie (zabrzmiało na ich ziemi)
         Wyciągnij sprawiedliwą dłoń.
         Wołamy ze wszech stron do Ciebie,
         O polski dom, o polską broń.
         O Boże, skrusz ten miecz, co siekł nasz Kraj.
         Do wolnej Polski nam powrócić daj.
         By stał się twierdzą nowej siły
         Nasz dom, nasz kraj.
         O, Panie, usłysz prośby nasze,
         O usłysz nasz błagalny śpiew
         Znad Wisły, Warty, Sanu, Bugu
         Męczeńska do Cię woła krew.
         (Refren) O Boże skrusz ten miecz...


         Oni przegrywali już wtedy, na wszystkich frontach. Może zdawali sobie sprawę, że nadszedł dla nich czas już tylko modlitwy. Niezasłużony. Oni do końca czuli się niewinni, służyli wyższym celom, niezrównanemu kanclerzowi.

         No i zaczęła się obozowa rzeczywistość. Przerażeniem porażały latryny. Nad ogromnymi dołami, pełnymi fekaliów, umocowano pojedyncze belki. Trzeba było na nich kucnąć, by załatwić to, co trzeba. Nie było oczywiście mowy o intymności, belka dla wszystkich była jedna. Jest niezliczona ilość sposobów, by poniżyć człowieka, twórcę kultury. Żadna z nas nie spadła do przeraźliwej otchłani. Naprawdę! Obawy zostały do końca.
         Po apelu wyszłam przed baraki. Za drutami złote brzozy i zielone świerki. Cisza w porannym słońcu. Na falujących pod drzewami pagórkach, przebudzony dzień. Gospodarka jesieni. Patrzyłam. Myśli rwała gorycz pokonanych- bezsilność i obawy. To wszystko przede mną i te brzózki, i świerki, i ciche mchy, a u nas jeszcze wojna. Chociaż to ostatnie akordy, nikt nie mógł przewidzieć, ile oczu jeszcze zgaśnie. Stałam niepewna, czy potrafię obronić siebie. Co to znaczy? Kim jestem za drutami, które zagarniają przestrzeń dokoła? Ile drutu zużyli anonimowi ludzie, by je wykonać? Ile węgla wywieźli z kopalni? Ile płonącej rudy wylano z hutniczych pieców? Ile wywalcowano żelaza? Ile cięć i skrętów wykonali jacyś oni? Ile wagonów wywiozło kolczaste kłębowiska? Czy potrafiłabym uścisnąć okaleczone dłonie tych, którzy nam to uczynili? Tam, wtedy, zaczynało się nowe. Stałam. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Światło i ciepło ogarniało wzgórza, a u nas trwała wojna. Jak trudno, jak trudno! Poraża mnie cisza i spokój.

         To oni się tu urodzili!!! Dorastali wśród tych cudów przyrody, w tej ciszy, w tym świetle. To stąd wyjechaly do nas opancerzone kohorty. Wśród tych brzóz, świerków i mchów los dał im życie, wzrastanie i dojrzewanie. Ile takich wzgórz w naszym kraju zniszczyła złowroga siła? Ile rozszarpanych mchów zawisło na kikutach drzew? Jacy ludzie tam przybyli? Czułam, że staję się zagubioną drobiną. Jakby mi odebrano prawo jasności spojrzenia, usłyszenia głosu innego człowieka. Zburzono mój zrozumiały świat. Świat z dziecinnej bajki, w którym smoki mieszkają w pieczarach, diabły w piekle, a czarownice na Łysej Górze. Ktoś wymyślił, także dla mnie, sprawiedliwość. Jak, przy tym zadrutowaniu, ostatnich doświadczeniach, wyjść z mojej zieleni do ich zieleni. Jak stanąć w szeregu jednakowo obdarowanych ciemiężycieli i uciemiężonych? Był to czas, w którym obie strony przekraczały progi klęski. Co ze mną? Co ze mną? Czy może człowieka spotkać większe zagubienie, niż jego własne? To oni tutaj urodzili się, a mogłam ja. Kim stałabym się? Czy zaufałabym hasłom? Narzuconym ideałom? Czy dotarłoby do mnie, że różne bywają mchy? Czy potrafiłabym uścisnąć dłoń tych, co stąd wyszli? Człowiek, zjawisko niejednoznaczne, ten za drutami, ten w chmurach, czy na morzach. Ten, który zbudował mój dom i ten, który go zburzył. Może nie wszystko spopielono? Czuję, że przegrywam z sobą.



"Tęsknota - Droga do domu"
Wycinanka wykonana przez Barbarę Bobrownicką podczas pobytu w niewoli na skrawku papieru z trudem zdobytego przy pomocy koleżanek.


         Wieczorem w baraku odezwały się świerszcze. Jeszcze i to. Jakby promieniująca swojskość z Dickensowskich książek. To było w kraju, z którym mnie wszystko dzieliło, a połączył los - szyderca. Tak w nas rodziła się historia, a my nie potrafiliśmy się z niej wykreślić.
         U progu był już następny etap. Trzeba było zaraz, z marszu wejść w jutro. I to miał być trud następny, powrót do domu, który już zburzono. Czy nie nazbyt wiele chciałam zmieścić w jego ścianach?
         Ile czasu musi upłynąć, by narody zawarły pokój? Kiedy nadejdzie ten dzień, gdy mężowie stanu zasiądą przy wspólnym stole, by podpisać dokumenty. Policzą zmarłych, nie policzą żywych. Nieopatrzni. Przy życiu pozostaną zalążki "nowego świata". Z nich mogą wykiełkować ideały, które zniewolą umysły. Zwycięzcy umieszczą w swoich traktatach klauzule najwyższego uprzywilejowania dla człowieczeństwa. Postawią pomniki umarłym, by nagradzać krzywdy i uciszać sumienia.
         Naprzeciwko, na dolnej pryczy, płacz. Rozsypane na sienniku włosy. Patrzę z góry - Kasia Zdanowska. Nie potrafię jej pomóc. Czyżby strach przed sobą? Nagle zazdrość. Ja już nie potrafię płakać. Jak trudno.

         Życie obozowe w karbach codzienności. Po paru tygodniach przyjechali przedstawiciele Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, by sprawdzić warunki naszej egzystencji. Gdy wyjechali, Niemcy kazali nam się spakować. Wyruszyłyśmy z naszym dobytkiem do następnego obozu na piechotę.

