Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


Warszawskie Koło Lotnicze 1941-1944








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





PREHISTORIA

         Na jesieni 1940 roku Niemcy pozwolili na uruchomienie trzecich i czwartych klas gimnazjalnych dla tych uczniów, którzy rozpoczęli naukę w gimnazjach przed 1939 rokiem. Zapisałem się więc na "Kurs przygotowawczy do szkół zawodowych II-go stopnia Nr. 7", czyli do przedwojennej trzeciej klasy dawnego gimnazjum im. Staszica.
         "Kurs" mieścił się w gmachu przedwojennego Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej przy ul Koszykowej 55. Program kursu obejmował przedwojenny program III-ej i IV-tej klasy i nawet podręczniki mieliśmy przedwojenne. Nie wykładano tylko łaciny i historii polski, ale to uzupełnialiśmy poza szkołą. W klasie było wielu kolegów sprzed wojny. Wielu jednak ubyło i nie wiedzieliśmy co się z nimi stało. Z dwóch przedwojennych klas pierwszych zorganizowano jedną i to wzbogaconą kilku chłopcami, którzy przyszli do nas z innych gimnazjów warszawskich czy z innych miast; głównie z Pomorza i Poznańskiego.
         Tak więc spotkałem się z moimi kolegami sprzed wojny, a przede wszystkim z kolegami z którymi chodziłem na komplet w zimie 1939/40.
         Od razu usiadłem z Felkiem Sobczyńskim, z którym chodziliśmy razem na komplet, a z tyłu za nami siedli Jurek Rencki, z którym znaliśmy się od szczenięcych lat kiedy chyba jeszcze przed powszechniakiem, razem bawiliśmy się w ogródku Jordanowskim przy ul. Bagatela, oraz Janek Koźniewski, zwanym familiarnie Janosikiem lub potocznie w szkole "Kozą". Janosik był synem kolegi mojego ojca jeszcze z politechniki lwowskiej sprzed I Wojny a byliśmy przed wojną w tej samej pierwszej klasie. Tu jest jednak pewien szkopuł, gdyż Janosik twierdzi, że w roku szkolnym 1940-41 chodził do szkoły Goldanówien i na Koszykowej zjawił się w następnym roku. Ale nie szkolna ława połączyła mnie z Jurkiem i Jankiem, tylko lotnictwo.
         Lotnictwo mieliśmy zaszczepione od szczenięcych lat, bo mieszkaliśmy tuż przy Polu Mokotowskim, na którym w okresie międzywojennym mieściło się właściwie jego centrum. Tu stacjonował 1-szy pułk lotnictwa myśliwskiego, tu mieścił się Aeroklub R.P. oraz miały swoje siedlisko Polskie Linie Lotnicze "Lot", nie mówiąc już o tym, że przy Polu mieściły się Doświadczalne Zakłady Lotnicze oraz Państwowe Zakłady Lotnicze i nad nim odbywały się oblatywania nowych typów maszyn, oraz Challange i Gordon-Benetty, a nad naszymi domami bez przerwy krążyły samoloty i szybowce wszelkiego rodzaju.
         Przed wojną i w pierwszym jej roku, moje zainteresowanie lotnictwem miało jeszcze potężnego konkurenta w marynarce wojennej, którą od małego pasjonowałem się. Dopiero tuż przed wojną pojawiły się u mnie rojenia, by kiedyś samemu siąść za sterami takich maszyn, jak te przelatujące bez przerwy nad naszym domem. Ale tak na prawdę to dopiero pierwszy rok wojny przechylił szalę moich zainteresowań ku lotnictwu i przyciągnął do tworzącej się grupy pasjonatów "awiacji".
         Janosik miał bardzo aktywny stosunek do lotnictwa i pierwszy z nas budował przeróżne rodzaje modeli samolotów i szybowców. Były to małe modeliki z papieru czy plasteliny którymi bawiliśmy się puszczając, te papierowe - latające -, z balkonu i robiąc zawody, który dalej poleci, albo też tocząc, przy użyciu papierowo-plastelinowych modelików, walki powietrzne, czy też przeprowadzaliśmy bombardowania zrzucając z nich małe wybuchające bombki na zbudowane z jakichś pudełek domy czy inne cele.
         Zimą z 1940 na 1941 Janosik i Jurek poznali, bodajże przez Andrzeja Trzcińskiego, a może przez Iwa Blautha, inżyniera Czapskiego, przedwojennego pilota i znanego modelarza, który rozpoczął z nimi regularne szkolenie budowy modeli latających.
         Dość szybko zostałem przez nich wciągnięty do ich grupy, w której znaleźli się też Zbyszek Słoczyński, Staszek Suszczyński i Lech Gąszewski. Nie miałem jednak w sobie tak silnej jak u nich pasji konstruktorskiej i moje postępy w budowie modeli latających i redukcyjnych były bardzo mierne.
         Dziś, po latach, trudno mi spamiętać wielu szczegółów z tego okresu. Pozostały drobne, oderwane od siebie scenki. Czapskiego pamiętam jako dość wysokiego mężczyznę, z wąsami, odnoszącego się do nas z pewną wyniosłością. Może nie był tak słusznego wzrostu, jak mi się wydawało gdyż w tamtym czasie, mając lat czternaście - piętnaście, nie wyrosłem jeszcze i należałem do chłopców dość niskich, więc mógł mi się widzieć wysokim. Często nabijaliśmy się z niego, szczególnie kiedy uznawszy, że czas naszych wizyt w jego mieszkaniu, w willi przy ulicy Langiewicza, dobiega końca, podnosił się i zwracał się do nas "Wyjdę z panami". I wychodził; żegnając się nami zaraz za furtką na ulicy. Ten zwrot wypraszania przedrzeźnialiśmy wielokrotnie stosując go również za każdym razem, jeśli chcieliśmy, by będący u nas w domu kolega poszedł sobie. Najczęściej używał go Andrzej Trzciński, który był z nas najstarszy i którego pokój - pracownia stawał się z czasem punktem zbornym naszej paczki. Słowa "wyjdę z panami" zastępowały bardziej brutalny zwrot, byśmy się wreszcie wynieśli.
         Wszyscy uczęszczający na kurs teorii budowy modeli i bardziej lub mniej pilnie wykonywali swoje modele, co też usiłowałem robić, ale nie powiem bym był utalentowanym budowniczym. Jeden jedyny model bambusowy, konstrukcji mistrza, tzw. "CZ-1" zrobiony przeze mnie, odbył tylko jeden krótki i niefortunny lot, a rozbiwszy się, nigdy już więcej nie wzleciał. I był to jedyny model latający jaki zbudowałem. Wolałem budowę modeli redukcyjnych okrętów i samolotów, ale to moje "wolenie" nie owocowało znaczącymi osiągnięciami i nie było się czym chwalić. Najwyraźniej nie technika miała być moim przeznaczeniem.
         Mój "niedorozwój konstruktorski" nie przeszkadzał mi pasjonować się lotami modeli budowanych przez kolegów, więc namiętnie chodziłem na wszystkie oblatywania nowych "maszyn".
         Pamiętam pewien mroźny i śnieżny dzień kiedy poszliśmy na Pole Mokotowskie "puszczać", lub też jak to się fachowo mówiło "oblatywać" modele, i "Koza" próbował wtedy świeżo wybudowany przez siebie model zrobiony z balsy (nie pamiętam czy był to pierwszy model jego konstrukcji czy też konstrukcja Czapskiego - Cz-2) i szybowiec ten latał wspaniale wzbudzając podziw wszystkich zebranych. Nawet nie dam sobie urwać głowy, że to właśnie tego samego dnia moje "arcydzieło" modelarskie rozwaliło się przy pierwszym wypuszczeniu w przestwór.
         Krąg chłopców interesujących się lotnictwem i modelarstwem powoli rozrastał się co coraz bardziej, a myśmy w tym czasie też ulegali szybkim przemianom. Ostatecznie mieliśmy po tych piętnaście, szesnaście lat, i zaczynaliśmy czuć się bardziej dorośli.
         Gdzieś od wiosny Czapski zaczął nas nudzić i Janosik, a za jego przykładem Jurek rozpoczęli budowę modeli własnych konstrukcji. Niewątpliwie stało się to trochę pod wpływem Andrzeja Trzcińskiego, który przystąpił do projektowania i budowy swojej konstrukcji. W tym momencie inżynier Czapski jakoś odsunął się od nas i niepostrzeżenie znikł z naszego horyzontu.
         W końcu lata, czy też wczesną jesienią 1941 roku zaczęliśmy myśleć i mówić o tym, by jakoś się zorganizować. Inicjatorem tych planów był Andrzej Trzciński, który przed wojną zdobył już trzy mewki w odznace szybowcowej i pełnił funkcję sekretarza Koła Młodych Aeroklubu Warszawskiego. W naszych rozmowach pojawiał się ten temat coraz częściej tym bardziej, że dla celów praktycznych musieliśmy wspólnie działać przy zdobywaniu balsy, papieru japońskiego, czy nawet kartonu. To "organizowanie się" następowało samoistnie i może tylko właśnie Andrzej był tym który wiedział do końca ku czemu zmierzał.

