Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


Okupacja








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





OSTATNIE DNI POKOJU

         Moje wakacje skończyły się dziesięć dni przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Rada rodzinna w Karczmiskach, gdzie spędzaliśmy wraz z Zosią (moją siostrą) letnie miesiące, zdecydowała po telefonie mamy, że mam natychmiast wracać do Warszawy. Przyczyną tej decyzji była rana po ugryzieniu przez psa, która mimo zabiegów ciotki Janki a następnie miejscowego lekarza ciągle ropiała. Co gorsze, każde zadrapanie, które normalnie się u mnie goiło bez problemu, teraz jątrzyło się, a ostanio pokazała się nawet biegnąca od skaleczenia na łokciu lewej ręki ku pasze, dziwna różowa pręga. W tej sytuacji mama zażądała by mnie natychmiast odwieziono do Warszawy.
         Bardzo cieszyłem się na ten wyjazd, bo po raz pierwszy miałem jechać pociągiem sam, i to pierwszą klasą. Niestety spotkał mnie zawód. W ostatniej chwili okazało się, że jedzie do Warszawy ktoś z sąsiedztwa, więc atrakcja samotnej podróży mnie ominęła. Pojechałem nie sam i drugą klasą.
         W Warszawie na dworcu odebrała mnie mama i jeszcze tego samego dnia poszedłem z nią do lekarza, który stwierdził początki ogólnego zakażenia. Dostałem zastrzyk, proszki, okłady oraz zalecenie, by nosić rękę na temblaku i jej nie forsować. A w ogóle miałem unikać jakiegokolwiek większego wysiłku fizycznego.
         Przez pierwsze dni miałem stan podgorączkowy, więc nie pozwolono mi wychodzić z domu, nawet na spacery z suczką pekinką - Czau. Siedząc w domu nudziłem się jak mops starej ciotki tym bardziej, że ojca nie było, gdyż był na kuracji w Żegestowie, a jedynymi rozrywkami poza czytaniem książek, przeglądaniem gazet i słuchaniem radia było przyglądanie się temu co działo się na lotnisku mokotowskim, które dziwnie zamierało, oraz postępowi rozbiórki trybun na terenie dawnych wyścigów konnych. Z kolegów nie było nikogo, więc nie miałem nawet do kogo zatelefonować. Malować, rysować czy budować jakiegoś modelu nie mogłem. Jedno co zajmowało mi czas a czego bardzo nie lubiłem, to powtarzanie łaciny, z której groziła mi poprawka i pisanie ćwiczeń ortograficznych, które miały zlikwidować moje braki w tej dziedzinie. Od tych zajęć nie mogłem się wykręcić nawet swoją chorobą.
         Mama z pracy wracała koło piątej, zmęczona i podenerwowana nawałem pracy, jak i pogarszającą się sytuacją polityczną. Nigdy jednak nie zapomniala spytać się czy powtarzałem łacinę i pisałem ćwiczenia z ortografii. Musiałem pokazać jej zeszyty z jednymi i drugimi pracami.
         Szczęśliwie po paru dniach lekarz stwierdził, że zakażenie cofa się i mogę zacząć wychodzić z domu, ale dalej miałem się oszczędzać, nie nadwyrężać ręki i "nie szaleć", jak to określił. Wychodziłem więc na spacery z Czau, trochę do miasta, choć mama tego nie bardzo lubiła. Ja natomiast uwielbiałem wędrować po ulicach, obserwować ludzi, ruch uliczny i czuć miasto, które zaczynałem dopiero od niedawna samodzielnie poznawać. Teraz wyglądało niby tak jak zawsze, ala widziałem pewne symptomy nadchodzących zdarzeń. W niektórych miejscach zaczynano kopać rowy przeciwlotnicze i widziało się przygotowania do zaciemnienia, zabezpieczeń okien piwnicznych, w których miały być schrony. Na ulicach widziało się też więcej mundurów niż zazwyczaj.
         Było zadziwiające, że Czau w parę dni po moim przyjeździe zaczęła chować się pod poduszki, pod kanapę i popiskiwać, czego nigdy przedtem nie robiła. Mama, jakby wiedziona jakimś przeczuciem, zamówiła, tak na wszelki wypadek, dwie tony węgla, które złożono w piwnicy, mimo że w mieszkaniu było centralne, a skład węgla tuż za rogiem. Moje zdziwienie tym obstalunkiem skwitowała krótko: "Nie zepsuje się, a jak nie będzie wojny, to wypali się go i tak pod kuchnią, ale jeśli, co nie daj Boże, coś się stanie ... tu robiła znaczącą przerwę, lepiej niech leży w piwnicy."
         Mama, która pamiętała pierwszą wojnę światową i głód jaki wtedy przeżyła, już wcześniej rozpoczęła, teraz przyspieszone, gromadzenie zapasów. Stasia (nasza służąca), kilogramami zaczęła znosić do domu różne kasze, mąkę, a wieczorem topiła słoninę na szmalec, który wlewała do kamionkowych garnków, zaś cukier wsypywano do płóciennych woreczków. Pojawiły się też, po raz pierwszy, jakieś puszki i pudła. Już dzisiaj nie pamiętam, ale chyba robiono też suchary.
         Ojciec przyjechał niezapowiedziewanie, rankiem 28 sierpnia, trzy dni przed planowanym powrotem. Z dworca wziął taksówkę, ale przywiózł ze sobą tylko podręczny nesesser. Dużej walizki, nadanej na bagaż w Żegiestowie, w której były wszystkie jego letnie rzeczy, nie odebrał z bagażowni, gdyż czuł się zmęczony i nie chciał czekać w tłoku, jaki panował na dworcu. Stasia, która pojechała po nią na dworzec, wróciła z putstymi rękoma, gdyż - jak opowiadała - był tam straszliwy ścisk i bałagan, a w bagażowni piętrzyły się sterty walizek i tobołków, tak że obsługa nie nadążała z wydawaniem, gubiąc się w stertach bagaży. Ojciec postanowił; że walizkę odbierze się, jak wszystko się uspokoi. Ale się nie uspokoiło, gdyż tego dnia ogłoszono mobilizację.
         Mama postanowiła ściągnąć Zosię z Karczmisk do domu, ale kiedy, po wielogodzinnym oczekiwaniu, dostaliśmy wreszcie połączenie telefoniczne, to okazało się, że nie ma nikogo, z kim mogłaby przyjechać, a na jej samotną podróż mama nie chciała się zgodzić. Ojciec uspakajał mamę, że to tylko mobilizacja, a wojny nie będzie, bo przecież mamy gwarancje angielskie i pakt z Francją. Ale widziałem, że sam zdenerwowany i zatelefonował do prezydenta miasta powiadamiając, że jest już w mieście. Pewno uspokojenie przyniosło odwołanie w ciągu dnia mobilizacji.
         Tego dnia, ktoś przyniósł wiadomość z 16 WDH, czyIi drużyny harcerskiej, do której należałem, bym stawił się na dworcu centraInym, w punkcie informacyjnym; gdzie drużyna miała pełnić służbę. Mama sprzeciwiła się temu, bym tam poszedł i nawet interwencja ojca nie przekonała jej do zmiany stanowiska. W rezultacie nie poszedłem tam, ani wtedy, ani później, mimo, że byłem właściwie zdrowy. Tę jej decyzję odebrałem jako pewnego rodzaju osobistą krzywdę, a do ojca czułem maleńki żal, że nie stanął twardo po mojej stronie, nie chcąc jej denerwować. Ojciec wprawdzie uważał, że sytuacja nie jest tak groźna i wojny nie będzie, ale nie protestował, zostawiając jak zawsze sprawy domowe mamie.
         Mimo odwołanej mobilizacji, napięcie ciągle rosło i czuło się wzbierający niepokój. Zgodnie z zarządzeniem władz, ojciec założył rolety z czarnego papieru, które miały w nocy zasłonić nasze wielkie okna, a ja razem ze Stasią zaklejałem paskami papieru szyby, by w razie podmuchu po eksplozji bomb, szkło nie rozpryskiwało się i odłamkami nie raniło ludzi.
         Prawie przed naszym domem, po przeciwnej stronie ulicy, zaczęto pospiesznie kopać rowy przeciwlotnicze. Chciałem tam pójść i pomóc kopiącym, ale mama stanowczo mi tego zabroniła, powołując się na zalecenia lekarza, bym nie nadwyrężał ręki. Kazała mi, bym wychodząc miał ją koniecznie na temblaku. Skończyło się to tak, że kiedy wyszedłem, ktoś z kopiących rów przeciwIotniczy koło naszego domu, zobaczywszy mnie z ręką na temblaku zażartował, że nie ma jeszce wojny, a już jest inwalida. Poczułem się zawstydzony i wykpiony i by uniknąć podobnych sytuacji, ograniczyłem wychodzenie z domu. Odwołanie moblizacji trochę osłabiło napięcie tak domowe, jak i oqólne, ale przygotowania obronne w Warszawie szły pełną parą.
         Następnego dnia, jako że Stasia była zajęta robieniem zakupów i przygotowywaniem zapasów, ojciec zabrał mnie na obiad do hotelu Europejskiego. Siedzieliśmy w barze, przy stoliku koło okna, przez które widać było zalany słońcem plac Marszałka i grób Nieznanego Żołnierza. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ani co jedliśmy. Pozostało tylko wspomnienie klimatu tego, po raz pierwszy jedzonego, tylko z Nim, posiłku w restauracji i po raz pierwszy doznanego uczucia, że nie jestem już małym chlopcem; traktowanym jak dziecko, ale kimś więcej.
         Po obiedzie odwiedziliśmy księgarnię wojskową. w "Domu bez kantów", gdzie kupiliśmy parę książek, a następnie poszliśmy do kina "Roma", w którym grano, obok jakiegoś kolorowego, przygodowego filmu amerykańskiego, dodatek pod optymistycznym tytułem: "Francja czuwa". Film ten robił wielkie wrażenie. Wszyscy oglądający go byli zafascynowani potęgą Francji, którą nam pokazywano. Była to potęga tak ogromna, że po filmie ludzie bili brawo i wierzyli, że jeśli Niemcy rozpoczną wojnę, to alianci uderzą z zachodu i rozbiją najeźdźców w puch. Nie przypuszczałem wtedy, że następnym razem znajdę się w kinie, tak jak i w eleganckiej restauracji, dopiero w sześć lat póżniej, w drugiej połowie 1945 roku i nie w Warszawie, i nie w Polsce.
         Pod wieczór na teren dawnego toru wyścigowego zajechały samochody z balonami zaporowymi, a obok nich stanęła bateria dział przeciwlotniczych. Z zapartym tchem obserwowałem jak wypuszczano w górę dwa obłe cielska bolonów, które ostro rysowały się na niebie.
         Ten wieczór, ostatniego dnia sierpnia; był pełen niepokojów mamy i spokojnego patrzenia w przyszłość ojca, który ciągle wierzył, że postawa aliantów nie dopuści do wojny. Tylko Czau popiskiwała i chowała się głęboko pod tapczan, skąd nie sposób jej było wywabić.

