Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


Powstanie Warszawskie








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331






POCZĄTEK

         Od dość dawna wiedzieliśmy, że celem naszego ataku w chwili wybuchu powstania, mają być koszary Luftwaffe i Flak, czyli artylerii p-lot, na rogu ul. Rakowieckiej i Puławskiej. Dlatego mieliśmy rozmieszczone magazyny broni blisko Pola Mokotowskiego, u Jurka Renckiego, Andrzeja Berezowskiego - w al. Niepodległości, u Hani Witkowskiej - na Rakowieckiej, u Staszka Suszczyńskiego no i u mnie - na Polnej. Jak się jednak okazało, w ostatniej chwili, rozkazy zostały zmienione, o czym dowiedziałem się przeddzień wybuchu powstania, kiedy wieczorem wezwał mnie do siebie ppor. Janek Zdzieniecki ps. "Polny", który mieszkał w tym samym domu co ja, tylko piętro wyżej. Gdy zjawiłem się u niego, zastałem tam por. Tadeusza Gaworskiego ps. "Lawa". Tadeusz miał twarz dziwnie posępną i stężałą jakby stało się coś bardzo niedobrego. Krótko przywitał się ze mną i położył na stole, trochę pomięty, złożony we czworo, arkusik papieru z jakimś planem wykreślonym byle jak w ołówku, Miałem to szybko narysować na kalce, by móc rano odbić go w kilku egzemplarzach.
         Był plan lotniska Okęcie z zaznaczonymi stanowiskami dział i km-ów p-lot oraz stanowiskami obrony lotniska przeciwko atakowi oddziałów lądowych. Było tego sporo. Kiedy przyglądałem się rysunkowi Janek "Polny" uświadomił mnie, że w chwili wybuchu powstania będzie to, od tej chwili, cel naszego uderzenia.
         W pośpiechu wykreślając plan naszego przyszłego pola walki, liczyłem stanowiska dział i broni maszynowej. Wychodziło, że jest akurat tyle dział ile mamy stenów i tyle broni maszynowej ile jest nas w oddziale.
         Kiedy wróciłem na górę by oddać wykonaną robotę spytałem "Lawę"; z kim razem będziemy atakować. Sucho odpowiedział, że będzie i inne wojsko, między innymi 74 pułk piechoty. Miało mnie to jakby uspokoić, ale nie mogłem zapomnieć jego twarzy, spiętej i mrocznej jak nigdy przedtem, co nie wróżyło niczego dobrego.
         Zrozumiałem, że Okęcie będzie twardym orzechem do zgryzienia i że czeka nas krwawa przeprawa. Wiedziałem, że jesteśmy stosunkowo dobrze uzbrojonym oddziałem, ale nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, jak uzbrojone są inne oddziały i jak pokonamy obronę lotniska bez wsparcia broni ciężkiej. Do walki w otwartym polu nie mieliśmy przecież uzbrojenia. W dodatku z obiecanych nam dodatkowych stenów oraz miotaczy ognia nic nie wyszło, gdyż poszły za Warszawę dla akcji "Burza". Nadzieja była w tym pułku piechoty. No i może z pomocy ze strony oddziałów leśnych, które miały uderzyć, jak mówiono, z zewnątrz miasta.
         W związku ze zmianą planu naszego ataku pojawił się już na wstępie jeden poważny problem. Nie mieliśmy" na Okęciu wyznaczonego ani punktu zbiórki, ani też magazynu broni i materiałów minerskich. By przewieźć całą naszą zbrojownię trzeba było znaleźć jakiś środek transportu. To zadanie polecono Andrzejowi Berezowskiemu i mnie. Mieliśmy postarać się, a więc ukraść, wycyganić od kogoś jakiś samochód i przewieźć całe uzbrojenie na wskazany nam później adres na Okęciu.
         Rano, 1-go sierpnia, nim dotarł do nas rozkaz alarmowy, zdecydowaliśmy się na próbę zdobycia samochodu - dekawki, którą jeździł Józek Zieleziński i na której szkolił nas w jazdach na szosie koło Otwocka. Wóz stał na ul. Pięknej (?) i tam też mieszkał jego właściciel. Poszedłem tam z Andrzejem, by go jakoś dostać, jeśli nie po dobroci, to na siłę. Jednak ten "numer" nie przeszedł, bo samochodu już nie było w garażu. Poszukiwania po ulicach okazji na ukradzenie niemieckiego samochodu też nie wyszło, i tak zostaliśmy bez wozu i bez możliwości szybkiego przetransportowania broni na. Okęcie.
         Koło południa pojechałem do fabryki, w której pracowałem, mieszczącej się przy ul Krochmalnej i tam w biurze konstrukcyjnym, które znajdowało się na poddaszu, zastałem jakiś oddział w stanie pełnego pogotowia bojowego. Zabrałem więc swoje prywatne cyrkle oraz inne drobiazgi i pospiesznie ruszyłem do domu. Na ulicach czuło się wyraźnie, że coś się szykuje, ruch był wielki i moc młodych ludzi z tobołkami, plecakami, torbami i przedziwnymi paczkami przemieszczało się tramwajami, rikszami i dorożkami.
         Kiedy zjawiłem się w domu, było koło pierwszej. Otworzyła mi matka, bardzo zdenerwowana. W moim pokoju byli już: "Lawa", "Polny" oraz Staszek "Szmatławiec", Józek Zieleziński i jeszcze jedna czy dwie osoby. Skrytka w podłodze, którą znał Staszek;. była otwarta i broń wyjęta, a z podłogi zbierano rozsypane "pestki".
         "Lawa" był podminowany i wściekły, bo alarm dotarł do niego z opóźnieniem i zostało nam mało czasu na mobilizację i przerzut na Okęcie. W dodatku musieliśmy to zrobić niosąc sami całe uzbrojenie. Nie było żadnego środka transportu. Ze stenami i bronią krótką jakoś jeszcze dało by się to zrobić bez większego problemu ale co zrobić z karabinami?
         Na razie był rozkaz, by wszystko zanieść do "Kozy" czyli .Janka Koźniewskiego, który mieszkał przy al. Niepodległości 214 i miał wielkie mieszkanie, więc tam mieliśmy mieć zbiórkę i stamtąd wyruszyć dalej, na Okęcie.
         Moi rodzice w tej rozgrzanej atmosferze, usiłowali zachować jakiś spokój, oferując kolegom herbatę lub coś do zjedzenia, ale nikt nie miał na to czasu, ani ochoty. Wszyscy byli wyraźnie zdenerwowani i niespokojni. Siostry mojej - Zosi - już nie było. Alarm dotarł do niej tuż po moim pójściu do fabryki i poleciała na punkt zborny gdzieś na Ochocie.
         "Lawa"z "Polnym" wyszli pierwsi zabierając z sobą część broni. Staszek Woźniak wziął jakąś paczkę z granatami i steny, które przytroczył zawinięte w papierze do roweru. Miał jechać przez działki. Ja, z Józkiem Zielezińskim, mieliśmy udać się w jakiś czas po nim tą samą drogą.
         Nie było wiele czasu na pożegnania z rodzicami. Szybko przebrałem się, wsadziłem do chlebaka jakąś wałówkę przyszykowaną przez mamę, bo na jedzenie obiadu nie było już czasu. Chlebak był już przedtem wypełniony "pestkami oraz filipinkami, czyli uderzeniowymi granatami produkcji angielskiej i polskimi granatami obronnymi,. tak że na oferowany termos z prawdziwą herbatą nie było już miejsca. Obiadu nie chciałem jeść, bo już nie miałem na to ani nerwów, ani czasu; poza tym pamiętałem ,jak ojciec mówił, że niedobrze ,jest iść w bój z pełnym żołądkiem, bo wtedy postrzał w brzuch ,jest trudny do wyleczenia.
         W parę lat po wojnie, już po moim powrocie do kraju, matka przypomniała mi, że kiedy się z nią żegnałem miałem powiedzieć, że po tym ataku na Okęcie, to zostanie z nas tylko marmolada i skarpetki. A kiedy spytała mnie czemu idę, miałem odpowiedzieć, że jestem żołnierzem i taki jest rozkaz. I to były ostatnie słowa z którymi zamknąłem drzwi. l na pewno tak by się z nami stało, gdyby nie los, który zrządził inaczej.