POWSTANIE W.K.L.

         Dziś jest mi trudno przypomnieć sobie czy to było na wiosnę, czy też już pod jesień 1941 roku i czy było to w niedzielę, czy też w dzień powszedni; w każdym razie tego historycznego dnia zjawiłem się razem z Jurkiem Renckim i Janosikiem Koźniewskim u Andrzeja Trzcińskiego w jego pokoju mieszczącym się w willi stojącej na rogu ulic Langiewicza i Sędziwskiej. Willa należała do jego matki, która na parterze prowadziła w czasie wojny kawiarnię.
         U Andrzeja zastaliśmy Staszka Wądołowskiego i już dziś nie pamiętam czy był ktoś więcej poza naszą piątką. Andrzej siedział przy stole gdzie rozłożony był jego najnowszy model szybowca, nad którego konstrukcją właśnie pracował, a myśmy rozsiedli się gdzie popadło.
         Pokój mieścił się na piętrze nie był duży a cechą charakterystyczną tego pomieszczenia był stały bałagan oraz odór papierosów, które Andrzej palił w dużej ilości, pomieszany z oparami acetonu i pyłu balsy. Ten specyficzny zapach pokoju utrzymywał się stale - bez względu na otwarte okno balkonowe. Pewnego rodzaju dodatkowy klimat stwarzały nachylone boczne ściany, gdyż pokój wbudowany było w szczyt dachu. Ale wszystko pasowało do Andrzeja i bez tego nie mogę sobie go dziś wyobrazić.
         Andrzej był dosyć wysoki, chudy, o pociągłej twarzy, mówił monotonnie, lekko przez nos, jego pociągła, blada twarz rzadko ukazywała uczucia i tylko czasami lekko się uśmiechał. Ta jego bladość twarzy była powodem przezwiska "blady", choć nie bez wpływu angielszczyzny, gdy poznaliśmy, przy jakiejś okazji, wulgarne znaczenie słówka "bloody". Nie pamiętam bym widział go kiedyś śmiejącego się w głos, raczej pozostało mi we wspomnieniach jego dosyć utemperowane "he, he, he..." wypuszczone przez półotwarte usta. Papierosy palił namiętnie, płytko się nimi zaciągając, ale niszcząc ich spore ilości. Był bardzo dowcipny i umiał spojrzeć na sprawy z pewnym dystansem, oraz niejednokrotnie sarkazmem. To, że był od nas starszy o sześć lat dawało mu nad nami wielką przewagę, której jednak nigdy nie okazywał stając się od samego początku jednym z nas, nie tracąc autorytetu prezesa.
         Tamtego dnia, rozmowa, mało konkretna z początku, dość szybko zeszła na temat konieczności zorganizowania się i zgodnie z zasadą przekuwania myśli w czyn, po krótkiej wymianie poglądów przystąpiliśmy do ustalania zasad statutu przyszłego stowarzyszenia. Oczywiście, że ta zgodność naszych stanowisk i szybkość podejmowanych decyzji była wynikiem wcześniejszych rozmów o konieczności powołania do życia własnej organizacji, o czym niejednokrotnie rozmawialiśmy. Ale na pewno tego dnia zrodził się pomysł nazwy: "Warszawskie Koło Lotnicze", no i rzecz najważniejsza - statut. Autorem statutu był niewątpliwie Andrzej Trzciński, jedyny spośród nas, który miał jakie takie doświadczenie organizacyjne i widział jak taki statut powinien wyglądać. Wszystko o czym gadaliśmy i co ustalaliśmy notował Jurek Rencki, który podjął się protokołowania na prośbę Andrzeja.
         Jako członków założycieli uznaliśmy wszystkich tych kolegów, którzy byli zaangażowani w naszą grupę i do których mieliśmy pełne zaufanie. Tymczasowym prezesem obraliśmy Andrzeja Trzcińskiego. sekretarzem został Jurek Rencki, skarbnikiem Staszek Wądołowski, Janek Koźniewski miał zająć się szkoleniem, a ja biblioteką. Jako pozostali członkowie założyciele wpisani zostali: Andrzej Berezowski, Iwo Blauth, Zbyszek Słoczyński, Staszek Woźniak, Lech Gąszewski. Zresztą to nie miało większego znaczenia, bo do tego "założycielstwa" nie przywiązywaliśmy większej wagi i bycie członkiem założycielem nie dawało żadnych statutowych przywilejów. Przewidzieliśmy natomiast członków honorowych nadzwyczajnych i zasłużonych.
         Co miało być podstawą usunięcia z organizacji, nie pamiętam, ale dyskusja nad tym punktem trwała dosyć długo. Kto mógł być w W.K.L.-u , jeśli zostało sprecyzowane, to w każdym razie bardzo liberalnie, a cały statut nie musiał być zbyt obszerny i nie budził między nami specjalnych kontrowersji, gdyż został przez nas ułożony i spisany w trakcie tegoż, niezbyt długiego posiedzenia. zwanego dumnie "zebraniem założycielskim". Nasze postanowienia i skład zarządu miały być potwierdzone na pierwszym walnym zebraniu członków założycieli.