ZACZĘŁO SIĘ

         Rankiem zbudziło mnie, około 6-tej, wycie syren i po chwili dwa czy trzy strzały artylerii przeciwlotniczej. Zerwałem się z łóżka i wyskoczyłem na balkon w moim pokoju. To co od razu spostrzegłem, to wielką ognistą kulę na niebie opadającą powoli wraz z resztkami powłoki balonu, oraz wiotczejącą liną mocującą. Załoga samochodu obsługującego balon, uciekała na boki, by nie być uderzoną przez linę. Równocześnie załoga drugiego wozu uwijała się, by jak najszybciej ściągnąć na ziemię swój balon. Oba działa, stojące koło ciemnego pasa niedokończonej jezdni alei Marszałka Piłsudskiego miały lufy skierowane ku niebu, a załogi stały i siedziały w bojowym pogotowiu, ale już nie strzelały. Rozejrzałem się po pogodnym, porannym niebie i nie zobaczyłem, ani nie usłyszałem samolotów. Kto strzelał i czemu spłonął jeden z balonów, nigdy się nie dowiedziałem. Ale ten obraz jest pierwszym, który otwiera mój zbiór obrazów wojny.
         Prawie równocześnie z moim zjawieniem się na balkonie odezwały się syreny alarmowe.
         Poszedłem do pokoju ojca, który już otworzył radio, które stało na konsoli lustra, tuż u wezgłowia jego tapczanu. Usłyszeliśmy muzykę; ale nie taką jaką zazwyczaj nadawano w czasie poranka, ale dostojną, powiedziałbym okazjonalną. W pokoju zjawiła się zaniepokojona, ubrana tylko w szlafrok mama, a po chwili, gotowa już do wyjścia na miasto, Stasia. Obie były bardzo niespokojne, a ojciec starał się je uspokoić przekonując, że to na pewno próbny alarm. Te jego uspokajające słowa przerwał, płynący z radia dziwny komunikt, ogłaszający: "Uwaga, uwaga! Ta-ra trzydzieści dwa - przeszedł", a po chwili: "Czekolada, nadchodzi". Póżniej podano informację, że wojska niemieckie przekroczyły granice Polsk i że nasi żołnierze toczą ciężkie boje obronne z przeważającymi wojskami nieprzyjaciela, a samoloty niemieckie zaatakowały liczne miasta i miescowości na terenie całego kraju.
         Ta wiadomość wyraźnie wstrząsnęła mamą. Nie powiedziała słowa, ale jej twarz była pełna rozpaczy i niepokoju. Czy w tamtym momencie padły jakieś słowa, tego dziś nie pamiętam.
         Stasia zeszła, jak co dzień, do sklepu po pieczywo i gazety, a kiedy wróciła okazało się, że w pierwszych wydaniach gazet nic jeszcze nie ma o wojnie. Dopiero trochę później usłyszliśmy biegnących z dodatkami nadzwyczajnymi i wołających gazeciarzy. Ich wołania: - "Dodaaatek nadzwyczaaa...! Hitler uderzył na Polskę!.." przybliżały się, oddalały i krążyły po mieście.
         W jakiś czas po pierwszym alarmie, ogłoszono następny. Stasia z Czau zeszły do schronu, a rodzice ze mną zostali na górze. Mimo, że byliśmy ubrani i gotowi, jakoś nie wierzyliśmy w to, by Niemcy odważyli się bombardować otwarte miasto, jakim była Warszawa.
         Z lornetką przy oczach stałem w drzwiach balkonowych i obserwowałem niebo, szukając naszych samolotów. Ojciec, który nie wierzył by Niemcy zbombardowali otwarte miasta, a takim była Warszawa a w dodatku, że nie było w naszej dzielnicy celów do bombardowania, nie widział powodu aby schodzić do schronu. Zabronił mnie tylko wychodzić na balkon, obawiając się spadających odłamków po pociskach p-lot.
         Tym razem działa stojące na torze wyścigowym milczały. Tylko daleko nad Okęciem widać było jakieś sylwetki samolotów, wokół których, jak to dostrzegłem w szkłach lornetki, pojawiały się ciemne obłoczki. Po jakimś czasie doszły mnie odgłosy wybuchów pocisków artylerii przeciwlotniczej. Nagle jeden z nadlatujących samolotów zaczął spadać. Zaczęliśmy krzyczeć z radości, że go trafili, że spada, ale on tuż nad ziemią poderwał się, a po chwili doszedł nas niski grzmot wybuchu, a po dalszych kilkunastu sekundach, znad ziemi podniósł się grzyb dymu, a po chwili drugi i trzeci, a po paru sekundach doszły nas kolejne głuche detonacje. Kolejne "spadające" samoloty też podrywały się w górę, powodując powstawanie kolejnych słupów dymu, którym towarzyszyły głębokie detonacje. Teraz już wiedziedzieliśmy, że Niemcy bombardują lotnisko i fabryki samolotów na Okęciu. Ojciec, który przeszedł pierwszą wojnę objaśnił mi, że te grzyby to wybuchające zbiorniki z paliwem, lub magazyny amunicji. Z uporem szukałem na niebie naszych myśliwców, ale nie widziałem ani jednego. Ku mojej rozpaczy nie widziałem też choćby jednego spadającego niemieckiego samolotu, mimo tylu pocisków koło nich wybuchających. Byłem tym w jakiś sposób zawiedziony, rozczarowany.
         W pewnej chwili zauważyliśmy unoszący się dym od strony Woli. Po chwili Polną przejechały, dzwoniąc i wyjąc syrenami, wozy straży pożarnej i pojechały ul. 6-go Sierpnia w tamtą stronę.
         Wszystko to rozgrywało się przy akompaniamencie coraz liczniejszych komunikatów radiowych podających, że ktoś nadchodzi, przeszedł, lub zbliża się. Stanowiło to niesamowity podkład dźwiękowy odrealniający to, na co patrzyliśmy. Dziś wiem, że wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego co się właściwie dzieje. Nie miałem jeszcze poczucia zagrożenia; które miało przyjść później. Ten początek wojny był, mimo wyraźnego zdenerwowania rodziców, czymś jak pokazy wojskowe, a nie prawdziwa wojna.
         Po skończonym alarmie Stasia przyniosła dodatek nadzwyczajny i nowe wydania gazet, w których czarno na białym, mieliśmy podaną sytuację; którą ojciec określił jako niewesołą.
         A zaraz potem w radio nadano orędzie prezydenta Mościckiego, którego wysłuchaliśmy w ponurym nastroju.
         Koniecznie chciałem zgłosić się na punkt informacyjny prowadzony na Dworcu Głównym przez naszą drużynę harcerską, ale mama stanowczo się temu sprzeciwiła. Ojciec, mimo że go prosiłem o wstawiennictwo; nie poparł mnie, kończąc tym samym dyskusję na ten temat. Było to dla mnie bardzo bolesne i długo nie mogłem mu tego wybaczyć.
         O ósmej, ojciec, który formalnie był jeszcze na urlopie, zatelefonował do prezydenta Starzyńskiego i oddał mu się do dyspozycji. Otrzymał polecenie natychmiastowego stawienia się w ratuszu. Samochód po niego miał być za parę minut. Mama trochę wcześniej wyszła do pracy tak, że po wyjeździe ojca zostałem sam ze Stasią.
         Jako, że zabroniono mi wychodzenia z domu, pozostało mi tylko słuchanie radia, czytanie gazet i obserwowanie tego co działo się na niebie widzianym z okien. Mama prosiła bym w czasie alarmu koniecznie schodził do schronu. Ale tu byłem nieposłuszny i miast siedzić w piwnicy, wolałem obserwować przez lornetkę to co dzieje się na świecie.
         Tego dnia było jeszcze parę alarmów. Po jednym z nich znów Polną przejechały z rykiem syreny i biciem w dzwon, dwa samochody strażackie a w radiu podano, że w czasie bombardowania Warszawy zniszczono kilka domów i wzniecono pożary. Podawano też informację o licznych bombardowaniach miast, miasteczek a nawet wiosek, oraz pociągów, w tym pasażerskich.
         Wieczorem rodzice telefonowali do Karczmisk badając jaka jest możliwość powrotu Zosi do Warszawy, oczywiście pod opieką kogoś dorosłego. Ale, jak na razie, nie było to możliwe. Postanowiono więc czekać na jakąś okazję.
         Następnego dnia zaobserwowałem przy kolejnym alarmie lotniczym, przelatującą bardzo wysoko nad Warszawą sporą formację samolotów. Bateria stojąca na polu wyścigowym strzelała do nich zajadle, ale pociski rozrywały się, jak miałem wrażenie, dużo niżej od lecących maszyn, tak że cała formacja spokojnie przeleciała na północ, jakby nic sobie nie robiąc z ostrzału.
         Z niepokojem oczekiwaliśmy na chwilę, kiedy nasi zachodni sprzymierzeńcy uderzą na Niemców. Komunikaty z frontów nie były optymistyczne, choć mówiły o naszym twardym oporze.
         Sprawa Zosi znów powróciła następnego dnia, ale nie było dla niej rozwiązania; i przyjazd mojej siostry stawał się coraz bardziej problematyczny, co fatalnie wpływało na psychiczny stan mamy, która ciągle wracała do tej sprawy.
         Naloty powtarzały się coraz częściej a wiadomości w gazetach i w radiu nie były lepsze. Czkaliśmy przez cały czas na aliantów, którzy jednak nie przejawiali chęci uderzenia. Wreszcie, trzeciego dnia wojny podano, najpierw przez radio, a następnie w nadzwyczajnych wydaniach gazet, wiadomość o wypowiedzeniu wojny przez Anglię i Francję. Równocześnie podano wiadomość o storpedowaniu przez Niemców wielkiego statku pasażerskiego "Athenia" płynącego pod flagą brytyjską, na którego pokładzie było wielu obywateli USA. Ojciec uważał, że to spowoduje szybkie wejście do wojny Ameryki, a w konsekwencji błyskawiczne zakończenie wojny. Koniecznie chciałem pójść na miasto i zobaczyć manifestacje ludności przed ambasadami Francji i Angli, o których mówiono w radiu, ale kolejna decyzja mamy zatrzymała mnie w domu.
         Tego samego dnia, a może następnego, ojciec skorzystał z okazji, że pułk. Jeziorski wysyłał służbowy samochód do Lublina i poprosił go, by kierowca wstąpił w drodze powrotnej do Karczmisk i zabrał Zosię. Tak też się stało i ku radości nas wszystkich Zosia zjawiła się późnym wieczorem i nareszcie, ku wielkiej radości mamy, byliśmy razem. Dla mnie przyjazd Zosi był końcem poczucia pewnej samotności. Teraz miałem w ciągu dnia z kim porozmawiać, podzielić się wrażeniami, niepokojami, a nawet pokłócić, gdyż jak często nam się zdarzało, mieliśmy trochę inne widzenie tego, co wokół nas się działo.
         Sytuacja na frontach stawała się co raz gorsza, a alianci na zachodzie udawali, że prowadzą wojnę. Gazety usiłowały różnymi wiadomościami podtrzymywać ducha, ale rzeczywistość mówiła co innego.
         Piątego czy szóstego dnia wojny, biuro mamy zawiesiło działalność, wypłaciwszy pracownikom trzymiesięczną odprawę. Tak zresztą zrobiło wiele przesiębiorstw i instytucji, które na skutek postępującej dezorganizacji utraciły możność prowadzenia dzialalności. Rozpoczęła się też ewakuacja niektórych instytucji państwowych.
         Tego dnia po południu zjawił się u nas przyjaciel rodziców; inż. Szymański z żoną. Był w mundurze kapitana saperów. Wyjeżdżał na wschód i pozwolono mu zabrać z sobą żonę. Przyszli pożegnać się. W trakcie ich wizyty ojciec zauważył, że pan Szymański nie ma bocznej broni. Okazało się, że zabrakło pistoletów w magazynie jednostki. Wtedy ojciec bez słowa wstał, poszedł do drugiego pokoju, a po chwili wrócił przynosząc swojego prywatnego browninga i amunicję i wręczył całość zaskoczonemu panu Szymańskiemu. Uważał, że oficer nie może być w czasie wojny bez broni, a jemu już nie będzie ona potrzebna, gdyż jest za stary i zbyt schorowany by iść na front. Pan Szymański ze wzruszeniem przyjął ten prezent i obiecał zwrócić go po wojnie. Potem pożegnaliśmy się i państwo Szymańscy wyszli. To przekazanie przez ojca broni zrobiło na mnie duże wrażenie. Tym większe, że widziałem wzruszenie tak ojca, jak i inżyniera Szymańskiego, które obaj z trudem ukrywali.
         Na drugi dzień rano zadzwonił pułkownik Jeziorski z wiadomością, że ma się ewakuować na wschód i zabiera ze sobą żonę, synka i córkę. Mogą nas też zabrać, gdyż mają w dyspozycji dwa duże samochody. Ojcie zatelefonował do prezydenta Starzyńskiego i dostał zgodę, że jeśli chce i ma możność, to może się ewakuować. Ale mama w pewnym momencie sprzeciwiła się temu bardzo stanowczo. Oświadczyła, że nie ruszy się z Warszawy, a jej koronnym argumentem był stan zdrowia ojca, który według niej nie wytrzymałby trudów ewakuacji. Bała się też tego co działo się na drogach, a o czym pisała prasa i opowiadali ludzie, nie chciała narażać też nas na, jak to określiła, poniewierkę. Jej stanowiska nie były w stanie zmienić żadne argumenty ojca: że we Lwowie jest rodzina, że rząd opuszcza stolicę i przyjdą tu Niemcy, a tam na wschodzie będziemy się bronić... Stanowcze "nie" mamy przeważylo. Ten dzień był pełen złych wieści w radiu i gazetach. Mimo wysiłków, by nie siać paniki, wieści nadchodziły coraz bardziej ponure i niepokojące.
         Pod wieczór zadzwonili państwo Jeziorscy i prosili byśmy byli gotowi do ewakuacji za godzinę a najdalej za dwie. Po tej wiadomości, między rodzicami odbyła się kolejna rozmowa. Ojciec ciągle był skłonny jechać, ale mama pozostała nieugięta. Tak więc kiedy przyjechali Jeziorscy, zeszliśmy na dół, tylko po to, by podziękować im za pamięć i troskę o nas i pożegnać się z nimi. Było to smutne pożeganie, tym smutniejsze, że tuż po ich odjeździe radio podało apel pułkownika Umiastowskiego, by młodzi mężczyżni opuścili Warszawę i udali się na wschód, gdzie zostaną wcieleni do tworzących się nowych jednostek wojska.
         Ta noc była bardzo przygnębiająca. Z balkonu obserwowaliśmy wychodzących, z domu akademickiego, znajdującego się naprzeciwko, młodych ludzi objuczonych tobołami, plecakami, czy dżwigających walizeczki, którzy podążali ulicą Polną w stronę placu Unii Llbelskiej, by dalej przez Warkę iść na wschód, lub kierowali się ku placowi Zbawiciela, by dalej iść przez most Poniatowskiego na Pragę, i dalej na wschód.
         Także tej nocy wyszedł na wschód nasz sąsiad, dr Goebel, zostawiając pod opieką gosposi i nas, sąsiadów, staruszkę matkę, która błagała go, by nie szedł i nie zostawiał jej samej. Ale on uważał, że jako lekarz może być potrzebny wojsku. Wychodząc zabrał ze sobą sporo złota, które jak dowiedziedzieliśmy się później, od tych co z nim szli i po paru tygodnich wrócili, stało sie przyczyną jego śmierci. Bolszewicy znależli je przy nim i zabrali mu je, a on naiwny poszedł szukać, gdzieś u ich władz, sprawiedliwości, i... nikt więcej już go nie spotkał, ani o nim nie usłyszał.
         Nie pamiętam dokładnie, czy było to tego dnia; który nastąpił po tej tragicznej nocy; czy dnia poprzedniego. Tuż przed zmierzchem przeleciał nad naszym domem "Łoś". Był to pierwszy polski samolot wojskowy, jaki zobaczyłem po wybuchu wojny. Leciał tak nisko; że wyraźnie widziałem biało-czerwone szachownice na skrzydłach i kadłubie, oraz siedzącego w oszklonej kabinie obserwatora. Maszyna siadła na lotnisku mokotowskim i podkołowała pod hangary przylegające do dawnego pola wyścigów. Tam, bardzo szybko została zakryta brezentami. Wszystko to obserwowałem przez lornetkę. Następnego dnia, rankiem jak tylko wstałem, poszedłem na balkon, by sprawdzić; czy jest tam jeszcze. Ale miejsce było puste. Widocznie maszyna musiała odlecieć bladym switem.
         Na drugi dzień odwołano apel pułkownika Umiastowskiego, a na wezwanie prezydenta Starzyńskiego rozpoczęto przygotowywać miasto do obrony. Tymczasem alarmy lotnicze następowały coraz częściej. Mama zabroniła nam wychodzenia z domu i zmusiła do schodzenia, razem z nią i Stasią do schronu, czego bardzo nie lubiłem.
         Już nie pamiętam dokładnie, którego to dnia zjawił się w naszym domu daleki kuzyn ze Lwowa - Józef Łukaszewicz. Bardzo mi imponował. W pamięci utkwiła mi jego przyjemna, inteligentna twarz i wysoka sprężysta postać, którą uwydatniał mundur porucznika piechoty. Przyszedł do nas w pełnym rynsztunku bojowym, przy broni i w hełmie. Chciał zobaczyć się z ojcem, do którego mówił: "wujku". Nie wiem czy był kiedyś przedtem u nas w Warszawie, gdyż mama go chyba też widziała po raz pierwszy.
         Jego wizytę zawdzięczaliśmy temu, że jednostka w której służył, cofająca się spod granicy niemieckiej, znalazła się poprzedniego dnia wieczorem w Warszawie i dostała rozkaz pozostania dla jej obrony. Był u nas długo, ale to co opowiadał o swoich dotychczasowych przeżyciach wojennych nie napawało optymizmem. Ojciec, który był oficerem w Legionach a poźniej w wojnie z bolszewikami, był oburzony pewnymi wydarzeniami przez niego opisywanymi, zarówno jeśli chodziło o postawy i zachowania niektórych dowódców; jak i na przygotowanie mobilizacyjne oddziałów.
         Chyba tego samego dnia generał Czuma wydał odezwę mówiącą, że Warszawa będzie się bronić, a on zostaje dowódcą tej obrony. Także prezydent Starzyński wydał w tej sprawie odezwę. Następnego dnia, chyba koło południa, otrzymaliśmy od wojska polecenie opuszczenia domu. Niemcy podchodzili pod Warszawę od południowego zachodu i ul. Polna miała stanowić linię obrony Warszawy, więc domy miały być obsadzone przez wojsko, a ludność cywilna usunięta. Kończył się ósmy dzień wojny.
         Mama była przerażona i zrozpaczona. Nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie mamy się wynieść. Rodzice nie chcieli być gdzieś daleko od domu. Ciocię Zosię, która mieszkała w tym samym domu na czwartym piętrze, ojciec wysłał do ciotki Lili Kuleszyny na Żolibórz, natomiast my, po wielu rozmowach telefonicznych i naradach, mieliśmy przenieść się do prof. Gravier'a, architekta, który był zaprzyjaźniony z ojcem. Mieszkał z żoną w willi na kolonii profesorskiej przy ul. Profesorskiej, bocznej od Myśliwieckiej. Było to niedaleko i wyglądało bezpiecznie.
         Pośpiesznie spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy. Mama pilnowała, by były to rzeczy jesienne i zimowe, gdyż nie wiadomo było, kiedy wrócimy do domu i czy w ogóle będzie do czego wrócić. Oczywiście mieliśmy nadzieję, że dom ostanie się, a my przetrwamy jakoś cali i zdrowi, ale to była tylko nasza wiara.
         Podziwiałem mamę, która ze Stasią, szybko, ale spokojnie, robiła paczki z zapasami żywności, gdyż ciągle miała na uwadze, byśmy nie byli głodni, oraz dyrygowała, co trzeba wziąć z ubrania, co z bielizny i w co to pakować.
         Gdy wszystko było już przygotowane, zeszliśmy na dół. W sieni poczekaliśmy na sprowadzoną, już nie pamiętam przez kogo, konną dorożkę i we czwórkę pojechaliśmy do Gravier'ów. Stasia została na razie w mieszkaniu a mama, zostawiwszy nas i ojca, miała wrócić dorożką i zabrać ją oraz resztę rzeczy. Niestety, po wyładowaniu bagaży, dorożkarz nie chciał czekać ani minuty i trzeba było go zwolnić. Mama zdecydowała się pójść piechotą i próbować po drodze złapać jakiś transport.
         Chciałem z mamą pójść, by pomóc w noszeniu bagaży, gdyż nie było mowy by poszedł z nią ojciec, który już przy wynoszeniu rzeczy z dorożki musiał zażywać nitroglicerynę, ale mama nie zgodziła się na to i poszła sama. Czułem się tym poniżony, bo przecież miałem trzynaście lat i już nie czułem się chory, gdyż ręka była zagojona. Ale z mamą nie można było dyskutować.
         Wróciły obie o zmroku, ze wszystkimi rzeczami, które przywiózł na ręcznym wózku jakiś mężczyzna. Ale były bardzo zmęczone. Wieczorem, kiedy szykowaliśmy się do spania, mama była bardzo przygnębiona i miała łzy w oczach, kiedy opowiadała, jak widziała wałęsających się po domu żołnierzy, gdyż drzwi od mieszkań nie wolno było, ze względów bezpieczeństwa, zostawić zamkniętych.
         Nie było nam dane długo zagrzać miejsca u państwa Gravier, gdyż na drugi czy trzeci dzień musieliśmy zmienić miejsce zamieszkania, ponieważ zjechała do naszych gospodarzy liczna rodzina uciekająca z poznańskiego, więc zrobiło się zbyt ciasno. Przenieśliśmy się więc do drugiego przyjaciela ojca prof. Palewicza, którego willa znajdowała się przy ul. Górnośląskiej, zaraz koło schodków.
         Chyba tego dnia przemówił prezydent Starzyński, który zapowiadał obronę Warszawy, rozpoczynając tym wystąpieniem codzienne przemówienia do mieszkańców miasta.