BERGEN-BELSEN

         Do nowego miejsca przeznaczenia dotarłyśmy tego samego dnia. Został za nami obóz koncentracyjny - sławny już Bergen-Belsen. Za jego drutami nie było widać ludzi. Na drutach suszące się bure, podarte szmaty- przerażająca cisza, za którą kryło się jeszcze życie. Wiadomo już było wtedy, co to obozy koncentracyjne. Po kilku dniach dowiedziałyśmy się, że co prawda niewidoczny, ale w pobliżu nas znajdował się obóz jeńców radzieckich - 80 tysięcy ludzi. Wiadomość przynieśli lekarz i sanitariusze, których przysłano do nas. Byli to nieszczęśnicy w łachmanach, o zdeformowanych przez reumatyzm kończynach. Myślę, że nasze zupy traktowali jak specjał. W ich obozie Niemcy zagłodzili tysiące jeńców w ciągu kilku miesięcy. Związek Radziecki nie podpisał Konwencji Genewskiej. Traktował swoich, którzy się poddawali, jak zdrajców. Ich żołnierze nie mieli praw kombatanckich. Nie mieli żadnych. Nasi sprzymierzeńcy, w ostatniej chwili przed upadkiem powstania, przyznali je nam, mimo protestów Związku Radzieckiego. Niemcy nie mogli po kapitulacji rozstrzelać nas jak bandytów. Oszczędziłoby im to pracy, transportów kolejowych, no i żywności. Tak więc, w majestacie międzynarodowego prawa znalazłyśmy się w zadrutowanej wspólnocie. W nowym obozie były mniejsze sale, ale gorsze warunki.(Czerwony Krzyż "nie zagrażał"). W krótkim czasie zaczął się szkorbut. Ruszały się zęby. Krwawiły dziąsła. Nadal nie było wiadomości z kraju. Co tam się działo? Co z naszymi rodzinami? Co na frontach Europy? Niepokój budził wyobraźnię. Wiedziały o tym nasze komendantki. Były to przeważnie nauczycielki. Odpruły oficerskie gwiazdki, by zająć się nami. One wiedziały, jak niebezpieczna jest bezczynność. Zorganizowały - jak w Warszawie podczas okupacji- komplety szkolne. Nie miały, co prawda, podręczników, ale wiedzę w głowach. Dzieliły się nią z nami. Oprócz szkolnych organizowały się zespoły aktorskie. Namówiłam koleżanki, by zrobić na Boże Narodzenie jasełka. Miałam już pewne doświadczenia. Pod koniec wojny mieliśmy w Warszawie teatrzyk kukiełkowy, który pozwalał na skromne życie. W obozie było to wyzwanie bojowe. Zdobywanie igieł, papieru, kleju, szmatek było nieustannie zagrożone. Znajdowałyśmy jakieś gałganki w plecakach. Trudno było się z nimi często rozstać. "Jaga" przyniosła do obozu skrzypce, a więc był podkład muzyczny. Robiłyśmy kukiełki, uczyły się ról, z pamięci odtwarzały teksty. Próby odbywały się co dzień, by występ był na miarę naszych oczekiwań. Praca- przyjaciel wypełniała nam życie.
         Obóz był podzielony na dwie części, jak w Fallingbostel, odrutowaną drogą. Po drugiej stronie uwięziono naszych powstańców. Miałyśmy wśród nich wielu kolegów. Łączyły nas nie tylko wspomnienia, przyjaźnie, ale także związki rodzinne. Wspólne walki tworzyły silne więzi. Niemcy zabronili nam rozmawiać. Nie wiadomo, kto wydał i czy na pewno, rozkazy w tej "groźnej" sytuacji. Dla żołnierza, a do tego niemieckiego, rozkaz - rzecz święta. Pilnowali nas. Mogliśmy mrugać i szczerzyć zęby do siebie. Jak wartownik oddalał się, łamaliśmy surowe zakazy. Któregoś dnia Szwab schował się za drzewo - polował z ukrycia. Siedemnastoletni "przestępca" nie zauważył go. Wartownik strzelił. Chłopca zabrano do szpitala. Podobno amputowano mu nogę. Trudno było uwierzyć. Chłopiec nie wrócił już do nas. Był to przecież czas, w którym po wielu ludziach zostawały opowieści, i to nie po wszystkich.
         Głód nie ustępował, szkorbut też. Nie było lekarstw ani jedzenia. Mogła ratować cebula, gdyby była. Koleżanki pozbywały się bezcennych w tych warunkach rzeczy, które im się udało wynieść z Warszawy. Każda z nich miała duszę tamtych dni, a Niemcy chętnie dostarczali za nie niewielkie ilości cebuli.
         Trud codzienności dyktował pomysły. Jeść, jeść, dużo, dużo! Postanowiłam, że na swoje imieniny uzbieram pół bochenka chleba. (Bochenek ważył 75 dkg). Od tego czasu żyłam wizją tego dnia, który zbliżał się bardzo wolno. Pojedynczy bochenek dzieliło się na 6 osób. Z mego przydziału odkładałam co dzień cienką kromeczkę. Następnego dnia zjadłam suchą, a odkładałam podwójną świeżą. Gdy cała racja dzienna była podsuszona, koleżanki zjadały moją i oddawaly mi swoją świeżą. Chleba przybywało dzięki nim. Trudno to opisać, bo nie łatwo pisać o dobroci i przyjaźni. Dziś już sama dziwię się, że nie znalazłam słów. Cała sala kibicowała mi. Wolno przyrastał mój skarb, czułam się coraz bardziej głodna. To była prawdziwa próba charakteru. Mimo wysiłków moich i życzliwości koleżanek on wysychał. Nie miało to dla mnie znaczenia, skoro nazywał się chlebem. Przechowywałam go w kartonie na pryczy. Co wieczór wąchałam go. To było rozkoszne doznanie. W wigilię imienin z trudem opanowywałam "łakomstwo". Chęć, żeby zjeść, chociaż kawałeczek. Zamknęłam karton do rana. Rano chleb zniknął. Rozpacz. Oburzenie na sali. Żal, że nie zjadłam tego kawałeczka poprzedniego wieczora.
         Pisałam już, że Niemcy przestrzegali Konwencji Genewskiej. Zabraniała im ona zmuszać do pracy oficerów i podoficerów w obozach. Wbrew temu prawu, w tajemnicy przed nami, grupa dziewcząt wyjechała do Hanoweru. Pracowały tam w fabryce zbrojeniowej. Wtedy jeszcze Polacy pracowali przy produkcji amunicji, którą strzelano do Polaków. Był to okres nalotów dywanowych na III Rzeszę. Obserwowałyśmy z radością przelatujące nad nami setki samolotów alianckich. Niebo z lękiem przyjmowało złowrogie odgłosy. Tam na ziemi były bezbronne dzieci. Koleżanki wróciły do nas znerwicowane i rozgoryczone. Dlaczego je tak skrzywdzono? Może były szeregowcami? Może wyjechały na ochotnika? Głód czasami odbierał rozsądek. Trudno zrozumieć, trudno wybaczyć.
         Zbliżało się Boże Narodzenie. Teatrzyk kukiełkowy był gotowy, role nauczone. Wtedy wydano nowe zarządzenie: pakować się. Wyjazd do trzeciego obozu. Zostawiłyśmy nasze dzieło. Porzucone marionetki patrzyły na pożegnanie martwymi oczami. Nie miałyśmy siły, by je zabrać. Może Niemcy dali je pod choinkę swoim dzieciom.
         Podróż w nieznane. Tym razem, na stacji, czekały na nas towarowe wagony. Brud panoszył się w środku. Wcześniej przewożono nimi zwierzęta. Wtłoczono nas do środka. Ciasnota, duchota i zimno, to nie tylko oszczędność Niemców. To ich pogarda dla słabszych i pokonanych.
         Wojna już się kończyła, oni już przegrali i nadal oczekiwali cudownej broni. My, w tym czasie, stłoczone (62 osoby) w ciemnym zamknięciu. Na drogę dali nam po pół bochenka chleba na osobę i pół kostki margaryny. Z trzaskiem pozamykali drzwi i pociąg ruszył. Zapomnieli o piciu. Podróż trwała trzy doby. Przez ten czas konwojenci ani razu nie otworzyli nam drzwi. W środku nie było, oczywiście, ubikacji. Na szczęście znalazły się jakieś scyzoryki. W grubych deskach wydłubałyśmy dziurę i to było W.C. Pociąg stawał na bocznicach i przez wiele godzin przepuszczał ważniejsze transporty. Na kolejnej stacji, nie wiedziałyśmy jakiej, usłyszałyśmy głosy Polaków. Byli to robotnicy, wywiezieni do Rzeszy na przymusowe roboty. Tam daleko budowali wrogą potęgę. Szczęście, że tam stanął pociąg, że Niemcy powiedzieli Polakom, kogo wiozą. Nasi na peronach zaproponowali nam, żebyśmy podały adresy do rodzin. Obiecali przesłać wiadomości od nas przez Czerwony Krzyż i dotrzymali słowa. Był to bowiem czas, gdy Polacy na świecie rozumieli się bez słów.
         Po trzech dobach udręki, pociąg stanął na końcowej stacji. Nazywała się Lathen. Otwarto nam drzwi. Z trudem wychodziliśmy na perony. O cudzie! Pompa! Woda! Nie miało znaczenia jaka, czy nadawała się do picia. Pompowałyśmy bez ustanku. Cały peron był spłukany. Nie wiem czy wszystkie koleżanki zdążyły ugasić pragnienie. Rozkazano wymarsz do następnego obozu (8 km). Nazywał się Oberlangen. Zadanie dla nóg, które z trudem poddawały się naszej woli. Drogę zaczął obejmować wczesny, zimowy zmrok. Zanurzały się w nim piękne drzewa na poboczach. Posuwałyśmy się coraz wolniej, potykając się o byle co. Niemcy, chyba zauważyli, co się dzieje. Ogłosili, że na miejscu, jak dojdziemy, będzie gorąca zupa. Informacja zelektryzowała nasze szeregi. Równym krokiem poszłyśmy przez obozową bramę.
         To był kolejny sukces- nie wiadomo nasz, czy ich.