         Protokół z tego zebrania, jak i z następnych, zostały sporządzone i były włączone do "Kroniki W .K.L.", która, ze względu na całkowite ignorowanie w czasie jej tworzenia, zasad konspiracji została spalona przez moich rodziców, w momencie, kiedy zachodziła obawa, że u nas w domu będzie rewizja. Dlaczego znalazła się u mnie w mieszkaniu, tego nie pamiętam, a o zdarzeniach które doprowadziły do zniszczenia tego historycznego dokumentu piszę w innej partii moich wspomnień.
         Celami statutowymi naszej organizacji było krzewienie i pogłębianie wiedzy i idei lotniczej, oraz coś tam jeszcze bardziej wzniosłego, czego nie pamiętam. Członkiem mógł być... Nie wiem, czy dawaliśmy jakieś specjalne wymagania tym, których mieliśmy przyjmować, nie pamiętam i chyba nie było to dla nas zbyt ważne w tamtym momencie. W każdym razie nabór członków następował bardzo szybko i już w krótkim czasie było nas coś koło dwudziestki WKL-owców i WKL-ówek.
         By stało się zadość wszystkim wymaganiom organizacyjnym Staszek Woźniak narysował projekt znaczka wukaelowskiego, który został następnie wykonany w białym metalu przez, zaprzyjaźnionego z jednym z naszych członków grawera. Od tego momentu na Kolonii Staszica, i nie tylko widywało się młodych ludzi i dziewczęta obnoszące takie właśnie znaczki. Nie świadczyło to dobrze o naszej świadomości zachowania zasad konspiracji, ale głupie lata są głupimi latami, a myśmy byli w tym właśnie okresie.

W.K.L. W AKCJI

         Uformowanie się organizacji jakby dodało nam wszystkim wigoru. Dotychczasowe luźne pomysły, by zrobić to czy tamto, stały się teraz działaniami organizacyjnymi wynikającymi z celów naszego Koła.
         Takim zorganizowanym działaniem Nr.1 było zdobywanie balsy i papieru japońskiego, których resztki zalegały jeszcze w przedwojennym sklepie LOPP na placu Wilsona na Żoliborzu. Robiło całe wyprawy i skupowano tyle ile się dało. Tu najbardziej aktywni byli czołowi modelarze, tacy jak Janosik Koźniewski, Andrzej Trzciński, Jurek Rencki i Andrzej Berezowski. Większość w Kole stanowili jednak koledzy i koleżanki nie tak bardzo poświęcający się pasji działalności modelarskiej, a po prostu interesujący się lotnictwem, lub też sympatycy lotnictwa, a nawet tacy lub takie co to sympatyzowali lub sympatyzowały z sympatykami lotnictwa i oni zgłaszali swój akces do WKL-u.
         Od samego początku ujawniły się indywidualne cechy charakterystyczne wukaelowskich konstruktorów. Niewątpliwie najwybitniejszym talentem okazał się być wśród wszystkich budowniczych modeli latających, Janosik Koźniewski. Jego modele wyróżniały się nie tylko bardzo wyrafinowaną formą, ale przede wszystkim wynikami. Gross rekordów jakie padały były własnością "Kozy" - jak wszyscy nazywaliśmy Janka Koźniewskiego. Konkurował z nim Andrzej Trzciński, Jurek Rencki i Janek Tomaszewski, (nigdy nie należący formalnie do WKL-u), ale ich modele nie miewały takiej finezji i takich osiągów, jak kolejne konstrukcje "K". Andrzej Trzciński robił mało, ale za to wielkie gabarytowo maszyny, których wyniki były na ogół bardzo dobre, ale nie rewelacyjne. Osiągnięcia innych były sporadyczne i w wielu wypadkach osiągane przy bardzo sprzyjających warunkach. Natomiast każde nowe oblatywanie nowego modelu Janosika ściągało licznych ciekawskich oczekujących na sensację.
         Osobnym rozdział tworzyli konstruktorzy i budowniczy, tacy jak Antek Radwan i Jerzy Martin. Radwan zbudował jeden, lub dwa modele, a Martin chyba jeden, ale były to bardzo przemyślane i ciekawienie konstrukcje stanowiące wynik przemyśleń głównie z aerodynamiki, lub mechaniki. W ich wypadku nie ważne było czy pobiją rekord taki czy inny. ale jak będą zachowywały się w powietrzu i czy spełnią minimum oczekiwań ich konstruktorów.