OBLĘŻENIE "TWIERDZY WARSZAWA"

         U Lalewiczów zamieszkaliśmy w ogromnej pracowni, gdzie było nam wygodnie i nie czuliśmy się zbytnio skrępowani. By oszczędzić pracy i by nie sprawiać sobie wzajemnie kłopotu, mama z panią Lalewiczową zdecydowały, że obiady będą gotowane wspólnie, ze wspólnych produktów. Póki jeszcze można coś dostać w sklepach, co przy gwałtownie rosnących cenach będzie trudne, suche zapasy będą oszczędzane. Pamiętam, że na obsesyjne obawy mamy, że może nam zabraknąć żywności krzywiono się trochę i mówiono, że przesadza, ale później...
         Pierwsze dni u Lalewiczów były spokojne; gdyż nie zrzucano w tej okolicy bomb, a ostrzał artyleryjski w pierwszych dniach nie był zbyt ostry, a noce były nawet spokojne. Jednak, w miarę upływu czasu, tak ostrzał artyleryjski jak i naloty stawały się coraz częstsze. Co gorsza okazało się, że w Ogrodzie Sejmowym i w Parku Ujazdowskim znalazły się stanowiska artylerii polowej i ciężkiej, które dość często strzelały do Niemców, a oni odpowiadali im pięknym za nadobne. Te "rozmowy" artylerzystów odbywały się często nad naszymi głowami. Najgorsze było to, że te pojedynki nie odbywały się tylko w dzień, ale coraz częściej i nocami, tak że budził nas coraz częściej świszczący warkot lecących pocisków poprzedzający wybuchy, Iub strzały naszych dział. Różnicę między strzelaniem Niemców i naszych szybko poznałem dzięki ojcu, który objaśnił mnie jak to rozpoznawać. Wiedziałem więc, czy to strzelają nasi czy Niemcy. Szczęśliwie nasi strzelali częściej, a niemieckie pociski tylko przelatywały nad nami, nie robiąc nam szkody.
         Parę dni po przeprowadzce, ojciec przestał chodzić do magistratu. Otrzymał jakąś funkcję związaną z rejonem Czerniakowa, gdzie teraz mieszkaliśmy. Mama przypuszczała; że prezydent Starzyński, znając stan zdrowia ojca, chciał w ten sposób oszczędzić mu długich pieszych wędrówek, jako że tramwaje przestały kursować; a poruszanie się po mieście było bardzo uciążliwe.
         Mama lub Stasia jakiś czas wychodziły jeszcze do miasta po zakupy i z tych wypraw przynosiły czasem obok pieczywa, mięso końskie, wycinane przez przemyślnych Warszawiaków z zabitych koni taborowych, których szkielety pozostawały na ulicach miasta. Wtedy to; po raz pierwszy jadłem koninę, która mi zresztą bardzo smakowała. Jedyną osobą, która nie wzięła do ust tego mięsa była Zosia.
         Wieści jakie mieliśmy z radia, które było u Lalewiczów, z gazet, które wychodziły w coraz to skromniejszej objętości i nie zawsze regularnie, oraz przynoszone przez tych co jeszcze poruszali się po mieście; były z każdym dniem smutniejsze i bardziej ponure. Opowiadano o leżacym na chodnikach i jezdniach szkle z rozbitych okien, gruzie, o przejeżdżających ulicami taborach i przechodzących oddziałach wojska, oraz licznych uciekinierach szukających schronienia w piwnicach i opuszczonych mieszkaniach.
         Coraz częściej mówiono o domach zburzonych przez bomby, strawionych przez pożary, lub postrzelanych przez pociski artyleryjskie. Co prawda w gazetach pisano o jakiś działaniach aliantów, lub o kontratakach podejmowych przez nasze wojska, tak na froncie warszawskim, jak i w innych punktach Polski. Były nawet wiadomości o bombardowaniu przez nasze samoloty Berlina, Prus Wschodnich, oraz niemieckich kolumn pancernych.
         Mówiono nawet o flocie brytyjskiej, która miała wpłynąć na Bałtyk i szykującym się desancie alianckim. Podobne wiadomości pojawiały się i w radiu, którego stale słuchaliśmy. Ale informacje te; w miarę upływu czasu, stawały się coraz bardziej ponure i towarzyszyło temu coraz silniejsze bombardowanie i ostrzał.
         Zaczynało robić się coraz niebezpieczniej, tak że ojciec poradził wszystkim przenieść się ze spaniem do korytarzyka mieszczącego się na parterze, który uznał za najbezpieczniejsze miejsce w domu. Szybko stał się on całodobowym miejscem przebywania wszystkich mieszkańców, którzy nie musieli z jakiś powodów przebywać gdzie indziej.
         To siedzenie w zamknięciu i oderwaniu od tego co działo się w mieście spowodowało, że dziś z tamtego okresu, mam w pamięci tylko oderwane obrazy, których kolejności nie jestem w stanie dokładnie ułożyć.
         Jednego dnia, w naszej okolicy, zbombardowano zakład przetwórczy, czy też magazyn produktów spożywczych. Pamiętam tłum ludzi noszących jak mrówki puszki ogórków konserwowych; worków z jakimiś konserwami, obracających wielokrotnie, by zdobyć jak najwięcej tych dóbr. Pamiętam rozpacz mamy i ojca kiedy dowiedzieliśmy się, że armia Poznań skapitulowała pod Kutnem, a Lwów został otoczony i że nasze wojska z trudem bronią się a alianci na zachodzie w dalszym ciągu nie rozpoczynają generalnej ofensywy, która przecież była przez nich solennie obiecana. Codzienne przemówienia prezydenta Starzyńskiego były mówione głosem coraz bardziej chrapliwym; głosem człowieka zmęczonego i zdesperowanego.
         Jednym z najtragiczniejszych dni był ten, w którym podano wiadomość o wkroczeniu wojsk bolszewickich i ogłoszono, że rząd opuścił teren Rzeczypospolitej. Tego dnia mama płakała a wszyscy byli przygnębieni i jacyś zagubieni wobec tych tragicznych zdarzeń; które się na nas waliły. Naiwnie liczono, że może bolszewicy uderzą na Niemców i okaże się, że nie idą przeciwko nam, tylko razem z nami. Spekulowano, jakie ich wejście będzie miało konsekwencje dla Polski i jak zareagują alianci.
         Dni stawały się coraz cięższe. Jedyne pytanie jakie stawialiśmy sobie, to kiedy to się skończy? Ojciec uważał, że dalsza obrona miasta traci sens i jest tylko narażaniem ludzi i substancji miasta na zniszczenie. Wiadmości jakie dochodziły do nas z ukazujących się jeszcze jakichś jedno, czy dwustronicowych; gazet i z radia (póki nie przestało grać po przerwaniu prądu), były coraz bardziej ponure, lub wręcz przerażające. Taką wstrząsającą była wiadomość, podana na drugi dzień po wkroczeniu bolszewików, że Niemcy podpalili Zamek Królewski, który płonął i nie było czym go gasić. Niemcy zrzucili ulotki wzywające do zaprzestania obrony, ale Starzyński i Rómmel odtrącili te propozycje. Naloty i ostrzał potęgowały się każdego dnia. Już nie było mowy, by wychodzić do miasta po zakupy. Siedzieliśmy więc w nocy i we dnie w korytarzyku, tylko od czasu do czasu opuszczając go; kiedy robiło się spokojniej.
         Któregoś dnia zostaliśmy pozbawieni elektryczności a wkrótce potem wody, którą trzeba było przynosić z jakiegoś ujęcia.
         Już przy końcu oblężenia; zjawił się u nas Józef Łukasiewicz. Znalazł nas, gdyż rodzice zostawili na Polnej, na drzwiach mieszkania, kartkę z adresem gdzie jesteśmy. Przyniósł niewesołe wieści z frontu, o braku niektórych rodzajów amunicji, o upadającym morale żołnierzy, którzy zadawal i sobie to samo pytanie co i my: Jak długo jeszcze i po co? Ale przyniósł też, ku naszemu zdziwieniu, karabin, który dał ojcu. Mama oburzała się, że to niepotrzebne, że po co. Ojciec jednak przyjął go, uważając, że w warunkach pojawiających się w mieście rabunków, nie zawadzi mieć broń. Odchodząc Łukasiewicz obiecał, że na pewno jeszcze do nas wpadnie.
         W dzień czy dwa po wizycie Łukaszewicza, Niemcy rozpoczęli gwałtowne bombardowanie naszej stolicy. Siedzieliśmy więc w korytarzu wsłuchując się w odgłosy silników krążących nad nami samolotów i wybuchów bomb, padających gdzieś w okolicy. Raptem, jeden z odgłosów lecących samolotów stał się bliski, bardzo bliski by nagle przejść w charakterystyczny dźwięk pikującego samolotu. Potem nastąpił krótki gwizd i... raptem wszystko się zatrzęsło, zgasło światło świec palących się w korytarzyku, gdzieś poleciały resztki szyby, a pomieszczenie wypełniło powietrze pełne kurzu i dziwnego, nieznanego zapachu. Podniósł się krzyk, nad którym zapanowało ostre, mocne "Spokój!" rzucone przez ojca. Swiatło jego latarki omiotło strop nad nami, który szczęśliwe nie był nawet popękany, więc krzyk ucichł.
         Ojciec polecił wszystkim zostać na miejscach, a sam ruszył do wyjścia. Na schodach zderzył się z wbiegającą kobietą, ciągnącą za za sobą dwóch kilkunastoletnich chłopców, wykrzykującą jakieś oderwane słowa. Cała trójka obsypana była gruzem, tak że w słabym świetle latarki wyglądali jak zjawy. Była to pani Steinhagenowa, właścicielka willi stojącej obok. Z jej bezładnie wypowiadanych słów zrozumieliśmy, że ich willa jest zburzona a pod gruzami został jej mąż. Mimo protestów mamy, wybiegłem za ojcem na zewnątrz.
         Willi Steinhagenów właściwie nie było. Między miejscem po niej a willą Lalewiczów był wielki lej wypełniony gruzem a nad nim sterczała ściana z kawałkiem schodów i zegarem, który jakimś zbiegiem okoliczności pozostał na niej, wskazując godzinę zagłady domu. Wszystko dookoła było pokryte pyłem i gruzem, z którego wystawały kikuty drzew odarte z liści.
         Miejsce zasypania Steinhagena bardzo szybko zlokalizowano. Żył i wzywał pomocy. Ojciec zorganizowal jakichś ludzi i trochę sprzętu. Zaczęto odwalać gruz i zrobiono dojście do zasypanego. Leżał w zwałowisku po klatce schodowej i miał w gruzie uwięzioną dolną część ciała. Najgorsze było to, że na brzuchu leżał mu stopień ze schodów, który nie pozwalał na wydobycie go z przekopu. Kiedy próbowano podważyć stopień, gruzowisko osuwało się niebezpiecznie, tak że ratujący bali się, że sami zostaną zasypani. Widząc beznadziejność prób pani Steinhagenowa ogłosiła, że ten kto wejdzie do przekopu i założy linę, tak by można było wyciągnąć zasypanego i podważy lewarem fatalny stopień, dostanie sowitą nagrodę.
         Pierwszy ochotnik, który się zgłosił, wycofał się jednak z chwilą, gdy już przy przygotowaniach do założenia liny, gruz zaczął się nagle obsuwać. Na jego miejsce nie było jakoś nowego kandydata. Koło gruzów zbierało się trochę ludzi ciekawych co się stało, ale jakoś nikt nie odważył się na powtórzenie próby.
         W pewnej chwili zjawił się żołnierz. Był wysoki, mocno zbudowany i mówił z silnym akcentem żydowskim. Kiedy dowiedział się, że pod gruzami jest człowiek, zdecydował się spróbować go wydobyć. Wtedy padła wysokość nagrody - pięćset złotych. W tamtych czasach była to równowrtość bardzo dobrej miesięcznej pensji.
         Żołnierz odstawił karabin, zdjął płaszcz, wziął linę i wsunął się do wykopu. Podano mu łom i saperkę. Coś tam grzebał i mówił do pana Steinhagena. Po jakimś czasie powiedział, by spróbować delikatnie ciągnąć za linę. Sam w tym czasie zaczął podważać stopień, choć gruz sypał się na niego. Za pierwszym razem nie udało mu się wyrwać zasypanego spod stopnia. Dopiero po kolejnych próbach podważania stopnia, kiedy mimo osypującego się niebezpiecznie gruzu i ostrzegawczych okrzyków ludzi, że grozi im obu zasypanie, udało mu się podważyć stopień na tyle, że wyszarpnięto spod niego Steinhagena.
         Kiedy żołnierz z uratowanym wysunął się z wykopu, ludzie gratulowali mu i podziwiali za odwagę i poświęcenie. Niestety Steinhagen zmarł w kilka minut po wydobyciu. I wtedy, kiedy żołnierz po otrzepaniu munduru i przetarciu zapylonej twarzy podszedł do pani Steinhagenowej by odebrać należną mu nagrodę usłyszał, że właśnie wydobyty umarł, więc nic nie dostanie, bo nagroda miała być dana za wydobycie żywego. Żołnierz pokiwał głową i powiedział, że on to robił dla człowieka nie dla pieniędzy i zrobił ruch jakby chciał odejść. I wtedy ojciec zażądał, by wypłacono żołnierzowi pieniądze, bo wydobył żywego, a nawet jeśli wydobyłby trupa, to powinien dostać nagrodę. Nie byłem obecny przy dalszej rozmowie, która była podobno dosyć nieprzyjemna, ale od matki dowiedziałem się, że żołnierz nagrodę dostał.
         Pana Steinhagena pochowano w ogródku, tuż przy gruzach willi, a pani Steinhagenowa z oboma synami znalazła schronienie w domu państwa Palewiczów, czyli w korytarzu, w którym gnieździliśmy się wszyscy.
         Starszy z synów Steinchagenów był chyba o rok lub dwa starszy ode mnie, a młodszy miał moje lata. Teraz siedzieliśmy stale we trójkę, opowiadając sobie o ostatnich wakacjach, o szkole, profesorach, oraz komentowaliśmy zasłyszane wiadomości. Miałem teraz kolegów, z którymi czułem się swobodniej i miałem wspólne tematy do rozmów.
         Ostrzał i bombardowanie trwały prawie bez przerwy. Wieści jakie dochodziły z miasta były rozpaczliwe. Ojciec już wcześniej a mama teraz, zacząli uważać dalszą obronę miasta za bezsensowną. Rosjanie zajmowali wschodnią Polskę a Niemcy zachodnią i już absolutnie nikt nie liczył, tak jak w pierwszych dniach, że może Bolszewicy przychodzą nam z pomocą. Wszyscy uważali, że dalsza obrona miasta nie ma najmniejszego sensu. Wreszcie ogłoszono, że będą pertraktacje z Niemcami.
         Pierwszej nocy, kiedy nastąpiła przerwa w ostrzale, usłyszeliśmy że na piętrze willi ktoś chodzi po mieszkaniu. Ojciec, mimo protestów mamy, wziął karabin i poszedł na górę. Po chwili doszedł nas głośny okrzyk ojca, później ostre słowa i jakieś ciężkie kroki po schodach. Po chwili w drzwiach stanął wysoki żołnierz, który trzymał ręce podniesione nad głową, a za nim ojciec, trzymając go pod lufą. Ktoś krzyknął, ale ojciec powiedział do nas jedno słowo: "Spokój" a prowadzonemu kazał iść naprzód. Tak przeszli między nami, zgromadzonymi w korytarzyku aż do wyjścia na schody prowadzące na ulicę. Tu żołnierz odwrócił się nagle, ale ojciec cofnął się o krok i podniósł karabin, tak jakby chciał strzelić. Potem nakazał ostro by żołnierz wszedł na schody i na zewnątrz. Kiedy w otwartych drzwiach zobaczył ciemną ulicę padł na kolana i złożył ręce błagając, by go nie zabijać. Ojciec tym samym twardym tonem kazał mu wstać i zmiatać jak najdalej od tego domu. Żołnierz przez chwilę nie wiedzial co robić, a następnie zerwał się, odwrócił i pognał w noc. Wtedy ojciec skierował lufę karabinu w górę i oddał strzał. Jego odgłos nałożył się na oddalające się dudnienie podkutych butów uciekającego.
         Na drugi dzień Niemcy zrzucili ulotki wzywające do kapitulacji nie przerywając ostrzału i bombardowania. Ojciec teraz nazwał dalszą obronę zbrodnią przeciw ludności i miastu. Nie mógł zrozumieć Starzyńskiego, ani generałów. Znał ich wszystkich i tym bardziej to go denerwowało i złościło, bo miał ich za ludzi rozsądnych. Ciągle pytał jaki jest cel tej obrony, gdy rząd uciekł za granicę, Sowieci zajmują drugą .połowę kraju, a alianci nie uderzają. Kiedyś ktoś powiedział, że to honor tego wymaga, by się nie poddać. Ojciec stwierdził, że ten kto poddanie uważa za dyshonor powinien popełnić samobójstwo, a nie niszczyszyć dorobku pokoleń i kazać ginąć bezbronnej ludności. I chyba wtedy po raz pierwszy usłyszałem od niego powiedzenie, bodajże angielskie, że lepiej być żywym psem, niż zdechłym lwem.
         27 września, po prawie trzech tygodniach walki, nastąpiło zawieszenie broni. Cisza... Czuliśmy się w tej ciszy jakoś dziwnie. Spokój i cisza miały w sobie jakąś grozę i niepokój, choć wszyscy czekaliśmy na to zawieszenie broni i zakończenie walk. A jednak zapanował w nas smutek. Chyba smutek wielkiej przegranej i poczucie żalu za tym wszystkim, co ta cisza zamykała i co miało nigdy nie powrócić.
         Tego dnia mama ze Stasią poszły na Polną i wróciły z wiadomościami, że dom stoi a nasze mieszkanie jest całe, tylko częściowo splądrowane. Ale wojskowi wracać nam jeszcze nie pozwolili, gdyż było to tylko zawieszeni broni.

