Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


Konspiracja








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331






BAZA LOTNICZA - "BIELANY"

         To dziwne, ale nie pamiętam, kto wciągnął mnie do konspiracji i kto odbierał ode mnie, w lutym 1942 roku, przysięgę. Może był to Janek Zdzienicki ps. "Polny" przedwojenny podchorąży lotnictwa, który mieszkał w tym samym domu co ja i był wcześniej wciągnięty przeze mnie do Warszawskiego Koła Lotniczego. I chyba tak to było, ale nie jestem tego tak zupełnie pewien. Pamiętam natomiast bardzo dobrze, że zaprzysiężenie odbywało się u mnie w domu, w moim pokoju i ten ktoś odczytywał mi rotę przysięgi, a ja cicho powtarzałem ją za nim. Byłem tym bardzo przejęty i czułem ogromną potrzebę podzielenia się z kimś tym zdarzeniem, ale miałem też świadomość, że nie mogę powiedzieć o tym ani rodzicom, ani siostrze, bo jestem związany tajemnicą przysięgi. A przecież tak chciało się im powiedzieć, że zostałem żołnierzem i to "Bazy lotniczej - Bielany".
         Zbiórek żadnych nie mieliśmy i tylko raz czy dwa dostałem polecenie, przekazane przez "Polnego", by pojechać na Bielany i policzyć stojące na tamtejszym lotnisku samoloty oraz zanotować typy stacjonujących tam maszyn.
         Moja przynależność do "Bazy" trwała do czerwca 1943 kiedy, po rozbrojeniu z Jurkiem Renckim Niemca, zostałem przeniesiony do oddziału osłonowego Komendy Głównej Lotnictwa AK, na czele którego stał porucznik komandos o pseudonimie "Lawa" Tadeusz Gaworski.

PIERWSZA WYPRAWA PO BROŃ

         Zdobycia pierwszego pistoletu dokonaliśmy z "Grzybem", czyli Jurkiem Renckim, w końcu czerwca 1943 roku, kiedy zboża były już wysokie i zaczynały się żółcić.
         Miałem wtedy lat. 17 i tyleż miał Jurek. Nie byłem jeszcze w oddziale "Lawy", ale o tym, że inni koledzy, a w tym Jurek, do niego należą i że mają broń, wiedziałem doskonale. Konspiracji między nami - przyjaciółmi i członkami W.K.L.-u - prawie nie było. Niejednokrotnie wiedziałem u nich colta 7,65, którego otrzymali od swojego dowódcy. Słyszałem nawet. opowieści, jak to powinno się rozbrajać Niemc6w, czy nawet. jak już ich rozbrajano.
         Kiedy więc, owego pamiętnego dla mnie popołudnia, zjawiłem się u Staszka "Szmatławca" i zastałem Jurka. Dowiedziałem się, że właśnie mieli się wybrać na rozbrajanie Niemców, ale Staszek, z jakichś powodów, został "uziemiony" w domu. Jak to się stało, że "Grzyb" zaproponował mnie, koledze który, nie był w tym oddziale, bym się z nim wybrał, nawet nie pamiętam. W każdym razie, gdy propozycja padła, entuzjastycznie na nią przystałem. No i poszliśmy.
         Jurek miał colta 7,65 zatkniętego za pasek, jak zwykle był w pumpach, a ja, tego właśnie dnia, po raz pierwszy w życiu założyłem długie spodnie, które "odziedziczyłem" po ojcu. Byłem z tego powodu szczęśliwy i czułem się bardzo dorosły. Przypuszczam nawet, że moja wizyta u Staszka była podyktowana chęcią zaprezentowania się w tej nowej kreacji.
         Obaj z Jurkiem byliśmy tylko w koszulach, bo dzień był ciepły, a ich luźne, specjalnie lekko wyrzucone na spodnie, Fałdy, miały zakrywać wystające zza paska pistolety. Na razie jeden, ale byliśmy pewni, że za jakiś czas i drugi,jako że Jurek miał bardzo dobrze przygotowany scenariusz takiego rozbrojenia. Poszliśmy na al. Żwirki i Wigury, gdzie zazwyczaj przechadzało się sporo szkopów z dziewuchami i gdzie można było po rozbrojeniu "prysnąć"" w bok i skryć się w ogródkach działkowych lub w życie. W każdym razie teoretycznie wszystko było doskonale obmyślane w szczegółach.
         Nie spacerowaliśmy zbyt długo kiedy zobaczyliśmy samotnego szkopa idącego pod rękę z babką. Pojawił się w sytuacji super idealnej: Na horyzoncie nie było widać żadnych innych Niemców i nie było słuchać ani widać jakiegokolwiek pojazdu; jednym słowem tak, jak miało być w planach.
         Poszliśmy tak, by móc zajść go z tyłu i wyprzedziwszy zaskoczyć "stopując" bronią. To było zadanie Jurka, a ja miałem zająć pozycję z boku Niemca, od strony kabury, by nie pozwolić mu sięgnąć po parabelkę, która prowokacyjnie wisiała mu przy pasie. Następnie miałem ją wyciągnąć i pierwszy rzucić się do ucieczki.
         Akcja została wykonana precyzyjnie. Jerzy, wyprzedziwszy Niemca, gwałtownie obrócił się twarzą do niego, równocześnie wyszarpując zza paska colta, którego zarepetował wołając: "Hoende hoch, nicht storen!", a ja już byłem przy lewym boku zaskoczonego kompletnie żołnierza i trzymałem ręce na kaburze starając się szybko odpiąć sprzączkę zapięcia i wydostać broń. Trwało to sekundy, gdyż napadnięty był tak zaskoczony, że zachowywał się spokojnie, stojąc z podniesionymi rękoma. Kiedy wyjąłem pistolet i magazynek, "Grzyb" wydał Niemcowi, zgodnie z planem, następną komendę: "Kabure zu, nicht. schreien und gerade marsch!" Niemiec zapiął kaburę i ruszył, razem z dziewczyną, spokojnym krokiem.
         Gdy był od nas oddalony o kilka kroków rzuciliśmy się w zboże, które wtedy rosło tam, gdzie dziś znajduje się cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich.
         Nie odbiegliśmy daleko od miejsca zajścia, gdy doszedł nas przejmujący, rozpaczliwy krzyk Niemca wzywającego pomocy. Nie odwracając się biegliśmy dalej. Wtem zobaczyliśmy podnoszące się nad kłosami jakieś głowy, a następnie ukazujące się całe postacie. Byli to Niemcy zażywający miłosnych rozkoszy wśród dojrzałego zboża. Dość szybko padły też pierwsze strzały skierowane w naszą stronę, czego dowodziły nieprzyjemne odgłosy przelatujących blisko nas pocisków. To był pierwszy raz kiedy znalazłem się pod ostrzałem i wiedziałem, że to strzelają do mnie.
         Zmieniliśmy kierunek ucieczki, na jedynie możliwy, to jest w stronę znajdującego się niedaleko wysokiego siatkowego ogrodzenia ogródków działkowych, za którym gęsta zieleń mogła zakryć nas przed Niemcami.
         Biegnący przede mną Jurek, w pewnym momencie, odwrócił się i przybierając "komandoską postawę strzelecką" oddał kilka strzałów w stronę biegnących za nami niemieckich żołnierzy. Obejrzałem się i zobaczyłem, że wszyscy, jak na komendę, padli w zboże. Spróbowałem i ja oddać parę strzałów ze zdobycznej "parabelki", ale nie udało mi się tego dokonać, gdyż była zabezpieczona, a ja nie mogłem znaleźć bezpiecznika, bo pierwszy raz w życiu miałem ten pistolet w ręce. Nie zastanawiając się pobiegłem więc za "Grzybem".
         Dobiegłszy do ogrodzenia znaleźliśmy się przed wysoką na jakieś dwa metry, lub więcej, siatką, zwieńczoną rozciągniętymi dwoma czy trzema drutami kolczastymi. Tuż przed nią Jurek odwrócił się i oddał jeszcze dwa czy trzy strzały w kierunku nadbiegającej pogoni a następnie wdrapał się szybko na wierzch siatki, a ja poszedłem w jego ślady. Na górze znalazłem się w momencie kiedy on "lądował" już z drugiej strony. Widziałem jak porwał "colta", który mu wypadł przy upadku i pognał wąską alejką prowadzącą między gęsto zakrzewione działki. Chciałem też skoczyć, ale moje wspaniałe długie spodnie zaczepiły się o drut kolczasty. Nie było czasu na odczepianie ich, więc szarpnąłem, chcąc się uwolnić i straciwszy równowagę poleciałem głową w dół. Poczułem szarpnięcie i usłyszałem trzask dartego materiału , ból w nodze, szarpnięcie. Na ziemi wylądowałem nie zupełnie tak , jak powinienem był, ale pozbierałem się i pobiegłem za niknącą wśród krzewów postacią Jurka.
         Wszystko to trwało sekundy. "Grzyba" dognałem już blisko przeciwległego ogrodzenia, za którym rozpościerały się "wojenne" ogródki działkowe, bez krzewów i drzew, ale upstrzone wieloma pracującymi na nich ludźmi. Ciągnęły się te ogródki aż do Wawelskiej a w prawo prawie do alei Niepodległości.
         Zatrzymaliśmy się na chwilę, by zastanowić się co robić. Wyjście było tylko jedno: Przeleźliśmy siatkę, ale już spokojniej i bez kłopotów, a odbiegłszy kawałek zaczęliśmy iść tak jak idzie dwóch młodych chłopców gdzieś się spieszących.
         Ludzie nie zwracali na nas uwagi i zachowywali się spokojnie, jakby trzysta metrów od nich, nie było strzelaniny. Co mnie bardzo peszyło, to to, że spodnie miałem rozdarte na dużej przestrzeni i noga dość mocno krwawiła. Bólu jednak nie czułem i dopiero później dał trochę znać o sobie. Powoli uspakajałem się widząc, że nikt nie zwraca na nas uwagi, ani też na moje rozdarte spodnie. Nasz krok stawał się powolniejszy i do alei Niepodległości doszliśmy już uspokojeni.
         Tu powstał problem, co robić dalej, bo nie chciałem po ulicy paradować w podartych spodniach i z krwawiącą nogą. Nie mogłem też, nie wiem dziś czemu, pójść do Jurka. Nie pozostało mi nic innego jak zajść do Janosika Koźniewskiego, który mieszkał najbliżej i u niego w mieszkaniu, dokonać jakiej takiej reperacji spodni i opatrzyć trochę jeszcze krwawiącą nogo. Zrobiła to wszystko pani Koźniewska. W czasie kiedy mnie "obszywano" i bandażowano, Jurek przyniósł mi dokumenty które zostały w mieszkaniu Staszka "Szamtławca", by w razie czego, nie mieć ich przy sobie. W domu nie przyznałem się do tego co było przyczyną podarcia spodni. Musiałem coś skłamać, bo rodzice nie mieli pojęcia, że jestem w jakiejś organizacji po za W.K.L.-em.
         Nasz "wyczyn" spotkał się z oficjalnym potępieniem "Lawy" i równoczesną jego aprobatą, a ja otrzymałem pięć stów, jako rekompensatę za zniszczone portki, oraz uzyskałem przeniesienie z "Bazy" do oddziału "Lawy".
         Ta nasza akcja zapoczątkowała całą serię rozbrojeń dokonanych przez innych kolegów, co pozwoliło całkiem porządnie, jak na tamte warunki, uzbroić nasz oddział w broń krótką.