Model samolotu skonstruowany przez Jana Tomaszewskiego

         Kiedyś Janosik skonstruował niebanalny model, o bardzo lekkiej konstrukcji i bardzo wyrafinowanym profilu przeznaczony do nadzwyczaj wolnych lotów. Wszyscy nad nim cmokali z zachwytu i czekali z zaciekawieniem na pierwszy wzlot. Wypuszczony z czterdziestometrowej linki poleciał majestatycznie i... zniknął w przestworzach porwany prądami wstępującymi, tak że nigdy go nie odnaleźliśmy. W każdym razie, nim zniknął nam z oczu zdołał pobić rekord Polski, co stwierdzili koledzy stoperujący czas jego lotu.
         Ale, jak widać na zdjęciach, robionych głównie przez Lecha Gąszewskiego, które przetrwały do dziś, tych modelarzy i modeli przybywało, a z czasem pojawia się nawet młoda generacja konstruktorów, która wchodziła w życie pod okiem Janosika.
         Można powiedzieć, że kamieniami milowymi działalności W.K.L.-u były zawody modeli, które organizowaliśmy dwa razy do roku. O ile pierwsze zawody były jeszcze dość skromne i organizowane po amatorsku, to następne, w miarę upływu czasu, nabierały charakteru bardziej "dorosłego" i ... oficjalnego.
         Jeśli chodzi o modelarstwo redukcyjne to właściwie jedynym poważnym ,jego przedstawicielem w WKL-u był Staszek Woźniak, którego modele były arcydziełami precyzji. Jedynym jego "konkurentem" mógł być Tomaszewski, ale on nie był w Kole.
         W.K.L. dość szybko zaczął poważnieć, nie tylko dlatego, że myśmy dorastali, ale i dlatego, że do organizacji wstępować zaczęli ludzie starsi, związani przed wojną z lotnictwem wojskowym i cywilnym oraz z przemysłem lotniczym, którzy aprobując w pełni nasze poczynania chcieli nas wesprzeć swoją obecnością. To oni tworzyli kadrę zorganizowanego w Kole teoretycznego kursu z programem nie obiegającym od tego, jaki obowiązywał przed wojną na podstawowym szkoleniu w LOPP-ie.
         Wykłady odbywały się albo u Janosika, albo u mnie w domu. Na kurs uczęszczało kilkanaście os6b, bo wszyscy chcieli przecież kiedyś latać. Wykładali: Iwo Blauth, Andrzej Trzciński, Tadeusz Mech, Janek Zdzienicki i chyba inż. Madejski.
         Na wykładach atmosfera była bardzo przyjemna,. swobodna, ale nie za bardzo rozluźniona. bo wszyscy chcieli jak najwięcej z nich skorzystać. Później odbyły się egzaminy, w czasie których ostro przepytywano. Jeśli dobrze pamiętam, to nikt nie odpadł i wszyscy dostali dyplomy,. którego jeden egzemplarz zachował się do dzisiaj. Dyplomy te miały dać nam prawo do natychmiastowego rozpoczęcia po wojnie, praktycznego szkolenia na szybowcach lub samolotach.
         Przedwojenni lotnicy, którzy weszli do WKL-u. lub z którymi dzięki Kołu nawiązaliśmy kontakt, pozwolili nam, w późniejszym okresie, wejść w kręgi "wyższego wtajemniczenia" konspiracji, czyli do zbliżyć się do władz cywilnych i wojskowych konspiracji.



Modele samolotów do badań tunelowych 1942 r.

         Nasze plany działalności Koła były bardzo dalekosiężne i już w początku roku 1943 sięgały okresu powojennego. Między innymi, z myślą o tym co będzie po wojnie, zakupiliśmy za całe 500 zł,. fabrycznie nowy silnik lotniczy PZL- Junior, który znalazł się na złomowisku przy ul. Towarowej. Wtedy miał służyć celom szkoleniowym ale przewidziane było, że po wojnie miał wznieść w powietrze nasz, Wukaelowski samolot... Oczywiście, że maszyna ta byłaby zaprojektowana i zbudowana przez nas samych - Wukaelowców.
         Z tym silnikiem to była cała przygoda. Ważył koło stu kilogramów, a może i więcej, i leżał sobie na placu składnicy złomu, skąd mieliśmy go zabrać i przewieźć tam gdzie oczekiwać miał lepszych, powojennych czasów. Już nie pamiętam kto i od kogo pożyczył ręczny, dwukołowy wózek, z którym pojechaliśmy po nasz nabytek. W tej wyprawie brali udział: Janosik Koźniewski, Jurek Rencki, Andrzej Berezowski, Prezes - czyli Andrzej Trzciński no i ja. By nie robić sensacji mieliśmy jakąś szmatę do nakrycia naszej "'zdobyczy". Na miejscu okazało się, że dodano nam jeszcze podstawę do silnika zrobioną ze stalowych rur. Załadowaliśmy to wszystko na wózek, nakryliśmy jako tako szmatą i ruszyliśmy w drogę. Pech jednak chciał, że przy w jeździe na plac Zawiszy jedno z kół odpadło i wózek z łomotem oparł się na osi, a silnik i podstawa zsunęły się na jezdnię. Nie wiem czemu, w pierwszy momencie prysnęliśmy na boki jak wróble. Niewątpliwie było to ze strachu, by jakiś policjant granatowy, czy niemiecki, nie zainteresował się czemu, skąd i dokąd wieziemy nowiutki silnik lotniczy i po co nam on jest potrzebny. Ale otrzeźwienie przyszło szybko i wspólnymi siłami założyliśmy koło, ułożyliśmy nasz nabytek na wózku i ruszyliśmy w dalszą drogę.
         Pierwotnie był plan, by silnik umieścić u państwa Koźniewskich, ale okazało się to niemożliwe, więc moi rodzice wyrazili zgodę, by stanął u mnie w pokoju. Nie było łatwym zadaniem wniesienie go na szóste piętro, no ale jakoś daliśmy radę. Nie pamiętam już dzisiaj, ale nie wykluczone, że udało się nam zmieścić go w windzie, która była bardzo przestronna i miała szersze drzwi, niż te dzisiejsze. W każdym razie silnik znalazł się na szóstym piętrze i stał u mnie w pokoju, na honorowym miejscu, służąc za eksponat w czasie wykładów kursu teorii pilotażu a później budząc sensację wśród kolegów z kompletu licealnego. Później, przed samym powstaniem został przeniesiony do państwa Koźniewskich w al. Niepodległości i złożony na balkonie, gdzie spłonął wraz z budynkiem.
         Biblioteka, którą miałem się opiekować szybko rozrastała się, wzbogacając się głównie o książki niemieckie, kradzione w "Die Deutschebuchhandlung", która znajdowała się w dawnej głównej księgarni wojskowej na Krakowskim Przedmieściu, w tak zwanym "Domu bez kantów"". Specjalistami od "organizowania" tam książek byli "Blady" i Staszek Woźniak zwany popularnie "Szmatławcem". Kradli tam nie tylko książki z dziedziny lotnictwa, ale też podręczniki o niemieckim uzbrojeniu i inne, które uważali, że mogą nam się przydać.