KAPITULACJA I POWRÓT DO DOMU

         Następnego dnia o godzinie 13-tej podpisano kapitulację Warszawy. Mama, kiedy się o tym dowiedziała popłakała się, tak i parę innych osób. Ale szybko zdecydowała, że wracamy do mieszkania. Poszli we trójkę - ojciec, mama i Stasia. Mama wróciła przed wieczorem i mieliśmy z nią pojść do domu następnego dnia, zabierając tyle rzeczy ile każde z nas było w stanie unieść.
         Dla mnie, który od przeszło dwóch tygodni nie był w mieście; to przejście znajomymi ulicami, było szokiem. Jezdnie i chodniki zasypane szkłem i gruzem. Prawie wszystkie domy nie miały szyb. Wiele było postrzelanych pociskami, lub nosiło na sobie ślady po odłamkach. Inne jeszcze płonęły, lub ziały wypaIonymi szkieletami; a jeszcze inne miały wyrwy po bombach burzących, w których na dole, piętrzył się gruz, wystawały belki i reszki ludzkiego dobytku, a na ostałych ścianach wisiały czasem obrazy lub półki oraz widać było drzwi do dalszch pokoi, które może wyglądały taj jakby się nic nie stało.
         Ulicami nie jeździły pojazdy, a w perspektywie alei Ujazdowskich i Marszałkowskiej straszyły uszkodzone wraki wagonów tramwajowych. Natomiast jezdniami poruszali się teraz ludzie, wydeptując kręte ścieżki w gruzie i szkle. Ludzie dźwigający jakieś pakunki, tobołki, ludzie wyciągający z gruzów swój, czy cudzy dobytek, lub szukający tych, którzy może gdzieś tu zginęli. Były też kartki informujące gdzie są teraz ci co ocaleli, lub pytające o tych o których nie mieli wiadomości.
         Wylotu ul. Śniadeckich na plac Politechniki rozbierano barykadę, a kiedy weszliśmy na Plac Politechniki zobaczyliśmy dopalający się szkielet domu na rogu Polnej i 6-go Sierpnia.
         Nasz dom był mocno postrzelany i widniało na nim wiele śladów po pociskach. Zniszczeniu udegły dwa mieszkania. Jedno na czwartym piętrze, w które trafił pociska artyleryjski, a jego wybuch jakby wymiótł z niego wszystkie ściany działowe między pokojami. Ten pocisk uszkodził również strop i zrobił dziurę do znajdującego się poniżej mieszkania, powodując pewną dewastację.
         Po domu kręcili się jeszcze żołnierze i jacyś cywile; którzy szybko zniknęli, kiedy zaczęli pojawiać się lokatorzy. Nasze mieszkanie choć nie zniszczone, robiło przykre wrażenie. Mimo, że ojciec i Stasia zrobili już jakiś minimalny porządek, nosiło wyraźne ślady plądrowania. Ten widok był chyba przykrzejszy niż powybijane przez wybuchy i kule szyby, postrzelane ramy okien i tynki. Jednak najprzykrzejsze były ślady działalności obcych ludzi w mieszkaniu.
         Szczęśliwie nie włamano się do sejfu, znajdującego się w ścianie pokoju ojca, na której wisiał kilim zakrywający go. Ocalały więc ważne papiery ojca i niektóre pamiątki rodzinne, a między nimi list króla Stanisława Augusta do naszego pra-pradziadka. Natomiast plądrujący wynieśli część ubrań, zginął cały sprzęt fotograficzny ojca a nawet mój Kodak "Bebe". Zginęły też srebrne nakrycia, trochę bielizny i parę sukien mamy i ... to chyba wszystko. Ojciec stwierdził, że to tyle co nic, bo mogło być gorzej, gdybyśmy stracili mieszkanie i wszystko co w nim było, nie mówiąc o życiu. Mama podzielała to stanowisko.
         Natychmiast zabraliśmy się wszyscy do roboty, by móc rozpocząć w miarę normalne życie w tych całkowicie nowych warunkach. Przede wszystkim chodziło; by móc ugotować i jakoś przespać tę pierwszą noc. Pierwszą noc w zupełnie innym świecie.