PRACA DLA "DURALU"

         Z inżynierem Stefanem Waciurskim spotkałem się kiedy po raz pierwszy we wrześniu 1942 1roku poszedłem do liceum mechanicznego przy placu Trzech Krzyży, gdzie był wykładowcą. Chodziło nas tam wtedy kilku członków WKL-u. Stefan widząc nasze zainteresowanie lotnictwem rozpoczął z nami rozmowy badając nasz stopień zainteresowania i poruszając bardzo fachowe tematy, czym zyskał sobie nasze wielkie uznanie.
         Ze względu, że papiery szkolne słabo chroniły przed wywózką. do Niemiec, rzuciłem tę szkolę i rozpocząłem pracę kreślarza w fabryce obrabiarek "Pionier"',. co dawało doskonałe dokumenty, wzmacniało budżet rodzinny a przede wszystkim zapewniało dobre kartki, deputaty i pożywne obiady na miejscu. Równocześnie zapisałem się na tajne komplety klas licealnych, organizowane przez profesorów przedwojennego gimnazjum Staszica, do którego uczęszczałem przed wojną.
         Następny mój kontakt z inż. Waciurskim nastąpił na początku 1943 roku. kiedy spotkałem go. (chyba przypadkowo u inż. Madejskiego, którego znałem bardzo dobrze z Warszawskiego Koła Lotniczego, organizacji założonej w 1941 roku przez naszą grupę entuzjastów lotnictwa. I to chyba wtedy otrzymałem od Waciurskiego propozycję świadczenia mu usług kurierskich i kreślarskich. Jako, że byłem już zaprzysiężony w Bazie Lotniczej Bielany, spytałem się, czy mam o tym powiedzieć mojemu dowódcy "Polnemu", ale zabronił mi o tym wspomnieć komukolwiek.
         Moje obowiązki nie były duże i nie częste. Co jakiś czas przenosiłem drobne przesyłki. które odbierałem u niego w mieszkaniu i odnosiłem do punktu kontaktowego mieszczącego się w mydlarni przy ulicy Kruczej, gdzieś w okolicy Żurawiej oraz raz czy dwa na Górnośląską.
         Każdorazowo telefonował do mnie do domu, zazwyczaj pod wieczór, kiedy byłem już po kompletach i mówił: "Cześć, tu Stefan. Wpadnij do mnie jeśli masz czas."
         Znałem też jego telefon ale mogłem z niego skorzystać tylko w bardzo ważnej i nagłej sprawie.
         Jego mieszkanie, a raczej pokój w którym mnie zawsze przyjmował zrobił na mnie, za pierwszym razem spore wrażenie. Był bardzo duży, słabo oświetlony lampą, stojącą na wielkim biurku z ciemnego drewna. Zasłanego papierami i jakimiś książkami. Każdorazowo zamieniał ze mną kilka słów, wypytując o pracę w fabryce, komplety oraz jakie mam wieści ze świata a dopiero potem mówił jakie jest moje zadanie.
         Pierwszym moim zadaniem było zanieść jakąś drobną przesyłkę i teczkę z papierami do wspomnianej już mydlarni na ulicy Kruczej, gdzieś w okolicach Hożej i Wspólnej. Sklepik był skrzynką. kontaktową, a odpowiednie ułożenie na wystawie jakiegoś pędzla do golenia i czegoś jeszcze, miało być sygnałem, że można wejść do środka. Wewnątrz było też coś, co miało upewnić, że można podać hasło. Oczywiście należało to zrobić tak, by nie zwrócić uwagi ewentualnych klientów. Zostałem też uprzedzony przez Waciurskiego, że nikt stojący na zewnątrz sklepu nie powinien się zorientować, że coś zostawiłem wewnątrz. Pamiętam doskonale to pierwsze moje zadanie, bo było to czymś co przypominało sensacyjne powieści, którymi zaczytywałem się w tamtym okresie, a poza tym było to moje pierwsze tak "poważne" zadanie.
         Jeszcze kilka razy zanosiłem jakieś paczki i dokumenty do tego sklepiku, aż któregoś dnia zostałem powiadomiony, bym postarał się przez jakiś czas nawet nie przechodzić w jego pobliżu.
         Krótko po tym pierwszym zadaniu otrzymałem od Waciurskiego telefon. Kiedy zjawiłem się u niego, otrzymałem kartkę kratkowanego papieru, na której naszkicowany był ołówkiem schematyczny plan dużych zakładów, przemysłowych w Nadrenii (bodajże były to zakłady Kruppa) z podanymi w przybliżeniu wymiarami budynków i odległości między nimi. Na tym naniesione były zakreskowane w różny sposób obszary zaopatrzone w odnośniki z datami i różnymi liczbami. Był to plan zbombardowanych przed kilku dniami, zakładów, z zaznaczonymi zburzeniami i określonymi procentami zniszczonego parku maszynowego oraz przewidzianym czasem odbudowy. Moim zadaniem było narysowanie tego planu w skali i wykreślenie go w tuszu, tak by go można było sfotografować w znacznym pomniejszeniu. Następnie miałem to dostarczyć gdzieś na ulicę Rakowiecką.
         Kiedy indziej (była to druga połowa 1943 roku) otrzymałem od Waciurskiego najnowszy celownik optyczny do FW 190. Miałem go przechować do otrzymania dalszych instrukcji. Liczyłem, że celownik zmieści się w skrytce zrobionej w podłodze u mnie w pokoju. Niestety, urządzenie to było zbyt duże, by przeszło przez stosunkowo nieduży otwór prowadzący do skrytki, więc spoczywało w pudełku do butów w szafie, gdzie trzymałem różne narzędzia. Celownik ten, za zgodą Waciurskiego, mogłem pokazać na kursie młodszych d-ców lotnictwa w czasie wykładów mjr. "Mikity". Później dostałem polecenie przekazania celownika na ul. Belgijską. Było to w okresie dużych łapanek ulicznych i niesienie tego urządzenia było bardzo nieprzyjemne, tym bardziej, że w razie wpadki nie miałem możności wytłumaczenia się, skąd "to" znalazło się w moim posiadaniu. Trudno byłoby tłumaczyć się, że znalazłem je gdzieś na śmietniku.
         Gorzej było, kiedy dostałem zestawienia i rysunki warsztatowe "stena", z poleceniem dostarczenia ich na ul. Kolejową, do jakiegoś warsztatu. Równocześnie miałem tam zanieść nowiutkiego , zrzutowego, angielskiego "stena" wraz z kilkoma lufami. Ten angielski "sten" miał być wzorcem jak powinno wyglądać prawidłowe wykonanie pistoletu. Przed zaniesieniem tego wszystkiego a Kolejową musiałem jeszcze sprawdzić, czy na rysunkach są wszystkie wymiary i oznakowania obróbki, by nie było później jakiś niedoróbek.
         Dla zamaskowanie tego "transportu" postanowiłem skorzystać z tego, że w "Pionierze" prowadziliśmy remont maszyn w niemieckiej drukarni znajdującej się przy ul. Tamka i miałem u siebie w biurze sporo zużytych elementów tych maszyn oraz rysunków warsztatowych, robionych przeze mnie, a zaopatrzonych w pieczątki "Pionier" Gmbh z zaznaczeniem, że dla "Die Deutsche Drukerei - Warschau". Więc zabrałem sporo tego chłamu z fabryki i w największej jaka była w domu teczce zaniosłem do domu.
         Załatwiłem sobie w fabryce by mieć na drugi dzień rano coś służbowego do załatwienia i być w biurze koło południa. W domu, na dno teczki włożyłem rozebranego stena, oraz rysunki do niego, a na wierzch położyłem rysunki warsztatowe remontowanych elementów i stare części maszyn drukarskich. Tak, z potężnie wypchaną nie domykającą się prawie, ciężką teką wsiadłem na placu Politechniki do tramwaju linii 11, który podążał na Wolę. Tramwaj był prawie pusty więc usiadłem w drugim wagonie, a aa kolanach położyłem tekę.
         Na następnym przystanku, przy al. Niepodległości,. zauważyłem stojący patrol żandarmerii "'. hełmach i z karabinami. Byłem pewny, że czekają na tramwaj jadący na plac Narutowicza, gdzie mieli swoje koszary. Tymczasem żandarmi wsiedli do wagonu, w którym jechałem i stanęli na platformie. Kiedy tramwaj ruszył, jeden z . nich zajrzał do wnętrza i rozejrzawszy się po pasażerach podszedł do mnie, a za nim dwóch jego kolegów.
         Zaskoczenie było takie, że nie wiem czy się w tamtym momencie bałem. Żandarm, który stanął nade mną, dotknął ręką teczki i spytał: "Was hast du hier, Junge." Odpowiedziałem po niemiecku, jak mi się zdawało, zupełnie spokojnie, patrząc na niego, że części maszyn i rysunki warsztatowe. Kazał otworzyć teczkę. Otworzyłem. Byłem tak zaskoczony, tym co się dzieje, że odnosiłem wrażenie, że cała ta sytuacja jest nierealna, więc ruchy moje i sposób mówienia były spokojne i zupełnie naturalne. Niemiec zajrzał do środka i wyjął, leżący na wierzchu, spięty spinaczem plik rysunków, spojrzał na pieczątkę "Pioniera" i uważnie przeczytał co jest napisane w tabelce. Potem przerzucił kilka dalszych rysunków i zadał mi pytanie skąd to wiozę, do kogo i dlaczego. Wyjaśniłem, że pracuję w Rüstungbetribe "Pionier" i w teczce mam zużyte części z maszyn niemieckiej drukarni i wiozę to wszystko z ulicy Tamka, do fabryki na Krochmalną, gdzie dorabiamy części do remontowanych urządzeń. Spojrzał uważnie na mnie i zażądał dokumentów. Podałem mu kenkartę i legitymację "Pioniera", która była kartonikiem z moją fotografią, zalanym w przezroczystej folii, i wydrukowaną uwagą w języku niemieckim, że wszelkie nieuzasadnione ataki na moją wolność są zabronione, gdyż pracuję dla przemysłu zbrojeniowego Rzeszy. To wszystko uwierzytelniała wielka okrągła pieczęć z niemieckim orłem. Żandarm chwilę się jej przyglądał, spojrzał też przelotnie na moją kenkartę, skontrolował mój wizerunek z tym a fotografiach i spytał, co robię w fabryce. Powiedziałem. Bez słowa zwrócił mi rysunki oraz dokumenty. Nie zwracając na nikogo innego uwagi, cała trójka przeszła przez wagon i wysiadła na przystanku przy ulicy Koszykowej.
         Siedziałem dalej jak skamieniały i tylko czułem, że wewnątrz zaczynam się trząść, a narastający strach staje mi kulą gardle. Wolno, by nie pokazać ludziom, którzy teraz mnie się przyglądali, co dzieje się ze mną., ułożyłem rysunki, zapiąłem teczkę, schowałem dokumenty, a następnie wbiłem wzrok w okno, jakby nic się nie stało.
         Nie chciałem. by ktokolwiek do mnie się zbliżył, zagadał, czy o coś zapytał, bo bałem się zdradzić tego co we mnie się działo. \Na ulicę Kolejową dotarłem bez dalszych problemów.
         Kiedy wywalałem z teczki cały zgromadzony tam chłam, by wydobyć leżące na dnie części stena i rysunki,. przyjmujący mnie człowiek zaczął się śmiać ze mnie, że tyle żelastwa noszę. Zacząłem więc opowiadać to, co mnie spotkało po drodze i wtedy dopiero nastąpiła prawdziwa reakcja na to co przeżyłem, tak że musieli mi dać jakieś kropelki uspokajające i pozwolić odpocząć przed wyjściem na ulicę.
         Jedną z ciekawszych prac jaką zrobiłem dla Waciurskiego było wykreślenie w tuszu schematu pierwszego niemieckiego silnika odrzutowego ze sprężarką -"Jumo 1001". Za zgodą Waciurskiego mogliśmy ten schemat opublikować we "Wzlocie", co było bodajże pierwszą jego publikacją.
         Na kilka miesięcy przed powstaniem moja działalność dla Waciurskiego osłabła, bo musiałem wziąć się gwałtownie za naukę i uzupełnić liczne braki, jakie miałem w wiedzy niezbędnej do zdania matury, a wynikające z mych trochę zbyt licznych zajęć i kilku tygodni przeleżanych w łóżku po postrzale.
         Gdzieś od połowy 43-go roku., załatwiłem przez znajomych Szwedów mieszkających stale w Warszawie, szwedzkie pismo lotnicze "Flygt.", z przeznaczeniem dla Waciurskiego i "Wzlotu". W tym też czasie zorientowałem się, że niektórzy koledzy z WKL-u, którzy razem ze mną byli w oddziale "Lawy" (KGL-64), pracują dla Waciurskiego. Lech Gąszewski i Zbyszek Słoczyński robili fotokopie dokumentów i publikacji niemieckich, między innymi tych, które wykradane były każdej soboty z kasy pancernej jednego z dyrektorów w zakładach lotniczych na Okęciu i musiały znaleźć się tam z powrotem w niedzielę wieczorem. Poza tym robili odbitki z instrukcji technicznych i uzbrojenia armii niemieckiej. Natomiast Staszek Woźniak kreślił różne plany i rysunki, m.in. sylwetek nowo projektowanych samolotów niemieckich, które były następnie fotografowane i w formie mikrofilmów wysłane do Anglii.
         Z czasem okazało się, że Waciurski i Madejski byli bardzo ściśle związani ze Wzlotem. który był w dużej mierze organem nie tylko W.K.L-u., ale i Komendy Głównej Lotnictwa A.K. a wielu z ludzi zaangażowanych z działalność w W.K.L-u było związanych ze "Wzlotem" i "Duralem".