KURS TEORII PILOTAŻU

         Ten kurs został zorganizowany na jesieni 1942 roku i miał nas przygotować tak, by zaraz po skończeniu wojny można było siąść do maszyn i wzbić się w powietrze, (oczywiście razem z instruktorem).
         Wykładowcami na nim byli nasi starsi koledzy, tacy jak inż. Tadeusz Mech, Iwo Blauth, Andrzej Trzciński, Janek Zdzienicki, inż. Madejski i inni, już nie pamiętam kto. Trwało to kilka ładnych miesięcy a wykłady odbywały się to u mnie w domu, to bodajże u Janosika. Na zakończenie odbyły się egzaminy i każdy z nas otrzymał dyplom ukończenia z podpisami wykładowców.
         Jako, że w tym samym czasie odbywały się u nas w domu także komplety licealne mojej siostry, to ruch młodzieży był tak duży, że mieszkający w naszym domu, dwa piętra pod nami pan Ritter von Hesso-Agasowicz - volksdeutsch, spotkawszy ojca zwrócił mu uwagę, że może byłoby lepiej ograniczyć trochę ilość zjawiającej się w domu młodzieży; co też nastąpiło po zakończeniu kursu.

ZAWODY

         Jak już wspomniałem, zawody modeli szybowców były naszymi wielkimi świętami i prezentacją osiągnięć naszych konstruktorów.
         Zaczynaliśmy dosyć skromnie, wiosną, lub jesienią 1941 roku od umówienia się, prawie tak jak co niedzielę na Polu Mokotowskim, gdzie chętni do udziału w zawodach przynosili swoje modele a jeden z kolegów stoperował czasy lotu modeli wypuszczanych na standardowej, 40 metrowej lince. Na pierwszych zawodach nie było chyba więcej niż pięć czy siedem modeli, a publiczność stanowili wukaelowcy i nieliczni działkowicze czy niedzielni przechodnie. Ale już pod koniec naszej działalności modelarskiej, w jesieni 1943 r., kiedy Pole Mokotowskie skurczyło się do niewielkiej przestrzeni przy pozostałych po pierwszym pułku lotniczym hangarach stojących blisko terenów SGGW, gdyż resztę powierzchni dawnego lotniska zajęły ogródki działkowe, organizowane przez nas zawody sprawiały wrażenie oficjalnej imprezy zorganizowanej z rozmachem i liczącej na sporą publiczność.
         Tak się utarło, że zawody odbywały się dwa razy w roku - wiosną i jesienią. Te pierwsze były prezentacją prac wykonanych w okresie zimowym, a drugie pokazywały to, co zbudowano w czasie lata. Kierownictwo zawodów składało się pierwotnie tylko z komisji sędziowskiej, ale dość szybko doszła do tego jeszcze komisja techniczna a następnie i służba porządkowa. Rozrastała się też ilość zawodników i jeśli do pierwszych zawodów stanęło niewiele modeli i zawodników, tak że cała impreza trwała może dwie lub trzy godziny. Nie było też żadnych oficjalnych ogłaszań wyników, żadnej specjalnej publiczności a ta, która przyglądała się samolotom, nie była wciągana w to co działo się naprawdę przed ich oczyma.
         W marę jak modele stawały się coraz bardziej wyszukane i kolorowe i było ich coraz więcej a zjawiający się znajomi i przyjaciele zawodników chcieli być informowani o tym co się dzieje, to zbiorowisko obserwatorów zawodów rosło i gromadziło do kilkudziesięciu osób obserwujących zawody. Do publiczności zaliczali się też Niemcy, głównie SS-mani z koszar mieszczących się w przedwojennej WSH przy ul. Rakowieckiej i innych, skoszarowanych w dawnej Dyrekcji Lasów Państwowych. Zjawiali się też lotnicy niemieccy, a na ostatnich zawodach dość licznie reprezentowana była obsługa dział "Flak", których bateria okopała się na wysokości budynków Lasów Państwowych.
         Nasza koegzystencja z SS-manami z Rakowieckiej układała się na tyle dobrze, że jeśli jakiś model lądował na ich terytorium, co parę razy miało miejsce, zawsze oddawali go bez jakichkolwiek problemów. Oczywiście szli po model koledzy mówiący po niemiecku a Niemcy przynosili im modele do siatki ogrodzeniowej lub do bramy, jeśli model lądował gdzieś głębiej na ich terenie.
         Nie wiem, czy to, że działaliśmy tak jawnie, powodowało brak zainteresowania się nami policji i gestapo, ale przypuszczam, że tak. W każdym razie nie czepiał się nikt ani nas, ani tego, ze nasze modele miały oznakowania "SP", co było międzynarodowym znakiem polskich samolotów, czyli maszyn kraju, którego istnienia Niemcy nie uznawali.
         Najefektowniejsze i najlepiej zorganizowane były ostatnie zawody organizowane pod jesień 1943 roku. Zgłoszonych zostało kilkanaście modeli, w kilku klasach. które ustalone zostały w regulaminie zawodów i wymagały zatwierdzenia po zbadaniu przez specjalną komisję techniczną. Musiał więc powstać "park maszyn" z oznakowaniem gdzie złożono modele której grupy. Przy tej ilości startów komisja sędziowska i komisja techniczna miały swoją biurokrację wymagającą jakiegoś stoliczka. Wiedzieliśmy, że zjawi się sporo gości, więc postanowiliśmy oficjalnie i głośno ogłaszać starty i wyniki lotów oraz punktację, tak że pojawił się "spiker zawodów". To wszystko wymagało wyznaczenia miejsca dla publiczności, by ludzie nie chodzili po "polu startowym" i nie przeszkadzali zawodnikom. Obok sędziów i członków komisji technicznej pojawili się porządkowi. Jednym słowem, zawody zorganizowano tak, jakby nie był to czwarty rok okupacji, a istniała wolna Polska.