PAŹDZIERNIK - GRUDZIEŃ 1939

POCZĄTEK OKUPACJI

         Pierwsze dni, po powrocie na Polną, nie były wesołe. Mieszkanie, choć nie zburzone, przedstawiało się nam, na pierwszy rzut oka, tragicznie. Przede wszystkim straszliwy bałagan zrobiony przez tych, którzy szukali rzeczy do zrabowania. Zrobieniem jakiegoś porządku, sprzątnięciem warstwy kurzu i usunięciem rozbitych szyb należało zająć się w pierwszym rzędzie, by móc w ogóle jakoś zacząć w nim żyć. W miarę porządkowania i sprzątania stwierdziliśmy z ulgą, że nie jest wcale tak bardzo źle, jak w pierwszej chwili myśleliśmy. Co prawda w saloniku, czyli pokoju ojca, którego okna wychodziły na Pole Mokotowskie, prawie nie było szyb, a w stolarce okiennej widniało sporo dziur po pociskach i odłamkach. Także ściany nosiły po nich ślady. Szczęśliwie wszystkie obrazy i płaskorzeźba anioła śmierci zostały wyniesione do stołowego i przedpokoju, tak jak i meble, z wyjątkiem biblioteki, nie ucierpiały.
         W moim pokoju, który nie był tak bardzo narażony na bezpośredni ostrzał, było kilkanaście śladów po pociskach, czy odłamkach, oraz sporo wybitych szyb. Natomiast poniosłem spore straty w narzędziach, które ktoś z szabrujących "pożyczył" sobie na wieczne nieoddanie.
         W stołowym brakowało tylko kilku szyb, oraz było parę dziur w ścianach po odłamkach. Także pokój mamy i Zosi był właściwie nietknięty, z wyjątkiem dwóch czy trzech szyb i paru śladów po odłamkach czy pociskach. Kuchnia wyglądała jakby nie było wojny, z wyjątkiem kilku pękniętych szyb. Tak więc mieliśmy gdzie mieszkać i nie ponieśliśmy zbyt wielkich strat. Byliśmy wię zadowoleni z tego co zastaliśmy, bo widzieliśmy co potracili inni.
         To co okazało się dla nas największym problemem, ze względu na mieszkanie na wysokim piętrze, to brak wody, gazu i elektryczności. Niby elektryczność mogliśmy zastąpić świecami, a gaz węglem palonym pod blachą w kuchni. Ale co z wodą, którą trzeba było przynosić z odległego o kilkaset metrów szpitala i wnosić na szóste piętro, na którym mieszkaliśmy?
         Szczęśliwie mieliśmy jeszcze trochę żywności, którą przynieśliśmy z sobą, gdyż w mieście było jej brak. Niemcy wykorzystali to i zaraz po wkroczeniu, propagandowo rozdawali chleb i zupę z kotła, dla głodujących. Było to jednak działanie bardziej propagandowe niż rzeczywista pomoc. Szczęśliwie już na drugi dzień pojawiły się chłopskie furmanki z produktami.
         Chyba w dzień po naszym powrocie, a może dnia następnego pojawił się u nas Józef Łukasiewicz. Przyszedł pożegnać się, gdyż na drugi dzień miał rano, wraz ze swoją jednostką, wyjść do niewoli. Poza tym, chciał poradzić się ojca, czy zgłosić się u Niemców, by jako zamieszkałego na terenach okupowanych teraz przez ZSRR, prosić o przekazanie go Sowietom. Liczył, że będąc "po tamtej stronie", będzie miał łatwiejszy kontakt z rodziną żyjąca we Lwowie. Rodzice nie bardzo wiedzieli co mu radzić, a ojciec wręcz oświadczył, że nic mu nie będzie sugerował, gdyż tego rodzaju decyzja musi być podjęta tylko przez niego samego, ale bardziej nie wierzyłby Rosjanom niż Niemcom. Mama natomiast patrzyła na to oczyma jego matki, która była we Lwowie i na pewno chciałaby mieć go bliżej siebie. Wychodząc od nas był zdecydowany jechać na wschód, ale później musiał zmienić zdanie, gdyż został w niemieckiej niewoli, by po wojnie znaleźć się w Anglii. Ale o tym dowiedziałem się dopiero po latach.
         Jak już wspomniałem to najdokuczliwszy był dla nas, w tym pierwszym okresie, brak wody, którą musieliśmy przynosić z odległego o jakieś trzysta metrów, szpitala im. Marszałka Józefa Piłsudskiego przy ul. 6-go Sierpnia (obecny szpital neurologiczny przy ul. Nowowiejskiej), gdzie w podwórzu była, jedyna w okolicy, studnia. Chodziliśmy więc, tak jak wszyscy w okolicy, z wiaderkami, garnkami i czajnikami i nosiliśmy ją, by móc gotować, myć się i prać. W kolejce do jedynego kranu jaki był dostępny dla mieszkańców, stało się czasem ponad godzinę, a czasem i dwie. To były pierwsze kolejki w jakich stałem.
         Chyba drugiego, czy trzeciego dnia po powrocie do domu, stojąc w kolejce po wodę, która sięgała z terenu szpitala na ulicę i ciągnęła się prawie do kapliczki na rogu Polnej i Placu Politechniki, po raz pierwszy zobaczyłem oddział niemieckich żołnierzy. Była to kompania piechoty, która właśnie wkraczała na plac od strony al. Niepodległości. Na czele oddziału jechał na koniu oficer. Zacząłem się im przyglądać, chcąc zobaczyć, jak też wyglądają ci co nas zwyciężyli. Moje zainteresowanie wkraczającymi okupantami zdenerwowało mamę, która kazała mi się odwrócić do nich tyłem i nie patrzeć w ich stronę. Miałem traktować ich jak powietrze. Ja jednak byłem ich ciekaw, więc była bardzo zła na mnie, że jej nie słucham i - jak się wyraziła - brak mi godności.
         Kiedy dźwigając naczynia z wodą, w drodze do domu, zatrzymaliśmy się na chwilę na placu Politechniki by odpocząć, znów przyglądałem się temu samemu oddziałowi piechoty niemieckiej, który teraz zbierał się, by ruszać w dalszą drogę. Dowodzący oficer wsiadł właśnie na konia i podjechał przed front oddziału, wstrzymał konia i nagle tak ryknął komendę, że koń pod nim spłoszył się, rzucił się w bok, poślizgnął na bruku i upadł, zrzucając z siebie jeźdźca. Ten musiał być niedoświadczonym w obchodzeniu się z koniem, gdyż padając puścił wodze. Koń szybko podniósł się i nim zdołano go chwycić, pogalopował w stronę al. Niepodległości, a za nim pobiegło kilku żołnierzy. Oficer podniósł się niezdarnie, z trochę głupią miną, jakby zaskoczony tym zdarzeniem. Paru żołnierzy zaczęło go otrzepywać, a on coś krzyczał i machał rękami. Przyglądający się temu zdarzeniu ludzie, tak ci z kolejki po wodę, jak przechodnie, zaczęli się śmiać, a ktoś nawet zaczął bić brawo. Na to jeden z Niemców krzyknął coś w nasza stronę, tak ostrym tonem, że ludzie przycichli. Mama kazała mi szybko zabrać naczynia z wodą i poszliśmy do domu, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
         Ten obrazek z upadkiem oficera sprawił nam ogromna radość ukazując, że ci butni niemieccy żołnierze nie są tak doskonali i niezwyciężeni. A mama uznała to zajście za symboliczną zapowiedź tego, co czeka najeźdźców.
         Pierwszymi poważnymi pracami zabezpieczającymi mieszkanie było wprawienie szyb. Ojciec wykorzystywał kawałki zbitych szyb ze swojego i mojego pokoju, by oszklić pokój stołowy, pokój mamy, oraz kuchnię, gdyż w tych pomieszczeniach mieliśmy na razie mieszkać. Braki szyb w pokoju ojca i moim zastępowało się grubymi tekturami, na których były naklejane plany jakiś prac konkursowych ojca. Chodziło o to by po mieszkaniu nie hulał wiatr i nie padał do środka deszcz, czy śnieg. Był to przecież październik i zaczynało robić się coraz chłodniej.
         Po jakim takim uporządkowaniu mieszkania, zrobiliśmy remanent strat. Okazało się, że zabrano wszystkie aparaty fotograficzne oraz powiększalnik. Zginął gramofon i wszystkie płyty. Ubyło trochę srebrnej zastawy no i dwa lub trzy ubrania ojca, oraz jedna czy dwie sukienki mamy. Jak wspomniałem wcześniej, rabusie nie zauważyli sejfu, umieszczonego w pokoju ojca pod wiszącym na ścianie kilimem.
         Obok braków wody i żywności, naszym największym kłopotem było zabezpieczenie się przed zimą. Ojca martwiło to, że wybuch granatu na czwartym piętrze zniszczył instalację centralnego ogrzewania, a ponadto w kotłowni nie było koksu i nie wiadomo było kiedy i czy w ogóle go się dostanie. Na szczęście przypomniał sobie, że kiedy zaraz po wybuchu wojny lustrował strych, widział tam dwa żelazne piece, które nie wiadomo do kogo należały i chyba stały tam jeszcze od pierwszej wojny światowej. Zaanektował więc oba i przy pomocy dozorcy, pana Stanisława Kamińskiego i jakiegoś jeszcze mężczyzny, zniósł jeden do naszego mieszkania, a drugi do mieszkania cioci Zosi Kamieńskiej, na czwarte piętro. Następnie zlokalizował przewód kominowy, który przebiegał u nas w stołowym pokoju i podłączył do niego piec. U cioci Zosi piec stanął w ostatnim, najmniejszym pokoju.
         Sprowadzone przed wrześniem dwie tony węgla gwarantowały, że nie zamarzniemy. Martwiliśmy się tylko o ciocię Zosię, na ile jej starczy opału, gdyż jej zapas nie był wielki, a w tych pierwszych dniach po kapitulacji nie było co marzyć o kupieniu węgla, gdyż w składach jeśli był, to tyle co na lekarstwo, a o dostawach nic się nie mówiło, więc węglarze sprzedawali go tylko na kubełki. Szczęśliwie o drzewo było łatwiej, ponieważ znaleźli się ludzie przedsiębiorczy, którzy wydobywali je ze zburzonych domów, cięli, rąbali i sprzedawali na opał, a także chłopi dowozili je ze wsi furmankami do miasta. Ale ceny były wysokie.
         Dzięki chłopskiemu dowozowi, szybko po kapitulacji, można było dostać w Warszawie żywność. Oczywiście, po cenach wyższych niż te sprzed wojny. Panowie Rosińscy, którzy bardzo szybko uruchomili sklep mieli, jak na ogólną sytuację, dobre zaopatrzenie i umiarkowane ceny. Błyskawicznie odrodził się też targ na ul. Noakowskiego przy halach na Koszykach, gdzie można było kupić wiele produktów, prosto z wozów. Pojawiły się też baby roznoszące, tak jak i przed wojną, mleko po domach. Trzeba było jednak uważać, bo wiele z nich "chrzciło" je niemiłosiernie wodą.
         Całe nasze życie uległo głębokim przemianom. Przede wszystkim, to z czterech pokoi ścisnęliśmy się do dwóch. Mama mieszkała z Zosią, tak jak przed wojną, w pokoju przy łazience, a ojciec ze mną w pokoju stołowym. Ojciec spał na tapczanie, przesuniętym z jego pokoju i ustawionym pod ścianą na lewo od okna, a ja na kanapie, na której spałem przed wojną, ustawionej pod ścianą po prawej stronie. Stasia mieszkała dalej w swojej wnęce w kuchni, bo teraz wszystko gotowało się na węglowej kuchni, a nie na gazie, więc było tam zupełnie ciepło.
         Natychmiast po zawieszeniu broni, ojciec zgłosił się u prezydenta Starzyńskiego i na jego polecenie rozpoczął urzędowanie na swoim przedwojennym stanowisku. Po aresztowaniu Starzyńskiego, Niemcy pozostawili na stanowisku vice-prezydenta Pohowskiego, który na polecenie władz niemieckich miał pełnić dalej te funkcję, ale teraz przy gubernatorze Ludwiku Fischerze. Objął on urzędowanie dzień przed aresztowaniem prezydenta Starzyńskiego.