ODDZIAŁ BEZPIECZEŃSTWA KGL 64 POR. "LAWY"
POCZĄTEK I KRÓTKO O OKRESIE PRZED POWSTANIEM

         Porucznik Tadeusz Gaworski, pseudonim "Lawa", zjawił się u nas późną wiosną 1943 roku. Wtedy bowiem, po raz pierwszy, usłyszałem, że niektórzy koledzy z WKL mają kontakty z kimś kto ich ćwiczy w dywersji i że mają broń. O tym, że jest to zrzutek, komandos, "Grzyb" powiedział mi później. Pozostali koledzy z W.K.L.-u nie wiem nawet czy cośkolwiek na ten temat wiedzieli, bo na ogół nikt z nas nie interesował się, czy jest się w jakiejś innej organizacji, po za WKL-em, czy nie. Oczywiście, że domyślaliśmy się, że ten czy ów gdzieś działa, ale nie było w zwyczaju pytania o te sprawy.
         Do oddziału "Lawy" zostałem przeniesiony z "Bazy lotniczej" pod koniec czerwca 1943 roku, po rozbrojeniu z Jurkiem Renckim żołnierza niemieckiego, co opisałem wcześniej.
         Pluton "Lawy", a później w zasadzie kadrowa kompania, był to oddział do zadań specjalnych Komendy Głównej Lotnictwa Armii Krajowej, (kryptonim G-64, którego zadaniem miała być ochrona K.G.L.-u i inne zadania wyznaczane przez K.G.L) stąd też potoczna jego nazwa "Oddział bezpieczeństwa K.G.L.".
         Organizacja oddziału była oparta na wzorze oddziałów spadochronowych. Drużyny liczyły po dziewięciu żołnierzy, a pluton składał się z trzech drużyn. Stąd też późniejsze nieporozumienia określające kompanię "Lawy"- plutonem. W strukturze przedwojennej piechoty polskiej liczbowo był to mniej więcej pluton i dlatego zaistniałe pomyłki.
         Nasz pluton stanowili w zasadzie wukaelowcy, będący już po maturze, lub ci którzy mieli ją uzyskać w ciągu najbliższego roku. Jako, że był to oddział pierwszej linii i w dodatku dywersyjny podawaliśmy oficjalnie, że mamy po osiemnaście lat, kiedy na prawdę niektórzy z nas liczyli sobie po 17-cie.
         Kiedy zjawiłem się w oddziale u "Lawy" nie było jeszcze podziału na drużyny i dowodził nami bezpośrednio sam "Lawa". Dopiero trochę później zjawił się Janek Zdziennicki "Polny", przedwojenny podchorąży II-go rocznika nawigacji z Dęblina, który był uprzednio moim d-cą w "Bazie" i w naszym oddziale objął funkcję zastępcy Tadeusza.
         "Lawa", oprócz naszej grupy, zorganizował jeszcze inne, o których wiedzieliśmy, ale które nie kontaktowały się z nami ani my z nimi.
         Tak więc była "grupa Maciejczaka", do której należał kpr. Tadeusz Barański ps. "Stary" vel "Aleksander", były sierżant (?) straży więziennej, grupujący wokół siebie chłopaków z Powiśla, z których wielu "Lawa" określał jako "batiarów" co to miewają liczne zatargi z prawem. Potocznie nazywaliśmy ich "ludźmi od Aleksandra". Przez pewien czas był też pododdział złożony z chłopaków z Marymontu, których "Lawa" nazywał "manelażami", a było to towarzystwo bardzo podejrzane i niesforne, które po kilku miesiącach, Tadeusz rozwiązał na skutek ich niesubordynacji, ktora stwarzała dla nas zagrożenie.
         Przy kompanii powstał, gdzieś pod koniec 1943 roku, oddział sanitariuszek i łączniczek pod dowództwem Zofii Biernackiej pseudo "Czarna Zośka", nazwany przez nas Damskim Korpusem Sanitarnym - w skrócie D.K.S., który składał się z pięciu dziewcząt.
         W początkowym okresie nasza 14-to osobowa grupa, posiadała tylko jeden pistolet "colt" 7 ,65mm dany nam przez "Lawę", on sam miał "colt-a" 9mm jako swoją broń osobistą. Drugim pistoletem, który wzbogacił nasz arsenał, stała się "parabelka" zdobyta przez Jurka Renckiego i przeze mnie. Był to "skok" nielegalny, za który dostaliśmy reprymendę od "Lawy", ale równocześnie zgodę na dalsze akcje tego rodzaju. Braki w naszym uzbrojeniu zostały więc szybko uzupełnione przez kolegów takich jak Janosik Koźrliewski, Andrzej Trzciński, Jurek Martin i Staszek Woźniak, którzy idąc za naszym przykładem rozbrajali włóczących się w okolicach działek żołnierzy niemieckich. Było też parę nieudanych wypraw takich jak Jurka Martina z Witkiem Szeronosem i Lecha Gąszewskiego z Antkiem Radwanem.
         Pod koniec lata 1943 część z naszych kolegów została wyznaczona przez Lawę do akcji "Obroża", której celem było zaatakowanie niemieckich strażnic granicznych na utworzonej przez Niemców granicy między G.G, a Reichem. Naszym kolegom wypadła strażnica w Puszczy Kampinowskiej. Niestety atak się nie powiódł i oddział wrócił bez strat, ale i bez zdobycznej broni, na którą bardzo liczyliśmy.
         W październiku wziąłem udział w akcji osłonowej odkopywania broni, która miała być ukryta we wrześniu 1939 roku na terenie posesji należącej do kościoła przy ul. Dolnej w Warszawie. Naszym zadaniem było przerwanie połączeń telefonicznych w okolicy, co zrobił Andrzej Trzciński wraz z jeszcze jednym kolegą (kto to był, tego niestety nie pamiętam) oraz monterem z telefonów. Dowodził nami osobiście "Lawa" i oprócz mnie byli Janek Koźniewski ps. "Korab, Jurek Rencki "Sawa", Witek Szeronos, Zbyszek Słoczyński oraz Staszek Woźniak zwany popularnie "Szmatławcem".
         Oprócz nas było tam oczywiście kupa luda do odkopywania, no i główna ochrona akcji składająca się z Kedywu. Zostałem wyznaczony do grupy osłaniającej portiernię od ulicy Puławskiej, której trzon stanowili ludzie z Kedywu. Ich postawa i uzbrojenie imponowało nam szalenie. Szczególnie jeden z nich, ubrany w czarne palto, z "idenem" na głowie i z białym jedwabnym szalikiem oraz niedbale przerzuconym przez ramię "tompsonem" wyglądał jak postać z amerykańskiego filmu gangsterskie.
         Napięcie w czasie tej akcji było spore, bo tuż koło kościoła, przy ulicy Dolnej, mieściły się koszary SA, a i cała dzielnica była mocno obsadzona Niemcami.
         Niestety z wykopywania wyszły nici, bo tam, gdzie miała być zakopana broń, nic nie znaleziono. Nad ranem furmanki, które przyjechały z pod Warszawy i czekały na dole pod skarpą, rozjechały się, a my pierwszymi tramwajami, pojechaliśmy do domów.
         Do spektakularnych działań, w których brał udział nasz oddział, zaliczyć należy udział w zamachu pod Wawrem na Fischera, Liesta i Kutscherę. Brali w niej udział "Lawa", "Polny"(?}, Jurek Rencki "Sawa", Staszek Woźniak "Panurg" oraz plutonowy Maciejczak z paroma swoimi ludźmi. Akcja nie powiodła się, gdyż nikt, z tych na których polowano, nie zginął. Przyczyną niepowodzenia było wadliwe zamocowanie liny stalowej, która miała "zmieść" pędzące samochody z szosy. Za nisko zawieszona nad jezdnią nie stanowiła zapory i wozy "przeskakiwały" przez nią. Niecelnie prowadzony ogień z broni maszynowej był mało skuteczny tak, że żaden samochód nie został nawet nim zatrzymany.
         Natomiast myśmy stracili kilka pistoletów, które Grzyb ze Szmatławcem, wracając rano do Warszawy, zostawili w tramwaju w teczce, kiedy ratowali się ucieczką, gdy grupa żołnierzy niemieckich zatrzymała tramwaj, chcąc po prostu do niego wsiąść. No ale trudno im się dziwić, że tak postąpili, lepiej było skakać niż czekać na to aż wyjaśni się co to za Niemcy i po co zatrzymują tramwaj.
         W zimie, czy wczesną wiosną 1944 brałem udział w osłanianiu któregoś z "wodzów" lotnictwa, który podejrzewał, że jest śledzony przez Gestapo. Pilnowanie domu i obserwacja okolicy odbywało się przy częstych zmianach i pamiętam, że brali w tym udział Andrzej Berezowski, Staszek "Szmatławiec" i chyba Lech Gąszewski albo Zbyszek Słoczyński, bo to z nimi byłem na "obstawie" i wymienialiśmy się. Wynikiem naszych obserwacji było wykrycie osobników, którzy wydali się nam podejrzanymi, gdyż najwyraźniej obserwowali ten sam odcinek ulicy i dom, który mieliśmy pod opieką. Przekazaliśmy to "Lawie", podając rysopisy podejrzanych i godziny w których ich zaobserwowaliśmy. Po paru dniach "Lawa" kazał nam przerwać obserwację, bo wyszło na jaw, : że "wódz" nie tylko kazał nam pilnować swego lokum, ale poprosił też o osłonę Kedyw, który wziął z kolei nas, jako tych, którzy są szpiclami Gestapo. Podobno szykowali się, by nas zlikwidować, tak jak "Lawa" myślał o zlikwidowaniu tamtych.
         Była też akcja koło murów Getta późną jesienią 1943 lub już zimą 1944. roku. Co to było dokładnie nie wiem, gdyż moje zadanie polegało na ubezpieczaniu na ulicy Stawki jakiegoś przejścia i osłanianie kogoś, kto miał nim przechodzić i podać hasło. Byliśmy we dwóch i tym drugim był młody mężczyzna bodajże od "Aleksandra". Byliśmy tam stosunkowo niedługo i mieliśmy rozkaz zwinąć posterunek po godzinie, gdyby nikt się nie zjawił. Tak też zrobiliśmy.
         Kolejna moja akcja była związana z planowanym bombardowaniem przez "Moskity" gmachu Gestapo w al. Szucha. Było to późną jesienią 1943 roku, a może już na początku roku 1944; tego nie pamiętam. Kilku z nas zostało wyznaczonych do określenia punktów w terenie a następnie ustawienia na Polu Mokotowskim świateł sygnalizacyjnych, które miały wskazać kierunek nalotu i odległości od celu. Dowódcą akcji był Janek Zdzienicki "Polny". Zostały zrobione specjalne lampy, które mieliśmy ustawić w dokładnie wymierzonych punktach znajdujących się na Polu Mokotowskim i zapalić o wyznaczonej godzinie w dniu nalotu. Wszystko było przygotowane i każdy miał wyznaczone miejsce dla swojej latarni. Stanl pogotowia trwał przez jakiś tydzień lub dwa, a następnie akcję odwołano. W akcji brali udział oprócz mnie Andrzej Berezowski ps. "13", Staszek Woźniak i jeszcze co najmniej dwie osoby, bo lamp było pięć lub sześć. Najtrudniejsze było wyznaczenie punktów, w których miały znaleźć się lampy i oznaczenie ich w terenie tak, by trafić tam po ciemku nie posługując się latarką.
         Szkolenie posługiwania się bronią prowadził "Lawa" osobiście. Uczył nas także postawy strzeleckiej, błyskawicznego wyrywania. pistoletu z za paska, składania się, zmiany magazynku i innych sztuczek, a przede wszystkim chwytów i ciosów dżu-dżitsu. Nie mówiąc już o tym, jak należy się zachowywać kiedy jest się "stopowanym" lub też prowadzonym przez uzbrojonego przeciwnika i chce się nie tylko mu uciec, ale go jeszcze rozbroić i obezwładnić czy nawet zabić. Kiedy "Lawy" nie było spotykaliśmy się często sami i ćwiczyliśmy to czego nas nauczył "wódz".




Ćwiczenia w strzelaniu z pistoletu nad Wisła, wiosna 1944. Od lewej Marek Tadeusz Nowakowski i Jurek Rencki

         Mieliśmy też z nim szkolenie minerskie i zapoznaliśmy się z różnymi technikami oraz metodami wysadzania i niszczenia obiektów. Nie pamiętam kto wykładał nam metody przygotowywania trucizn i ich podawania. W każdym razie takie szkolenie było i m. in. nauczono nas preparowania trujących papierosów - t.zw. hipernikotyzowanych.
         Oczywiście, że te szkolenia były dosyć sporadyczne, ale pokazane chwyty, technikę wyrywania broni i inne ćwiczenia robiliśmy sami, by doskonalić się w "dywersanckim rzemiośle".