Czwarte zawody na Polu Mokotowskim 1943 r.

         Niedziela była pogodna i nie za gorąca, więc na Polu Mokotowskim zjawiło się wielu spacerowiczów, a spora ilość wzbijających się w niebo modeli, o barwnych i bardzo wyrafinowanych kształtach, przyciągała ich do miejsca startów. Tak więc zawody zgromadziły sporą liczbę widzów polskich i niemieckich. Ci ostatni nie zawsze chcieli się podporządkować rygorom naszej organizacji, ale mówiąc do nich dość dobrą niemczyzną można było ich skłonić do jakiego takiego porządku. Prawdopodobnie myśleli wtedy, że to miejscowa młodzież niemiecka urządza tę imprezę. W każdym razie zawody przebiegały bardzo sprawnie i robiły wrażenie.
         W pewnym momencie, gdzieś w środku zawodów, ma pole startów zajechał odkryty "Mercedes", z siedzącym dumnie na tylnym siedzeniu, niemieckim generałem lotnictwa. Generał wysiadł i podszedł do zgrupowanych w parku technicznym modeli. Zrobiła się konsternacją, którą rozładował przewodniczący komisji sędziowskiej inż. Tadeusz Mech, zwany popularnie "Porostem".
         Tadzio, który skończył politechnikę gdańską, władał biegle niemieckim, więc przedstawił się panu generałowi i zaczął od tego, że poprosił by samochód generalski opuścił pole startowe. Generał natychmiast wydał donośnym głosem polecenie szoferowi by odjechał i stanął w miejscu, które mu wskażemy. To automatycznie oddziałało na wszystkich pozostałych Niemców i już do końca zawodów nie było z nimi najmniejszych problemów (czasami niektórzy nie honorowali naszych poleceń porządkowych).



Wizyta niemieckiego generała lotnictwa na zawodach

         Tymczasem Tadzio zaczął udzielać panu generałowi wszelkich informacji, objaśniając konstrukcje, mówiąc o wynikach a następnie poprosił go, by zajął miejsce w "loży honorowej", którą nie wiem czy przewidzieliśmy dla kogoś, czy też została zaimprowizowana ad hoc.
         Zawody odbywały się dalej tak, jakby nic się nie stało. Modele starowały, komisja sędziowska podawała przez tubę komunikaty, a Tadzio Mech bawił generała rozmową. Po dobrej półgodzinie generał pożegnał się z Tadeuszem, zasalutował komisji sędziowskiej i odjechał.
         Przez jakiś czas po jego odjeździe, zastanawialiśmy się, czy będą z tej wizyty jakieś nieprzyjemne reperkusje, czy powiadomi on władze, że "SP" na skrzydłach naszych szybowców to właściwie prowokacja, manifestacja patriotyczna. Okazało się jednak, że nic takiego nie stało się i zakończyliśmy te zawody tak jak wszystkie poprzednie, nie niepokojeni przez władze okupacyjne.

* * *

         Te jesienne zawody 1943 roku były właściwie zamknięciem działalności modelarskiej WKL-u. Nie oznaczało to jednak zaprzestania działalności poszczególnych modelarzy, ale większość z nich poświęciła się zimą 1943-44 sprawom związanym bardziej z wojną i konspiracją niż działalnością Koła.
         Jedynym, który jeszcze zajmował się WKL-em, a raczej jego najmłodszymi członkami, czyli tak zwanymi "szczawikami", to był Janosik Koźniewski, który konsultował ich kiedy do niego przychodzili i chodził z nimi na oblatywania. Reszta spotykała się raczej towarzysko, a nie na zebraniach, czy kursach.
         Jednak myśleliśmy o tym co będzie, kiedy skończy się wojna. W naszej wyobraźni nie miał to być taki jej koniec jaki nastąpił. Liczyliśmy, że jako organizacja wejdziemy w Niepodległą Rzeczpospolitą, będziemy mogli działać rozwijając nasze plany. Andrzej Trzciński projektował nawet nasze - wukaelowskie stroje klubowe i mówiło się o wielu poważnych zadaniach, które miały stanąć przed nami.
         Z myślą o tych przyszłych zadaniach, dzięki nawiązaniu kontaktów, dzięki naszym starszym członkom koła, lub jego sympatykom, nawiązaliśmy kontakty z władzami lotniczymi podziemia i uzyskaliśmy pewne fundusze na projektowanie i budowę tunelu aerodynamicznego dla modeli latających, nad czym pracował Andrzej Trzciński i co ważniejsze mieliśmy możliwość zrealizowania czegoś o czym marzyliśmy, ale nie wierzyliśmy, że da się zrealizować, czyli wydanie NASZEGO pisma.
         Poza tym wciągnęła nas konspiracja, ta wojskowa i ta związana z lotnictwem, a raczej z technicznym wywiadem lotniczym oraz sprawy związane z wydawaniem pisma młodzieży lotniczej "Wzlot", które traktowaliśmy jako pismo WKL-u, tak że na co innego zabrakło już czasu, tym bardziej, że spora część z nas miała jeszcze przed sobą ważne zadanie: wiosną 1944 roku - matury.