OBERLANGEN

         Zaczynał się następny etap jenieckiego życia. Była wigilia Bożego Narodzenia. W zimnym, ponurym baraku czekałyśmy na obiecane jedzenie. Wreszcie przyszedł żołnierz i poinformował nas, że zupa będzie jutro rano. Przebrała się miara- rozpacz, łzy. Wtedy weszła na ławę i stanęła przed nami komendantka "Nika" (kpt. Janina Kulewicz- Dalczyńska.) Nie pocieszała, nie tłumaczyła. Ogłosiła konkurs na najpiękniejszą kanapkę z resztek chleba i margaryny, niezjedzonych w pociągu. Zabrałyśmy się do roboty. Na kawałeczkach wyschniętego chleba i margaryny powstawały fantazje z okruszyn. Nie było opłatków. Dzieliłyśmy się nadziejami. Między nami chodziła komendantka "Nika". Skąd ona wiedziała? Chyba nie z podręczników? Żaden historyk nie napisał chyba o wigilii w zimnym baraku, bez zupy, setki kilometrów od kraju.
         Kilka miesięcy wcześniej uważałam tę komendantkę za bezduszną służbistkę. Na placu Dąbrowskiego nie pozwalała mi wyciągać materaców z opuszczonych mieszkań, żeby chłopcy po powrocie z barykad mogli się wyspać.
         Po paru tygodniach w obozie, wycięłam z papieru Matkę Boską Ostrobramską i wręczyłam "Nice" na apelu (była wilnianką). Odwróciła się, żeby ukryć wzruszenie. Moje spłynęło na samo dno serca. Poznajemy się przez całe życie.
         Wracam do pierwszych dni w Oberlangen. Zaczęły się Święta Bożego Narodzenia. Kończył się rok 1944. Miałyśmy już wtedy obozowe doświadczenia. Bez trudu weszłyśmy w znane tryby. Po dwóch dniach po apelu rozdzielono funkcje, dyżury i prace na terenie obozu i w barakach. Najgorsze było wywożenie odchodów z latryny. Niemcy dostarczyli nam umocowane na długiej tyczce wiadro. Zanurzało się je w głębokim dole i wyciągało cuchnącą ciecz. Przenosiło się to świństwo i wylewało do wielkiej beczki, umocowanej na wozie. Po napełnieniu jej, ciągnęłyśmy wóz za dyszel, zamiast koni, by całą zawartość wylać na pola. Przez następne dni nie można było pozbyć się odrażającego zapachu. Wnikał w każdy zakamarek ubrania, włosy i świadomość. Niemcy mieli wrażliwe nosy i pilnowali nas z daleka. Pilnowali nieustannie, chyba z nudów, bo tam nie było gdzie uciec. Powodzeniem cieszyły się dyżury w kuchni. Same gotowałyśmy dla całego obozu. (Niemcy, oczywiście, mieli swoją kuchnię). Na tym dyżurze można było zjeść dodatkową porcję zupy, a nawet ziemniaka, czy parę kawałków brukwi.
         Jeść, jeść, jeść! - wołały puste żołądki. Na nikim już nie robił wrażenia odrażający zapach jedzenia i, mimo wszystko, co dzień czekałyśmy w południe na zupę. Nie było przecież nic innego. Jedna z koleżanek oznajmiła nam, że gdyby w jej domu na wsi tak karmiono zwierzęta, to wszystkie padłyby z głodu. No, może przesadziła. My jednak zgodziłyśmy się z nią bez trudu. Ojcem nowatorskiego pomysłu był blaszany piec. Stał w kącie naszej sali. Przez całą mroźną zimę nie palono w nim. Nie było czym. Poradziłyśmy sobie. Co prawda, na krótką chwilę. Pomysł był świetny, musiał zostać zrealizowany. Zaczynało się od wyłowienia kawałków ziemniaków z zupy. Następną czynnością było wyciągnięcie jednej deski z pryczy. Co dzień robiła to inna z nas. Co prawda, deska paliła się krótko, ale wystarczyło ognia, by rozgrzać cienką blachę. Przyklejało się do niej ziemniaki. Nim piec wystygł, one zdążyły się przypiec. Pachniały jak prawdziwe i chrupały jak w domu. Może przesadziłam, ale przecież był to już prawdziwy specjał. Taki ciepły, w czterech lodowatych ścianach.
         Zupy, oczywiście dla nas, gotowano z suszonego jarmużu. Żadna z nas nie wiedziała, co to takiego i dlaczego wydzielało taki wstrętny zapach. Gdy wnoszono bańki obiadowe, roznosił się po całym baraku. No nie, była jeszcze kaloryczna grochówka, zupa - szyderstwo. Niemcy dodawali do niej jakieś ochłapy mięsa. Po wierzchu pływały czarne żuki. Groch był robaczywy. Koleżanki, które potrafiły przełamać wstręt, a nie potrafiły pokonać głodu, zjadały podwójne porcje. Za tych "obrzydliwych", które rezygnowały z obiadu. Wychodziłam z baraku, żeby nie słyszeć chrzęstu rozgryzanych owadzich pancerzy. Szkoda, że tak bardzo oddaliliśmy się od naszych praprzodków, którzy w owadach odkryli źródło białka.
         W Oberlangen zostałam żywnościową. Dzieliłam w plutonie chleb i margarynę. Wielkość przydziałów była taka sama jak w Bergen, ale jakość gorsza. Bochenki chleba przerośnięte zieloną pleśnią, której nie można było usunąć. Stałam przy stole i krajałam. Za mną głodne dziewczyny. Co chwila, zza moich pleców, wynurzała się ręka. Zabierała swój przydział i znikała. Dla mnie zostawał ostatni kawałek. Często nie było w nim nic, prócz pleśni. Zauważyły to koleżanki z sąsiednich prycz i zabierały mój przydział w którym coś nadawało się do zjedzenia. Pleśni nie potrafiłam sprawiedliwie dzielić, ale to było zrozumiałe.
         Z margaryną oczywiście było łatwiej. Całodzienna porcja mieściła się na łyżeczce. Czasami zamiast niej dostawałyśmy łyżeczkę melasy. Nie lubiłam jej dzielić. Ciągnęła się, trudno było mimo starań, o równe porcje. Nie wiem, na ile mi się to udawało, ale skarg nie było. Kilka razy dostałyśmy kulki zgniłego sera wielkości gołębiego jajka. Na śniadanie oczywiście kawa, która nadawała się do mycia twarzy. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby ją posłodzić, i mogła zastępować wodę, która zamarzła w kranach, nad betonowym korytem. Nic dziwnego, w "umywalni" szyby były powybijane. Pod warstwą lodu było trochę wody. Użycie jej wymagało prawdziwej determinacji. Raz w tygodniu Niemcy prowadzili nas do łaźni. Bali się tyfusu i "dbali" o naszą higienę.