SZKOŁA MŁODSZYCH D-CÓW LOTNICTWA

         Chyba gdzieś w końcu listopada 1943r rozpoczęliśmy szkolenie wojskowe w Szkole Młodszych D-c6w Lotnictwa. Był to właściwie kurs podchorążówki piechoty, oparty na przedwojennym regulaminie, wzbogacony o wykłady z budowy i obsługi lotnisk oraz organizacji startów i lądowań. Chodziło o to, byśmy, opanowawszy lotnisko, mogli pod kierunkiem fachowców, uruchomić je i obsłużyć na nim lądowania i starty, oraz w razie potrzeby obronić je przed atakiem z ziemi.
         Szkolenie z zakresu walki piechoty i regulaminów służby wewnętrznej prowadzili dwaj podchorążowie z batalionu "Baszta" o pseudonimach "Irka" i "Pocisk". Trzeba przyznać, że mieli z nami dość sporo kłopotów, bo nie byliśmy usposobieni zbyt poważnie do t.z.w. służby wojskowej. W czasie wykładów stale robiliśmy jakieś dowcipy i kawały nie licujące z powagą wykładanych przedmiotów, za co spadały na nas różne kary typu piechocińsko - koszarowego.
         Pewnego dnia, a miało to miejsce u nas w domu przy ul. Polnej 52, gody ćwiczyliśmy musztrę z bronią, czyli z kijem od szczotki w zastępstwie karabinu, ktoś na ostrą uwagę jednego z podchorążych - instruktorów, że nasze chwyty są niedbałe, odpowiedział: "Ohne gewehr das ist zu schwer". Oczywiście, wprawiło nas to powiedzonko w szaloną radość i byliśmy tak weseli, że podchorąży - wykładowca kazał nam czołgać się po podłodze przedpokoju z podwiniętymi mankietami od koszul. Gdy to nas jeszcze bardziej rozbawiło, rozsypał na podłodze trochę piasku, który był w torbie na balkonie i służył do wypełniania kuwety, do której załatwiała się suczka-pekinka mojej siostry. Jako że i to nas nie uspokoiło, gdyż surrealistyczny widok czołgającego się po podłodze kolegi był dla nas już i tak niedorzecznie śmieszny, że po prostu płakaliśmy ze śmiechu, co groziło eskalacją represji stosowanych przez instruktora - piechocińca.
         Nie wiem czym by się skończyła ta próba zaprowadzenia u nas zupacko - koszarowej dyscypliny, gdyby nie zjawienie się mojej mamy, która stwierdziła, że zachowujemy się za głośno i słychać nas w całej klatce schodowej, a w ogóle, to prosi by nie rozsypywać piasku na podłodze, gdyż i tak już na butach przynosimy dosyć brudu. I tu regulamin służby wewnętrznej piechoty musiał ustąpić przed przepisami wprowadzonymi przez moją mamę.
         Drugą naszą ulubioną zabawą, w czasie szkoleń z taktyki piechoty, było nadawanie przedziwnych nazw miejscowościom występującym na sporządzanych przez nas mapach do ćwiczeń, czy stole plastycznym. Wszelkie protesty podchorążych "Irki" i "Pociska" nie pomagały, bo to my rysowaliśmy mapy do ćwiczeń i innych nazw, jak lekko obsceniczne, nie chcieliśmy tolerować. Były więc rożne "Dupki", "Chujki" i inne tego rodzaju nazwy dla miejscowości i punktów geograficznych, co w zestawieniu z wydawanymi komendami dawało niejednokrotnie wspaniałe, zaskakujące efekty komiczne.
         Natomiast, zupełnie inny klimat panował na zajęciach z wiedzy lotniczej, które na moim kursie prowadził major "Mikita". Tu nie było wojskowego drylu, natomiast traktowano nas jak młodszych kolegów, z którymi dzielono się swoją wiedzą. To też traktowaliśmy te wykłady jako uzupełnienie zdobytej przez większość z nas wiedzy na teoretycznym kursie pilotażu w W.K.L.-u co, jeśli sobie dobrze przypominam, zostało zaliczone do naszego wyszkolenia przez Komendę Główną Lotnictwa.
         Gdzieś w marcu 1944 kurs został zakończony i niektórzy z rias zostali awansowani na kaprali a inni na starszych szeregowców z cenzusem. (dla ścisłości t.zw. "cenzus", czyli maturę, wielu z nas otrzymało dopiero kilka miesięcy później.
         Z okazji zakończenia szkolenia wojskowego i awansów odbyło się wielkie oblewanie, które miało miejsce w mieszkaniu "Kozy" przy alei Niepodległości 216. Nie byłem na nim obecny, bo odbywało się to w dniu powszednim, a ja należałem do ludzi pracujących i musiałem być w fabryce. Ale, jak mnie powiedziano, tego dnia po awansach i w oparze alkoholu doszliśmy do poziomu naszych instruktorów i staliśmy się im równi.

* * *

         W ciągu pierwszych miesięcy 1944 roku nasze uzbrojenie znacznie się poprawiło. Mieliśmy już kilka zrzutowych stenów", angielskie granaty oraz sporo amunicji. Były też materiały minerskie jak "plastik", detonatory szedytowe, spłonki, lonty oraz specjalne detonatory czasowe t.z.w. "ołówki", nie mówiąc o pistoletach, które koledzy przynieśli z polowań na Niemców. Lawa " zapowiadał dalsze dostawy broni, jak karabiny a nawet miotacze ognia. Te ostatnie nie dotarły do nas, bo podobno zostały skierowane gdzieś na prowincję w ramach zbliżającej się akcji "Burza", tak jak i część obiecanych nam karabinów i stenów.

SKRYTKI CZYLI "OTWOCKI"

         Pojawienie się broni, oraz innych materiałów konspiracyjnych, wymagało, by stworzyć miejsca, gdzie mogły być one bezpiecznie przechowywane. Pierwsze skrytki podpodłogowe powstały w mieszkaniu u Jurka Renckiego przy al. Niepodległości 225 oraz u Hani Witkowskiej przy ul. Rakowieckiej i, nie wiem czemu, nosiły nazwę "Otwocków". Jurek Rencki, stał się głównym specjalistą budowniczym "otwocków", które powstały u Andrzeja Berezowskiego, Staszka Woźniaka, u mnie oraz St.aszka Suszczyńskiego, który miał, oprócz "otwocka", w mieszkaniu inny ogromny schowek w piwnicy i został mianowany zbrojmistrzem. U niego to złożono przydzielone nam karabiny typu "Manlicher", które pochodziły z policji. Umiejscowienie magazynów wiązało się z przewidywanym celem naszego ataku w chwili powstania. Miały być to obiekty na rogu ul. Puławskiej i Rakowieckiej, czyli przedwojenne koszary artylerii p-lot., zajęte w czasie okupacji przez LuftwaIfe, a przewidziane na siedzibę Komendy Lotnictwa A.K.

KLUB SAMOPAŁÓW

         Pojawienie się, w naszych młodzieńczych rękach broni palnej, miało pewne, dość niebezpieczne, a przez rias nie przewidziane konsekwencje. Zgodnie ze starym polskim powiedzonkiem, że "jak Pan Bóg dopuści to i z kija wypuści" broń przez nas posiadana zaczęła strzelać i to niejednokrotnie w momentach przez nas nie przewidzianych i absolutnie zaskakujących. Przyczyny tych wypadków były zazwyczaj prozaiczne: nieuwaga, głupia zabawa, lub wada broni.
         Pierwszy wypadek takiego "niespodziewanego" wystrzału miał miejsce w mieszkaniu Staszka Woźniaka i był spowodowany przez "Kozę", czyli Janka Koźniewskiego, który mając w ręku pistolet, jak mu się zdawało, nie nabity, przyjął nagle prawidłową postawę "komandoską", skierował broń w stronę gospodarza i nacisnął spust. Padł strzał i kula utkwiła w ścianie na wysokości żołądka "Szmatławca". Jak twierdzą niektórzy, Janosik tak się przeraził tym co zrobił, że uciekł z miejsce "popełnienia zbrodni".
         Dalsze "samopały" nie zostały odnotowane zbyt szczegółowo, bo były zbyt podobne do pierwszego. Dopiero kiedy Jurek Martin dostał do rąk FM 9mm short zaczęły się dziwy.
         Czyszcząc otrzymany pistolet, już po dokonaniu tej czynności wsunął magazynek i spuścił suwadło nie dotykając nawet języka spustowego. Wtedy padł strzał i kula utkwiła w naczyniu z kaszą czy cukrem. Wystrzał zaskoczył Martina, gdyż miał świadomość tego, że nie trzymał palca na t.z.w. cynglu. Ale ten wypadek doprowadził go do honorowego tytuł "Króla samopałów", kt6ry został mu przyznany, kiedy poszedłszy pewnego dnia z Andrzejem Trzcińskim na polowanie, czyli rozbrajania Niemców na Polu Mokotowskim, zobaczyli żołnierza niemieckiego "migdalącego się" z dziewczyną w snopku. Podeszli do niego i Martin wyciągnął gwałtownie z za paska swój pistolet FN-9mm short i skierowawszy go stronę leżącego z dziewczyną Niemca, zarepetował, co jak uczył nas "Lawa" miało ogromne oddziaływanie psychologiczne na ofiarę. I właśnie w tym momencie pistolet wypalił i to nie raz, ale dwa czy trzy razy, przemieniając się w jakiegoś stena czy schmeisera. Oczywiście, że wtedy, tam na miejscu, nie zastanawiali się jak to się stało, tylko zabrali broń i dali "nogę". Podobno Jurek miał Niemca przeprosić za to, że go postrzelił, tłumacząc, że nigdy nie miał takiego zamiaru. Ale, jeśli tak nie było, to najprawdopodobniej chciał to zrobić bo nigdy nie byliśmy nastawienie krwiożerczo.
         Po tym wypadku, badający pistolet rusznikarz, stwierdził, że przyczyną jego "samostrzelności" była wada zaczepu iglicy, który, przy gwałtownym uderzeniu suwadła, puszczał i iglica spadała na spłonkę. Ale sam fakt "samopalstwa", tak daleko posuniętego, ugruntował tytuł "Króla samopałów" przyznany Jerzemu Martinowi.
         W pamięci pozostały mi słowa piosenki - "Marsz samopałów" ułożone przez naszego "lawoskiego" poetę - Zbyszka Słoczyńskiego, którą śpiewaliśmy na melodię marsza spadochroniarzy, śpiewanego przez naszą brygadę w Szkocji.

Nie żal nam nogi,
nie żal podłogi,
gdy samopała huknie grom.
Choć nic nie mówi,
kule ma w spluwie;
a kiedy strzeli, krzyczy: "From"!
         Kiedy znów, hukniem z splów,
         bywaj bracie zdrów.
         Bo gdy zobaczysz w naszej dłoni
         śmiercionośnej połysk broni,
         to już pacierz mów!
         To już pacierz mów!
Nasz wódz Martinek,
gdy magazynek
we swojej spluwie pełen ma,
wtedy wesoło
strzela wokoło
w stół, kaszę, Niemca, w co się da.
         Kiedy znów hukniem z splów...
Nie płacz Mareczku
Nie smuć się dziecko,
zrośnie się dziura w nodze twej.
Pójdziesz znów tańczyć
na Rakowiecką
I wszystko będzie znów okej.
         Kiedy znów hukniem z splów...


         Było jeszcze kilka zwrotek tej piosenki, ale niestety, nikt już ich nie pamięta, choć za każdą kryła się autentyczna "przygoda" z niezamierzonym oddaniem strzałów z których tylko jeden dosięgnął członka "klubu", a inny ugodził w Niemca.
         A oto jak to się stało, że powstała zwrotka, której zostałem bohaterem.

