Powstańcze relacje świadków

Powstańcze wspomnienia Henryki Zarzyckiej-Dziakowskiej

Prolog




Henryka Zarzycka-Dziakowska,
ur. 10.11.1927 w Warszawie
żołnierz AK ps. "Władka"
łącznika-sanitariuszka batalionu AK "Parasol"
ciężko ranna 28.08.1944 ul. Długa
Szpital Jeniecki Stalag IVB Zeithein
nr jen. 299838




Dalsze losy


         Po wyjściu z kanału na Wareckiej byłam wręcz zachwycona tym co zastałam - taka tu wolność i swoboda, Polska istnieje. Nad głową świeci słońce, normalnie ubrani ludzie, szyby w oknach. Miałam szczęście, do kanału nie wpuszczano ciężej rannych, tylko tych którzy mogli iść. Mało kogo niesiono, co najwyżej dowódców. Pozostali ranni zostali w piwnicach, szpitalach i Niemcy większość z nich rozstrzelali. Mnie się udało.
         Pamiętam jak z kanału wyciągnęły mnie na pasach dwie muskularne dziewczyny. Wytarły mnie, napoiły kawą, dały jakieś kanapki.
         Mimo potwornego bólu zranionej ręki, przybandażowanej do ciała nie chciałam od razu iść do szpitala. Chłopak, który mnie pilnował ponaglał mnie abym to zrobiła. Ja jednak najpierw chciałam się zobaczyć z mamą. Uprosiłam go aby oddał mi kartkę skierowanie i solennie obiecała, że zaraz się tam udam. I powędrowałam na Boduena. Matka rozpłakała się z radości gdy mnie ujrzała, mimo że wyglądałam strasznie. Wraz z sąsiadkami rozebrały mnie ze śmierdzącej panterki, położyły na stole i starannie umyły. Odzienie pokryte kanałową treścią wraz z butami spaliły w piecu a mnie ubrały w jakąś sukienkę. I powędrowałam do szpitala na Śniadeckich 17 (budynek ocalał z powstania).
         W szpitalu przebywałam do końca powstania. Rozległa rana ramienia (co najmniej 15 cm rozległy ubytek tkanki mięśniowej) goiła się kiepsko. Dokuczały również zranienia od odłamków w nodze. Gdy powstanie dobiegało końca rodzice chcieli mnie ze szpitala odebrać ale komendant szpitala nie zgodził się na to. Po kapitulacji rodzice wyszli z Warszawy z ludnością cywilną a ja z innymi rannymi trafiłam do obozu jenieckiego.
         7 października 44 r., po kapitulacji Niemcy podstawili pod szpital ciężarówki i przewieźli nas na bocznicę przy dworcu Warszawa Główna. Tu załadowano rannych i personel medyczny do bydlęcych wagonów. Dali jeść, nie było opatrunków. Ubrani w białe fartuchy Niemcy zachowywali się wobec nas poprawnie. Pilnował nas stary niemiecki rezerwista z karabinem, który zostawiał pod naszą opieką gdy na przystankach wychodził po jedzenie dla nas. Zdarzało się, że wracał z tych wypraw poturbowany przez gestapowców i wtedy my go opatrywałyśmy. Ropa szalała w mym organizmie, ręka bezwładna, wysoka temperatura. To był pociąg-widmo. Nigdzie nie chciano nas przyjąć. Wyjechaliśmy z Warszawy wieczorem. Całą noc wieziono w niesamowitym tempie. Słyszałam wstrząsy granatów uderzające w pociąg, może próbowano nas odbić. Rano byliśmy już na ziemiach niemieckich. Pamiętam Głogów, gdzie mieliśmy postój. Miejscowi Niemcy patrzyli na nas ze wstrętem i pluli na nas. Nie pamiętam jak nazywała się stacja końcowa ale nasz transport trafił do Stalagu IVB Zeithein.