         Ojciec co rano wychodził z domu, z tym że teraz nie przyjeżdżał już po niego samochód, tylko pieszo udawał się do siedziby swojego biura, mieszczącego się na Nowym Świecie, w miejscu gdzie dziś stoi giełda. Niemcy bardzo szybko zmienili nazwę i charakter pracy biura ojca. Z Komitetu Rozbudowy, którym kierował, powstał Komitet Odbudowy, gdyż o rozbudowie Warszawy nie było przecież w zaistniałych warunkach nawet co myśleć. Niewielkie sumy były teraz przyznawane tym, którzy odbudowywali częściowo zburzone mieszkania. Na odbudowę całkowicie zburzonych domów Niemcy nie wyrażali zgody, a w wypalonych burzyli frontowe ściany, by nie zagrażały przechodzącym chodnikami.
         Mama nie poszła do pracy, ponieważ instytucja, w której pracowała nie reaktywowała swojej działalności. Postanowiły więc z ciocią Zosią Kamieńską, która spędziła oblężenie na Żoliborzu u cioci Lili i wujka Razka Kuleszów i kilka dni po nas wróciła na Polną, by wypiekać bułeczki i ciasta na sprzedaż, do powstający jak grzyby po deszczu, kawiarenek.
         W kilka dni po kapitulacji wróciła z Karczmisk, do swojego mieszkania w domu na Polnej 46, ciotka Janka Pleszczyńska.
         Odezwała się też ciotka Bronka, która całą wojnę przepracowała w szpitalu Ujazdowskim jako pielęgniarka, a teraz apelowała o zorganizowanie ubrań cywilnych dla leżących tam oficerów, którzy chcieli uciec ze szpitala, by nie iść do niewoli. Apelowała też o zorganizowanie akcji dożywiania dla leżących tam ciężko rannych naszych żołnierzy.
         Do obu akcji włączyła się mama i zebrała wśród sąsiadów i znajomych trochę ubrań i bielizny, które potajemnie ciotka wnosiła na teren szpitala, gdzie już dalej rozdzielali ją między siebie oficerowie. Ze sprawą dożywiania trwało trochę dłużej, gdyż nie mieliśmy na to funduszy. Ale ludzie wykazali wiele zrozumienia i tak bracia Rasińscy - ci co mieli sklep w naszym domu - zaoferowali się z produktami, jeszcze inni lokatorzy i znajomi dołożyli tak produkty, dali opał, czy pieniądze, tak że mama z ciocią Zosią, Stasią i gosposią od Goeblów podjęły się gotowania i noszenia obiadów do szpitala Ujazdowskiego.
         Od tej pory, codziennie w południe, chodziliśmy - to znaczy mama, Stasia, Zosia albo ja oraz któraś z pań z naszego domu - dźwigając gary z gęstą zupą dla leżących w szpitalu Ujazdowskim rannych żołnierzy i oficerów. Przy okazji, razem z posiłkami, szmuglowaliśmy do szpitala cywilne ubrania, by ci którzy zdrowieli a chcieli uniknąć niewoli, mogli opuścić szpital jako "odwiedzający". Akcja ta trwała długo, bo jeszcze długo po Nowym Roku obok żywności podrzucano paczki z odzieżą.
         Wieści o członkach rodziny, czy przyjaciołach napływały powoli, w miarę jak wracali z ewakuacji oraz pojawiali się wysiedleńcy z terenów wcielanych przez Niemców do Rzeszy, bądź uciekinierzy z terenów zajętych przez Sowietów.
         Działania wojenne sprowadziły do Warszawy nieznaną nam uprzednio żonę Zbyszka Zakrzewskiego, Wandę, która jako pracownica poczty w Kępnie została ewakuowana i znalazła się na początku września na Poczcie Głównej w Warszawie. Znając tylko adres cioci Janki Pleszczyńskiej, której nie zastała, całe oblężenie przebyła wśród obcych, w jakiejś piwnicy, gdzie urodziła córeczkę. Zbyszek, z wujem Zakrzewskim, też zjawili się w Warszawie ale nic nie wiedzieli, że tu jest. Nie zatrzymali się w mieście, tylko parę godzin, bo na wezwanie Umiastowskiego poszli dalej na wschód. Szczęśliwie wszyscy Zakrzewscy spotkali się jakiś czas po ustaniu działań wojennych, u ciotki Janki Pleszczyńskiej, która natychmiast po ustaniu działań wojennych wróciła z Karczmisk do swego mieszkania na Polną 46.
         W Warszawie, z rodziny mamy, pojawiła się z ewakuacji Zosia Starncówna oraz jej brat, Staszek. Jego brat, który był leśniczym na wschodzie - jak nam później doniesiono - został rozstrzelany od razu po wejściu Sowietów.
         Wielu z przyjaciół i znajomych nie wróciło z wielkiej wędrówki, tak że trudno było zorientować się jak potoczyły się ich wojenne losy. Wieści o nich napływały powoli, a o losach niektórych dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie.
         Chyba w drugim miesiącu po zawieszeniu broni był moment, w którym Stasia zastanawiała się czy nie wynieść się z Warszawy i nie wrócić do swojej rodziny na wieś, ale w końcu, po długich rozmowach z mamą, zdecydowała się pozostać z nami, tym bardziej, że nie wiadomo było jak będzie rozwijać się sytuacja na wsi.
         Już w pierwszych dniach października, wuj Zakrzewski, który wrócił z wędrówki do Warszawy, wyjechał do Kępna, skąd prawie natychmiast został wysiedlony wraz z ciocią Józią i Basią do Radomska.
         W parę dni po jakim takim unormowaniu się życia w mieście Niemcy wydali zarządzenie by oddawać wszelką broń i radia. Ojciec nie chcąc oddać swojej szabli, zdjął z brzeszczotu głownię, brzeszczot złamał na trzy kawałki i wyrzucił w gruzy, a głownię włożył do biblioteki. Radio natomiast zanieśliśmy przykładnie i zdaliśmy, jak większość mieszkańców. Nie żałowaliśmy go, gdyż i tak odbierało tylko Warszawę.
         Moje pierwsze dłuższe wyjście do miasta ukazało mi jakże zmienioną Warszawę. Nie tylko chodziło o ruiny, ale przede wszystkim zmieniające się formy życia. Miasto wyglądało niby poruszone mrowisko. W miejsce ogołoconych z produktów lub zburzonych sklepów, pojawiły się stoiska handlarzy, którzy oferowali towar z koszy, lub mieli go na furmankach, wózkach, lub prowizorycznych stolikach. Sklepy, które ocalały, miały przeważnie powybijane okna, więc widać było jak je pospiesznie szklono, nie zawsze wielkimi taflami, ale niewielkimi kawałkami szkła okiennego, przystosowując do rozmiarów posiadanych tafli prowizoryczne ramy, a resztę witryn, na które nie starczyło szkła zatykano deskami, dyktą czy zamurowując. Jednym z najbardziej kuriozalnych obrazków odradzającego się życia była jadłodajnia zorganizowana w unieruchomionym na ulicy Marszałkowskiej tramwaju, na którym wisiał karton z napisem: "Obiady domowe od 50-ciu groszy".
         Wśród tego ruchu, przechodziły ulicami zwarte oddziałki niemieckie śpiewające piosenkę, której refren o skomplikowanej treści brzmiący mniej więcej tak: "- Haaj li, haj lu, haj la. Haj li, haj lu, haj la. Haj lu, haj la, ha, ha ..." miał towarzyszyć miastu przez następne pięć lat okupacji, powoli wypierając śpiewane przez ulicznych śpiewaków tradycyjne pieśni patriotyczne, lub nowo powstałe uliczne ballady, jak znana - "Dnia pierwszego września, roku pamiętnego..."
         W kilkanaście dni po wkroczeniu Niemców (11 października) ukazał się "Nowy Kurier Warszawski", gazeta wydawana przez Niemców, którą z miejsca nazwano "szmatławcem". Mimo niechęci kupowaliśmy tę - jak się popularnie mówiło - szmatę, bo było to - jak na razie - jedyne źródło informacji o tym co się dzieje w mieście i na świecie. Ponad to ukazywały się w Kurierze rozporządzenia władz dotyczące naszego codziennego życia. Prasa polska zaczęła ukazywać się dużo później, ale w tajnym obiegu.
         W pierwszych tygodniach wiadomości nie tylko docierały przez niemieckie gazety i "Nowy Kurier Warszawski". Ustny przekaz, czy plotka, przynosiły pierwsze wieści o rozstrzeliwaniach, aresztowaniach, tak w mieście jak i na prowincji. Wieści przywozili ludzie wysiedlani z terenów Poznańskiego, Pomorza, Śląska, czy bliższych i dalszych okolic Warszawy. Pojawiły się też wiadomości za Buga, opowiadające o walkach z bolszewikami we wrześniu, likwidacji lub aresztowaniach ziemian i leśników, jak i o tym, że Wilno oddano Litwie, lub że podobno we Lwowie otwiera się szkoły, teatry i działa radio.
         O plotce powstał nawet taki śmieszny wierszyk:
         "Jedna pani jotpepe
         Powiedziała, że jest źle
         Bardzo słuszna to uwaga
         Ale mało nam pomaga..."
         Czy było coś dalej na ten temat już dzisiaj nie pomnę.
         27-go października Niemcy powołali niemieckiego prezydenta miasta, którym został Fischer. Ojciec spodziewał się tego wcześniej, gdyż Niemcy zaraz po kapitulacji zjawili się w ratuszu i bardzo interesowali się kto jest kim.
         Następnego dnia po "intronizacji" Fischera aresztowano Starzyńskiego. Vice-prezydent Pohowski pozostał na stanowisku, tak jak i wszyscy dyrektorzy. Ojciec zastanawiał się, czy nie podać się do dymisji, ale tak ci ze środowiska architektów, z którymi rozmawiał, jak i prezydent Pohowski, chcieli by pozostał we władzach miasta.
         Aresztowanie Starzyńskiego było dla ojca wielkim przeżyciem. Mimo, że miał wiele pretensji do Starzyńskiego, szczególnie za popieranie przedłużającej się obrony miasta, oraz o to, że przed wojną nie zawsze stał na gruncie prawa, kiedy chodziło o osoby z rządu przekraczające prawo budowlane, ale uważał Prezydenta za doskonałego organizatora i człowieka, który wiele zrobił dla miasta.
         Rozpoczęto usuwanie i wywożenie gruzów. Burzono też ściany wypalonych domów nie nadających się do odbudowy, lub grożących zawaleniem. Przy tych pracach zatrudniano wielu robotników i furmanów oraz zmobilizowane, na polecenie okupanta, grupy robocze Żydów, których prace nadzorowali mundurowi Niemcy. Na ulicach widziało się coraz liczniej grupy robocze usuwające gruzy z jedni, chodników oraz pracujące nad uruchomieniem trakcji tramwajowej, sieci elektrycznej, przywróceniem wodociągów i gazu.
         Coraz liczniejsze grupy robocze Żydów, dostarczane na rozkaz władz niemieckich przez gminę były nadzorowane przez mundurowych Niemców pilnujących ich pracy lub przez polską policję tzw. granatowych. Starano się przy tym by Żydzi nie pracowali wspólnie z Polakami, ani nie kontaktowali się z nimi.
         Duże poruszenie zrobił wybuch wojny fińsko-sowieckiej. Niektórzy "stratedzy" uważali, że teraz dojdzie do wojny aliantów z Sowietami. Snuto nawet później (w listopadzie czy grudniu) spekulacje, że ma być tam przerzucona nasza jednostka formowana we Francji. Jak na razie pocieszano się, że Finowie nie dają się i Sowieci nie są w stanie przełamać linii Manerheima. Niestety codzienność spychała front fiński na dalszy plan, a życie codzienne zajmowało głównie naszą uwagę.