* * *


         W mieszkaniu u Janosika był już prawie cały nasz pluton i chyba tylko jedna lub dwie osoby z drugiego plutonu nazwanego przez nas oddziałem "Aleksandra". Poza tym było kilka osób których przedtem nie znałem, które do oddziału dołączyły przed samy powstaniem.
         Rozdano nam biało-czerwone opaski z napisem "A.K. - K. G. L. - 64" i przeformowano. Z czterech naszych drużyn oraz z tych od "Aleksandra" i nowo przybyłych zorganizowano dwie drużyny. Jedną objął Jurek Rencki , czyli "Sawa" lub częściej zwany "Grzyb"; a drugą chyba Baumüller.
         Mieliśmy zaraz iść na Okęcie, tylko nie bardzo wiedziano jak i którędy, bo na przejście ulicami czy też przejazd tramwajem było nas zbyt wielu, a marsz Polem Mokotowskim w biały dzień był wręcz samobójstwem. No, ale rozkaz był wyraźny, że mamy być o godzinie 17-ej, to jest o godzinie "W" gdzieś w okolicy Okęcia (gdzie dokładnie, to chyba wiedział tylko "Lawa" i to nie jestem tego pewny).
         Było koło czwartej kiedy zaczęliśmy szykować się do wymarszu, nie czekając już na przybycie tych od "Aleksandra", by Polem Mokotowskim przedostać się na Okęcie, kiedy usłyszeliśmy pierwsze strzały.
         "Lawa" wstrzymał wyjście i poszedł na dach zbadać sytuację. Okazało się, że jesteśmy zablokowani przez ogień karabinów maszynowych ze stanowisk z Heeresfahrkraftparku, kwater lotników przy Wawelskiej i dawnego szpitala Marszałka, gdzie mieścił się w czasie okupacji szpital niemiecki. Do kogo strzelano i .jakie było rozmieszczenie jednostek akowskich w naszej okolicy, nikt nie wiedział. Nic też nie można było wypatrzeć. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko czekać na wyjaśnienie się sytuacji. Taką decyzję podjął Tadeusz "Lawa".
         Czekaliśmy tak w niepewności aż do zmroku. Nastrój w oddziale był nie najlepszy. Pamiętam, że Witek Szeronos, ubrany "wyjściowo"; bo miał iść na randkę, gdyż nie wierzył w wybuch powstania, zabawiał nas kilometrowymi litaniami przekleństw, przy czym któryś z kolegów mierzył na sekundniku czas do momentu kiedy pierwszy raz się powtórzy. Inni porozkładani, gdzie kto mógł, gadali, czytali lub wałęsali się po mieszkaniu nie mogąc sobie znaleźć miejsca.
         Czujki i patrole wysyłane przez "Lawę" na penetrację terenu zawartego między ulicami Niepodległości, Filtrową, Lekarską i Wawelską nie przynosiły nic nowego. Także z dachu nie można było zorientować się w sytuacji. Wszędzie było słychać strzały, ale nie widać było ludzi, tylko świetlne pociski latające wzdłuż al. Niepodległości. Czuliśmy się trochę jak marynarze w łodzi podwodnej czekający na trafienie przez bombę głębinową.
         Kiedy się dobrze ściemniło, "Lawa" zdecydował się wyprowadzić nas z mieszkania państwa Koźniewskich. Padał deszcz, Wysunęliśmy się na ulicę Lekarską i ominąwszy teren zakładu Kocjana (znajdował się tam gdzie, mniej więcej dzisiaj stoi budynek GUS-u), przeskoczyliśmy al. Niepodległości w miejscu, gdzie dziś znajduje się stacja benzynowa i zapadliśmy wśród krzaków pomidorów, porzeczek i tego wszystkiego, co sadzono na działkach.
         Posuwaliśmy się teraz się wolno, równolegle do wykopanego, tuż przed powstaniem, rowu przeciwczołgowego, przypadając każdorazowo kiedy Niemcy oświetlali Pole Mokotowskie rakietami. Na czele oddziału szedł "Lawa" a za nim długi rząd ludzi starających się być jak najbliżej jeden drugiego, by nie zgubić się w ciemnościach. Na końcu tego ludzkiego węża szedł zastępca Tadeusza -"Polny".
         Posuwaliśmy się równolegle do ul. Wawelskiej. tak by prześlizgnąć się między stanowiskami baterii Flak 8,8 - stojącymi na Polu Mokotowskim a koszarami SS mieszczącymi się w gmachach Lasów Państwowych i Szkoły Nauk Politycznych przy ulicy Wawelskiej.
         Po drodze spotykaliśmy ukrytych na działkach ludzi. Byli przerażeni, zagubieni i pytali się nas kim jesteśmy i jaka jest sytuacja. Nie odpowiadaliśmy im ani na jedno ani na drugie pytanie. Na pierwsze, bo nie wolno nam było, a na drugie bo sami nie wiedzieliśmy jaka jest, nie tylko ogólna ale i nasza, własna sytuacja.
         Deszcz dość szybko zaczął przenikać przez nasze ubrania tym bardziej, że grube krople padające: z liści, strącane przez nas, kiedy przypadaliśmy do ziemi, by uniknąć zauważenia nas przez Niemców w świetle rakiet, zraszały nas obficie. Pierwsze smużki zimnej wody spływające mi na plecy były najobrzydliwsze. Później, w miarę jak cały przemakałem, stawało się to wszystko obojętne.
         Byliśmy gdzieś niedaleko baterii Flak stojącej na Polu Mokotowskim, kiedy oddział zatrzymał się. Z ciemności wyłonił się nagle, tuż przede mną "Koza", który nadbiegł gdzieś z przodu i powiedział: "Daj znać "Polnemu" - po wybuchu granatu - szturm!" i poleciał z powrotem do przodu. Przykazałem idącemu za mną inż. Freimarkowi, by uważał bo zaraz szturm a sam pobiegłem wzdłuż leżących podając im tę wiadomość, aż doleciałem do Janka "Polnego" i "Grzyba". Przekazawszy im wiadomość zacząłem biec na swoje miejsce. Byłem blisko niego, kiedy usłyszeliśmy wybuch.
         Biegliśmy przez jakiś czas, aż biegnący przede mną kolega zatrzymał się. Czy był to Władek Maciejczak, czy inżynier Freimark, a może ktoś z działkowiczów, który do rias się przyłączył, nie pamiętam. W każdym razie był to ktoś nowy w naszym plutonie. Okazało się, że od dłuższego czasu biegł nie widząc nikogo przed sobą, więc zatrzymał się, bo nie widział gdzie dalej biec.
         Biegnący za nami koledzy zatrzymali się przy nas. Zjawił się Janek "Polny" i "Grzyb". Parę razy zawołaliśmy nasze hasło: "Lawa" ale nikt nie odpowiedział. Byliśmy zbyt blisko stanowisk niemieckich by głośno krzyczeć. Postanowiliśmy udać się na miejsce zbiórki, które jak twierdził "Polny" miało być przy ogródkach działkowych na Rakowcu. Jednak tam nie zastaliśmy nikogo, a na wołanie: "Lawa"! "Lawa"! - nie było odzewu.
         Byliśmy w dziesięciu: ppor. Janek Zdzieniecki - "Polny", kpr. z cenz. Andrzej Trzciński, kapr. z cenz. Tolek Brinkenhoff, kpr. z cenz. Antoni Radwan, kpr. z cenz. Jurek Rencki, kpr. z cenz. Staszek Wądołowski, oraz ja - wszyscy z wKL-u i "starzy" lawiacy, oraz dwaj "nowi", których poznaliśmy w dniu alarmu - Władek Maciejczak z Powiśla i inż. Jerzy(?) Freimark. Freimarka tylko ja znałem wcześniej i przeze mnie został zwerbowany do naszego oddziału na kilka dni przed powstaniem.
         Po dość długiej i dość burzliwej naradzie, postanowiliśmy kontynuować marsz w kierunku Okęcia, skąd słychać było strzały. Zresztą strzelaninę słychać było wokoło, ale nie za blisko nas. Widzieliśmy też wylatujące w niebo rakiety oświetlające i łuny pożarów. W dali za nami, od strony Warszawy, tylko w paru miejscach też widać było łuny. Kryjąc się w cieniu ogrodzenia ogródków pracowniczych ruszyliśmy wzdłuż al. Żwirki i Wigury. Za ogródkami rozciągało się aż do Fortu Mokotowskiego pole; to samo, na którym z "Grzybem" jako pierwsi w oddziale, rozbroiliśmy Niemca.
         Odbiliśmy od szosy i posuwaliśmy się dalej szukając zasłony w licznych kopach snopów. Niedaleko fortu, który majaczył przed nami, natknęliśmy się na grupę chłopców, chyba naszych rówieśników, idących pod wodzą podchorążego uzbrojonego w pistolet kalibru 7,65. Była to jedyna broń jaką posiadał ten oddziałek, nie licząc kilku "sidolówek" (były to granaty produkcji podziemnej wyglądające jak naczynie do przechowywania płynu "Sidol" służącego do mycia naczyń). Powiedzieli nam, że są z 74 pułku piechoty i mieli brać udział w szturmie na Okęcie, ale szturm odwołano. Teraz chcieli przedostać się do Lasów Kabackich. "Polny" powiedział, by do nas dołączyli, na co chętnie przystali widząc dobrze uzbrojony oddział pod dowództwem oficera.
         Postanowiliśmy, wiedząc, że szturm na lotnisko jest odwołany przebić się za Warszawę do Lasów Kabackich lub Kampinosu. Liczyliśmy, że może "Lawa" zrobi to samo. Mieliśmy dwie możliwości: albo iść na Służewiec, albo na Raków. Wybraliśmy Raków. Przeskoczyliśmy al. Żwirki i Wigury i posuwaliśmy się w kierunku szosy Grójeckiej. Kiedy znaleźliśmy się mniej więcej w połowie drogi, na otwartym ściernisku, raptem oświetlono nas rakietami i otwarto w naszą stronę silny ogień z karabinów maszynowych znajdujących się gdzieś na prawo od nas. Przypadliśmy do ziemi, ale chłopcy z oddziału, który do nas i dołączył nie słuchając rozkazu "padnij" zaczęli podrywać się i biec przed siebie, ściągając na siebie ogień. Strzelanina przeniosła się w stronę Grójeckiej i w tamtą stronę zaczęto strzelać rakiety. Wolno, skokami, wycofaliśmy się w stronę al. Żwirki, i przeskoczywszy ją skierowaliśmy się w stronę Służewca.
         Wiedzieliśmy, że największą trudność sprawi nam przemknięcie się koło fortu. Byliśmy już niedaleko, kiedy spotkaliśmy kilku chłopaków z rozbitych oddziałów, którzy szli naprzeciw nas. Próbowali przedostać się na Mokotów i na osi naszego marszu natknęli się na liczne patrole niemieckie, które ich ostrzelały. Powiedzieliśmy im o tym, że po drugiej stronie też jest gorąco, ale oni zdecydowali się iść w kierunku Ochoty, więc rozstaliśmy się.
         Jako, że zaczynało szarzeć, stwierdziliśmy że nie możemy dłużej zostać na otwartej przestrzeni. Przeskoczyliśmy więc siatkowe ogrodzenie ogródków pracowniczych na Rakowcu i znaleźliśmy miejsce między wałami kompostu, które dawały nam osłonę. a równocześnie pozwalały obserwować przedpole w kierunku pola z kopami, alei Żwirki i fortu.
         Nocna strzelanina powoli cichła i tylko .gdzieś z daleka słychać było sporadyczne strzały, czy wybuchy. Zrobiło się widno, i deszcz przestał padać, tylko niskie deszczowe chmury sunęły nad nami grożąc nowymi opadami.
         Posililiśmy się resztkami zapasów, które wzięliśmy z domów i rozebrawszy się z mokrych ubrań natarliśmy się wódką, którą miał któryś z nas i wypiliśmy jej po łyku. Między gałęziami jabłonki stojącej w środku wałów kompostowych rozwiesiłem mój czarny ceratowy płaszcz i pod nim rozwiesiliśmy naszą garderobę i sami się schroniliśmy przed kapiącymi z liści kroplami. Liczyliśmy, że nasze ubrania wisząc może trochę przeschną, ale szybko z tego zrezygnowaliśmy. Bez nich było nam za zimno, a poza tym baliśmy się, by w razie nagłego pojawienia się Niemców, nie zostać "na golasa".
         Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze ubrać się, kiedy nadleciał nad działki Fiseler "Storch". Leciał nisko, najwidoczniej przepatrując teren. Staraliśmy ukryć się pod gałęziami jabłonki i ruchem nie zdradzić swej obecności, ale musiało to być mało skuteczne, bo w kilka minut po przelocie samolotu padł koło nas pierwszy pocisk. moździerza, a po chwili rozpoczął się ostry ostrzał naszego rejonu ogródków. Zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie wyniesiemy się z tego miejsca, to możemy zostać tu zaskoczeni przez Niemców, .jeśli wcześniej nie rozerwie nas pocisk padający w bezpośredniej bliskości naszego schronienia między wałami.
         Kiedy ostrzał osłabł na chwilę, zdecydowaliśmy się zmienić miejsce postoju. Szybko zebraliśmy swoje rzeczy i pojedynczo zaczęliśmy znikać w alejce prowadzącej w głąb ogródków działkowych. We trzech leżeliśmy wtuleni w wał: "Blady", ja i nie pamiętam już kto. Możliwe, że był to Staszek Wądołowski, a może ktoś inny. Pierwszy miał poderwać się "Blady", bo był najbliżej przerwy w wale, za którą były krzaki i ścieżka. Nie chciał jednak oderwać się od ziemi. Nie pomogły prośby, groźby; ani też próby poderwania go siłą. Wtulony w ziemię wczepił się palcami w zielska powtarzał, że nie ruszy się za Boga.
         Wszyscy już odskoczyli i tylko zostaliśmy my dwaj usiłujący zmusić go do pójścia z nami. Nie udało się. Co było robić? Zostać z nim? Były to sekundy, ale jak sobie przypominam, bardzo długie. Wreszcie zdecydowaliśmy się zostawić go i pobiec za resztą. Zabraliśmy mu pistolet, amunicję i "gammona". Na szczęście miał ze sobą dokumenty, które zabrał wbrew rozkazowi. Ale teraz, kiedy miał tu zostać jako cywil, mogły być dla niego jedynym ratunkiem. Pamiętam, że już za wałami; z krzaków, próbowaliśmy jeszcze zawołać go, namówić by szedł z nami, ale on nawet nie odpowiedział na wołanie więc pobiegliśmy tam gdzie mieliśmy się wszyscy spotkać - na drugą stronę działek.
         W dziewiątkę zebraliśmy się przy siatce, za którą rozpościerało się Pole Mokotowskie, zamienione w czasie wojny na ogródki pracownicze. Dalej; za nimi, była Warszawa, nad którą unosiły się dymy pożarów i skąd dolatywały dalekie odgłosy wystrzałów.
         Przeskoczyliśmy ogrodzenie i pełzając wśród krzaków ziemniaczanych i pomidorów,. zaczęliśmy posuwać się w tamtą stronę. Oddaliśmy się w ten sposób jakieś sto metrów od działek Rakowca, kiedy znowu nadleciał "Storch". Przeleciał bardzo nisko ale mieliśmy nadzieję, że nas nie zauważy. Seria z moździerza wyprowadziła nas z błędu. Pociski uderzały tak blisko, że ścięte odłamkami listki padały mi na głowę. Wtedy pomyślałem, że to może mój czarny ceratowy płaszcz musi być tak widoczny z wysoka. Zdjąłem go i zostawiwszy w bruździe szybko wycofałem się pod osłonę ogrodzenia działek, gdzie już schronili się koledzy.
         Stanął przed nami problem takiego ukrycia się, by móc przeczekać dzień i by nie odkrył nas samolot i nie znalazły patrole. Jedyny pomysł jaki przyszedł nam do głowy to zagrzebanie się w snopkach, które były na polu za ogródkami, w stronę Okęcia, tam gdzie w nocy spotkaliśmy pierwszych rozbitków.
         Kopce były duże, z wysokiej słomy, tak że mieściły łatwo dwóch "lokatorów", co wypróbowaliśmy przed ostateczną: decyzją o ukryciu się w nich. Sam z "Polnym" łaziłem, by sprawdzić maskowanie. Było doskonałe. Nikt, nawet przechodząc w pobliżu nie powinien był zorientować się, że są w nich ukryci ludzie.
         Mnie wypadło "zamieszkać" w jednym snopku razem z Antkiem Radwanem. Był rozkaz Janka "Polnego", że w snopku śpimy na zmianę, by nie dać się zaskoczyć i móc, w razie czego zaalarmować resztę. Już nie pamiętam jaki, ale mieliśmy umówiony sygnał, który należało dać w chwili zagrożenia. Byliśmy gotowi sprzedać się drogo i mieliśmy dosyć broni i amunicji by stoczyć sporą potyczkę. Posiadaliśmy dwa "steny", dwa karabiny i sześć pistoletów, moc amunicji nie licząc już granatów, tak obronnych jak i zaczepnych.
         Nie powiem, by przebywanie w kopie snopków było wygodne. To co dokuczało najbardziej to zimno i skurcze, które zaczęły się u mnie od lewej nogi, tej przestrzelonej, a później pojawiały się w różnych, najmniej oczekiwanych miejscach ciała i trudne były do przezwyciężenia, gdyż nasze ruchy były bardzo ograniczone. To one przerywały nasz sen, w który zapadaliśmy, broniąc się równocześnie przed nim z obawy, by nie zostać przypadkiem zbudzonym przez stojących nad nami Niemców.
         Musiało być koło południa, kiedy usłyszeliśmy zajeżdżające samochody, które zatrzymały się niedaleko naszego schronienia. Później doszły nas niewyraźne ludzkie głosy, wykrzykiwane po niemiecku komendy, szczęk metalu i ruch ludzi oraz jakiegoś sprzętu. Na wszelki wypadek, by nie dać się zaskoczyć, postanowiłem wyjąć filipinkę. Miałem je dwie i w każdą wcisnąłem, wychodząc na powstanie, po dwie laski plastiku. Głosy niemieckie jakby się zbliżyły, więc zdecydowałem się odkręcić nakrętkę, by być gotowym do natychmiastowego rzutu. Robiłem to bardzo ostrożnie, by jej nie zgubić, ale widocznie miałem zbyt zgrabiałe ręce lub zbyt mi się trzęsły ze zdenerwowania i w pewnym momencie zakrętka wypadła mi z palców i poleciała między słomę. Sytuacja była o tyle nieprzyjemna, że nie mogłem teraz wypuścić tasiemki z ciężarkiem, by nie odwinęła się i nie wpadła odbezpieczając wstrząsowego zapalnika, co groziło wybuchem przy lekkim nawet wstrząsie. Nie wiem czego się wtedy bardziej bałem - Niemców czy trzymanej w ręce "filipinki ".
         O zaistniałej sytuacji powiadomiłem szeptem Antka, którego opinia co do mojej osoby nie nadaje się do powtórzenia. Długo trwało nim zdołałem znaleźć wśród słomy zgubę i założyć ją na miejsce. W tym czasie wyjaśniła się obecność Niemców w naszej bliskości. Huki wystrzałów armatnich uświadomiły nam, że za sąsiadów mamy baterię niemieckiej artylerii polowej. Strzelali krótko i równie szybko odjechali jak przyjechali. Przez jakiś czas zastanawialiśmy się z Antkiem czy strzelali do naszych, czy za Wisłę i czy ci zza Wisły nie będą chcieli postrzelać w naszą stronę. Ale po odjeździe baterii nastał spokój, który trwał do wieczora i pozwolił nam odpoczywać przerywanym przez skurcze, lub urojenia i majakami, snem.
         Zmierzchało kiedy wygrzebaliśmy się z kopic: i rozprostowaliśmy kości. Od strony Warszawy unosiły się liczniejsze dymy pożarów i dolatywały odgłosy detonacji. Po krótkiej naradzie,. postanowiliśmy wracać do miasta, w którym najwyraźniej toczyły się walki.
         W ogródkach działkowych, wśród gęstych krzaków, przeczekaliśmy aż zrobiło się zupełnie ciemno i ruszyliśmy w stronę al. Niepodległości, zostawiając baterię "Flak" po lewej ręce a mając SGGW po prawej. Następnie skręciliśmy w lewo kierując się w stronę ul. Wawelskiej, tak że dotarliśmy do niej na wysokości gimnazjum Słowackiego. Cały czas prowadził Jurek Rencki "Sawa" vel "Grzyb" gdyż Janek Zdzienicki "Polny" nie najlepiej orientował się w topografii Pola Mokotowskiego i co tu dużo mówić, nie przejawiał instynktu dowódcy. Ja zamykałem pochód, pilnując by nikt się nie zgubił.
         Tym razem, przez cały czas marszu; nie spotkaliśmy na działkach pola Mokotowskiego ani żywego ducha. Nie było też rakiet i nie było ostrzału z broni maszynowej. Najwidoczniej Niemcy byli ,już pewni, że nie ma na Polu żadnych powstańczych oddziałów. Domy na Wawelskiej robiły wrażenie wymarłych.
         Pierwszym był Staszek Wądołowski, który zdecydował się zobaczyć co się dzieje u niego w domu. Mieszkał na Filtrowej 63. Dostał zgodę "Polnego" pod warunkiem, że zajrzy tam tylko na chwilę i dołączy do nas na Polną, gdzie wyznaczyliśmy punkt zborny w razie pogubienia się. Staszek zabrał z sobą karabin i powiedziawszy mi: "Do zobaczenia na Polnej" zginął w ciemnościach. Więcej go nie zobaczyliśmy. Później, po wojnie dowiedziałem się, że zginął bodaj tego samego dnia, zastrzelony przez Ukraińców we własnym mieszkaniu. Chwilę po nim o zajrzenie do domu poprosił inż. Freimark, który mieszkał przy ul. Wawelskiej 32. Też dostał zgodę Janka. Zginął razem ze swoimi rodzicami zamordowany w piwnicy domu, w którym mieszkał.
         Posuwając się działkami wzdłuż ul. Wawelskiej dotarliśmy do al. Niepodległości. Tu odbyliśmy krótką naradę, w wyniku której Janek "Polny" zgodził się na dalsze rozczłonkowanie oddziałku. Jurek Rencki z Tolkiem Brinkenhoffem poszli by wyjąć z magazynu, znajdujące się w domu Jurka, materiały minerskie i zobaczyć co dzieje się dziewczynami z D.K.S.-uI, które miały oczekiwać nas w mieszkaniu państwa Koźniewskich. Obaj byli dobrze uzbrojeni, "Grzyb" miał "stena" a Tolek karabin. Omówiliśmy się, że dołączą do nas na Polną. Zostaliśmy we czwórkę: Janek "Polny", Antek Radwan, Władek Maciejczak i ja. Mieliśmy jednego "stena" i trzy pistolety.
         Tuż przy al. Niepodległości natknęliśmy się na dwie postacie jakby klęczące koło latarni. W pierwszym momencie myśleliśmy, że to "Grzyb" i nawet zawołaliśmy do niego, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi. W pewnej .chwili zorientowaliśmy się, że to Niemcy. Nie wiem ilu ich tam było - dwóch, trzech. Nie odezwali się na nasze zawołanie i nie zareagowali. Przesunęliśmy się dalej od Wawelskiej i pojedynczo przeskoczyliśmy aleję Niepodległości ostrzeliwaną od czasu do czasu ogniem zaporowym cekaemów przez bunkry z Rakowieckiej i Nowowiejskiej.
         Do ulicy Polnej doszliśmy bez przeszkód i zapadliśmy na działkach tuż przy skraju ulicy, obserwując domy po przeciwnej stronie. Wyglądały jak martwe, ale czy jest tam ktoś jeszcze i czy to są nasi czy Niemcy, należało dopiero sprawdzić. Przeskoczyłem przez ulicę i zapukałem do okna stróżówki domu 52; w którym mieszkaliśmy z Jankiem. Dopiero za trzecim czy czwartym pukaniem okno uchyliło się i dozorczyni poznawszy mnie otworzyła boczne drzwi od kuchennej klatki schodowej.
         W wąskiej sieni, tuż przy drzwiach do piwnicy, leżał trup nieznanego mężczyzny, a koło niego paliła się świeczka i klęczała .jedna z lokatorek. Kiedy zobaczyła nas z bronią, przeraziła się. Poprosiliśmy, by nie mówiła nikomu, że przyszliśmy. W tym czasie dozorczyni poszła do piwnicy, by wywołać moich i Janka rodziców.
         Okazało się, że jesteśmy na terenie okupowanym przez Niemców i pozycje powstańcze są gdzieś niedaleko,. W okolicy placu Zbawiciela i ul. Lwowskiej. Z rodzicami poszliśmy na górę.
         Antka wziął do siebie Janek, a ja wziąłem Władka. Na szczęście była jeszcze bieżąca woda i mogliśmy się wykąpać. Zjedliśmy też coś gorącego i zaraz poszliśmy spać.
         Była chyba trzecia lub czwarta rano, trzeciego sierpnia. Początek trzeciego dnia powstania, który niczego dobrego nam nie wróżył. Kończył się pierwszy rozdział naszej powstańczej epopei.