         Był to międzynarodowy obóz-szpital. Przybywali w nim jeńcy wielu narodowości poza Anglikami i Amerykanami. Gdy przyjechaliśmy okazało się, że nie ma dla nas miejsca. W ogóle nie rozpoczęto wyładunku nas z wagonów. Niemiecki oficer łamaną polszczyzną oświadczył nam, że toczą się pertraktacje z Włochami, którzy maja nam odstąpić część swoich pomieszczeń a sami ścieśnić się, co w praktyce oznaczałoby, że będą spać po dwóch. Oficer oświadczył, że jeśli Włosi nie zgodzą się, zostaniemy odesłani do Oświęcimia. Tam wszystkich przyjmują.
         Włosi oddali nam połowę swoich baraków. Zaczęto wyładowywać rannych z pociągu. Jeńcy włoscy pobrali od niemieckich wieśniaków wozy konne i ładowali na nie wynoszonych z pociągu. Zajęli się nami serdecznie. Wprawdzie prycze w barakach były zapluskwione ale mieliśmy gdzie spać. Ich byli właściciele pomagali jak mogli, przynosili baseny. Jak już się wszystko wstępnie poukładało przychodzili do nas, grali nam i śpiewali piękne włoskie melodie.
         Polscy jeńcy lekarze i pielęgniarki robili co mogli aby pomóc rannym. Nie było to takie proste bo Niemcom specjalnie nie zależało aby ratować rannych powstańców. Moja rana goiła się kiepsko. Wiele zawdzięczam jednej z sanitariuszek, która serdecznie się mną zajęła. Przychodziła do mnie często już po godzinie policyjnej i stosowała masaże starając się ożywić moją rękę. I ręka ocalała. Mam wprawdzie rozległą bliznę wzdłuż całego ramienia ale nerwy działają i rękę mam władną.
         13.10.1944 spotkałam wujka Tolka. Najpierw zobaczyłam na wozie sterczącą do góry nogę w gipsie, potem zobaczyłam znajomą twarz. Zaczęłam krzyczeć: "Tolek, Tolek". On mnie usłyszał i powiedział odwracając głowę: Nie martw się, już ja cię znajdę". Od tej pory trzymaliśmy się razem. Bardzo mi pomagał mimo, że był porządnie poharatany.
         Tam też dowiedziałam się o śmierci "Ziutka", nie wierzyłam - nie- prawda! Przekonałam się, że tak jest z pewnością - "Bronek" tak powiedział - on był przy konającym. Z "Waligórą", z którą brałam w udział w tylu akcjach na Starym Mieście, potem leżałam w szpitalu polowym (w piwnicy) - spotkałyśmy się znowu w Zeitchein.
         A po 2 tygodniach przywieźli mojego brata Mariana. Stwierdził on, że tu nie wytrzyma i jako zdrowy zgłosił się do innego obozu oddalonego o 12 km w Muhlbergu. Podobnie postąpiło kilku chłopaków z "Parasola". Było nas w Zeithein z "Parasola" 7 (2 dziewczyny- ja i "Waligóra" i 5 chłopaków). Przy dekonspiracji groziło im niebezpieczeństwo z racji działalności w czasie okupacji (m.in. wykonywanie wyroków na skazanych wyrokami sądów podziemnych Niemców). 2 lub 3 z nich przy najbliższej okazji też przeniosło się do innych obozów. Z Marianem rozstanie, jak się okazało, było na bardzo długo. Spotkaliśmy się dopiero po 23 latach w Australii, gdzie wyemigrował on po zakończeniu wojny w 1945 r.
         Z jedzeniem było bardzo kiepsko. Dopiero Na Boże Narodzenie dostaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża. Trzeba było więc przeżyć od października do końca grudnia. Kto wytrzymał potem miał już łatwiej. Zaczął się potem nawet handel pomiędzy więźniami jak z Niemcami. Ja nie paliłam, miałam więc cenny towar na wymianę.