"WZLOT"

         Aby posiadać zaświadczenie zabezpieczające w pewnym stopniu przed łapankami i wywiezieniem na roboty do Niemiec, część członków WKL podjęła naukę w mechanicznej szkole zawodowej przy pl. Trzech Krzyży. Jednym z wykładowców i wychowawców w tej szkole był inż. Stefan Waciórski, bardzo aktywnie zaangażowany w pracę konspiracyjną.
         W styczniu 1943 r. dzięki Stefanowi Waciórskiemu Jurek Rencki rozpoczął rozmowy w sprawie wydawania pisma młodzieży lotniczej pod nazwą "Wzlot". Redaktorem naczelnym pisma została Maria Kann. Do redakcji weszli: kpt. Inż. Maciej Kalenkiewicz ps. "Kotwicz", Jerzy Rencki, inż. Stefan Waciórski. Współpracowali z redakcją m.in.: kpt. Adam Borys ps. "Pług", wybitny przedwojenny pilot Tadeusz Derengowski, specjalista w zakresie wyposażenia samolotów inż. Stanisław Madejski.
         O tym, że nawiązaliśmy kontakt z Marią Kann znaną mi wtedy jako "Kamilla" dowiedziałem się od Jurka Renckiego, gdzieś na początku roku 1943-go. Czy było to jakieś spotkanie w kilka osób, czy też rozmawialiśmy o tym we dwójkę, tego już dziś nie pamiętam. W każdym razie "Grzyb" był szalenie podniecony szczególnie tym, że dalszy kontakt z Murką miał utrzymywać przez bardzo przystojną łączniczkę o pseudonimie "Dusia".
         To co mi dość dobrze utkwiło w pamięci, to czytanie brudnopisu "wstępniaka" napisanego przez Jurka Renckiego - "Apel młodzieży polskiej do młodzieży Narodów Sprzymierzonych". Było to jakby nasze credo, nasze marzenia, nasza wizja przyszłego świata, więc po krótkiej dyskusji zgodziliśmy się z tym co wyszło spod jego pióra. Ten tekst lekko poprawiony przez Murkę znalazł się na pierwszej stronie jednego z numerów pisma. W tym naszym wstępniaku jest chyba najważniejsze to, że mógłbym się pod nim podpisać i dzisiaj i to, że widział świat naszych marzeń takim do jakiego ciągle dążymy.

Apel młodzieży polskiej do młodzieży Narodów Sprzymierzonych

         Chcemy mówić z Wami o tym, co jest dla nas celem, co nadaje sens naszemu życiu i może być jedynym zadośćuczynieniem za ogrom zła i krzywd. Chcemy mówić z Wami o przyszłości.
         Naszej rzeczywistości w chwili obecnej nie rozumiecie. Wiemy o tym. Nie ma słów odpowiednich do jej wypowiedzenia i żadne najdokładniejsze dane Wam jej nie odtworzą. Aby ją zrozumieć, nie wystarcza wiedzieć - trzeba widzieć i czuć.
         Nasze życie jest jak życie w dżungli. Ale i ona ma swe prawa. My walczymy nieustannie o prawa, które nam odebrano.
         W dżungli życie wre, pomimo grożącej zewsząd śmierci. I każdy z nas stara się żyć do ostatka pełnią życia. Więc choć giniemy w walce po kolei - życie trwa.
         Jesteśmy młodzi, ale już wiemy, że nasza rzeczywistość jest mniej ważna od naszego stosunku do niej, że od naszego losu ważniejsze jest to, co dzięki niemu rozumiemy. Dlatego też nie znając dnia ani godziny, walcząc nieustannie, wpatrujemy się w przyszłość już nie własną, ale narodu i świata. I dlatego wołamy do Was:
         Tworząc przyszłość, pamiętajcie: Budować ją można tylko na poszanowaniu praw i godności ludzkiej, na poszanowaniu praw i godności narodów!
         Zwracamy się do Was, którzy rozumiecie te prawdy, my, którzy widzimy, do czego doprowadzić może ich całkowite zaprzeczenie.
         Hasła przebudowy świata w imię sprawiedliwości i praw międzynarodowych, opartych na miłości chrześcijańskiej - rzucone przez Was, dały Wam siłę większą niż przewaga orężna, bo autorytet moralny i zaufanie narodów.
         Zakłamanie Hitlera staje się najgłębszą przyczyną jego klęski, autorytet zdobyty przez Was - sprzyja zwycięstwu. I jeśli będzie zachowana zgoda pomiędzy hasłami i czynami, wygramy nie tylko wojnę, ale i co ważniejsze wygramy pokój.
         A wtedy nowe prawa muszą być takie, aby człowiekowi i narodom zapewnić pełny rozwój ich osobowości. Jednak ani człowiekowi, ani narodowi nie wolno być sobie samemu celem, muszą one służyć najwyższym duchowym wartościom. W imię tego jednostka powinna pełnić swe powołanie dla dobra społeczności, a społeczność zharmonizować indywidualne wysiłki.
         My w niewoli i wy na wolności, walcząc wspólnie, uznajemy te same wartości. Jeżeli przy tworzeniu nowych form ustrojowych będziemy je mieli przed oczyma, znajdą się na pewno właściwe rozwiązania, na które zgodzą się wszyscy dobrej woli. W pracach przyszłościowych będziemy stawiać wielkie zadania, dając duże możliwości do ich realizacji.
         Nam, młodym, nie wolno przeoczyć tej ważnej chwili, kiedy wszystko możemy rozpocząć od nowa.
         Wzywamy Was do budowy przyszłości opartej na współpracy. Wiemy już, do czego prowadzi nienawiść innego człowieka i innego narodu.
         Cementem utrwalającym zręby nowego, powstającego świata niech będzie nasze wzajemne zrozumienie się i przyjaźń, bez której "każdy dzień życia jest dniem straconym".
         Wołamy do Was z innego, niedostępnego Wam świata. Czy nas rozumiecie? Czy słuszna jest nasza pewność, że młodość łączy nas bardziej, niż dzieli rzeczywistość, nasza wiara, że nie giniemy na próżno, bo dla lepszej przyszłości naszego narodu i świata?
         Czekamy na Wasz odzew!