Droga grupy "Polnego" 1-3 sierpnia 1944
1 - ulica Polna 52 m.14, zbiórka części kompanii przed godziną "W" 1 sierpnia 1944, miejsce powrotu grupy "Polnego" z Pola Mokotowskiego 3 sierpnia; 2 - Aleja Niepodległości 214 m. 4, miejsce koncentracji 1 sierpnia; 3 - miejsce potyczki i utraty kontaktu z grupą 9 żołnierzy; 4- spotkanie z rozbitkami z 74 pp i wiadomość o niepowodzeniu ataku na lotnisko Okęcie, noc 1/2 sierpnia; 5 - miejsce natknięcia się na ogień karabinów maszynowych; 6 - spotkanie grupy żołnierzy z rozbitych oddziałów i wiadomość o trudności przejścia na Służewiec; 7 - próba ukrycia się w ogródkach działkowych, wykrycie przez samolot i ostrzał moździerzowy, ranek 2 sierpnia; 8 - próba wyjścia na otwarty teren Pola Mokotowskiego, wykrycie przez samolot i ponowny ostrzał moździerzowy; 9 - miejsce dziennego ukrycia w snopkach 2 sierpnia; 10 - miejsce odejścia dwóch żołnierzy w rejon ulicy Filtrowej; 11 - stanowiska niemieckiej artylerii przeciwlotniczej; 12 - Fort Mokotowski.