      
blankiet korespondencji obozowej

         W obozie najwięcej było jeńców sowieckich. Gdy Niemcy wiedzieli, że w niedługim czasie obóz zostanie zajęty, niemiecki komendant obozu przekazał dowództwo naszemu pułkownikowi a ten z kolei aby się nie narażać jeńcom oficerom rosyjskim. W ostatniej chwili przyjechali jeszcze esesmani i okropnie pobili nowych dowódców.
         W połowie kwietnia 1945 r. wyzwolili nas sowieci, kozacy. Wpadli do obozu małymi wozami zaprzężonymi w konie małe jak kucyki. Wyzwoleni jeńcy zastanawiali się co robić dalej. Wujek, który w czasie okupacji zajmował się cichociemnymi i obawiał kontaktu z NKWD postanowił ruszyć na zachód. Zorganizował grupę oficerów z ich żonami i planowali wyzwolenie się spod sowieckiej kurateli. Chciał do tej grupy dołączyć również mnie. Zaczęłam krzyczeć, że się nie zgadzam, że rodzice żyją i muszę wrócić do mamy. Jeśli wrócę ona będzie żyła, jak nie wrócę nie będę miała matki.
         Wuj po krótkim namyśle powiedział: "Brat cię zostawił, ale ja cię nie zostawię." I zorganizował grupę do Polski. Było nas ośmioro: wujek, ja i sześciu chłopaków. Ja zresztą też byłam przebrana za chłopaka - miałam krótko ostrzyżone włosy i tak jak reszta angielski mundur, który dostałam z Czerwonego Krzyża. Na ramieniu mieliśmy powstańcze opaski. Wyruszyliśmy z obozu na piechotę.
         Po przejściu chyba z 10 km dotarliśmy na rozstaje dróg. Dochodząc zauważyliśmy leżącą przy drodze stertę nowiutkich rowerów, męskich i damek. Pilnowało ich kilku rosyjskich żołnierzy, chyba podoficerów. Jak nas zobaczyli idących w angielskich mundurach z opaskami na ramieniu zawołali na nas. Chłopcy zaczęli z nimi rozmawiać. Rosjanie powiedzieli, żebyśmy zdjęli opaski bo następne spotkanie z NKWD może się dla nas źle skończyć. Chłopcy zakopali opaski w ziemi, ja schowałam swoją do kieszeni bluzy mundurowej.
         Żołnierze powiedzieli: "Bierzcie rowery". Nie czekając na dalsze zachęty każde z nas dobrało sobie pojazd i ruszyliśmy dalej w drogę. Przejechaliśmy na rowerach ponad 100 km. Ja pedałowałam trzymając kierownicę jedną ręką. Drugą, zranioną, miałam na temblaku. Spaliśmy po drodze gdzie się dało, na ogół w opuszczonych domach lub stodołach. Nie bardzo było co jeść. Pamiętam, że udało się nam gdzieś upolować i zjeść kozę. Część chłopców pochorowała się od nieświeżego jedzenia. Ja nie miałam apetytu, rana cały czas się jątrzyła. Prawie nic nie jadłem, ominęły mnie więc dolegliwości żołądkowe.
         Wreszcie w Lesznie dotarliśmy do pociągu. Wtedy i ja zachorowałem. Ze zranionej ręki ciekła ropa, nie było opatrunków na zmianę. Dotarliśmy do Włoch pod Warszawą, gdzie mieszkał nasz kolega. Jego ojciec był pisarzem. Położono mnie do łóżka a Tolek ruszył do Warszawy szukać moich rodziców. I znalazł ich oboje. Spotkanie było wzruszające.
         Próbowaliśmy zacząć normalne życie. Ojciec był zatrudniony w Sejmie i tam w hotelu sejmowym dostaliśmy pokoik. Ja podjęłam przerwaną w czasie powstania naukę. Na ul. Górnośląskiej był zespół szkół, w których wielu młodych ludzi w podobnej sytuacji jak ja robiło maturę.
         Czasy były specyficzne. Ponieważ nie miałam nic na zmianę, cały czas, przez 2-3 miesiące chodziłam w angielskim mundurze, w którym wróciłam z obozu. Któregoś dnia zaczął mnie gonić patrol NKWD. Uciekałam przez całą ulicę Wiejską. Wpadłam do domu. Udało mi się wbiec do windy i nacisnąć guzik zanim ruscy mnie dogonili. Gdyby mnie złapali mogłoby się to dla mnie fatalnie skończyć. Wielu akowców schwytanych przez Rosjan było przewożonych do obozu w Rembertowie a stamtąd wysyłanych do obozów na Syberii. Znaczna ich liczba nigdy stamtąd nie wróciła.
         Matka po usłyszeniu co się stało zabrała mój mundur i pojechała na bazar do Rembertowa, gdzie funkcjonowały słynne podwarszawskie ciuchy. Sprzedała angielski uniform i kupiła mi jakieś damskie ciuszki: sukienkę, bluzkę. Od tej pory nie paradowałam już jak żołnierz.
         Postanowiłam kontynuować naukę. Po skończeniu matury podjęłam pracę w kancelarii głównej Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Pierwotnie myślałam o SGPiS ale ostatecznie zaczęłam naukę na Uniwersytecie Warszawskim na wydziale prawa. Dostając się na studia nie poinformowałam o mojej przynależności do Armii Krajowej. Rozpoczęłam edukację. Gdy zbliżał się termin złożenia pierwszych egzaminów dziekan wydziału prawa dowiedział się o tym, że byłam członkiem AK. Któregoś dnia zaczął mnie wręcz gonić po korytarzu aby mi odebrać indeks. Przed budynkiem stał samochód, do którego chciał mnie wsadzić i zawieźć - podejrzewam, że do NKWD lub UBP. Uciekając potknęłam się i rozbiłam kolano. Ze zranionej nogi ciekła krew. Zrobiło się zbiegowisko. Widać na Uniwerku było wielu byłych akowców bo gorliwego dziekana otoczyła ciasno grupa młodych ludzi. "Czego pan chce od tej studentki?". Wystraszony "naukowiec" przedarł się przez tłum, wsiadł do samochodu i odjechał.
         Pamiętam jak uciekałam roztrzęsiona do domu Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem na Wiejską. Ojciec bardzo się zdenerwował. Znał kilku profesorów z UW, między innymi prof. Kalinowskiego i Rozmaryna. Obiecali mi pomóc. W ciągu 3 miesięcy zdałam egzaminy z całego roku. Potem prof. Kalinowski powiedział: "Jak już ma Pani zdane te egzaminy i wpisane do indeksu, niech Pani mu ten indeks zaniesie". Tak zrobiłam. Pan dziekan, którego nazwiska nie będę wymieniać, spojrzał na mnie jak na jakąś zjawę i więcej mnie już nie szykanował.