         Po paru tygodniach zaczęto przywozić inne zgrupowania jenieckie do pustych baraków. Oberlangen w pobliżu granicy holenderskiej, było obozem zbiorczym. Obszar III Rzeszy w tym czasie kurczył się. Armia niemiecka oddawała wschodnie tereny wojskom radzieckim.
         W obozie powstał nowy problem: kto będzie w nim rządził? Każde zgrupowanie miało swojego męża zaufania. Zaczęła się prawdziwa kampania wyborcza. Komendantki obdarzały nas swoimi uśmiechami. Byłyśmy przecież wyborcami, a raczej wyborczyniami. Troszczyły się, obiecywały i promieniowały życzliwością. Wygrała nasza komendantka "Jaga" - Irena Milewska. Jeszcze w Warszawie, po kapitulacji, generał Bór- Komorowski mianował ją na to stanowisko. Władza jego jednak nie sięgała tak daleko. Wybory potwierdziły słuszność tej decyzji.
         Niespodziewanie na apelu zobaczyłam dziewczynę, którą podczas okupacji mijałam na ulicy na Starym Mieście. Spacerowała tam z koleżankami. Czekały. Nieoczekiwanie stałam się świadkiem jej rozmowy z mężczyzną. Targowała się o pieniądze i sprawdzała, czy ma czystą koszulę. Byłam wstrząśnięta. Działo się to na ulicy, którą codziennie chodziłam na komplety do domu profesorów na ul. Brzozowej. Po tym wydarzeniu zmieniłam trasę. Nie chciałam nic więcej zobaczyć. Czułam się upokorzona. Podczas apelu poznałam ją od razu. Miała szeroką twarz i rzadko u nas spotykane wystające kości policzkowe. Nie miałam wątpliwości. To była ona. Nikomu nie powiedziałam o tym niespodziewanym odkryciu. Wiedziałam, co spotkałoby ją wśród nas. Dalszy ciąg był dla mnie zdumiewający. Właśnie ona okazała się świetną koleżanką i bardzo dobrym człowiekiem. Ona jedna wysłała swoją paczkę z Czerwonego Krzyża do kraju dla rodziny. Ona jedna!
         Teraz o paczkach. Dostałyśmy po trzy ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża. To były te prawdziwe. Istniały na co dzień te oczekiwane, wywoływane przez duchy i wyobraźnię, które nie nadchodziły. Oczekiwania i nadzieje czyniły życie łatwiejszym. W tych trzech, które otrzymałyśmy, były prawie same nowości. Wymyślone dla żołnierzy na frontach. Oprócz cukru, margaryny i konserw przysłano nam mleko w proszku, jajka w proszku i kawę w proszku "neskę". I ona właśnie obudziła wyobraźnię. Któraś z dziewcząt wymyśliła "kręciołek." Cóż to był za przysmak! Rozpływał się w ustach. Podaję przepis: wsypać do kubka łyżeczkę kawy i cukru. Wymieszać i dolewając po kropli wody kręcić w jedną stronę. Stąd nazwa "kręciołek". Po dłuższym czasie (w obozie czas nie był wartością) można było wykręcić cały kubek kawowej pianki. Jeść, oczywiście, należało powoli, żeby na dłużej wystarczyło. Dopóki kawa się nie skończyła, w baraku od rana do wieczora kręcono. Szumiało między pryczami, a było ich w baraku trzysta. Były także ofiary tego dostatku. Łakomczuchy, które głosiły, że wreszcie raz trzeba najeść się do syta. Żołądki ich buntowały się po wielomiesięcznym głodowaniu. Skutki były żałosne. Dzień i noc wyścigi do latryny budziły całą salę. Dostatek szybko mijał. Zostawały wspomnienia i puste kartony. Zaczynało się czekanie. Wywoływanie duchów, które budziły nadzieje, ale nie dotrzymywały obietnic. Mimo to zaprzyjaźniłyśmy się z nimi. Urozmaicały i wzbogacały codzienność. Innym sposobem na bezsens obozowych dni było organizowanie ognisk. Przypominały beztroski czas szkoły i harcerki. Same tworzyłyśmy, tam daleko, godziny dobroci dla siebie.
         Nasze komendantki postarały się o pozwolenie na występy w obozowej świetlicy. Niemcy zgodzili się, pewnie nudziło im się życie na odludziu. Przychodzili na nasze występy. Bili brawo, nie rozumiejąc, że drwimy z nich i ośmieszamy, zamiast użalać się nad sobą. Radość zbliżała się właśnie do nas. Oni już także wiedzieli o tym. Mieli przecież prasę i radia (często zarekwirowane w Polsce). Na te wieczory wspólnymi siłami stroiłyśmy nasze artystki. Każda dokładała, co mogła i przy naszych strażniczkach koleżanki wyglądały jak damy. W oczach tych Niemek było to przestępstwo. Toteż następnego dnia po apelu urządzały rewizje. Nie przypominam sobie, żeby coś znalazły. My, stara wiara, po twardej szkole, nie dawałyśmy im szans.
         Pewnej nocy obudziły mnie stłumione hałasy. Coś się działo na dole? Moja prycza była na trzecim piętrze. Nic nie widziałam. Po pewnym czasie ucichło. Nie mogłam zasnąć. Pchły w nocy miały zwiększony apetyt. Grzały się pod kocami na naszych ciepłych ciałach. Rano dowiedziałam się, oczywiście w tajemnicy, że w nocy to była "kocówa". Informacja dla niewtajemniczonych, co to "kocówa"? To kara wymierzana w tajemnicy, z zaskoczenia, za ciężkie przewinienia. Do jej wykonania potrzebny był koc, stąd nazwa. W ciemności zarzucano go na głowę winowajcy. Obezwładnionego bito wedle uznania. Kara powinna dorównywać winie. Przy jej wykonaniu egzekutorzy milczeli, żeby bity ich nie poznał. Było to działanie skuteczne. Tamtej nocy ukarana została jedna ze starszych (wiekiem) znana przed wojną aktorka filmowa. Należało jej się. Ona jedna odwiedziła komendanta obozu - gestapowca. Oburzenie musiało znaleźć ujście i znalazło. Kara poskutkowała, ale plama została.