MOJE WEJŚCIE DO KLUBU SAMOPAŁÓW

         Na początku kwietnia 1944 roku miałem nieprzyjemne zdarzenie. Z Jurkiem R. i jeszcze z kimś, mieliśmy iść na przestrzelanie nowego stena. Ale kiedy byliśmy już drodze do mostu nad torami przechodzącymi pod al. Żwirki i Wigury poczułem, że mam rozwolnienie. Co tu ukrywać, dostałem ni z tego ni z owego, najzwyczajniejszego pietra i stąd wzięła się ta sraczka do czego się im tam na miejscu przyznałem. Jurek, który był inicjatorem i wodzem tej naszej wyprawy postanowił, bym wracał do Staszka "Szmatławca" i tam poczekał na nich aż wrócą.
         U Staszka zastałem Zbyszka Słoczyńskiego i nie pamiętam kogo jeszcze, zajętych czyszczeniem broni, więc dołączyłem do nich. Kiedy kończyłem czyścić jeden z pistoletów - był to chyba FN-9 mm - i miałem już wsunięty, tylko niedopchnięty, pusty magazynek, wywołano mnie do telefonu. Gdy wróciłem, pistolet. leżał na stole, tak jak go zostawiłem. Dopchnąłem więc wystający lekko magazynek, spuściłem suwadło kierując lufę w dół i pociągnąłem za spust.. Padł strzał!
         Czy to ja włożyłem pełny magazynek, czy też ktoś zrobił mi kawał, co wydaje mi się bardzo prawdopodobne, nie umiem powiedzieć. jeśli był to kawał, to byłby rzeczywiście doskonały, gdybym tym strzałem nie przestrzelił sobie łydki. Postrzał był dość poważny i straciłem sporo krowi. Szczęśliwie u Zosi Biernackiej -"Czarnej Zośki", która mieszkała na rogu ul. Filtrowej i Sędziowskiej i była dowódcą naszego oddziału sanitarnego, był lekarz chirurg;. Zjawił się natychmiast i zatamował mi krew, zabandażował przestrzał i nie dawszy żadnych innych poleceń kazał bym leżał spokojnie przez jakiś czas w domu, a rana sama się zagoi.
         Na drugi dzień przewieziono mnie konną dorożką do domu na Polną. Udawałem, że się zalałem w trupa i dlatego trzeba mnie nieść. Ojciec prawił mi morały, a Staszek z "Grzybem" eskortowali nas na rowerach, na wszelki wypadek. W domu, po kilku dniach, mimo zmieniania opatrunków, wdała się ropa i bardzo wysoka gorączka. Powstał problem, czy mam być zawieziony do szpitala, a czy nie. Decyzja lekarza podjęta na odległość była taka, że mam dostać jakieś zastrzyki, a jak to nie pomoże, to trzeba będzie brać mnie do szpitala i wtedy amputować nogę nad kolanem.
         Szczęśliwie "Lawa" dostał jakieś lekarstwo,. chyba była to penicylina, której zastrzyki, robione do kawerny ropnej powstałej w łydce, uratowały mnie przed gangreną i amputacją.
         Jednak w wyniku stanu zapalnego czekały mnie jeszcze tygodnie rekonwalescencji. Jednym przyjemnym zjawiskiem tej nieprzyjemnej historii było to, że poczułem jak wszyscy się mną serdecznie zajmowali, jak mnie odwiedzano a nawet w czasie najgorszych dni, kiedy miałem 40 stopni temperatury nawet w nocy miałem w pokoju stały dyżur jednej z naszych sanitariuszek.
         Ten postrzał spowodował wyłączenie mnie na kilka ładnych tygodni, nie tylko z pracy zawodowej, ale i nauki na kompletach, co spowodowało, że maturę zdawałem tuż przed samym powstaniem, chyba w ostatniej zdającej grupie.

SPRAWA JANA GADOMSKIEGO

         Na początku a może było to pod koniec maja 1944 roku. jeden z naszych kolegów, Jan Gadomski, powiadomił "Lawę", że jest "spalony" u siebie w domu i musi się ukrywać. Dostał więc dokumenty na nazwisko Jana Roli i zamieszkał u Andrzeja Berezowskiego; który był jego najbliższym przyjacielem. Później, już nie pamiętam z jakiego powodu, mieszkał przez jakieś dwa czy trzy dni u mnie i znów wrócił do Andrzeja.
         Wtedy, kiedy mieszkał u mnie, opowiedział mi o takim dziwnym przypadku, że czyjaś telefoniczna rozmowa z donosem do Gestapo, została podsłuchana przez telefonistkę automatycznej centrali miejskiej w Warszawie i denuncjowany został przez tę telefonistkę w porę ostrzeżony i tak się uratował. Wtedy, w rozmowie, uważałem, że jest to chyba opowiastka nieprawdziwa gdyż telefony są automatyczne i podsłuchanie przez telefonistkę, czy pracownika centrali, takiej rozmowy jest przypadkiem graniczącym z cudem.
         W kilka tygodni później, kiedy byłem na urlopie, który wziąłem z fabryki, by przygotować się do matury i siedziałem wkuwając w domu, zostałem zaalarmowany bym natychmiast zjawił się albo u Jurka Renckiego, albo u Andrzeja Trzcińskiego, tego już dziś nie pamiętam. Kiedy tam się znalazłem, zastałem, oprócz Andrzeja, także Jurka Renckiego i Staszka Woźniaka, którzy przywitali mnie wiadomością o tym, że u Andrzeja Berezowskiego była niemiecka policja, która zajechała przed dom t.z.w ."wanną", czyli otwartym transporterem samochodowym używanym przez specjalne interwencyjne jednostki, i przebywała dość długo w mieszkaniu państwa Berezowskich, a następnie odjechała nikogo z sobą nie zabrawszy.
         Teraz problem polegał na tym, że w mieszkaniu znajdowała się skrytka t.z.w. "otwock", w którym był jeden z naszych magazynów broni, oraz część archiwum "Wzlotu", a co najgorsze, to nasze lewe dokumenty. Nie chcieliśmy telefonować bo nie wiedzieliśmy czy telefon nie jest przypadkiem na podsłuchu, tak jak nie widzieliśmy czy w mieszkaniu został założony kocioł i Niemcy czekają tylko, by ktoś się zjawił. Można też było przypuszczać, że wszystko jest w porządku i można tam wejść i zabrać wszystkie nasze "smrody". Wreszcie, po długich naradach i wahaniach zdecydowaliśmy, że do mieszkania państwa Berezowskich pójdzie Jurek Rencki i Staszek Woźniak, bo mieli w razie czego wytłumaczenie (o naiwności tamtych lat!), że są sąsiadami i przychodzą w sprawie książek, czy coś w tym rodzaju.
         Kiedy zadzwonili do drzwi otworzyła im p. Berezowska i powiedziała, że Niemcy szukali jakiejś skrytki na broń, która miała być w piecu, w pokoju syna. Piec został dokładnie opukany i obejrzany, ale w nim nic nie znaleźli. Nie znaleźli, bo nie mogli, gdyż skrytka mieściła się pod piecem, a wejście do niej było w podłodze, w rogu przy ścianie, przemyślnie zamaskowane.
         Zresztą oficer SS z którym rozmawiała pani .Berezowska okazał się prawnikiem i studentem niemieckiego profesora, którego książkę z bardzo serdeczną dedykację dla profesora Berezowskiego znalazł ten oficer w bibliotece w trakcie rewizji. To go nastawiło łagodniej do domowników a poza tym donos, który otrzymali musiał być nie zbyt precyzyjny i mógł wyglądać na czyjąś złośliwość. Tak przynajmniej z rozmowy z SS-manem wywnioskowała pani Berezowska.
         Kiedy Jurek ze Staszkiem zajrzeli do "otwocka" okazało się, że znajdujące się tam steny zniknęły a w raz z nimi i broń krótka oraz granaty i amunicja. Został tylko jeden uszkodzony pistolet FN 7mm i nasze "lewe" dokumenty, oraz inne "smrody" w postaci drobnych materiałów archiwalnych "Wzlotu".