Westerplatte 1948 r.

         Potem była aplikacja adwokacka. Aktualny dziekan, nazwisko też pomińmy, znał mojego ojca i pomógł mi w dostaniu się do zespołu adwokackiego. Byłam już z rok na aplikacji gdy ten pan dowiedział się o mojej przeszłości. Wpadł do zespołu i potwornie zmieszał mnie z błotem, mając dziką pretensję, że była akówka śmie kształcić się na adwokata.


szkolenie prawników 1955 r.

         Wielokrotnie jeszcze przezywałam różnego typu upokorzenia z powodu mojego życiorysu. Nie byłam specjalnym wyjątkiem. Taki los spotykał tysiące moich kolegów. Tak ludowa ojczyzna odpłacała za trud i krew przelaną w walce o wyzwolenie Polski. Jednak osiągnęła swój cel. Dzięki własnemu uporowi i pomocy życzliwych ludzi, którzy zawsze się znaleźli zostałam adwokatem. Pracowałam w tym zawodzie 48 lat (do 75 r. ż.). Potem zaczęły się pewne kłopoty ze zdrowiem i od 2002 r. jestem na emeryturze.
         Brak uznania ze strony władz komunistycznych zrekompensowały mi dowody szacunku ze strony rządu polskiego na emigracji. W roku 1988 zostałam nominowana do stopnia podporucznika oraz w następnych latach odznaczona szeregiem odznaczeń: Krzyżem Komadorskim Polonia Restituta, Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami,


dyplom podporucznika



      
dyplomy Polonii Restituta i Srebrnego Krzyża z Mieczami

          Krzyżem za Wolność i Niepodległość z Mieczami, Medalem Wojska.

      
dyplomy Krzyża za Wolność i Niepodległość z Mieczami i Medalu Wojska

         Posiadam również Odznakę :Akcji Burza", Odznakę Weterana Walk o Niepodległość,

             
odznaka Akcji "Burza" Odznaka Weterana Walk o Niepodległość

         Odznakę Zgrupowania "Radosław" i Odznakę Batalionu "Parasol".

      
legitymacja Zgrupowania "Radosław"


      
legitymacja Batalionu "Parasol"

         Bardzo wzruszającym faktem dla mnie jest nadanie mi medalu za męstwo i poświęcenie Digno Laude (godny chwały) przez Towarzystwo Lekarskie Warszawskie.


      
medal Digno Laude

         Moje losy są podobne do przeżyć setek a może tysięcy młodych dziewcząt polskich, które zdecydowały się na czynny udział w wydarzeniach narodu polskiego w czasie sześciu mrocznych lat okupacji 1939-1945.

Henryka Zarzycka-Dziakowska


       Henryka Zarzycka-Dziakowska,
ur. 10.11.1927 w Warszawie
żołnierz AK ps. "Władka"
łącznika-sanitariuszka batalionu AK "Parasol"
ciężko ranna 28.08.1944 ul. Długa
Szpital Jeniecki Stalag IVB Zeithein
nr jen. 299838


opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz




Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.