         Zostały w pamięci przyjemniejsze wspomnienia. Było ich wiele. Utrwaliły jasny ślad po tamtej wspólnocie.
         Zbliżały się urodziny komendantki "Niki". Postanowiłyśmy uczcić ten dzień. Zasłużyła na to. Zabrałyśmy się do pracy. Był to chyba jeden taki wyczyn we wszystkich obozach - ofiarowanie tortu. Każda z nas dawała kawałeczek własnego chleba i resztki z dna paczek. Uzbierało się sporo i powstało ogromne torcisko. Wyczyn prawdziwy. Nie było przecież naczyń ani narzędzi, a masa udała się. Nic dziwnego: chleb, mleko w proszku, jajka w proszku, margaryna, no i kawa współgrały. Dzieło miało niezwykły smak. Wyszedł nam, co prawda, nie tort, ale prawdziwe torcisko. Solenizantka zaprosiła nas na przyjęcie. Prezent leżał na stole. Ustawiłyśmy się w kolejce, by zjeść łyżeczkę smakołyku (było nas 300). Wystarczyło dla wszystkich. Uczta trwała parę godzin. Atmosfera ogrzewała zimne ściany baraku. Wspólnymi siłami stworzyłyśmy ją pod czujnym okiem komendantki. Budowała się wspólnota i gotowość do nowego życia, które już wtedy czekało za drutami. Nie wszystkim nam udało się wylecieć spod opiekuńczych skrzydeł rodziny. Nie wszystkie były gotowe do samodzielnych decyzji. Czuwano nad nimi. Bo nikt nie wiedział, co nas czeka.
         Inną mądrą i wesołą, bardzo wesołą, była pani Zochunia Klepaczowa- żona płk Klepacza W jej niewielkiej postaci mieszkała wielka, rozumna dusza. W obozie było kilka starszych pań. Jednej z nich ktoś w nocy ukradł biżuterię, którą jakimś cudem ukryła w czasie rewizji. Zarządzono rewizję, która nie dała rezultatów. Pani Zochunia przystąpiła do akcji. Ogłosiła, że stoły w baraku zostaną przykryte kocami. Gdy zgasną światła, wszystkie dziewczęta muszą przejść koło nich i włożyć rękę pod to nakrycie. Wyraziła nadzieję, że pod którymś kocem znajdzie się biżuteria. Pomysł wywołał żywiołowy śmiech- oczywiście nasz. Naiwność komendantki wzruszała. Rozkaz został wykonany. Po zdjęciu koców, leżała tylko maleńka kupka- biżuteria. Domysłom nie było końca. Skąd pani Zochunia wiedziała, że złamie winowajczynię? W jej głosie nie było groźby, chyba tylko nadzieja. Może jednak poznała wcześniej prawdę i chciała przed nami obronić winowajczynię. Oszczędziła jej upokorzenia. Tak łatwo przecież potępić. Przychylam się do tego drugiego przypuszczenia, bo taka była pani Zochunia. Dawno temu zdobyła moje serce. Może domyślała się bo nie umiałam jej tego powiedzieć.
         Nie mogę pominąć trudnej sytuacji w obozie dziewcząt palących. Tam rozsądek przegrywał z nałogiem. Przewidujące koleżanki przywiozły papierosy z Warszawy. Mimo oszczędzania, zapasy skończyły się. Wtedy ujawniły się dziewczyny niepalące, które zaczęły handlować. Za trzy papierosy kupowały całodzienną porcję chleba. Wiedziały przecież, że skazuję swoje klientki na głód. Starały się ukryć to przed nami. Nie udało się. Tam nie było gdzie się schować. Opinia w baraku skazała je na potępienie. To nic nie zmieniło. Handel kwitł, dopóki nie zabrakło towaru. Palaczki przeżyły. Co kryło się w tych papierosach, że jednak przeżyły bez chleba?
         Inne interesy na terenie obozu robili wachmani. Oni mieli żywność i wymieniali ją. Niektóre dziewczęta oddawały zegarki, pierścionki, łańcuszki, wyniesione z domów. Kalina z sąsiedniej pryczy kupiła 4 kg chleba za złotą obrączkę męża, który zginął w powstaniu. Po otrzymaniu chleba, chciała nas poczęstować. Ani jedna nie skorzystała z zaproszenia. Głód dyktator nie władał mimo wszystko do końca.
         Opisałam tylko nieliczne wydarzenia. Przez pół roku przymusowej wspólnoty życie nieustannie tworzyło problemy, przysparzało rozterek i dyktowało decyzje. Uczyłyśmy się życia we wspólnocie, w której każda odpowiadała za swoje postępowanie i rozliczała się ze sobą.
         W marcu zaczęło się trochę zmieniać w obozowej egzystencji. Niemcy nie udzielili nikomu informacji, ale nie mogli ukryć faktów. Najpierw zabrakło soli. Później chleba. Zamiast niego zaczęłyśmy dostawać po trzy ziemniaki w mundurach na cały dzień. Chociaż byłyśmy jeszcze bardziej głodne, wydarzenia te poprawiły nasz nastrój. Oni milczeli, a musieli już wiedzieć, że przegrali. Wreszcie, chyba w krańcowej depresji, zwiększyli ilość ziemniaków w naszych zupach i do tego pozwolili je obierać. Uczłowieczali się stopniowo, chyba z trudem.
         Smak zup, nawet niesolonych, poprawił się znacznie. Miało to dla nas także ujemne strony. "Luksusowe" posiłki spóźniały się nawet 6 godzin. Dziewczęta nie zdążyły nabrać wprawy w obieraniu ziemniaków, ale w baraku pachniało kartoflanką.
         12 kwietnia, niespodziewane strzały. Pewnie zabawy wachmanów? Przede mną na stole pełna menażka. Wtedy wpadły do sali koleżanki.
         Anglicy, Anglicy! - krzyczały.
         Dobra- pomyślałam, do dziś pamiętam- najpierw zjem zupę. Nim zaczęłam, wbiegły następne dziewczyny, wołając jak oszalałe: Polacy! Polacy!
         Nie wiem, co się stało z zupą. Zabrakło dla niej miejsca w mojej pamięci. Wybiegłyśmy wszystkie. Na środku placu apelowego stały cztery czołgi. Na nich "nasi" w angielskich mundurach. Prawdziwi nasi. Dookoła niezliczone głowy dziewcząt. Opisanie radości? To się nie może udać. Prawdziwe szaleństwo ogarniało wszystkich. Za tamte wszystkie lata, ta jedna chwila, dla której zabrakło mi słów.