LWOWSKA

         Ranek 3 sierpnia upewnił nas co do naszej sytuacji - byliśmy na terenie niemieckim. Co prawda, z okna łazienki naszego mieszkania, znajdującego się na szóstym piętrze, mogliśmy oglądać powiewającą na wietrze, biało-czerwoną flagę zatkniętą na szczycie "Prudentialu", ale z tego samego okna, patrząc w dół, widzieliśmy na Nowowiejskiej w dawnym gimnazjum "Przyszłość", jak kręcą się niemieccy żołnierze z obsługi mieszczącego się tam wojskowego szpitala. Natomiast nigdzie nie widać było barykad czy też innych śladów obecności powstańców.
         Z okna kuchennego można było widzieć Plac Politechniki, na którym, blisko wylotu Lwowskiej, leżał trup mężczyzny, który padł tam pierwszego dnia powstania. Z saloniku otwierała się szeroka panorama na całe Pole Mokotowskie, zamknięte z lewej budynkami SGGW i SGH a z prawej szpitalem wojskowym im. Marszałka Piłsudskiego i domami Kolonii Staszica, nad którymi sterczała wieża kościoła św. Jakuba przy placu Narutowicza. Cały ten wielki obszar sprawiał wrażenie jakby przez ostatnie trzy dni nic się nie stało i tylko dobiegające do nas z oddali sporadyczne strzały i jeden czy dwa dymy niewielkich pożarów zdradzały, że gdzieś toczą się walki.
         Staraliśmy się podjąć jakąś sensowną decyzję, ale nic nam nie przychodziło do głowy. Czuliśmy się trochę tak, jak pierwszego dnia, kiedy czekaliśmy u "Kozy" w mieszkaniu na wyjaśnienie się sytuacji. Tylko wtedy było nas wielu i walki dopiero się zaczynały a teraz było nas czterech skazanych tylko na czekanie i spekulacje co do dalszego naszego losu. Jakieś plany robiliśmy, ale zawsze kończyły się one stwierdzeniem, że właściwie jedno nam pozostaje: czekać w pełnej gotowości na jakąś zmianę sytuacji pozwalającą zorientować się jak możemy połączyć się z powstańcami. Wiedzieliśmy, że w ostateczności musimy przetrwać do nocy i ewentualnie próbować szczęścia wyrwania się poza miasto lub dotarcia do będących tuż, niedaleko, naszych oddziałów.
         Nasze rozważania przerwał chrzęst zbliżającego się czołgu. Polną, od strony placu Unii, jechał "Tygrys". Czołg wjechał na plac Politechniki i skręcił w stronę ul. Śniadeckich. Oddał kilka serii z broni maszynowej w głąb ulicy a po chwili ukazał się nam zwarty oddział niemiecki,. jak się później okazało złożony z obsady szpitala, który pod osłoną "Tygrysa" wycofał się ulicą Polną w stronę placu Unii.
         W jakiś czas później doszedł nas jakiś ruch od strony ul. 6go Sierpnia. Zobaczyliśmy, że na niektórych domach pojawiają się polskie f1agi i ludzie wychodzą z bram na ulicę, Janek wydał rozkaz wymarszu.
         Kiedy znaleźliśmy się na ulicy Śniadeckich budowano już u jej wylotu na plac Politechniki barykadę. Jakiś porucznik przy szabli, ale bez pistoletu zagadnął nas skąd jesteśmy i dowiedziawszy się, że spod Okęcia i właśnie przebiliśmy się do Śródmieścia, chciał nas sobie natychmiast podporządkować. Nie dziwota, mieliśmy nieliche uzbrojenie, Antek miał "stena" a Janek, Władek i ja mieliśmy pistolety dziewiątki, a na dodatek granaty, więc byliśmy wspaniałym wsparciem dla każdego oddziału. Janek odmówił porucznikowi wykonania rozkazu tłumacząc, że polegamy tylko rozkazom Komendy Głównej Lotnictwa, której miejsce postoju musimy odnaleźć, by się tam zameldować.
         Jak się okazało m.p. K.G.L. znajdowało się tuż obok, w pałacyku na Śniadeckich. Przyjęto nas tam bardzo ciepło; by nie rzec entuzjastycznie, częstując herbatą i jakimiś kanapkami, czy ciasteczkami, dopytując się o to, co działo się na Okęciu i jakie są losy reszty oddziału.
         Miłe towarzyskie spotkanie zostało przerwane, kiedy doszły nas odgłosy dość dalekiej, ale zbliżającej się strzelaniny, a po chwili otrzymaliśmy rozkaz obsadzenia barykady zamykającej ul. 6-go Sierpnia od strony pl. Zbawiciela. Podobno Niemcy zbliżali się od strony Alej Ujazdowskich poprzez tereny dawnego M. S. Wojsk. i Marszałkowską od placu Unii.
         "Polny" zaprowadził nas na pozycję i od razu wrócił do dowództwa po dalsze rozkazy. Barykada była bardzo "amatorska", zbudowano ją z jakiegoś rozbitego wozu konnego, szaf, desek i innych rupieci tak, że zasłaniała widok, ale nie mogła stanowić ochrony przed pociskami. Zajęliśmy pozycje po jej prawej i lewej stronie, tuż przy budynkach tam gdzie były zrobione przejścia przy murach domów.
         Strzelanina na przedpolu stawała się coraz bliższa i gwałtowniejsza, akcentowana wybuchami granatów i strzałami z armaty. Później dołączył do tego grzechot kaemów i warkot czołgów, a wzdłuż ulicy 6-go Sierpnia zaczęły przelatywać pociski, dając o sobie znać charakterystycznym świstem i uderzeniami w barykadę.Nadbiegający z przedpola mężczyzna bez opaski i bez broni powiadomił nas, że Niemcy są już niedaleko i pędzą przed sobą jako osłonę kobiety i dzieci.
         W perspektywie ulicy 6-go Sierpnia, za placem Zbawiciela pojawił się gęstniejący kurz i dym. Przez barykadę zaczęły przelatywać świetlne pociski z karabinu maszynowego, dając dowód słuszności naszego braku do niej zaufania. Nagle zza narożnika domu przy placu Zbawiciela pojawiły się ludzkie sylwetki. Biegły przy samej ścianie z rękoma ni to podniesionymi do góry, ni to osłaniającymi głowy przed czymś, co miało na nie spaść. Pierwszą osobą, która dopadła do obsadzonego przeze mnie przejścia między domem a barykadą była kobieta; za nią druga, niosąca na ręku dziecko czy tobołek. Ludzie stojący w bramie szybko je porwali i wciągnęli do środka, bo gdyby nie to, biegłyby dalej. Takich osób, które dobiegły do "naszej" bramy było kilka, a może kilkanaście. Wśród nich było niewielu mężczyzn. Strzały na przedpolu gęstniały i gęstniał kurz czy dym widziany w perspektywie ulicy za placem Zbawiciela.
         W napięciu czekaliśmy na pojawienie się Niemców, nie bardzo wiedząc czy są tu gdzieś obok jakieś inne nasze oddziały. Liczyliśmy w duchu, że w razie czego zjawią się jeszcze inni obrońcy tej barykady i zjawi się "Polny" Po jakimś czasie strzelanina zelżała, a następnie zaczęła oddalać się. Niemcy najwyraźniej wycofali się.
         Życie w bramie i na ulicy zaczęło wracać do normalności. Ludzie, którzy uciekli ze swoich domów przed Niemcami, zaczęli wracać. Inni, których strzelanina zatrzymała na przedpolu pojawiali się koło nas przynosząc różne, nieraz sprzeczne ze sobą wieści.
         Chyba po godzinie sterczenia na tej dziwnej barykadzie stwierdziliśmy, że nic tu po nas, więc samowolnie wróciliśmy do pałacyku, gdzie miała kwaterę KGL i tu zastaliśmy Janka "Polnego" popijającego herbatkę i zajadającego ciasteczka w towarzystwie pań, "Polny" ucieszył się bardzo z naszego powrotu bo właśnie miano nas zawiadomić, że mamy rozkaz zameldowania się w zgrupowaniu "Golskiego", dokąd jesteśmy odkomenderowani z zastrzeżeniem, że ciągle pozostajemy oddziałem osłonowym KGL-u i mamy obsadzić barykadę na Lwowskiej 1, która osłaniała kwaterę KGL od strony Politechniki.
         W sztabie "Golskiego", mieszczącym się w gmachu Wydziału Architektury P.W. przy ul. Koszykowej 55 z miejsca zaczęły się problemy, gdyż uważano że mamy za dużo broni i powinniśmy się nią "podzielić" ze słabiej uzbrojonymi jednostkami. Jako, że nikt z nas nie chciał oddać tego co miał, były nawet propozycje by nas "rozparcelować" po innych drużynach. Na szczęście Janek "Polny" twardo się postawił i powołując na to, że jesteśmy oddziałem osłonowym Komendy Głównej Lotnictwa i tylko ona może zdecydować o posiadanej przez nas broni i przynależności organizacyjnej żołnierzy oddziału, odrzucił wszelkie propozycje. Jakiś czas trwały dyskusje miedzy "Golskim" a KGL-em, wreszcie przydzielono nam kwaterę w domu przy ul. Lwowskiej 1 i barykadę blokującą ul. Lwowską i flankującą wejście w ulicę Śniadeckich, z tym że w nocy jeden z nas uzbrojony w "stena" miał pełnić służbę na barykadzie zbudowanej w przejściu pomiędzy domami Polna 50 i 52. Wobec takiej sytuacji "sten" stał się bronią maszynową oddziału i pełniący służbę był od tej chwili w nią uzbrojony.
         Na Lwowskiej zostali włączeni do naszego oddziałku dwaj nowi ludzie. Jeden z nich, znajomek Janka "Polnego" zwany, nie wiem dlaczego "Ludwikiem marynarzem" (Ludwik Misiurewicz), który w pierwszym dniu powstania "oberwał" odłamkiem granatu w twarz i teraz paradował z zabandażowaną głową. Drugi był chłopakiem może o dwa, trzy lata od nas młodszym, którego imienia ani nazwiska nie pamiętam, też znajomy Janka z cywila.



żołnierze KGL-64 na barykadzie na Lwowskiej, z prawej Marek Tadeusz Nowakowski "Abba"

         Z chwilą objęcia w posiadanie barykady Lwowska 1 przystąpiliśmy do jej rozbudowy, mając przed oczyma skuteczność tej, której kazano nam bronić na 6-go Sierpnia. Dowództwo dało nam do pomocy oddział roboczy, a i mieszkańcy domów przy ul. Lwowskiej chętnie brali się do pracy.
         Pierwszej nocy moja zmiana na barykadzie Polna 50-52 wypadała po północy. Barykada była zbudowana fachowo (jej budową kierował mój ojciec - oficer saper jeszcze z Legionów) z płyt chodnikowych i worków z piaskiem. Leżało się na niej mając przed sobą przedpiersie workowe chroniące od odłamków i rykoszetów. Jednak pozycja leżąca była w nocy bardzo rozleniwiająca i zachęcała do drzemki.
         Musiało to być koło czwartej nad ranem, kiedy zmorzył mnie sen. Nagle zostałem obudzony przez d-cę barykady z rozkazem natychmiastowego otwarcia ognia, gdyż według niego w krzakach przed nami byli Niemcy. Szczęśliwie nie puściłem od razu serii na oślep, tylko zacząłem wypatrywać w ciemnościach celu i równocześnie nasłuchiwać. I wtedy usłyszałem dochodzące z kartofliska po drugiej stronie ulicy ciche zawołanie: "Lawa, Lawa!"
         Byli to nasi: Jurek Rencki :Sawa" oraz Tolek Brinkehoff. Przyprowadzili ze sobą D.K.S. czyli nasze sanitariuszki jak i część oddziału "Odwet II", który w momencie wybuchu powstania znalazł się na Kolonii Staszica. Towarzyszyła im spora grupa cywilów.
         Z przybyciem Jurka i Tolka stan osobowy oddziału "Lotników" lub "Polnego" jak nas nazywano powiększył się do ośmiu żołnierzy i czterech sanitariuszek, a uzbrojenie wzbogaciło się o jeszcze jednego "stena" i karabin typu Manlicher, nie mówiąc już o granatach i amunicji. Takie uzbrojenie dla ośmiu ludzi było w Śródmieściu czymś niesłychany, toteż znów zaczęły się podchody by nam coś odebrać. Ale na szczęście nasza lotnicza komenda nie chciała nawet słyszeć o tym, gdyż jak twierdziła osłanialiśmy od strony nieprzyjaciela kwaterę KGL-u i musieliśmy być odpowiednio do tego zadania uzbrojeni.
         Po przybyciu Jurek Rencki złożył meldunek, że ci żołnierze "Odwetu", którzy nie zdążyli tej nocy zabrać się z nim na wymarsz do Śródmieścia mają czekać w następną noc na łącznika, który przyjdzie po nich. Było też sporo cywilów gotowych opuścić Kolonię Staszica, by schronić się przed szalejącymi coraz bardziej Ukraińcami i Kałmukami. W tej sytuacji otrzymaliśmy zgodę, by następnej nocy wysłać patrol, który miał przyprowadzić tych wszystkich ludzi. Poszliśmy we dwóch: Jurek i ja.
         Noc była stosunkowo jasna, gdyż łuny pożarów rozświetlały niebo. Na osi między Rakowiecką a placem Politechniki mieliśmy pierwszy ostrzał zaporowy. Pociski leciały jednak dość rzadko i widać je lub słychać było tylko od czasu do czasu. Później, bliżej Wawelskiej było spokojnie. Zostałem koło zakładów Kocjana (tam gdzie dzisiaj znajduje się GUS) by obserwować, czy od strony Rakowieckiej i koszar SS lub dawnego szpitala Marszałka, stale jeszcze zajętego przez Niemców, nie nadciąga jakieś niebezpieczeństw, a Jurek skoczył między budynki osiedla zbierać ludzi.
         Chyba po dobrej godzinie, lub nawet później, zjawił się Jerzy a za nim ogromna masa ludzi. Niektórzy mieli ze sobą wielkie pakunki, inni tylko małe zawiniątka czy walizki. Ruszyliśmy wolno, starając się z daleka ominąć szpital Piłsudskiego, skąd groziło nam największe niebezpieczeństwo. Baliśmy się, by nas stamtąd nie zobaczono lub usłyszano, bo i tak duża kolumna idąca przez kartofliska, krzaki pomidorów i inne chaszcze była dość głośna. Szczęśliwie nic się nie wydarzyło i bez kłopotów dotarliśmy do barykady na Polnej 50-52.
         Zwiększony stan osobowy naszego oddziałku jak i posiadanie dwóch stenów spowodowało, że dodano nam służbę dzienną na barykadzie na Polnej i od tamtej pory jeden z nas musiał tam stale przebywać. Szczęśliwie na naszym odcinku panował spokój i życie płynęło na zmianach posterunków, czyszczeniu broni i odwiedzaniu znajomych znajdujących się w pobliżu, nie mówiąc o rozbudowie umocnień. Naszą barykadę na Lwowskiej wzbogaciliśmy w bunkier, ścianę tylną chroniącą od odłamków i upozorowaliśmy miny przeciwczołgowe na przedpolu.
         Gdzieś pod koniec pierwszego tygodnia został do nas przydzielony plutonowy podchorąży Edmund Woda. Był to kuzyn, czy jakiś pociot gospodyni, u której mieszkaliśmy. Jego przeszłość była dla mnie, i nie tylko dla mnie, trochę zagadkowa. Podejrzewaliśmy, że był to Poznaniak, dezerter z Wehrmachtu.
         11 sierpnia koło południa, kiedy miałem służbę na barykadzie na Polnej 50-52, rozległy się na placu Politechniki gwałtowne strzały i zobaczyłem skręcający w Polną i gwałtownie hamujący samochód, z którego wyskoczyło czterech niemieckich żołnierzy, którzy ukryli się w schronie przeciwlotniczym znajdującym się po drugiej stronie ulicy, przy ogródkach działkowych.
         Pobiegłem na gruzy domu zalegające na rogu ulic Polnej i 6-go Sierpnia naprzeciwko schronu. Kiedy na nie wbiegłem, już byli na nich żołnierze "Golskiego". Jeden z nich podskoczył do stojącego na jezdni samochodu i zaczął buszować przy nim, dopingowany krzykiem kolegów. Raptem skulił się i upadł. Musiał go trafić strzelający wzdłuż ulicy Polnej niemiecki karabin maszynowy lub też snajper ze szpitala Marszałka. Szybko przeciągnięto go z powrotem w gruzy i odniesiono do tyłu. Niemców ukrytych w schronie nie było widać i tylko szpital i dalekie stanowiska koło placu Unii kryły ich dość silnym ogniem.
         W trakcie jak się to wszystko działo znalazł się przy mnie "Grzyb", który miał służbę na barykadzie na ulicy Lwowskiej. Przeskoczyliśmy przez Polną i przypadliśmy przy wyjściu ze schronu tego dalszego od placu, do którego widziałem wskakujących Niemców. Równocześnie kilku innych powstańców przeskoczyło ulicę bliżej placu i wrzucili granaty w wejście od swojej strony a następnie wrzucili granat przez wentylator. Zawołałem po niemiecku, by siedzący w schronie poddali się i wyszli bez broni z rękoma do góry. Przez chwilę nie dawali żadnej odpowiedzi i dopiero po drugim granacie wrzuconym przez wentylator, ktoś z wnętrza zawołał by nie strzelać, bo wychodzą.
         Pierwszy, który wyszedł miał na pasie kaburę z "parabelką". Zbiegłem schodkami w dół do samych drzwi schronu, odpiąłem mu pas wraz z bronią i założyłem na siebie a jemu kazałem iść na górę.
         Następny, który wyszedł był bez pasa i bez broni, więc szybko posłałem go na górę. Trzeci Niemiec, który opuścił schron podtrzymywał rannego kolegę. Oparł go o ścianę i sam szybko pobiegł na górę. Chciałem podejść do rannego, kiedy na wierzchu schronu, tuż nad wejściem, stanął jeden z powstańców i spuściwszy prawie pionowo w dół rękę z pistoletem, strzelił rannemu prosto w ciemię. Był to ohydny mord, który nastąpił tak nagle i niespodziewanie, że nie zdążyłem nawet krzyknąć, by tego nie robił. Później koledzy tego zabójcy tłumaczyli go, że dzień wcześniej stracił brata. Ale tą scenę pamiętam do dzisiaj wyraźnie niż wiele innych.
         Później okazało się, że w trakcie kiedy Niemcy wychodzili ze schronu, tam na górze nikt nie zajął się tym by ich pilnować i jeden z nich uciekł w stronę szpitala goniony, poniewczasie, naszymi niecelnymi strzałami. Był natomiast ktoś, kto liczył ile powinno być zdobycznej broni i zabrakło mu jednego pistoletu. Szukali wszędzie ale nikomu nie przyszło do głowy, że mam na sobie pas z kaburą, choć w ręce trzymam stena. Wszyscy byli przyzwyczajeni, że "lotnicy" byli obwieszeni bronią. Ten pistolet wzbogacił arsenał naszego oddziału w imię zasady, że od przybytku głowa nie boli.
         Już nie pamiętam czy jeszcze tego samego dnia, czy w dzień lub dwa po tym zdarzeniu oddział nasz otrzymał rozkaz opuszczenia zajmowanej pozycji i zameldowania się w kompanii lotniczej kpt. "Jura" Jerzego Marcinkowskiego - zajmującej odcinek między Hożą, Emilii Plater i Wspólną.