         Z tego co Jurek się dowiedział od służącej państwa Berezowskich to "Gad", czyli Janek Gadomski, był rano w mieszkaniu, bo stale tam pomieszkiwał i wyszedł na jakieś półgodziny, a może godzinę przed zjawieniem się "überfahldinst'u", zabierając ze sobą dość ciężką walizkę. Jako, że w tamtych czasach, nie było w zwyczaju pytać się nas, co i gdzie nosimy w walizkach nikt się go nie pytał co wynosi. Zresztą gosposia była przekonana, że zabiera jakieś swoje rzeczy i przez myśl jej nie przeszło, że może on być złodziejem.
         Powiadomiony "Lawa" zarządził alarm całego oddziału. Już wcześniej zatelefonowaliśmy do Andrzeja Berezowskiego do fabryki, by się urwał i gdzieś zamelinował, póki mu nie damy znać.
         Mimo licznych poszukiwań "Gada" nigdzie nie można było znaleźć. Ostatnim, który go widział był "Koza". Było to, jak ustaliliśmy, już po odjeździe policji i "Gad" szedł na pl. Politechniki w stronę placu Zbawiciela" dźwigając jakąś walizkę. Okazało się również, że tuż przed tym jak zjawiła się w Al. Niepodległości "wanna z überfahlkomando zjawił się on w mieszkaniu Zbyszka Słoczyńskiego, mieszkającego po drugiej stronie Alei na rogu ul. Wawelskiej. "Gad" miał ze sobą walizkę i był jakby trochę nerwowy, a z chwilą kiedy zjawił się ktoś z wieścią" że Niemcy stoją przed domem Andrzeja" okazał wielkie zdenerwowanie. Ale nikt na to nie zwracał uwagi, bo wszyscy byli tym zdenerwowani. Tam na tej klatce mieszkali nie tylko państwo Berezowscy ale i Bohomolcowie, których córka była u nas w DKS.
         Po odjeździe policji "Gad" natychmiast wyszedł zabrawszy z sobą walizkę.
         "Lawa" zarządził śledztwo, które bardzo szybko pozwoliło nam ustalić, że ktoś bardzo podobny do Janka Gadomskiego i posiadający walizkę, korzystał z telefonu znajdującego się w aptece mieszczącej się na rogu ul. Filtrowej i al. Niepodległości. Kojarząc to z tym, co mówił SS-man pani Berezowskiej, doszliśmy do wniosku, że po zabraniu walizki z bronią właśnie z tej apteki "Gad" zatelefonował do Gestapo i złożył donos. Nie mogąc głośno i otwarcie mówić, przekazał Niemcom wiadomość w sposób nie wzbudzający ich zaufania. Wysłali więc "wannę"" prawdopodobnie na wszelki wypadek, dla pewności że czegoś nie przegapili.
         "Lawa" kazał nam zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Już nie pamiętam kto (może Andrzej Berezowski) miał adresy kilku przyjaciół, czy kolegów "Gada". Lawa wziął mnie z sobą i zdecydował złożyć tam wizyty.
         Pierwszego dnia dotarliśmy do chłopaka mieszkającego bodajże w domu przy ul. Madalińskiego, który był bardzo zaprzyjaźniony z Jankiem Gadomskim. Znali się ze szkoły i podobno wiedział o nim wiele. Kiedy zorientował się, że sprawa jest dziwnie śmierdząca przestał mówić. Lawa przestał wtedy być uprzejmym a nawet chwilami stawał się wręcz brutalny. Nie ukrywał, że dla chłopaka może to się źle skończyć, kiedy wejdzie w to żandarmeria A.K." bo zostanie oskarżony w współudział w kradzieży broni zrzutowej. Chłopak był synem zawodowego oficera i brał sprawy bardzo honorowo. Uprzedził go, że za handel bronią zrzutową grozi kara śmierci. Wreszcie chłopak przyznał, że wie kto miał kupić broń. Miał to być jakiś oddział NSZ-tu o nazwie "Odwet".(?) Zobowiązał się też skontaktować nas z kimś z tego oddziału, kto dokonywał zakupu.
         Spotkaliśmy się z tym człowiekiem, co kupił naszą broń, w mieszkaniu przy ul. 6-go sierpnia, obecnej Nowowiejskiej, w dużym domu, tuż koło pl. Zbawiciela. Tu bardzo łatwo dowiedzieliśmy się że Janek sprzedał im trzy steny oraz kilka pistoletów z amunicją i granaty. Podali nawet cenę jaką zapłacili. Jeśli dobrze pamiętam miało to być dwadzieścia tysięcy złotych. Ilości i typy broni zgadzały się. Broni jednak nie chciano nam zwrócić, mimo, iż Tadeusz gotów był zwrócić im forsę. "Lawa" zażądał od nich numeru ich oddziału i miał rewindykować broń drogą służbową. Ale do chwili wybuchu powstania nic takiego nie nastąpiło.
         To co było dla nas szokiem, to absolutna pewność, że to "Gad" ukradł tę broń, a dla zmylenia śladów zatelefonował do Gestapo podając adres i miejsce skrytki. W wypadku jej odkrycia przez Niemców , nikt z nas nie dowiedziałby się, kto dokonał kradzieży, bo Niemcy mieliby nas wszystkich w ciągu kilku godzin, a w "najlepszym wypadku", po aresztowaniu państwa Berezowskich nikt by nie widział, co Niemcy znaleźli w skrytce.
         Dość długo trwały poszukiwania, gdzie się ukrywał Gadomski i nie wiem czy ustalono dokładnie jego adres, czy nie. W każdym razie chyba ustalono w jakiej okolicy zamieszkiwał.
         Równocześnie czekaliśmy na wyrok sądu wojennego, by jeśli będzie taki rozkaz, zlikwidować go , lub zlecić to Kedywowi. Jednak kiedy "Gad" pewnego dnia spotkał przypadkiem, w okolicy swojego nowego mieszkania, kręcącego się Staszka Woźniaka i jeszcze któregoś z kolegów, szybko się wyniósł z Warszawy nie ryzykując dalszych denuncjacji.
         Już po wydaniu na niego wyroku skazującego, za zdradę i dezercję, ustalono, że miał ponoć znajdować się w Krakowie. Jako że miałem tam rodzinę i posiadałem dokumenty z "Rüstung; Betribe", czyli niemieckich zakładów zbrojeniowych, co zapewniało mnie. bezpieczeństwo w podróży, miałem pojechać do Krakowa, celem identyfikacji ptaszka. Niestety, front przybliżał się bardzo szybko i nikt. już nie miał czasu na to, by zajmować się tą sprawą.
         "Gad" przetrwał i po wojnie wypłynął jako dziennikarz działający w katowickiej prasie partyjnej a następnie radiu i telewizji.
         Państwo Berezowscy usiłowali oskarżać go po wojnie o współpracę z Gestapo, ale nie chciano uznać ich oskarżeń. Później, w latach sześćdziesiątych, pr6bowałem dobrać się mu do skóry przez środowisko dziennikarskie. Był jednak tak mocno partyjny i miał takie powiązania, że wszelkie próby jakie podejmowałem, by wyciągnąć na światło dzienne sprawę jego zdrady i kradzieży były utrącane, aż jednego dnia poradzono mi, bym dał temu spokój, bo może mi się coś przydarzyć.
         Jeszcze wcześniej, kiedy w 1956 roku został oskarżony o współpracę z wywiadem niemieckim i Andrzej Berezowski zgłosił się do sądu ze sprawą zachowania "Gada" w czasie okupacji, nie został nawet przesłuchany przez sąd, a Jan Gadomski uwolniony od wszelkich zarzutów działał dalej w PZPR-ze i środkach masowego przekazu, a jego nazwisko pojawiało się na antenie P.R. jeszcze w latach dziewięćdziesiątych.