SZKOŁA

         Chyba dość szybko uruchomiono szkoły, naprzód powszechne a trochę później gimnazja (musiało to być w połowie października), a wśród nich i Staszica. Niestety budynki, tak mojego gimnazjum Staszica, jak i Słowackiego, do którego chodziła Zosia, zostały zajęte przez Niemców. Rozpocząłem więc naukę w gmachu gimnazjum Romtalera na Polnej 46a, gdzie "przytulił" się Staszic. Otrzymał on godziny popołudniowe, po działającym przed wojną gimnazjum francuskim. Gdzie znalazł schronienie Słowacki, nie pamiętam.
         Pierwszego dnia zgłosiło się sporo chłopców. O tych, którzy się nie stawili na ogół nie było wiadomo, jak potoczyły się ich wrześniowe losy. Wśród tych, którzy przyszli znalazł się nasz kolega z klasy - Petasz (chyba tak się nazywał, ale pisowni nazwiska ani jego imienia nie pamiętam). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jego ojciec, który go przyprowadził, nosił na sobie mundur oficera lotnictwa niemieckiego, choć przed wojną widzieliśmy go w polskim mundurze, w stopniu chorążego. Okazało się, że tata Petasz był w polskiej armii oficerem kontraktowym, no i teraz wrócił "na ojczyzny łono". Jego syn, a nasz kolega z klasy, koniecznie chciał wrócić do "swojej" starej szkoły, więc przyszedł razem z nim, by porozmawiać z dyrektorem. Jak ta sprawa się rozegrała w szczegółach nie pamiętam. W każdym razie młody Petasz był w naszej klasie tylko dzień lub dwa. Podobno tata Petasz miał przykrości ze strony niemieckiej za posyłanie syna do polskiej szkoły.
         W ciągu tych kilku tygodni trwania Staszica, popełniłem coś, co dzisiaj widzi mi się głupią dziecinadą, ale wtedy było wynikiem marzeń o przygodzie, o chęci działania, budowanego na opowieściach o ludziach przekradających się przez granicę węgierską na zachód, do wojska, by walczyć za Polskę, oraz... strachem przed łaciną, której nienawidziłem i równocześnie bałem się straszliwie. Tak więc zamarzyło mi się, by uciec z zajętej przez obu okupantów Polski do Francji. W domu mówiło się o tym, że w Paryżu powstał rząd i że powstaje polska armia. Były też wieści o ludziach dostających się przez granicę na Węgry i dalej do Francji. Postanowiłem więc uciec do Francji. Przygotowałem sobie plecak i jednego dnia, miast iść do szkoły, wyruszyłem piechotą, szosą na Górę Kalwarię...
         Ten zamiar, gdybym go zrealizował z kimś jeszcze, to może by nie skończył się tak szybko, jak się skończył. Pod koniec pierwszego dnia uświadomiłem sobie, że mam chyba za mało pieniędzy, ale przede wszystkim powstał we mnie lęk przed samotną wędrówką, lęk przed realną niewiadomą.
         W domu bardzo się o mnie niepokojono i mój powrót spowodował w pierwszym momencie więcej radości i pytań niż gniewu. Kiedy przyznałem się, że zamierzałem uciec z domu i podałem motywy, ojciec zaprosił mnie na poważną rozmowę i spokojnie wyjaśnił mi całą dziecinadę mojego postępowania i przedstawił grożące mi w takiej wyprawie niebezpieczeństwa, nie mówiąc już o jej nonsensie. Więcej do tego tematu nigdy nie wróciliśmy. Wiem jednak, że mama długo chowała do mnie w sercu żal za ten "nieodpowiedzialny wyczyn".
         Na moje "szczęście" przed łaciną "uratowali" mnie Niemcy, zamykając w przeddzień 11 listopada ogólnokształcące szkoły średnie. Ale wcześniej nastąpiło aresztowanie ojca.

ARESZTOWANIE OJCA

         Rano, około szóstej, jednego z pierwszych listopadowych dni, obudziło nas łomotanie do drzwi. Stasia, która była już na nogach, pobiegła je otworzyć i po chwili usłyszeliśmy w przedpokoju niemieckie głosy, a potem do pokoju stołowego, w którym spałem razem z ojcem, weszło dwóch niemieckich żandarmów, w hełmach i z karabinami na ramieniu. Byli spokojni, nie krzyczeli, tylko spytali czy jest tu Herr Tadeusz Nowakowski. Ojciec podniósł się na łóżku i odpowiedział po niemiecku, że to on. Wtedy kazali mu ubierać się i iść z nimi.
         Mama starała się nie dać poznać po sobie zdenerwowania, co przychodziło jej z trudem. Ojciec natomiast był cały czas nadzwyczaj spokojny i nawet nawiązał z żandarmami rozmowę pytając o pogodę, czy na długo idzie i co ma ze sobą zabrać. Powiedzieli, by zabrał ze sobą tylko przybory do mycia i golenia, dodając, że na pewno szybko wróci do domu. Pozwolili by wypił herbatę i zjadł coś przed wyjściem. Kiedy siadł do stołu, obaj żandarmi zdjęli z głów hełmy, a kiedy po posiłku zaczął żegnać się z mama i z nami, obrócili się i zaczęli przyglądać się obrazom wiszącym na ścianie, by nas nie krępować. Następnie, kiedy ojciec włożył płaszcz i wziął swój pakunek z podręcznymi drobiazgami, poprosili by szedł za pierwszym żandarmem, a drugi ruszył za ojcem z tyłu.
         Kiedy frontowe drzwi zamknęły się za nimi, wtedy, po raz pierwszy i jedyny, zobaczyłem mamę, która wybuchła krótkim, tragicznym szlochem i chwyciła się obiema rękami za głowę gestem, którego nigdy później u niej nie widziałem. Szybko uspokoiła się, ubrała i poleciwszy byśmy skończyli odrabianie lekcji i poszli do szkoły, tak jak w normalny dzień, pobiegła do ratusza, by powiadomić o tym co się stało prezydenta Pohoskiego, który po aresztowaniu Starzyńskiego pełnił na polecenie Niemców, faktycznie obowiązki prezydenta miasta.
         Wróciła, nim wyszedłem z domu do szkoły. Wieści, które przyniosła, były niepokojące. W mieście były aresztowania i prezydent Pohoski nie mógł nic zdziałać w sprawie ojca, gdyż na ten temat Niemcy nie chcieli z nim rozmawiać.
         Poszedłem do szkoły w minorowym nastroju. Tam dowiedziałem się, że ojców paru kolegów też zostało zabranych i nie wiadomo co się z nimi dzieje. Opowiadano, że nie wszędzie Niemcy zachowywali się tak kulturalnie, bo były i zachowania wręcz brutalne.
         Gdzieś koło piątej, pełen niepokoju o ojca, wróciłem ze szkoły i ... zastałem go w domu, przy obiedzie. Ale nastrój nie był zbyt radosny, gdyż to co opowiadał nie napawało optymizmem, a jego powrót do domu wyglądał, że był wydarzeniem wyjątkowym. Historia jego zwolnienia do domu była prawie niewiarygodna.
         Ojciec opowiadał, że Niemcy prowadzili go powoli, gdyż szedł z trudem, podpierając się laską. W pewnym momencie zatrzymał się i sięgnął po fiolkę nitrogliceryny, którą często używał, cierpiąc na ostrą dusznicę bolesną. Kiedy chciał ją zażyć, jeden z żandarmów złapał go za rękę i spytał, co to takiego. Ojciec odpowiedział, że to nitrogliceryna, na co obaj odskoczyli od niego i sięgnęli po broń. Dopiero kiedy wytłumaczył im, że to lek, który zażywa, gdyż jest bardzo chory na serce, uspokoili się i pozwolili mu chwilę odpocząć, a następnie wolniutko poszli dalej. Zaprowadzili go do Uniwersytetu, gdzie w dużej, pustej sali zgromadzone było wiele osób. Tu przekazali ojca jakiemuś oficerowi. W sali było tłoczno i nie było krzeseł, tak że ludzie przysiadali na zimnych grzejnikach, podpierali ściany lub stali w grupkach.
         Jakie było zdumienie ojca kiedy, nim odnalazł kogoś ze znajomych i zdecydował gdzie się w tym tłumie umiejscowić, do sali powrócił niosąc krzesło jeden z żandarmów, którzy ojca przyprowadzili, wyszukał go spojrzeniem, podszedł do niego i postawił krzesło koło niego, prosząc by na nim spoczął. Było to tak ostentacyjne, że oficer dyżurujący na sali zatrzymał żandarma przy wyjściu i przez chwilę rozmawiał z nim. Następnie, sprawdziwszy coś na liście wyszedł z pomieszczenia. W jakiś czas po tym epizodzie zawołano ojca do stolika, gdzie jakiś inny oficer zaczął go wypytywać na co jest chory i od kiedy, poczym wyszedł z sali. Kiedy wrócił, wezwał ojca i ... kazał mu iść do domu, bo - jak powiedział - nie chce, by mu tu umarł na sali.
         Przed wyjściem, wiele osób włożyło ojcu do kieszeni płaszcza i marynarki kartki z nazwiskami i adresami, proszą o powiadomienie rodzin, gdzie są i w jakich warunkach. Ojciec, nim wrócił do domu, poszedł pod adresy, które mniej więcej były po drodze. Tam przekazał wiadomości o zatrzymanych oraz kartki z innymi adresami z prośbą, by zawiadamiono inne rodziny.
         Później dowiedzieliśmy się, że zatrzymani mieli być zakładnikami gwarantującymi spokój w dniu 11 listopada. Widocznie Niemcy bali się, że mogą być jakieś zajścia w dniu Święta Niepodległości. Nic się jednak wtedy nie wydarzyło. Niewielu z zatrzymanych wróciło niestety do domu. Część z ich rozstrzelano w Palmirach, a innych po kilkumiesięcznych pobytach w więzieniu wywieziono do obozów koncentracyjnych.
         To był jedyny raz w czasie całej okupacji, kiedy Niemcy byli u nas w mieszkaniu. A parę dni później, tuż przed 11 listopada zamknięto wszystkie gimnazja ogólnokształcące.