Oddział KGL-64 "Lawy" przed opuszczeniem barykady na Lwowskiej 1, czwarty od prawej Tadeusz Marek Nowakowski "Abba"


WSPÓLNA - KOMPANIA LOTNICZA "JURA"

         Zaraz po akcji na samochód, czyli 12 lub najdalej 14 sierpnia, rozkazem KGL-u zostaliśmy przeniesieni ze zgrupowania "Golskiego" do kompanii lotniczej kpt. "Jura", czyli inż. Jerzego Marcinkowskiego, będącej w zgrupowaniu "Zaremba-Piorun".
         Zameldowaliśmy się w dowództwie kompanii mieszczącym się w budynku przy ul. Hożej 62 i dostaliśmy rozkaz odsadzenia domu Wspólna 61, który znajdował się na linii frontu, gdyż przeciwna strona ulicy była w zasadzie obsadzona przez Niemców. Piszę "w zasadzie" gdyż Niemcy pojawiali się tam w dzień, a nocą wycofywali się do gmachu telefonów przy ul. Barbary. Nasze lewe skrzydło stanowił pluton por. "Robra" czyli por. Mariana Hrynkiewicza-Moczulskiego, a prawe pluton "Skobika" czyli pchor. Kuźmińskiego z tym, że dom pod numerem 59 nie był osadzony.
         Na nowym miejscu, czyli w domu przy ul. Wspólnej 61 zajęliśmy mieszkanie frontowe na pierwszym piętrze z tym, że okna naszych pokoi wychodziły na podwórze. Z naszej kwatery mogliśmy błyskawicznie dostać się na stanowiska ogniowe znajdujące się w oknach wychodzących na ulicę Wspólną. Jedyny stały posterunek, który wystawialiśmy był właśnie w jednym z tych okien, za barykadą z worków. Drugi, na balkonie powstał później, gdzie zbudowano coś w rodzaju bunkra.
         Jako oddział dobrze uzbrojony - mieliśmy dwa steny, pięć pistoletów 9 mm, jeden karabin i sporo amunicji, granatów i sprzętu minerskiego - mieliśmy obowiązek wspierania, głównie bronią maszynową, sąsiednich plutonów, a przede wszystkim pluton "Robura".
         W kompanii był też oddziałek, chyba drużyna, a może i pluton AL, który zajmował jeden z domów na ul. Wspólnej tuż przy ul. Emilii Plater. Na ile był "samodzielny" tego nie pamiętam, ale i tam chodziliśmy czasami ze wsparciem ogniowym.
         Zaraz po przybyciu zostaliśmy "wzmocnieni" trzema młodymi żołnierzami: Jurkiem Łuczyńskim, Romkiem Horbaczewskim i Wojtkiem (nazwiska nie pamiętam). W konspiracji byli w zupełnie innych oddziałach i do "Jura" dostali się przypadkiem. Do naszego przybycia pętali się przy dowództwie kompanii, więc dano nam ich jako "wsparcie osobowe". Byli łącznikami a później pełnili służbę na posterunkach wewnętrznych. Janek "Polny" nie zgadzał się na użycie ich w pierwszej linii, gdyż nie mieli nawet siedemnastu lat. W kompanii "Jura" otrzymaliśmy obiegowa nazwę "pluton Polnego".
         Tuż po przybyciu na Wspólną powiadomiono nas, że ma do nas dołączyć drużyna "Aleksandra", która nie stawiła się 1-go sierpnia w wyznaczonym punkcie zbornym w sklepie Zdzienieckich w domu Lwowska 2 i walczyła na Powiślu. Z "Aleksandrem" czy bez, byliśmy pewnego rodzaju ewenementem organizacyjnym, bo mając zgodnie z przedwojennym regulaminem piechoty, skład sekcji, nazywaliśmy się plutonem. Działo się tak dlatego, że byliśmy ciągle oddziałem odkomenderowanym z KGL-u i naszym "wodzem" był oficer. Właściwie to u nas nigdy nie przyjęło się, że jesteśmy od "Jura". Byliśmy od "Lawy", no z plutonu "Polnego" w kompanii "Jura". Janek "Polny" rozumiał ten nasz sentyment do Tadeusza i nie miał do nas o to pretensji. W naszym odczuciu byliśmy u "Jura" ale tylko chwilowo.
         Skład oddziału w pierwszych dniach na Wspólnej wyglądał następująco: ppor. Jan Zdzieniecki ps. "Polny"; plut. pchor. Edmund (?) Woda ps. "Artur"; (?), pięciu kaprali z cenzusem - Olaf Brinkenhoff ps. "Sas" (?); Władek Maciejczak ps. (?); Antek Radwan ps. "Kobra", Jurek Rencki ps. "Sawa" oraz Marek Tadeusz Nowakowski ps. "Abba"; dalej byli szeregowcy - Ludwik Misiurewicz ps. Julek Marynarz" (?), młodzik co doszedł do nas na Lwowskiej no i taki sympatyczny chłopak, który był na tyle bezbarwny, że nie pamiętam nawet jego imienia, oraz trzech nowych młodych chłopaków przydzielonych przez "Jura". Razem było nas trzynastu i pięć naszych sanitariuszek-łączniczek, czyli Zosia Biernacka, Kaja Bohomolec, Maryna Krzystkiewicz, Krystyna Niedzielska i Hanka Witkowska.
         Kwatera, którą sobie wybraliśmy była wygodna i zorganizowaliśmy ją bardzo przytulnie, więc nie było na co narzekać. Dziewczyny miały jeden niewielki pokój, my spaliśmy w dużym "stołowym", gdzie znajdował się nasz magazyn broni, spiżarnia i stół, przy którym jedliśmy posiłki przygotowywane przez koleżanki. "Polny" zarządził, że broń ma być stale na kwaterze, na stole i brał ją tylko ten kto szedł na służbę i to taką która była na niej przewidziana. Chodziło głównie o steny i karabin służące jako broń wsparcia dla sąsiednich plutonów. Poza tym był zakaz chodzenia na przepustki z bronią.
         Dzisiaj już trudno mi jest uprzytomnić sobie, czy pierwszy aliancki zrzut nastąpił ostatniej nocy naszej bytności na Lwowskiej, czy też już na Wspólnej. Wiem jedno - tę noc przespałem i miałem żal do kolegów, że mnie nie obudzono.
         Pierwszy chrzest bojowy na nowych pozycjach nastąpił w dzień lub dwa po przybyciu na Wspólną. Niemcy rozpoczęli atak na pozycje "Robra" i zostaliśmy tam skierowani jako wsparcie ogniowe. Główne uderzenie szło od kościoła Piotra i Pawła, gdzie Niemcy starali się wysadzić ogrodzenie przykościelnego ogrodu, by móc łatwiej uderzyć na pozycje por. "Robura". W tym czasie na całej linii ulicy Wspólnej prowadzono silny ostrzał naszych stanowisk, co sprawiało wrażenie że szykuje się frontalny atak.
         Domy z numerami 65 i 67 znajdujące się naprzeciw kościoła bronione przez pluton por. "Robra" mieliśmy wspierać bronią maszynową i był tam wysłany dla wsparcia Jurek Rencki "Sawa" z karabinem. Poczynał sobie dzielnie tak, że udało mu się ustrzelić z karabinu Niemca i ranić następnego.
         Antek Radwan i ja, "Abba", byliśmy w domu pod numerem 63, naprzeciwko którego znajdowały się domy, z których prowadzono ostry ostrzał naszych pozycji. Jak to się stało, że znaleźliśmy się razem w jednym pokoju nie bardzo dobrze pamiętam ale chyba zostałem tam wezwany bo miał to być dobry punkt do ostrzału.
         Jakiś Niemiec strzelał z okien naprzeciwko i trzeba go było koniecznie zlikwidować. Usiłowałem mu odpowiedzieć ze stena ale nie wiedziałem czy okno, do którego strzelałem to to, gdzie on się znajdował. Była to taka zabawa w kotka i myszkę - kto kogo pierwszy zobaczy.
         W końcu znalazłem się w pokoju, z którego miał być dobry ostrzał na tego szkopa. Delikatnie podsunąłem się do okna. Antek stał po przeciwnej jego stronie, trochę cofnięty w głąb pokoju, tuż koło drzwi. Plutonowy Michał Bujalski od "Robra", który był już przedtem w tym pokoju, a może zjawił się tam razem ze mną, chciał przerzucić granat przez ulicę do pokoju, z którego strzelano do nas. W realizacji tego pomysłu przeszkadzało mu przymknięte skrzydło okienne. Podczołgał się więc pod okno i wolno zaczął je otwierać.
         W tym momencie coś wpadło do pokoju i natychmiast wybuchło. Efekt był potworny. Huk, nic nie widać, pył z gruzu wdziera się w oczy, w płuca, a spadające kawałki tynku biją po głowie i barkach. Wyskoczyłem z pokoju kaszląc, plując i przecierając oczy. Z ulgą stwierdziłem, że nic mi nie jest. Nic też nie stało się Antkowi i Bujalskiemu. Impet wybuchu granatu, prawdopodobnie z garłacza, poszedł w sufit i ścianę w głębi pokoju. To nas uratowało. Byliśmy wszyscy lekko ogłuszeni i do Antka trzeba było bardzo głośno mówić przez kilka ładnych parę następnych godzin, bo prawie zupełnie ogłuchł, a mnie męczyły mdłości i czułem się lekko otumaniony.
         Nie było jednak czasu na zajmowanie się sobą, bo trzeba było odgryzać się Niemcom, by mieli świadomość, że jesteśmy i odpowiadamy ogniem na ogień. Teraz jednak delikatnie podchodziłem do okien i jeśli naprzeciwko coś wydawało mi się, w którymś z okien po tamtej stronie podejrzane, oddawałem w tamtą stronę krótką serię i szybko dawałem drapaka do innego pokoju.
         Ktoś od nas zaczął rzucać przez ulicę butelki zapalające. Rzucał z drugiego lub trzeciego piętra i po kilku nieudanych próbach trafił w okno na pierwszym piętrze. Ogień szybko objął firanki ale jakiś człowiek w czarnym mundurze zaczął je gasić. Oddałem do niego serię ale nie trafiłem. Ktoś odciągnął mnie i powiedział by nie strzelać bo to Polak kolejarz - jeden z mieszkańców tamtych domów. No cóż, byłem w szoku i wszystko co się ruszało po tamtej stronie ulicy było dla mnie celem do zwalczania.
         Wróciłem na kwaterę, gdzie Jurek Rencki opowiadał o tym jak to z karabinu trafił jednego a następnie drugiego Niemca i jak Niemcy zrezygnowali z działań, a tam gdzie padł zabity został karabin, którego Niemcy nie zabrali z ciałem kolegi. Ten leżący karabin nie dawał "Grzybowi" spokoju i postanowił wyprawić się nocą po niego. Za zgodą "Jura" wyprawił się na drugą stronę ulicy i przyniósł nowiutkiego mauzera. Mieliśmy teraz dwa karabiny w oddziale a Jurek stał się znany w kompanii jako doskonały i odważny strzelec.
         Chyba tego właśnie dnia zginął jeden z żołnierzy od "Jura", którego śmierć zrobiła na mnie duże wrażenie. Był to podchorąży, który chciał rzucić butelkę zapalającą przez ulicę do domu skąd strzelali Niemcy. Nie wiadomo czemu, może na skutek trafienia pociskiem butelka w momencie gdy brał zamach, eksplodowała mu nad głową i płonąca benzyna oblała go. Doznał rozległych, poważnych oparzeń i w strasznych męczarniach zmarł po kilku dniach. Było to duże wesołe chłopisko. Dziewczyny bardzo przeżyły tą jego śmierć bo bardzo go polubiły, zresztą my też, bo dał się lubić.
         W tym czasie nastąpiły kolejne zrzuty alianckie. Jeden lub dwa z nich obserwowałem z dachu naszego domu na Wspólnej. Było to wspaniałe i straszne widowisko, które zapierało dech i mroziło krew w żyłach. Pamiętam sunący po rozjaśnionym łunami niebie wielki cień czteromotorowego samolotu, wypluwający z rur wydechowych silników niebieskawo-żółte płomienie i oplatające go smugi pocisków z "Flaków" dwudziestek i kaemów, ryk jego motorów i jazgot niemieckiej broni maszynowej. Te naloty wlały w nas pewną nadzieję, że przyjdzie jakaś pomoc i Niemcy odejdą, że jakoś to powstanie zakończy się naszym zwycięstwem, a w każdym razie wyzwoleniem Warszawy. Nadzieja ta tliła się w nas przez jakiś czas, rozpływając się z czasem i przeradzając w beznadziejne trwanie.
         W kilka dni po naszym przybyciu na Wspólną dołączył do nas sierżant Barański ps. "Aleksander", który nie zdołał pierwszego sierpnia dotrzeć na czas na punkt alarmowy na ul. Lwowskiej, gdyż został zatrzymany przez zaczynające się przedwcześnie walki na Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie. Wtedy wrócił z częścią swych ludzi na Powiśle i brał udział w walkach o elektrownię. Zginął tam jeden z jego żołnierzy a kilku odniosło rany.
         Koledzy od "Aleksandra", jak ich nazywaliśmy, mieli dość dobre uzbrojenie i chyba każdy miał pistolet i po parę granatów. Co ważniejsze byli to ludzie koleżeńscy i bardzo bitni. Obsadzili dom Wspólna 59. Z "Aleksandrem" zjawili się: Tadeusz Lenarciński; Jurek Kamiński; Jędral z Jabłonny; Mundek oraz paru innych, których nazwisk, imion i pseudonimów nie pamiętam. Poza tym była z nimi żona Barańskiego, która gotowała dla ich drużyny i dwie łączniczki, których imion i pseudonimów też nie pamiętam. Później doszedł jeszcze do nich Tadeusz Suski, który 1-go sierpnia przedarł się przez Krakowskie Przedmieście i dotarł do ul. Hożej, gdzie został wcielony do oddziału w którym dzielnie walczył na Politechnice i tam został ranny.
         Niemcy po nieudanym ataku prowadzonym od strony kościoła nie zrezygnowali ze sforsowania naszego odcinka i po kilku dniach rozpoczęli silne ostrzeliwanie naszych stanowisk ogniem z moździerzy. W tym czasie myśmy intensywnie umacniali nasze pozycje m.in. zastawiając bramę na Wspólnej 61 różnymi skrzyniami i szafami wypełnionymi ziemią, którą wydobywano ze środka podwórza. Na 1-szym piętrze w domu "Aleksandra" wzmocniono na balkonie "bunkier" zbudowany z worków z piaskiem, z którego był doskonały ostrzał w stronę ul. Emilii Plater. Natomiast na podwórzu Wspólnej 63 czy też Hożej 64, tego dokładnie nie pamiętam, kopano studnie.
         Ostrzał z moździerzy był szczególnie niebezpieczny dla tych, którzy pracowali przy kopaniu studni lub dobywaniu ziemi do barykadowania bram domów przy Wspólnej. Tak stało się na podwórku domu, bodajże Wspólna 59, gdzie sporo ludzi było zajętych kopaniem studni. Po uderzeniu jednego pocisku z moździerza 80 mm nastąpiła straszliwa jatka, którą można było tylko porównać z ta jaką spowodowało trafienie bomby lotniczej w dom na Hożej 64 (?) co miało miejsce dużo później. Tak więc unikano, jeśli to było możliwe, chodzenia tam gdzie można było spodziewać się spadających pocisków moździerzowych.