         Myśl wydawania pisma, a może raczej jakiegoś biuletynu obijała się w WUKL-u prawie od początku jego istnienia, ale nigdy nie przypuszczaliśmy, że staniemy się czymś w rodzaju zespołu stanowiącego trzon prawdziwego pisma.



Strona tytułowa pierwszego numeru "Wzlotu" z maja 1943 r.

         To, że powstał "Wzlot" było zbiegiem okoliczności i potrzeb. Potrzebą była chęć w niektórych kręgach dowództwa lotnictwa i w dziale propagandy przeciwdziałania propagandzie niemieckiej, której pisma takie jak "der Adler" i "die Wehrmacht" cieszyły się dość dużą poczytnością młodzieży. Potrzebą też było: zapotrzebowanie szkoleniowe oddziałów podległych dowództwu lotnictwa. Przypadkiem było natomiast to, że my wukaelowcy mieliśmy kontakt z Waciurskim i Madejskim a ci z kolei widzieli w nas cudowną bazę dla budowania na niej zespołu i zaplecza redakcji pisma. Oczywiście, że do porozumienia doszło po uwzględnieniu naszych warunków. Nie chcieliśmy być zbytnio zależni od harcerstwa i innych organizacji. Akceptowaliśmy Dowództwo Lotnictwa i jego potrzeby ale nie zgadzaliśmy się na to by pismo miało charakter wyraźnie wojskowy, no i chcieliśmy mieć swojego człowieka w kierownictwie redakcji. Został nim Jurek Rencki w randze sekretarza.
         Naszym obowiązkiem było między innymi pisanie niektórych artykułów czy też dostarczanie materiałów. To właśnie dla potrzeb "Wzlotu" , zacząłem otrzymywać od znajomych Szwedów, którzy mieszkali w Warszawie, techniczne pismo lotnicze "Flygt", z którego później korzystał też "Dural". Choć może było odwrotnie i "Flygt" zacząłem pożyczać dla Duralu, tego już dziś na sto procent nie powiem, ale chyba to po pierwszym numerze "Wzlotu" który im pokazałem, otrzymałem "Flygt".
         Szwedzi, którzy otrzymali ode mnie pierwszy numer "'Wzlotu" byli tym tak zachwyceni, że parę razy wsparli nas też finansowo.
         Zresztą ci którym dostarczałem Wzlot, a byli przy pieniądzach (a znałem parę takich osób) nigdy nie odmawiali, widząc poziom i jakość naszego pisma.
         Wykonując różne rysunki techniczne dla "Duralu" raz tylko poprosiłem Waciurskiego o prawo wykorzystania materiału przechodzącego przez moje ręce dla "Wzlotu". Chodziło o schemat silnika Jumo 1001. Waciurski, po kilku tygodniach dał zezwolenie i byliśmy chyba jednymi z pierwszych, którzy to opublikowali.
         Jurek Rencki, który pełnił funkcję sekretarza redakcji miał, jako jedyny z nas, stały kontakt z "Murką". Myśmy dostarczali materiały fotograficzne - robili to przede wszystkim Zbyszek Słoczyński, Lech Gąszewski i Staszek Woźniak - nosili paczki, oraz wykonywali inne drobne prace pomocnicze. Tym, który zabłysnął na łamach pisma jako autor, był obok Renckiego, Jerzy Martin. Jego artykuł z dziedziny teorii drgań , czy czegoś w tym rodzaju był rewelacją i nadał pismu poziom naukowy.
         Ukazanie się każdego numeru było dla nas podniecającym okresem i czytaliśmy go od deski do deski komentując i dyskutując tak nad niektórymi pozycjami jak i nad całością numeru.
         Jak każde pismo wychodzące normalnie zdecydowaliśmy (piszę że "my", bo nie wiem skąd wyszedł ten pomysł i przypuszczam że jak wiele innych urodził się w dyskusji, czy w rozmowie między nami) ogłosić konkurs z nagrodami. Jako nagrodą miał być wspaniały model "Mosquita" wykonany przez Staszka Woźniaka.
         Odpowiedzi przyszło, oczywiście drogą konspiracyjną, sporo i już nie pamiętam czy to było losowanie, czy też jedna była odpowiedź dobra. W każdym razie nagroda została przyznana i wysłana również drogą konspiracyjną. W jakiś czas po tym, jeden z kolegów przyszedł z wiadomością, że widział staszkowego Mosquit'a w oknie jakiegoś mieszkania i to bodajże gdzieś pod Warszawą. (Niestety, czas wymazuje już fakty z pamięci i nie wszystko można ściśle podać). Był to dla nas dowód, że jesteśmy czytani i kolportaż działa.
         Ale nie wszystko przebiegało tak gładko i bez bólu. Wykrycie przez Niemców "Lorda", który drukował Wzlot w swojej drukarni na Saskiej Kępie spowodowało zniszczenie całego jednego nakładu. A z następnego nakładu koło trzysta numerów zostało spalonych u mnie w mieszkaniu kiedy pod naszym domem wybuchła strzelanina i oczekiwaliśmy w każdej chwili rewizji, a ja w dodatku leżałem z przestrzeloną nogą. Wtedy też uległa spalenia kronika WKL, w której były wszystkie nasze fotografie i nazwiska.
         Jednak "Wzlot" trwał i wiosną 1944 roku snuliśmy marzenia, jak to będzie wyglądał po wyzwoleniu. Nikt z nas nie wyobrażał sobie, że skończy się to wszystko zagładą miasta i wywróceniem naszego świata do góry nogami.



Marek Tadeusz Nowakowski


      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.