WOLNOŚĆ

         Wojna jeszcze trwała, a my już wolne. Żołnierze generała Maczka dowiedzieli się od jeńców radzieckich o istnieniu naszego obozu. Nie czekali na zakończenie działań na froncie- zdobyli nas bez jednego strzału. Znalazłyśmy się pod troskliwą opieką. Przywieźli prawdziwe wojskowe jedzenie. Nagle wszystkiego było za dużo. Skurczone żołądki buntowały się. Wszystko na raz zmieniało się. Nasze komendantki czuwały, wspierane przez doświadczonych frontowców. Rozdzielono zadania, funkcje i drużyny. Zostałam szefem kompanii, jak w prawdziwym wojsku. Odpowiadałam za sprawne funkcjonowanie naszego baraku. To nie było trudne. Pracowałyśmy dla siebie. Na terenie obozu przejęli po nas obowiązki Niemcy, a dziewczęta z karabinami na ramieniu pilnowały, żeby pracowali solidnie. Komendanta, który wbrew umowom międzynarodowym był gestapowcem nasi zastrzelili i kazali pochować razem z jego wilczurem. Nieliczni żołnierze odwiedzali nas- większość jeszcze wojowała. Opowiadaliśmy sobie minione pięć lat. Walczyliśmy przecież na różnych frontach. W różnych krajach, na ziemiach, w podziemiach, na morzach, w przestworzach, w dywersji, w wywiadach- wszędzie służąc tej samej sprawie. Pytania i odpowiedzi nie kończyły się. Któregoś dnia, przechodząc koło rozgadanej grupy, usłyszałam z ust żołnierza: - "podpalaczki Warszawy". Jak on śmiał! Oddaliłam się szybko. Straszne słowa, jak kleszcze, długo nie dawały usunąć się z pamięci.
         W pierwszych dniach nowego życia, odczytano na apelu zaskakujący rozkaz, zabraniający wychodzenia poza teren obozu, a my czułyśmy się już wolne. To był zamach na nasze nadzieje, które nie opuszczały nas przez całą wojnę.
         I stało się: dwie koleżanki (jedna z mojej kompanii, siedemnastoletnia "Irys") wybrały się z żołnierzami na przejażdżkę. Nie wrócili do wieczora. Zaniepokojeni koledzy wyruszyli na poszukiwania. W lesie znaleźli spalony samochód, za jego kierownicą zwłoki żołnierza. Dziewczęta zniknęły. Po kilku dniach odkryto dół w lesie, a w nim zmasakrowane zwłoki naszych koleżanek. Wojna znieczuliła nas i zdawało się uodporniła na jej okrucieństwo. Mimo to nie mogłyśmy słuchać o tym, co tam się stało. W pamięci została dziecinna buzia "Irys" i jej figlarne oczy. Maczkowcy spalili całą wieś. Zemsta odbiera rozsądek i budzi demony.
         Wojna skończyła się na wszystkich polach, a nam nadal nie pozwalano wracać do kraju. Dlaczego, dlaczego? Jak długo jeszcze? Jak żyć na obcej ziemi? Nie wiedziałyśmy jeszcze wtedy. Prawdziwe szczęście, że wojna dla nas skończyła się na Zachodzie. Wschodnie landy Niemiec zajęły wojska sowieckie. Potomkowie ludów od stuleci żyjących w nędzy, bezprawiu i poniewierce nieśli przez niemieckie miasta grozę, gwałt i rozpacz. Na wojennych szlakach zginęły miliony ich towarzyszy za macochę-ojczyznę i ojczulka-Stalina.
         Tego samego, który ogłosił światu, że Powstanie w Warszawie rozpętali bandyci- to my. Zbrodniarzom nie pobłażano. Nie było dla nich zrozumienia i zmiłowania. Nie wiedziałyśmy, niewielu wiedziało o decyzjach, które zapadły, by osądzić czyny "wrogów".
         Nikt nie policzył ilu Polaków znalazło się po wojnie na terenie Niemiec. Naziści przez pięć lat wywozili z podbitych krajów kogo chcieli, do obozów jenieckich, koncentracyjnych, na przymusowe roboty, do prac w wyludnionych przez wojnę wsiach. Zdobywali siłę roboczą, bez której wojna nie mogła trwać latami, a ich dzielni chłopcy nie mogliby ginąć na tak wielu polach walki.
         Nikt nie wiedział, czy ma do czego i do kogo wracać. Bieda panoszyła się w prawie całej Europie. Zwycięzcy borykali się z własnymi niedostatkami w zrujnowanych krajach. Do akcji wkroczyli Amerykanie. Powstała UNRRA. Pomagała ile mogła - także ludności niemieckiej.
         Mimo biedy ostrzegano nas przed powrotem do Kraju. W najgorszej sytuacji byli robotnicy i jeńcy radzieccy. Im nie pozwalano zostać. Drzwi następnej tragedii zostały otwarte.
         Po wyzwoleniu Holandii, dywizja generała Maczka zajęła Westfalię. Wojna skończyła się i nasza armia stanęła przed nowym wyzwaniem. Na zajętych przez nią terenach były dziesiątki tysięcy Polaków. Ludzi pozbawionych środków do życia. Wszyscy oczekiwali pomocy- czas naglił. Wojskowe kuchnie otrzymały prowiant. Przydziały bardzo skromne, bo w całej Europie panowała powojenna bieda, a głodnych przybywało. Na wieść o naszym wojsku zjeżdżali z całych Niemiec. Nikogo nie pytano o dowody, czy przekonania. Wystarczyło, że był głodny.
         W niewielkim mieście Meppen mieścił się Sztab Specjalny. Dowodził nim major Niedzielski. Gospodarował 10 PSK (Pułk Strzelców Konnych). Do nich należała opieka także nad ludnością cywilną. Rozmieszczano ją w otwartych już obozach. To był dach nad głową i wyżywienie.
         W pobliżu Meppen było miasteczko Haren. Wysiedlono z niego Niemców, nazwano je Maczkowem i oddano polskim rodzinom. Otwarto polskie gimnazjum i szkołę podstawową. Nauczycieli nie brakowało. Okupant wywoził ich z Polski przez pięć lat, do pracy przymusowej, obozów i więzień. Toteż nauczanie zaczęło się bardzo szybko. Wsparcia udzielała polska YMCA, która przyszła razem z Maczkowcami. Współdziałała z nią kanadyjska, która była o wiele bogatsza. Wspólnymi siłami organizowali nauczanie, życie kulturalne i sportowe.
         Rozwijała się odsiecz kulturalna. Niezniszczona powtórka z historii.
         Od tysiącleci, na gruzy i pogorzeliska wkraczali pionierzy. Uczeni, artyści, budowniczowie i wizjonerzy zaczynali budować od nowa. Łączyli tych, którzy zginęli z tymi, co ocaleli i tymi, którzy mieli urodzić się w przyszłości. Tam wtedy praca czekała na pionierów. Ze wszystkich stron Niemiec zjeżdżali do swego wojska artyści, poeci, uczeni. P.S.K. przyjmował wszystkich. Przydzielał lokale, zapewniał wyżywienie, środki lokomocji i pomoce naukowe oraz pieniądze.
         W Lingen Leon Schiller zorganizował teatr. Sam reżyserował "Kram z piosenkami". Występowali w nim przedwojenni aktorzy (rodzeństwo: Barbara i Tadeusz Fijewscy, a także mój dowódca z Powstania Zbigniew Blichiewicz).Teatr objeżdżał polskie ośrodki na terenie Westfalii.