         Nasz cały odcinek miał zapewnioną doskonałą komunikację wewnętrzną przez przebicie przejść między poszczególnymi budynkami, tak że łatwo było przechodzić z domu do domu. Otwory były zrobione na wysokości pierwszego piętra, co pozwalało w wypadku wtargnięcia Niemców do budynku ściągać wsparcie do zagrożonego domu. Później gdy spalono front domów na Wspólnej przebito przejścia w piwnicach.
         Po każdorazowym ostrzale moździerzowym znajdowano na terenie kompanii niewypały. Nie pamiętam czyj to był pomysł, by wykorzystać je dla uzyskania materiału wybuchowego. W każdym razie, by tego dokonać trzeba było je rozbroić. Rozbrojenia podjęliśmy się we dwóch - Sawa czyli Jurek Rencki i ja.
         Dla tej operacji wybraliśmy piwnicę, w której znaleźliśmy stół z imadłem oraz gdzieś wyszukaliśmy narzędzia mogące by przydatne przy odkręcaniu zapalnika. Nie powiem, że bez emocji przystąpiliśmy do pracy. Lotki pocisku wkręciliśmy w imadło, co jednak nie zapewniało jego stabilności i musiałem trzymać go oburącz by się nie chybotał a Jurek przy pomocy wykombinowanego przez nas narzędzia o długiej dźwigni zaczął odkręcać zapalnik. Robiliśmy to z wielkim strachem i bardzo ostrożnie. Jak dziś pamiętam odsuwaliśmy się jak najdalej od obiektu manipulacji, jakby to mogło coś pomóc w wypadki eksplozji.
         Najgorsze dla mnie było to, że trzymając oburącz pocisk, który mimo moich wysiłków ciągle trochę chwiał się w imadle, musiałem być bardzo blisko niego, by utrzymać go w pozycji pionowej. Nie wiem czy myślałem wtedy, że gdyby nastąpił wybuch, to ani Jurek ani ja nie mieliśmy żadnej szansy wyjść z tego cało. Ale nawet jeśli mieliśmy świadomość niebezpieczeństwa, to chęć rozbrojenia pocisku była w nas silniejsza od ogarniającego nas strachu. W każdym razie przekonanie o tym, że ta operacja musi się udać było silniejsze od wszystkiego tego co mówiło, że jesteśmy szaleńcami.
         Szczęśliwie dla nas nic nie wybuchło i znaleźliśmy się w posiadaniu czerepu pocisku, w którym znajdował się materiał wybuchowy w postaci bardzo twardej masy. Żeby ją wydobyć należałoby podgrzać pocisk by wypłynęła lub wykuwać młotem. Nie było to ani łatwe ani bezpieczne. I wtedy zrodził się pomysł, by wykorzystać nasze angielskie filipinki - czyli granaty uderzeniowe.
         Na uzyskany czerep pocisku moździerzowego nałożyliśmy "spódniczkę" angielskiej filipinki, w którą wcisnęliśmy jeszcze dla zwiększenia siły wybuchu laskę plastiku. W ten sposób powstały dwa granaty, które postanowiliśmy nazwać "X-1" i na każdym z nich wymalowaliśmy białą farbą olejną symbol "X-1".
         Następne rozbrojone pociski moździerzowe przerabiane na granaty X-1, a było ich jeszcze dwa lub trzy, miały już zapalniki prostsze składające się z lontu, w którym była umieszczona główka zapałki, by go łatwo i szybko można było zapalić - spłonki, korka szedytowego no i "obudowy" z plastiku. To wszystko było, już nie pamiętam jak, przymocowane do czerepu pocisku moździerzowego. Dalsze "modele" naszych granatów X-1 miały mieć zmodyfikowane zapalniki w zależności od materiałów pirotechnicznych jakimi dysponowaliśmy.
         W jakiś czas po wyprodukowaniu naszych X-1 Niemcy przypuścili atak przy pomocy "Goliatów". Zaczęło się od alarmu, że atakują nas czołgi. Nim zdołaliśmy znaleźć się na stanowiskach eksplodował pierwszy goliat. Od tego wybuchu zerwał się balkon z bunkrem, ale chłopakowi od "Aleksandra", który tam był, nic się szczęśliwie nie stało, tylko był trochę otumaniony. Nie bardzo wiem co się działo na froncie, gdyż moje zadanie polegało na zajęciu stanowiska w głębi bramy, tak by mieć ją pod ostrzałem stena a także klatkę schodową prowadzącą na gruzy i do piwnicy.
         Do niszczenia kolejnych "goliatów", które szykowały się do ataku i wysadzenia zabarykadowanych bram domów po naszej stronie przystąpił Olek Dydyński zwany "Inżynierem". Zrobił to przy pomocy naszych X-1 i w rezultacie to one rzucane przez Olka z okna pierwszego czy drugiego piętra uratowały nas przed tymi jeżdżącymi minami. Drugi wypuszczony przez Niemców "Goliat" wyjeżdżając z bramy naprzeciwko został trafiony bezpośrednio granatem X-1 i eksplodował na środku ulicy. Trzeci na skutek wybuchu granatu "X-1" został uszkodzony i zawrócił wjeżdżając z powrotem do bramy skąd go wypuszczono i tam detonował. Musiał przy tym zrobić sporą jatkę szykującym się do szturmu Niemcom, gdyż atak na nasze pozycje został przerwany. To nasze zwycięstwo uspokoiło na jakiś czas Niemców ale ciągle nękali nas ostrzałem z moździerzy, tak że mieliśmy jeszcze ze dwa lub trzy dodatkowe rozbrojone niewypały.
         W kilka dni po tych zdarzeniach w nocy, kiedy wypadła mi służba na posterunku znajdującym się na podeście klatko schodowej, z którego można było blokować podwórze i równocześnie pilnować przejście piwniczne i pierwszego piętra, przybył na nasz odcinek gen. "Monter". Nic o tym nie wiedziałem i dopiero rano powiedziano mi, że całe dowództwo, wraz z generałem, przechodziło koło mnie i że zawołałem o hasło a następnie ładnie się zameldowałem. Byłem zaskoczony tą wiadomością i myślałem, że ze mnie żartują. Miałem świadomość, że w nocy zasnąłem na służbie nic z tego o czym mi mówiono nie pamiętałem. Dopiero później z podświadomości wyłoniły mi się obrazy, które potwierdziły, że to musiało mieć miejsce. Podobno zachowałem się bardzo regulaminowo i odpowiedziałem na wszystkie zadawane pytania. Ale jestem przekonany, że spałem wtedy z otwartymi oczyma i moje reakcje były działaniem mojej podświadomości. Musieliśmy być wtedy nielicho zmęczeni.
         Kilka razy, już nie pamiętam z kim, chodziłem na dach naszego budynku na punkt obserwacyjny, by śledzić działalność lotnictwa niemieckiego. Dowództwo nasze chciało wiedzieć, czy "Stukasy" nie zaczynają zbyt blisko nalatywać naszych pozycji. Braliśmy ze sobą karabin i kilkakrotnie strzelaliśmy do nisko przelatujących maszyn. Właśnie w czasie takiego dyżuru nadleciał samotny "Stukas" i ku naszemu przerażeniu rozpoczął nurkowanie wprost na nasz rejon. Widziałem odrywającą się bombę, która jak mi się zdawało leciał prosto na nasz dom. Był to moment panicznego strachu. Rzuciliśmy się ku schodom by uciec gdzieś w dół… Nagle dom cały zadrżał, ale nie rozsypał się i odniosłem wrażenie, że nie było wybuchu. W pierwszym momencie myślałem, że to niewypał. Wyjrzałem przez klapę w dachu i zobaczyłem ogarniający nas pył.
         Bomba padła na dom przy ul. Hożej 64 (?) i przebiwszy się do piwnic eksplodowała. Zginęła wtedy prawie cała drużyna od "Jura", która miała tam kwaterę w mieszkaniu na parterze. Między innymi zginął pchor. "Paź", który był częstym gościem u nas w plutonie. Na kwaterze mieli dla bezpieczeństwa okno zasłonięte wielką kasą pancerną i spali pod nią. Wybuch wywrócił ją na ich legowisko i zmiażdżył tych co tam odpoczywali. "Paź" był między nimi.
         Najstraszniejszy widok był jednak w piwnicy, gdzie gruz zasypał ludzi praktycznie stale tam teraz mieszkających. Leżeli zasypani tak, że niektórym widać było wystające spod zwałowiska gruzu głowy, ręce, nogi… Ci co byli mniej zasypani szamotali się i sami starali się jakoś wyrwać lub pomóc odkopującym. Inni zachowywali się histerycznie a jeszcze inni leżeli cicho, spokojnie czekając na to co dalej im los przyniesie.
         Odkopywanie szło bardzo opornie, bo gruz osypywał się, grożąc zasypaniem tych co byli już prawie odkopani oraz odkopujących. Niektórym z zasypanych udało się wydobyć, inni umierali pod ciężarem gruzu lub w wyniku odniesionych obrażeń wewnętrznych. Ten obraz piwnicznego korytarza, w którym spod gruzu wystawały kończyny, głowy - żywe lub martwe, jakieś pół zasypane dziecko w króliczym futerku, był chyba jednym z najbardziej makabrycznych jaki widziałem w okresie powstania. Najgorsza była jednak świadomość, że tam głębiej są może jeszcze żywi ludzie skazani na powolną śmierć.
         Drugim takim przerażającym obrazem był zapamiętany wcześniej widok ludzi po uderzeniu pocisku moździerzowego w tłum kopiących studnię. Pamiętam młodą kobietę kręcącą się w kółko i krzyczącą, że zabili ją, podczas gdy ona żyła i nie była nawet ranna a obok niej leżały straszliwie zmasakrowane trupy.
         Krótko po tym bombardowaniu domu na Hożej Niemcy przystąpili do kolejnego ataku i podpalili domy zajmowane przez nas po nieparzystej stronie Wspólnej (22.08 ?). Pożar musiał powstać na drugim lub trzecim piętrze, gdzie nie było naszych posterunków. Lokatorzy dawno wynieśli się z mieszkań znajdujących się na pierwszej linii frontu a my prawie nigdy nie zaglądaliśmy na wyższe piętra. Kiedy zorientowano się co się dzieje było już za późno by gasić front i skoncentrowano się na nie dopuszczeniu ognia do oficyn, co się udało. Było to niewątpliwie zasługą naszej kompanijnej straży pożarnej i jej komendanta.
         Nie przypominam sobie, czy to wtedy czy wcześniej przenieśliśmy naszą kwaterę do oficyny i umieściliśmy ją na parterze. Czas i kolejność niektórych zdarzeń trudne jest dziś do ustalenia. Zbyt wiele lat minęło i zbyt wiele się wydarzyło, więc w pamięci pozostały tylko fragmenty lub epizody przeżyć.
         W czasie tego pożaru mieliśmy stałe posterunki na froncie tuż przy ogniu pilnując, by Niemcy nie przeskoczyli na naszą stronę ulicy. Mogli przecież wykorzystać pożar i nas zaatakować, ale nie zrobili tego. Nasze posterunki wycofywały się w miarę postępowania ognia, przechodząc z mieszkania do mieszkania, uważając by nie dać się odciąć płomieniom.
         Spalenie się frontów budynków nr 59, 61 i 63 na ulicy Wspólnej odcięło nas na dłuższy czas od Niemców. Góry rozżarzonego gruzu nie pozwalały Niemcom na zaatakowanie nas inaczej jak tylko przez bramy, a te były silnie zabarykadowane. W naszej, tej w domu pod numerem 61, zbudowano bardzo silną zaporę urządzono stanowisko obserwacyjno-ogniowe. Służba w nim była bardzo uciążliwa, gdyż panowało tam niemiłosierne gorąco. Leżący na sklepieniu bramy rozpalony gruz robił z niej cos w rodzaju pieca piekarskiego. Jedyny przewiew dawał otwór strzelniczy ale było to niewystarczające i w takiej rozgrzanej bramie-bunkrze nie było czym oddychać. Brak powietrza, gorąco i samotność powodowały, że można tam było bardzo szybko zasnąć i to nawet w dzień, nie wiedząc nawet kiedy i jak.
         Dla usprawnienia łączności między posterunkiem w bramie a dowództwem i dla pilnowania, by ten co siedział w tym piecu chlebowym nie zasnął, w sionce klatki schodowej, tuż przy drzwiach do bramy ustawiono stanowisko telefonu, przy którym pełniła stale dyżur łączniczka. Jej zadaniem było przekazywanie "wodzom" tego co meldowała czujka no i pilnowania czujki by nie zasnęła. Później, gdy brama ostygła a noce zrobiły się chłodne, stanowisko telefonu przybliżało się do stanowiska ogniowego i tylko obawa, że rozmowy prowadzone przez telefon mogłyby być słyszane po drugiej stronie ulicy wstrzymywały od zbytniego ich zbliżenia.
         Dający się odczuwać brak żywności spowodował, że zaczęto wysyłać patrole prowiantowe po jęczmień do browaru Haberbusza. Organizatorem tej akcji i dowódcą był por. Olek Dydyński. Każdy pluton był obowiązany wystawić kilkuosobowy patrol a z nich dopiero formowano kolumnę, do której włączano tez cywilów, którzy mieli nosić zaopatrzenie dla kuchni szpitalnej i komitetu cywilnego.
         Dwa lub trzy razy szedłem jako dowódca naszego patrolu prowadząc kolegów od "Aleksandra". Przynosiliśmy jęczmień z magazynu, który znajdował się na Woli, w bezpośredniej odległości frontu. Droga wiodła do przejścia przez Aleje Jerozolimskie, gdzie skakało się pojedynczo przez ulicę za zasłoną niewysokiej barykady, pod stały ostrzałem snajperów polujących na tych co nie uważali i niedostatecznie pochylili się przebiegając lub zatrzymali się przed przeskoczeniem miejsc odsłoniętych czyli wyrw w barykadzie spowodowanych ostrzałem artyleryjskim.
         Dalej droga szła to ulicami i ciasnymi przejściami w barykadach, to znów piwnicami połączonymi ze sobą przebiciami zamieniającymi je w niekończący się labirynt, w którym można się było poruszać jeśli się znało hasła, znaki rozpoznawcze i drogowskazy z kryptonimami oddziałów.