JUREK MARTIN W GESTAPO

         Z konspiracją było u nas nie najlepiej... bo i jak miało być, kiedy wszyscy znaliśmy się od "przed wojny", razem byliśmy w W.K.L., razem w konspiracji i na dodatek chodziliśmy na te same komplety licealne "Staszyca". Z tym, że na kompletach nie byliśmy tylko my, ale i koledzy spoza konspiracji.
         Nie wiem jak to się stało, że ktoś z kompletu, na którym byłem razem z Martinem, widział go w czasie jego strzelaniny przy rozbrajaniu Niemca na Polu Mokotowskim i coś na ten temat powiedział, nie licząc się z tym, że mieliśmy w swym gronie chłopaka, który niedawno do nas dołączył. A może to nawet ten chłopak widział Jurka Martina. Tego już dzisiaj nie pamiętam.
         W jakiś czas potem, chłopak przestał przychodzić, co często zdarzało się tym co do nas "doszlusowywali " z zewnątrz. A po jakimś czasie do Jurka przyszło wezwanie, że ma się stawić w Kriminalpolizei czy też w Gestapo. Jurek powiadomił nas o tym i oświadczył, że pójdzie i dowie się o co chodzi. Niestawienie się groziło zejściem do podziemia, likwidacją mieszkania, a przecież nie był sam; miał matkę. Poza tym uważał, że gdyby to było coś ważnego, to Gestapo pofatygowałoby się osobiście po niego.
         Jako, że było to albo jeszcze lato, albo wczesna jesień, ubrał się tak jak zawsze, to znaczy w krótkie spodnie, koszulę i sweter; no i poszedł.
         W tym miejscu należy nadmienić, że Jurek Martin, mimo wysokiego dość wzrostu masywnej budowy ciała, miał bardzo dziecięcą buzię, lekko się jąkał i chodził charakterystycznym krokiem człowieka mającego przykurcz ścięgien Achillesa. I jeszcze jedno, co trzeba zaznaczyć, doskonale mówił po niemiecku, bo ten fakt niewątpliwie miał pewne znaczenie w całej tej historii.
         Na policji zaczęto go pytać o napad na Niemca i posiadaną broń. Oczywiście zaprzeczał wszystkiemu. Później skonfrontowano go tam z chłopakiem od nas z kompletu, z tym co był krotko i przestał przychodzić. Jednak Martin wyparł się jakichkolwiek bliższej z nim znajomości. Znów go badali i kilka razy dali mu baty, ale on pozostał przy swoich zeznaniach, więc go wypuszczono.
         Kiedy otrzymaliśmy tę wiadomość i przekazaliśmy ją "Lawie", a ten natychmiast zawiadomił "górę", która podjęła decyzję natychmiastowego uśmiercenia chłopaka. Znał zbyt wielu z nas, a my znaliśmy zbyt wiele nazwisk i adresów na dosyć wysokim szczeblu, głównie wywiadu technicznego AK, by miano bawić się w sentymenty.
         Jurek zniknął na kilka dni a kiedy po trzech dniach przyszła wiadomość, że tamten zmarł na Pawiaku, wszystko wróciło do normy.
         Niestety w czasie Powstania, zaraz pierwszej nocy, Jurek Martin poległ pod Okęciem. Zgubiwszy się w czasie przebijania się oddziału za Warszawę, został pojmany przez Niemców i zastrzelony. Matka odnalazła jego ciało po wojnie i by nie pochowano Go we wspólnej mogile uległa presji władz i zgodziła się by pochowano go w kwaterze AL na Wojskowych Powązkach w Warszawie gdzie leży jako żołnierz komunistycznej Armii Ludowej.

SZKOLIMY KEDYW

         Było to zimą 1944 roku, kiedy zlecono kilku z nas poprowadzenia szkolenia z rozpoznania typów samolotów własnych i nieprzyjaciela, oraz współpracy z lotnictwem w oddziałach Kedwu. Na szefa tego kursu wyznaczono mnie, a instruktorami byli Jurek ;Martin; Zbyszek Słoczyński, Andrzej Trzciński i jeszcze ktoś, ale kto nie pamiętam. Kurs obejmował kilka wykładów i miał być zakończony sprawdzianem z nabytej wiedzy, który, jako starszy instruktor , miałem przeprowadzić.
         Nie wiem jak inni, ale ja czułem się trochę skrępowany, kiedy starsze o parę lat ode mnie chłopy (miałem wtedy 17 lat a oni już mieli po dwadzieścia parę), meldowały mi się i strzelały obcasami. Kompleks jednak zginął, kiedy okazywało się, że ta nasza łatwość w rozpoznawaniu co leci w powietrzu, sprawia wiele trudności naszym kursantom. Tak samo nie prosta do zapamiętania była dla nich wiedza, jak przygotować miejsce dla podjęcia przez samolot meldunku, lub oznaczyć miejsce lądowania dla maszyny łącznikowej. Najbardziej czułem się zażenowany, kiedy zjawiałem się na "egzamin", i w obecności kolegi prowadzącego szkolenie, sprawdzałem. wiedzę nabytą przez kursantów.
         To każdorazowe meldowanie przez starszego grupy, to tytułowanie per "panie starszy instruktorze", lub "panie egzaminatorze", było dla mnie tak śmieszne, że czasami z trudem utrzymywałem powagę. Ale kurs się odbył i szefowie byli zadowoleni, a my nabraliśmy poczucia, że nasza wiedza lotnicza ma jakieś znaczenie i że w wojsku szarża budzi respekt.