ŻYCIE POWOLI UKŁADA SIĘ

         Robiło się coraz zimniej i to nie tylko na dworze ale i w domu co powodowało, że życie stawało się coraz trudniejsze. Ojciec pracował, ale pensja, choć nominalnie taka jak przed wojną, teraz ledwo starczała, gdyż ceny szły szybko w górę. Trzeba było kupić część rzeczy domowych, z których nas obrabowano. Była też ciocia Zosia, której mieszkanie było mocno postrzelane i wymagało pewnych napraw. Jej skromniutka emerytura nie na wiele starczała, więc wspieraliśmy ją jak się dało. Jednym ze sposobów zaradzenia brakowi pieniędzy było uruchomienie, razem z ciocią Zosią wypieku bułeczek i ciast dla powstających kawiarenek. Szło to tym łatwiej, że i przed wojną ciocia zajmowała się wypiekami. Tak więc ciocia Zosia ze Stasią zajmowały się wypiekiem a mama szukaniem klientów i ich roznoszeniem. Kiedy chciałem jej w tym pomóc, nie wiem czemu, ale nigdy nie godziła się na to.
         Energia elektryczna zjawiła się u nas w domu chyba zanim poleciała z kranów woda. Te "normalizacje" naszego bytowania sprawiały nam radość i podtrzymywały na duchu. Zamknięcie gimnazjów natomiast było sygnałem nadchodzącego niebezpieczeństwa, tym bardziej, ze Niemcy wprowadzili przymus nauki lub pracy od czternastego roku życia. Jako, że nie miałem jeszcze czternastu lat, nic mi nie groziło, ale chodziło rodzicom o to bym nie tracił roku. Postanowiono, że muszę iść do jakiejkolwiek szkoły, byle bym nie siedział w domu i nic nie robił. Już nie pamiętam, jakie zapadły decyzje co do Zosi, natomiast jeśli chodzi o mnie to w wyobrażeniu rodziców a przede wszystkim mamy, miałem być w przyszłości inżynierem i to mechanikiem, więc zdecydowano bym poszedł do szkoły mechanicznej im. Konarskiego, która cieszyła się doskonałą opinią. Jakie były plany co do dalszej nauki Zosi, tego nie pamiętam.
         Nim jednak nastąpił przełom w planach naszego nauczania, któregoś wieczoru zjawili się stryjostwo Wackowie Nowakowscy z Krakowa, którzy ewakuowali się we wrześniu do Lwowa, gdzie wpadli pod okupację sowiecką. Szybko zorientowali się jednak, że nie ma co tam siedzieć i przeszli nielegalnie granicę, którą sowieci i Niemcy utworzyli między okupowanymi częściami Polski.
         Któregoś wieczora, niespodziewanie, zjawili się u nas we czwórkę: stryj, stryjenka i dwaj synowie: Jacek i Maciek. O najstarszym - Tomku , studencie architektury, który jako podchorąży był w wojsku, nic nie wiedzieli. Przybycie stryjostwa było dla nas miłym zaskoczeniem, bo nie wiedzieliśmy o tym, że opuścili Kraków, ani że znaleźli się po sowieckiej stronie. Oczywiście zostali ugoszczeni, nakarmieni oraz położeni spać, gdyż było późno a ono walili się z nóg. Jako, że było więcej osób niż łóżek, więc spaliśmy po dwie osoby w łózku.
         Pobyt stryjostwa przyniósł nam potwierdzenie ponurych wieści nadciągających zza Buga: o mordach, aresztowaniach i wywożeniu ziemian i funkcjonariuszy państwowych, szczególnie wyższego szczebla, oraz o wrogiej postawie do Polaków Ukraińców i pewnych środowisk żydowskich, których większość opowiedziała się za okupantem ze wschodu. To co opowiadali o swojej przeprawie przez zieloną granicę było jak opowieść z awanturniczej powieści, w której życie ludzkie zależało od lojalności lub dobrej woli każdego napotkanego człowieka. Zaskoczeniem dla nas było ich stwierdzenie, ze po przekroczeniu granicy poczuli się spokojniejsi, a napotkani cywile, czy nawet Niemcy nie wydawali się im tak groźni, jak napotkani ludzie "po tamtej stronie", nie mówiąc o bolszewikach, których każde spotkanie groziło więzieniem i zsyłką.
         Rano stryjowie zdecydowali by jeszcze tego samego dnia wieczorem jechać do Krakowa, mimo że rodzice proponowali im pozostanie u nas przez dzień lub dwa, by spotkać się z rodziną a przede wszystkim odpocząć. Nie chcieli, spieszyli się do domu, gnani miedzy innymi niepokojem o Tomka. Wyjechali więc wieczornym pociągiem, prosto do Krakowa.
         Kiedy zostaliśmy sami, stwierdziliśmy ze jednak nie jest tak znów ciasno w tych dwóch pokojach, jak na wojenno-okupacyjne warunki.

* * *

         Mrozy, które tego roku zaczęły się wcześniej spowodowały, że Stasia przeniosła się ze swojej wnęki w kuchni do pokoju stołowego, gdzie rozkładała polowe łóżko obok kredensu, i tam kładła się spać. W dzień, w kuchni kiedy paliło się pod blachą było znośnie, ale palenie w nocy pożerało za dużo węgla, który trudno było dostać, a ten co był to po paskarskich cenach. A mama, pomna na poprzednią wojnę zarządziła, od pierwszego dnia okupacji, ostry rygor oszczędnościowy, także węgla.
         W tych pierwszych miesiącach okupacji pojawiły się pierwsze akty niemieckiego terroru. Pomijam wysiedlenia ludzi z Poznańskiego i Pomorza, które były dla nas, w miarę przybywania wiadomości, czymś oburzającym, czymś co nie licowało z dotychczasowymi pojęciami o zachowaniu się armii zajmującej obce terytoria. Ale później następowały dalsze, coraz bardziej brutalne formy represji okupanta. Prawdziwy szok spowodowało rozstrzelanie stu mężczyzn w Wawrze za to, że jakieś dwa bandziory zastrzeliły jednego czy dwóch żandarmów. Ludzi wyciągnięto z domów, w nocy, nie słuchając żadnych wyjaśnień, ot tak, jak popadło, na los szczęścia. Zatrzymanych bez sądu natychmiast rozstrzelano. O tym dowiedzieliśmy się nie tylko z plotki błyskawicznie obiegającej całą Warszawę ale i z wielkich afiszy rozlepianych na murach przez okupantów.
         Poza tym rozpoczęły się pierwsze szykany w stosunku do Żydów, którym kazano nosić opaski z gwiazdą i nakazano stawiać się do prac porządkowych przy odgruzowywaniu miasta. Ich kolumny pod nadzorem niemieckich żołnierzy widywałem często na ulicy. Równocześnie rozpoczęła się niemiecka propaganda antyżydowska.
         Pod koniec listopada pojawiła się elektryczność, co zmieniło bardzo nasze życie, gdyż uruchomiono hydrofor, co pozwoliło nam korzystać z wody w mieszkaniu, a nie nosić ja kubełkami z kranu znajdującego się w ubikacji na podwórku.
         Również pod koniec listopada, czy w pierwszych dniach grudnia, zjawił się u nas w domu ojciec Andrzeja Rakowskiego, mojego kolegi z klasy, i zaproponował zorganizowanie kompletu z kilku chłopców z naszej klasy. Komplet miał obejmować oprócz mnie i Andrzeja następujących kolegów: Janusza Prażmy, Ryszarda Pomiernego, Feliksa Sobczyńskiego i Zygmunta Szmita. Wszyscy z wyjątkiem Zygmunta byliśmy od Staszica i z tej samej klasy I b i znaliśmy się doskonale. Dlaczego był taki a nie inny skład kompletu tego już nie pamiętam, ale przypuszczam że był to wynik dogadywania się rodziców. Nas nie pytano o zdanie.
         Naszym nauczycielem został Jerzy Morawski, student Politechniki Gdańskiej. Czemu on, tego nie wiem. To pan Rakowski, kiedy zjawił się u ojca już miał jego kandydaturę. W każdym razie nie żałowałem tego, gdyż doskonale umiał uczyć i stworzyć doskonały klimat w zespole.
         Komplety odbywały się w różnych mieszkaniach, by nie obciążać tylko jednego domu, oraz trochę dla bezpieczeństwa. Tak więc chodziliśmy do państwa Rakowskich na ul. Żurawią 23, Sobczyńskich na Marszałkowską 72, Prażmów na Grójecką 40 oraz do Szmitów na Mianowskiego (numeru już nie pamiętam). Wszędzie tam były spore mieszkania i to co było najważniejsze to było ogrzewanie. U nas, choć mieszkanie było duże, to nie było warunków. Ogrzewany był tylko jeden pokój, a drugi na tyle, ile jeden piec żelazny mógł dać ciepła. W dodatku ten jeden ciepły pokój był przechodni, więc nasze mieszkanie odpadało.
         Najważniejsze dla mnie było to, że rozpocząłem naukę i to nie w zawodówce, tylko przerabiałem normalny program drugiej klasy gimnazjalnej. Oczywiście liczono się z tym, że za rok będzie już po wojnie i będziemy mogli zdawać do trzeciej klasy. O łacinie jakoś się nie mówiło, odkładając jej naukę na dalszy plan. Ale wtedy nie martwiłem się tym wcale.
         Tak na marginesie mała ciekawostka: po wojnie Jerzy Morawski, który już wtedy związany był z komunistami, doszedł do funkcji jednego z sekretarzy KC PZPR.
         Zosia też zaczęła naukę przerabiając kurs gimnazjalny, w zorganizowanym przez nauczycieli gimnazjum Słowackiego, gimnazjum zawodowym, gdzie uczono normalnego programu przedwojennego, a przedmioty zawodowe widniały tylko w planie.
         Na samym początku grudnia (bodajże 1-go) Niemcy wydali zarządzenie, by wszyscy Żydzi nosili na prawym ramieniu białe opaski z naszytą niebieską gwiazdą Dawida. Pamiętam, jak przyszła do nas zapłakana pani Rappaportowa z prośbą, by ojciec im poradził co mają robić. Jeśli pamiętam, to w każdym razie radził im przenieść się tam gdzie ich nie znają i udawać, że nie są Żydami. Ale na to nie mogli się zdecydować. Od tego czasu widziałem ich oboje i ich kilkuletnią córeczkę chodzących z gwiazdą.
         Zupełnie nie pamiętam pierwszej wojennej gwiazdki. Niewątpliwie była jakaś choinka, ale musiała być niewielka i skromnie ozdobiona. Czy był ktoś, oprócz nas na Wigilii, też już sobie nie przypominam. W każdym razie nie były to wesołe święta, chociaż ojciec z niezmiennym optymizmem twierdził, że na wiosnę, kiedy ruszą Francuzi, to pobiją Niemców i wojna się skończy przed następną gwiazdką.
         Jeszcze przed Nowym Rokiem chwyciły silne mrozy, tak silne, że nie tylko zamarzły rury wodociągowe i kanalizacyjne. Tal więc znowu trzeba było brać ją z kranu w ubikacji na podwórku. Ale go gorsza, to każdy litr zużytej wody, oraz nasze odchody, trzeba było znosić do tej samej podwórkowej ubikacji i tam wylewać. Pociechą na te wszystkie kłopoty było powiedzenie: "Aby do wiosny".
         Tak więc rok 1939 kończyliśmy w nie najlepszym nastroju ale z przekonaniem, że niedługo to się skończy i wrócimy do normalności, kiedy na wiosnę alianci uderzą z zachodu i wyzwolą nas z tej okrutnej niewoli.

Marek Tadeusz Nowakowski

opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.