         Ludzie stłoczeni w piwnicznych przejściach nie zawsze witali nas przyjaźnie. Przechodząc budziliśmy ich i wnosiliśmy niepokój. Wielokrotnie pytali czy jesteśmy nowymi oddziałami do obrony czy też skądzieś się wycofujemy. Nie było w tej piwnicznej społeczności entuzjazmu i spontanicznej życzliwości do akowców, jaką znaliśmy z pierwszych dni powstania, a raczej obojętność lub pojawiającą się coraz częściej niechęć przeradzającą się we wrogość. Niejednokrotnie padały pod naszym adresem nieprzyjazne słowa, wyzwiska, szczególnie wtedy kiedy zakłócaliśmy ich spokój budząc dzieci, każąc przesuwać się, by dać nam przejście.
         Kiedy w czasie przeskakiwania przez jakąś ulicę czy podwórze odłamki pocisku z moździerza ciężko raniły jednego z naszych cywilów nie byłem w stanie namówić żadnego z młodych ludzi siedzących w piwnicy, by pomógł zanieść rannego do najbliższego szpitala. Próba zmuszenia jednego z nich spotkała się z wrogą postawą wszystkich "mieszkańców" piwnicy. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem pod naszym adresem słowa wręcz wrogie i pełne nienawiści, że zniszczyliśmy miasto, że przez naszą głupotę ginie tyle tysięcy ludzi i dorobek ich życia, że trzeba było bić się gdzieś w lasach, jeśli się chciało.
         Z takiej trwającej całą noc wyprawy każdy z nas przynosił około dwudziestu, dwudziestu pięciu kilogramów ziarna i ponury obraz miasta, którego ludność była już u kresu wytrzymałości i pytania jaki będzie nasz i tego miasta koniec.
         Z wyżywieniem i z wodą robiło się naprawdę krucho. Niby były studnie ale woda z nich nie była zbyt pewna. Zaczynały się pojawiać choroby przewodu pokarmowego i zatrucia. Janek "Polny" wpadł więc na pomysł i dezynfekował wodę studzienną dolewając do niej koniak, który znalazł się na naszym odcinku. Nie pamiętam dokładnie jak go znaleziono, ale coś mi się plącze w pamięci, że był odkryty w zamurowanej piwnicy przez naszych kolegów od "Aleksandra" i dany pod opiekę Zosi Biernackiej, która była jego szafarką. Wiem, że dzięki niemu kupiliśmy później od Alowców pepeszę i coś tam jeszcze.
         Przez ten handel bronią zainteresowała się nami żandarmeria i złożyła nam wizytę ale ich wyrzuciliśmy i od tamtej pory stał zawsze w przejściu miedzy terenem naszego plutonu a "tyłami" wartownik z bronią pilnujący, by nikt nie wszedł do nas bez zgody "Polnego". Ten posterunek powierzany był z reguły naszym "młodzikom", z czego byli bardzo dumni.
         Ten handel musiał przynosić nam i dalsze profity, bo krótko przed końcem powstania trafił na nasz odcinek radziecki moździerz i rusznica ppanc z pewną ilością amunicji i rosyjską instrukcją, którą przetłumaczył ojciec Antka Radwana.
         Gruzy spalonych domów stygły i można było się po nich poruszać. Ale było to bardzo niebezpieczne, gdyż Niemcy mieli z pięter domów znajdujących się po przeciwnej stronie ulicy doskonały wgląd w nasze pozycje i mogli nas razić ogniem, sami będąc doskonale ukryci. Powodowało to duże zagrożenie o obawialiśmy się, że odparcie ich ataku będzie w tych warunkach mocno utrudnione.
         Z tego okresu pamiętam epizod, kiedy to po tamtej stronie znalazł się oddział niemiecki należący do Luftwaffe, który zorientowawszy się, że po naszej stronie stoi też oddział lotniczy, zaproponował nam pewnego rodzaju rozejm, ogłoszony przez wywieszenie kartki z napisem "Kameraden nich schissen". Odbywały się też z nimi jakieś rozmowy i pamiętam, że nawet zapraszali nas do siebie byśmy przyszli z wizytą, a my zapraszaliśmy ich, by przyszli do nas, ale do wymiany wizyt nie doszło. Po kilku dniach powiadomili nas, że odchodzą a na ich miejsce przyszło inne, mniej pokojowo nastrojone wojsko i zaczęły się dość ostre wymiany strzałów.
         Dość ciekawy jest finał tego spotkania z Luftwaffe, który nastąpił w roku 1960 w Toronto Ont. W Kanadzie, kiedy znalazłem się na przyjęciu w domu znajomych moich znajomych. Tam w trakcie popijania drinków zgadałem się z panem domu, Niemcem, że to on był dowódcą tego oddziału, służąc w łączności Luftwaffe. Wypiliśmy kieliszek za to, że dane było nam się spotkać w tych nowych i jakże innych okolicznościach i by spotkanie podobne do tego z 1944 roku nigdy nie mogło się powtórzyć.
         Wysyłane nocą patrole na drugą stronę ul. Wspólnej stwierdziły, że jeśli nie przedsięweźmiemy radykalnych kroków, to możemy zacząć ponosić dotkliwe straty. Niemcy dobrze rozmieszczeni w mieszkaniach nie spalonych domów po nieparzystej stronie ul. Wspólnej sięgali swym ogniem z broni maszynowej snajperskim w głąb naszych pozycji przez prześwity w spalonych domach. Poza tym, od znajdujących się tam ciągle mieszkańców dowiedzieliśmy się, że Niemcy noszą się z zamiarem wywiezienia ich do Niemiec na roboty lub do obozów koncentracyjnych.
         Nim doszło do podjęcia decyzji co dalej robić, wypady na drugą stronę wzbogaciły nas nie tylko w rozeznanie stanowisk ogniowych Niemców ale i o różne "drobiazgi" potrzebne nam do życia, zabrane z piwnic lub opuszczonych mieszkań w domach "naprzeciwko". Głównie chodziło o bieliznę i buty. Koledzy od "Aleksandra", którzy mieli wyśmienity instynkt i zawsze potrafili znaleźć co potrzeba, tam znaleźli mi buty, oficerki, pasujące "jak ulał", bym mógł zrzucić moje przepalone saperki z popękaną zelówką.
         Decyzja dowództwa, po zapoznaniu się z sytuacją po "tamtej stronie" była radykalna: ewakuować na naszą stronę polskich mieszkańców, a domy spalić.
         Aby móc przeprowadzić taką ewakuację musieliśmy wpierw odbudować zniszczone na Wspólnej barykady, by przechodząca z jednej strony ulicy na drugą duża ilość osób nie dostała się pod bezpośredni ostrzał bunkra przy Frontleitstelle, znajdującego się w gmachu dzisiejszego liceum samochodowego.
         Do tego zadania postanowiono wykorzystać cywilnych Niemców, którzy byli internowani przez naszą żandarmerię. Zjawili się za dnia, w ilości kilkunastu mężczyzn i kobiet. Na swoich cywilnych ubraniach mieli olejną farbą wymalowane białe swastyki. Niektórzy mieli też swastyki wymalowane na czołach. Wszyscy mówili po polsku, gdyż byli to Volksdeutsch'e. Pracowali kilka godzin reperując i nadkładając barykady ustawione w poprzek ulicy Wspólnej oraz usuwając gruz z przewidzianych dróg ewakuacji. Pilnowaliśmy ich, siedząc w gruzach z wycelowanymi w nich peemami i karabinami uprzedziwszy, że będziemy strzelać w razie próby ucieczki. Ale nikt z nich nie próbował tego zrobić. Niemcy też nie strzelali i nie było też "gości" z załogi centrali telefonicznej na Nowogrodzkiej.
         Zawiadomiono mieszkańców domów po parzystej stronie ulicy Wspólnej, by szykowali się do wyjścia bo w nocy zacznie się ewakuacja. Po zapadnięciu zmroku ogłoszono na całym odcinku alarm a nasze patrole przeszły na drugą stronę ulicy Wspólnej i zabezpieczyły teren przed niespodziewanym atakiem niemieckim od strony ul. Barbary. Jako, że nie mogliśmy otworzyć bram w domach, które były po naszej stronie, gdyż były zabarykadowane i umocnione, przygotowano kilka drabin, by ewakuowani mogli wejść przez okna wysokich parterów na gruzy spalonych domów. To samo zrobiono po drugiej stronie by tam z okien parterów mogli wychodzić ludzie. Chodziło też o to, by Niemcy przez ażury bram nie zauważyli, że coś się dzieje na podwórkach domów, tych położonych między ul. Wspólną i Barbary. Mogło to narazić ewakuowanych na strzały strzelców wyborowych lub ogień broni maszynowej czy moździerzy.
         Kiedy wszystko było gotowe, z domu po parzystej stronie ulicy, znajdującego się naprzeciwko naszej kamienicy, t. j. nr 61, zaczęli schodzić ludzie. Byli obładowani paczkami, dźwigali walizki, toboły i różne zawiniątka. Starali się zachowywać cicho, ale pod ich nogami trzeszczały rozbite szyby, chrobotał gruz. Nie mogło też być tak, by ktoś nie "musiał" coś komuś powiedzieć, przed czymś ostrzec, o coś poprosić czy zapytać. Powstał z tego szum, który nam zdawał się być hałasem mogącym sprowokować Niemców do zaatakowania. Ale Niemcy nie odzywali się i strumień ewakuowanych wypływał nieprzerwanie z domu naprzeciwko i z trudem wspiąwszy się na gruzy po naszej stronie, rozpływał się gdzieś dalej na zapleczu.
         W pewnym momencie coś się "zatkało" i po przeciwnej stronie zaczęły się jakieś swary i słychać było podniecone głosy. Wreszcie z okna, którym wychodzili ewakuowani wyłonił się spory obraz, dźwigany nad głową, przez obładowaną wielkim białym tobołem kobietę. Już ten biały tobół był widoczny w tej stosunkowo jasnej nocy, ale szkło obrazu jak lustro odbijało poświatę pożarów, czy księżyca, rzucając błyski jak latarnia.
         Tymczasem coś się zakorkowało po naszej stronie i kobieta z obrazem stanęła na środku ulicy. Zaczęła głośno popędzać tych przed nią, podczas gdy oni proponowali jej by rzuciła ten obraz, który jej ciąży i błyszczy. Ludzie znajdujący się na jezdni bali się, że za chwilę rozlegną się strzały i zostaną zasypani gradem pocisków. Obwiniali kobietę, że to jej tobół i obraz są największym zagrożeniem.
         Szczęśliwie pochód ruszył i po chwili kobieta znalazła się z tobołami i obrazem po naszej stronie. Zainteresowany podszedłem i latarką oświetliłem to co znajdowało się w złoconych ramach za szkłem: był to tandetny oleodruk przedstawiający Chrystusa. Z domu na wędrówkę wyniosła właściwie tylko piernat, trochę drobiazgów i ten obraz. Nic do jedzenia, żadnej bielizny, nic. Te dwie rzeczy były jej najdroższe i nie mogła się z nimi rozstać. Każdy ma najwidoczniej swoje hierarchie ważności.
         Ewakuacja trwała dość długo, ale szczęśliwie nie padł ze strony niemieckiej ani jeden strzał. Kiedy ostatni ewakuowani przeszli na naszą stronę, ruszyła grupa, która miała podpalić budynki. Tymczasem Niemcy zaczęli się ruszać i odezwały się pierwsze bliskie strzały. Podpalenie okazało się nie tak proste jak nam się w pierwszej chwili zdawało, więc kilku z nas dostało jeszcze polecenie wsparcia tych co "pracowali" po drugiej stronie ulicy. Każdy z bronią i czterema butelkami z benzyną przeskakiwał ulicę i brał się za robotę.
         Pamiętam wielki pokój na pierwszym czy drugim piętrze, w którym znajdował się fortepian z otwartą klapą oraz biblioteka. Wrzuciliśmy do fortepianu kilka książek, inne rozrzuciliśmy po pokoju. Struny jęknęły, kiedy we wnętrze fortepianu padła butelka zapalająca i wnętrze jego wypełniły płomienie. Było to tak surrealistyczne, że nie mogłem oderwać od tego oczu i dopiero seria z peemu puszczona w okna przez Niemców kazała nam się wycofać w głąb mieszkania i rzucić do tamtego pokoju kolejnych kilka butelek, zamieniając go w wielkie palenisko.
         Nasza grupka wycofała się z parzystej strony Wspólnej pod słaby ostrzałem z bunkra Frontleitschtelle. Ale kolegom, którzy zostali jeszcze po tamtej stronie Wspólnej trzeba było podesłać jeszcze samozapalających butelek. Zadanie to, wobec natężającego się ostrzału, stawało się bardzo niebezpieczne.
         Przeniesienia specjalnego pasa z butelkami zapalającymi podjął się na ochotnika Tolek Brinkenhoff "Sas". Wziął też ze sobą dodatkowo kilka butelek w torbie. Gdyby jedna z nich pękła lub gdyby trafił ją jakiś pocisk, zmieniłby się on w wielką pochodnię. Miał chyba tego świadomość, bo poruszał się bardzo wolno i podziwiałem jego spokój. Wolno zszedł po drabinie i skulony przeszedł ulicę, poruszając się jak na zwolnionym filmie. Kiedy był po drugiej stronie i odbierano jego ładunek, odetchnęliśmy wszyscy z ulgą.
         Resztki naszych wycofały się z parzystej strony ulicy Wspólnej już pod dość silnym ostrzałem, odgryzając się patrolom niemieckim wchodzącym od strony Barbary. Ale domy płonęły i nie było szans by Niemcy mogli je ugasić. Spalenie tych domów dało nam przez tydzień a może nawet i dłużej całkowity spokój. Nikt nie mógł nawet marzyć o przeprowadzeniu ataku przez te rozpalone zgliszcza. Później jednak Niemcy rozpoczęli ostrzeliwanie naszych pozycji z broni maszynowej ze stanowisk usytuowanych w gruzach. Znajdowali miejsca, przez które mogli zajrzeć w nasze pozycje i tam budowali "leże" dla strzelca z kaemem, który puszczał serię jeśli zauważył jakiś ruch.
         Jurek Rencki, który od czasu "X-1" bardzo zapalił się do wszelkich prac pirotechnicznych wpadł na pomysł by zaminować a następnie wysadzić jedną ścianę w gruzach naprzeciwko tak, by padła na stanowisko niemieckiego kaemu i zabiła załogę. Byliśmy bardzo podnieceni tym pomysłem i ciągnęliśmy przewody elektryczne, zakładaliśmy spłonki a materiał wybuchowy stanowiły oczywiście rozbrojone przeze nas t. j. mnie i Jurka pociski moździerzowe oraz posiadany jeszcze z konspiracyjnych zapasów plastik. Niestety coś nie zadziałało i założone miny nie wybuchły.