"FLIRT" Z WĘGRAMI

         Zaczęło się to wiosną 1944 roku, gdy Andrzej Berezowski ukradł niemiecki samochód osobowy ( czyj to był pomysł i jak na niego wpadł, to tego nie pamiętam). Dostarczyliśmy go do kwatery żołnierzy węgierskich, mieszczącej się na dzisiejszej ulicy Moliera po nieparzystej stronie. W każdym razie zostałem zaproszony przez Andrzeja by pójść z nim do Węgrów celem pomocy w prowadzeniu pertraktacji handlowych. Pertraktacje z Węgrami prowadziliśmy po niemiecku i załatwiał to z nami, z upoważnienia porucznika dowodzącego tą jednostką, taki dziwny szeregowiec armii węgierskiej, który kiedyś był kapitanem, ale teraz ukrywał się w wojsku jako szeregowiec, gdyż był Żydem i groziło mu wywiezienie do obozu.
         Kiedy zjawiliśmy się u Węgrów, zauważyliśmy na podwórku samochód osobowy, który przemalowano na kolory ochronne używane w armii węgierskiej. Równocześnie kończono dokręcanie tablic z węgierskimi mumerami.
         Targu dobiliśmy w miłej atmosferze i wyszliśmy od braci Madziarów z dwoma czy trzema walizkami papierosów "Symfonia i bodajże "Minsendti" czy coś w tym rodzaju.
         Dziś już nie pamiętam, czy "Lawa" wiedział o planowaniu takiego "skoku" czy też dowiedział się o nim post factum. W każdym razie jego decyzją było, że część papierosów zostawimy sobie, na własny użytek, bo już wtedy niektórzy z nas palili i to nawet nielicho, a resztę przekazaliśmy "Lawie".
         Po kilku dniach trafił się jeszcze jeden samochód, który tak jak ten pierwszy, wylądował u Węgrów. Jego transakcja odbyła się równie korzystnie dla obu stron, a temperatura stosunków między nami stała się na tyle ciepła i serdeczna, że zaczęliśmy omawiać z Węgrami możliwość kupna broni. W trakcie tych rozmów Węgrzy zaczęli wypytywać nas o możliwość ich masowej dezercji i ukrycia ich w Warszawie, lub w partyzantce, do czasu wyzwolenia.
         Plany te zostały zgłoszone "Lawie" i mieliśmy od niego dostać wiadomość, jak "góra" na to się zapatruje. Niestety, nim przyszła wiadomość od d-ct.wa, Węgrzy dostali rozkaz wyjazdu, tak że widzieliśmy się tylko z nimi, kiedy już siedzieli w samochodach. a my nie mieliśmy nic przygotowanego, by któregokolwiek z nich ukryć. A szkoda, bo mogło być sporo karabinów i oddział węgierski w Armii Krajowej.

D.K.S. - DAMSKI KORPUS SANITARNY- 1943-44

         Powstanie pododdziału sanitarnego nastąpiło gdzieś pod koniec 1943 roku. Jak przypuszczam, to inicjatorem stworzenia tego oddziałku był Jurek Rencki, którego sympatia, Zosia Biernacka, mieszkająca tuż koło niego w willi na rogu Filtrowej i Sędziowskiej, została komendantką tej grupy, werbując do niej swoje przyjaciółki. Nie byliśmy przeciw wprowadzeniu płci pięknej do naszego oddziału, tak jak nie był temu przeciwny "Lawa" i tym sposobem powstał oddziałek sanitariuszek, który został nazwany Damskim Korpusem Sanitarnym. Twórcą te j urocze j nazwy był albo Staszek Woźniak, albo Zbyszek Słoczyński, a może oni obaj. W każdym razie, od tamtej chwili, nikt. o nim nie mówił inaczej jak tylko o DeKaeSie.
         Zbyszek Słoczyński tak ujął poetycznie moment powstania tego oddziałku:

Więc w uznaniu zasług naszych,
By nam sprawić niespodziankę,
Przydzielono nam Marynę,
Zosię, Krysię, oraz Hankę.
         Wszystkie piękne są niewiasty,
         Wszystkie hoże są dziewoje,
         Toteż szybko w serca nasze
         Wniosły różne niepokoje.
I z nas każdy jedno wzdycha
do chusteczki i krawata,
Tylko malarz trwa w uporze:
Nie założę! Koniec świata.
         Zawstydzeni stworzyliśmy
         "Strasznie śliczną" szkołę tańca
         W której każdy z dywersantów
         Wdzięcznie pląsał w kształt rzezańca.


         Zosia Bernacka, córka pułkownika Bernackiego, który był twórcą słów "Pierwszej Brygady", zwerbowała następujące koleżanki: Marynę Krzystkiewicz, z któ6rą razem były w jednej klasie w gimnazjum Słowackiego, tak jak i z drugą koleżanką - Krystyną Niedzielską, zwana popularnie "Kilometr", ze względu na swój wzrost. Poza tym znalazła się w DeKaeSie Hanka Witkowska - sympatia Zbyszka Słoczyńskiego oraz Kaja Bohomolec - sympatia Andrzeja Berezowskiego i członkini WKL.
         Tak więc powstał oddziałek, który związany był z nami nie tylko "po linii służbowej" ale i - w pewnym sensie - prywatno emocjonalnie.
         Tak historię powstania DeKaeSu jak i klimat panujący w oddziale najlepiej opisał Zbyszek Słoczyński w wierszu zatytułowanym "D.K.S." napisanym gdzieś na przełomie 1943 i 1944 roku.

Pewien raz, gdy u Andrzeja
Lano wódę zamiast wosku,
Wszystkie członki naszej grupy
Do jednego doszły wniosku.
         Iż godziwym jest ochraniać
         Dywersanta żywot marny,
         Trzeba stworzyć w Batalionie
         Damski Korpus Sanitarny.
Po to, żeby nam w potrzebie
Pomocnej nie brakło dłoni,
Panny szybko zwerbowano,
Piękne jako kwiat. jabłoni.
         Przyjął Tadek do oddziału
         Rój kapłanek Eskulapa,
         A gdzieś, z wyżyn niebotycznych,
         Sam je błogosławił Papa.
Ran bolesnych u nas mało,
Bo na akcje dziś nie pora;
Za to serca dywersantów
Przebił ostry grot. Amora.
         Nie pomogły opatrunki,
         Ni pigułki ni rycyna
         Każdy "desant" zakochany
         Swoją lubą wciąż wspomina.
Grzyb najpierwszy stracił głowę,
Słuszna duma go ponosi,
Bo następcą został Zbyszka
W sercu komandoski Zosi.
         Stasio, malarz, cnót jest wzorem,
         Trapią go wyrzuty przeto,
         Że uwodząc pannę Hankę
         Złamał spółkę swą z poetą.
A nasz Koza, nasz tramwajarz,
Który łowił dzikie krowy,
Do Maryny złotowłosej
W czułe się odzywa słowy.
         Blady też pod szkołę gania,
         Z tego się domyśleć trzeba,
         Że mu serce płonie do tej,
         Która głową sięga nieba.
Tylko Wituś nasz kochany,
Jak motylek w dzień wiosenny,
Z kwiatka na kwiat przelatuje,
Ciągle płochy, ciągle zmienny.
         Hej, tam z Wilczej co wieczora,
         Kiedy zmrok zapada czarny,
         Maszeruje pod eskortą
         Damski Korpus Sanitarny.
Potem przy muzyce rzewnej,
W ciemnym Zosi saloniku,
Marzą nasze dywersanty,
O miłości i plastiku.
         Lecz się dusza rwie do boju,
         Każda panna dzielna, hoża,
         Więc je kiedyś nasi chłopcy
         Sprowadzili na bezdroża.
Grzmią tam salwy, świszczą kule,
Lecą iskry, lecą spłonki,
Pewno w okno Panu Bogu,
Trafią nasze amazonki.
         Jak się wszystko potem skończy,
         Wie to jeden Bóg na niebie,
         Jedna tylko nam nadzieja,
         Kiedy legniem gdzieś w potrzebie.
Gdy wybije nam godzina
Na czyn wielki i mocarny,
Może łezki trzy uroni
Damski Korpus Sanitarny.

(Zbigniew Słoczyński I943/44)


         W momencie wybuchu powstania w sierpniu 1944 roku, D.K.S. znalazł się na punkcie zbornym w Al. Niepodległości w mieszkaniu państwa Koźniewskich, by wyruszyć ze wszystkimi na szturm lotniska na Okęciu.
         Z chwilą zmiany sytuacji i konieczności nocnego przebijania się z Kolonii Staszica na Okęcie, "Lawa" podjął decyzję, by dziewczęta pozostały w "bazie", nie chcąc je narażać na nocny bój i, prawdopodobnie, licząc się z bardzo ciężką sytuacją w jakiej mógł znaleźć się oddział.
         Kiedy po rozerwaniu oddziału na Polu Mokotowskim, grupa por. "Polnego" wróciła na kolonię Staszica, Jurek Rencki i Olaf Brinkenhoff przyprowadzili dziewczęta, rankiem 4 sierpnia, do barykady na ul. Polnej 52 i tam dołączyły do tej resztki oddziału "Lawy", która znalazła się w Warszawie i razem z nią znalazły się od połowy sierpnia w II-giej Kompani i Lotniczej por. "Jura" w Zgrupowaniu "Zaremba-Piorun", pełniąc rolę sanitariuszek, kucharek i łączniczek; zyskując sobie uznanie nie tylko Lawiaków, ale i innych żołnierzy kompanii.
         Po dostaniu się do niewoli, przeszły przez obóz w Lamsdorfie - Stalag VIII-F, a następnie zostały wywiezione do obozu kobiecego w Oberlangen, gdzie przebywały do chwili oswobodzenia ich w końcu kwietnia 1945 roku przez polską I-szą Dywizję Pancerną gen Maczka.
         Po wyzwoleniu drogi ich rozeszły się i jedne wróciły do kraju a inne pozostały na Zachodzie.


Marek Tadeusz Nowakowski


      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.