Pierwsza strona broszurki wydanej na potrzeby "Teatru Kukiełek" przez wydawnictwo Teatru Ludowego im. Wojciecha Bogusławskiego pod patronatem Polskiej YMCA

         Artysta malarz Jan Zamojski był twórcą teatrzyku kukiełkowego dla dzieci i dorosłych uprawiającego satyrę polityczną na wysokim poziomie. Świetna gra, pełna humoru, tak bardzo potrzebnego, święciła triumfy. Trzy niezapomniane koty śpiewały piosenki na rosyjskie melodie.

      

        Okładka programu                                     Kukiełki wykonane przez Jana Zamojskiego

         We wsi Andrup pięciu młodych oficerów z Oflagu zorganizowało sekcję Radio-Kino-Foto. Zagospodarowali się w opuszczonej willi. Oni także jeździli z filmami, w większości amerykańskimi, przeznaczonymi dla żołnierzy. W swej siedzibie nagrywali na czarnych płytach wypowiedzi intelektualistów i artystów. Prawdziwy kłopot był z Gałczyńskim. Po pięcioletnim pobycie w Oflagu był tak znerwicowany, że nie panował nad sobą. Zniecierpliwiony zaczynał bębnić palcami po framudze okna i trzeba było wielokrotnie pracę zaczynać od nowa.
         W 10 P.S.K. oficerem oświatowym był Ksawery Pruszyński. On także jeździł od obozu do obozu z odczytami. On najtrwalej utkwił mi w pamięci. Nie dlatego, że się zawsze spóźniał, ale dlatego, że miał ciekawe prelekcje.
         Tak oto my, pozbawieni niemal wszystkiego, wracaliśmy z trudem do normalnego świata. Nie było to łatwe. Nikt wtedy nie mógł nawet sobie powiedzieć, do czego jeszcze może wrócić. Zburzono nie tylko nasze domy. Zaprzepaszczono znane, dobre wartości.
         W Mappen założono polską księgarnię. Sprzedawano w niej wydawnictwa z Londynu i Jerozolimy.
         W obozach zakładało się biblioteki, organizowano orkiestry, zabawa wyzwalała z frustracji. Do świetlic przywieziono stoły ping-pongowe. Zaczęły się turnieje.
         Do jednego z takich obozów, w którym zgromadzono robotników, wywiezionych na przymusowe roboty, pojechałam do pracy jako świetliczanka. Pracy zupełnie nie znałam. Obóz nazywał się Walchum. Obóz, nie miejscowość. Były to baraki zbudowane i odrutowane na bezbrzeżnej, bezludnej równinie- największych torfowisk Europy. Aż po horyzont - pustkowie. Niemcy, podczas wojny, więzili tu swoich dezerterów. Oni, jak my, mogli poznać zniewolenie w milczących przestrzeniach, gdzie wszystko, co bliskie sercu, stawało się dalekie. A wejść w nie można było tylko zagubieniem i samotnością.
         Ściany, jak we wszystkich obozach, z nieheblowanych desek. Na ich chropowatym podłożu niezdarne napisy. Prośby tych niemieckich chłopców o zawiadomienie ich rodzin.
         Krzywe litery zmagały się z nierównym podłożem. Wielu nie można było odczytać. Nikt nie wysłał wiadomości. Rodzice dezerterów nie dowiedzieli się, że ich rodacy wywieźli ich dzieci do Wilhelmshaven i zatopili na wraku starego statku. Jak w to uwierzyć? Zawsze przecież tli się nadzieja, że wśród oprawców byli ludzie.
         W obozowych barakach czekało na mój przyjazd 2000 robotników. Liczyli na jakąś zmianę. W ich sytuacji każda niemal była pożądana. Zaczęłam rozumieć, czego się podjęłam. Przerażenie zaczęło mi odbierać wiarę w siebie. Nie mogłam wrócić do Oberlangen, gdzie odradzano mi tę pracę. Chciałam pomóc, ale nie wiedziałam, jak to zrobić. Do dyspozycji miałam dużą, zupełnie pozbawioną sprzętów świetlicę (służyła w czasie wojny SS-manom). I w niej właśnie siedliśmy na jakichś matach na podłodze, ja i kilku odważniejszych robotników, którzy przyszli na spotkanie. Od razu dogadaliśmy się. I to była grupa, która do końca współpracowała ze mną, dzieląc trudy, smutki i radości.
         Następnego dnia skorzystałam z okazji (innych środków lokomocji nie było) i pojechałam do oddalonego o 18 km Meppen, gdzie mieścił się Sztab Specjalny naszej dywizji. Tam także była już Polska Ymca. W sztabie przemiły (czy mógł być inny?) por. Wróblewski, obdarowawszy mnie szczodrze, przekazał Polskiej Ymce. Wracałam do obozu scaut-car`em (małym czołgiem), z porucznikiem Nalaskowskim, który od tej pory pomagał mi w utrzymywaniu łączności między Sztabem Specjalnym, naszym obozem i Ymcą.
         Tamtego dnia przywieźliśmy do Walchum, oprócz obietnic stałej opieki i pomocy kulturalnej, gry, książki, pomoce naukowe...
         Wszystko to jednak zbladło wobec, jakże niepozornej, piłki nożnej. Nie zdawałam sobie sprawy, co wiozę, a to właśnie ona jakby serdecznym golem wstrzeliła się w bramę naszego obozu. Zawrzało. Niwelowano teren pod boisko, trenowano, doradzano i sprzeczano się. Każda drużyna miała swoich kibiców. Przepadła nuda. Zwieraliśmy szeregi.



Barbara Bobrownicka (w berecie) przeżywająca w napięciu mecz swej drużyny piłkarskiej

         Zbijano półki w bibliotece, organizowano mecze ping-pongowe (całe dnie w świetlicy była kolejka do dwóch stołów). W innym miejscu ćwiczyła nowo zorganizowana, pięcioosobowa orkiestra. Przepadła złowroga cisza. Przygotowywaliśmy się do uroczystego otwarcia świetlicy. Postanowiliśmy urządzić to 23 czerwca. Piszę o tym, bo myślę, że nikomu nie udało się tego zrobić z takim rozmachem. Miała być oczywiście zabawa, różne konkursy i najważniejsze - mecz piłki nożnej. Uświetnić uroczystość miały sztuczne ognie. Porucznik Wróblewski pożyczył mi rakietnicę i dał kilkanaście naboi. Postanowiliśmy sprawdzić ich działanie przed uroczystością, żeby nie było potknięć. Wystrzeliliśmy na próbę dwa. Poszybowały wysoko i spadły daleko od obozu na wysuszone torfowiska. I stało się, co stać się musiało. Zapaliło się. Jakby ogień wydarł się z samego wnętrza ziemi. A rozlewał się coraz szerzej, piął coraz wyżej w kłębowiskach czarnych dymów i szedł na nas. Ziemia drżała, jakby się z niej wyrwały uśpione moce. Żar rósł. Podmuch jego z odległości kilkuset metrów docierał do obozu. Wiele widziałam pożarów w tamtych latach. Jakże niewinne wydały mi się wobec tego ogromu ognia, który z jękiem przyjmowały wysuszone torfowiska.
         Stałam zauroczona, gdy usłyszałam:
         - Kto to zrobił?- głosy pełne trwogi.
         - To ta Barbara z Warszawy - odpowiedzieli ci, co widzieli.
         Ogień szedł na nas coraz szybciej. Zarządzono ewakuację obozu. Ratowaliśmy nasz ubogi dobytek. Nie mieliśmy żadnych środków lokomocji. Nie wiedzieliśmy, czy zdążymy uciec. Pożar był coraz bliżej, posuwał się coraz szybciej, jakby gnany upiorną siłą. I wtedy lunął deszcz. Ogień bronił się jeszcze przez czas jakiś, ale los jego był przesądzony. Stałam oniemiała - pamiętam to do dziś. To wtedy poczułam pod stopami i usłyszałam jęk ziemi. Wrażenie niesamowite.
         Ilu ludziom to się udało? Meczu na rozmokłym boisku nie było, ale zabawa trwała do świtu.
         Od tamtego dnia świetlica była otwarta w dni powszednie i święta od rana do późnych godzin. Jak było trzeba to i nocnych.
         Zaczęła się codzienna praca. Nie byłam sama. Jakże serdecznie wspominam tamtych chłopców, z którymi tworzyliśmy zgrany zespół. Uleciały mi z pamięci nazwiska, ale pozostały w niej tamte oczy, rozgorączkowane twarze i nasza wspólnota. Jakże mogłabym działać bez ich pomocy?
         W każdej twórczości (rozwój naszej świetlicy był tworzeniem) powstają realne fakty i ukryte we wnętrzu człowieka przeobrażenia. Nie były tak naprawdę ukryte, skoro w naszym obozie nie było pijaństwa i awantur, tak łatwych w sfrustrowanych środowiskach. Był to wyjątkowy obóz. Potwierdzali to ci, którzy nas odwiedzali i chyba dlatego wszyscy nam pomagali.
         A życie w Walchum rozwijało się z dnia na dzień. Pomiędzy wygranymi, a także przegranymi meczami piłki nożnej, ping-ponga, zabawami tanecznymi i rozmowami o tym, co było i co będzie.
         Cóż to było za święto, kiedy dzięki Ymce, przywiozłam naszym graczom piłkarskie buty i belgijskie koszulki i spodenki do gry. Przy naszej, coraz lepszej orkiestrze, bawiliśmy się do rana. Nie wolno lekceważyć sukcesów i porażek, bo dzięki nim rodziła się nasza wspólnota, ginęła nieufność i jaśniej zaczęliśmy spoglądać w jutro. Urodził się nowy człowiek, gotów wrócić do własnego domu, a jeśli go nie było, do jego budowy.

Barbara Bobrownicka-Fricze

Opracowanie: Wojciech Włodarczyk i Maciej Janaszek-Seydlitz


     

Barbara Bobrownicka-Fricze
ps. "Oleńka", "Baśka Wilta", "Wilia"
st. sierżant Armii Krajowej
zgrupowanie "Róg" ze Starego Miasta,
batalion "Bończa" 101 kompania
jeniec nr 141503, Stalag VI-C Oberlangen


Copyright © 2007 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.