Pluton "Polnego" w walkach w Śródmieściu
1- ulica Polna 52 m 14. Miejsce powrotu oddziału "Polnego"; 2 - pałacyk przy ulicy Śniadeckich, kwatera KGL AK; 3 - niemiecki szpital wojskowy ewakuowany w pierwszych dniach Powstania; 4 - barykada u wylotu ulicy 6 Sierpnia na plac Zbawiciela, chwilowe stanowisko żołnierzy "Polnego" 3 sierpnia 1944; 5 - barykada u wylotu ulicy Lwowskiej na Plac Politechniki rozbudowana i obsadzona przez żołnierzy "Polnego"; 6 - ulica Lwowska 1, kwatera oddziału "Polnego" w dniach 4-13 sierpnia; 7 - przejście między domami Polna 50-52, barykada broniona przez żołnierzy "Polnego"; 8 - ulica Koszykowa 55, gmach Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, kwatera zgrupowania "Golski"; 9 - bunkier przeciwlotniczy, miejsce schronienia się Niemców 12 sierpnia; 10- ulica Hoża 62, kwatera dowództwa kompanii lotniczej "Jura"; 11 - ulica Wspólna 61, kwatera plutonu "Polnego" od 13 sierpnia; 12 - miejsce samotnego wypadu Jerzego Renckiego po porzucony karabin; 13 - ulica Wspólna 59, kwatera plutonu "Aleksandra"; 14 - Aleje Jerozolimskie, miejsce przeskoku pod niemieckim ostrzałem, droga patroli żywnościowych po jęczmień do browaru Haberbuscha na ulicy Żelaznej; 15 - Politechnika, teren, który w czasie walk przechodził z rąk do rąk.


         Sytuacja robiła się coraz trudniejsza i coraz bardziej beznadziejna. Krążyły przeróżne plotki o tym co się dzieje za Wisłą, gdzie byli bolszewicy. Zrzuty alianckie nie były więcej robione, a wielka "parada" Amerykanów więcej broni dała Niemcom niż nam. Mówiło się o jakiś rozmowach i porozumieniach między dowództwem naszym a tymi tam za Wisłą. Z dachu naszej oficyny obserwowaliśmy walki powietrzne myśliwców radzieckich z Messerschmittami. Jaków nie widziałem tylko amerykańskie "Aircobry" i Brevstar "Bufflo". Były też nieliczne brytyjskie "Hurricany".
         Nocami nad miastem latały kukuruźniki. Nadlatywały planując bez silnika i zrzucały w workach zaopatrzenie. Były tam suchary, jakieś konserwy oraz broń i amunicja. Wiele tego materiału niszczyło się przy upadku, ale to tych tam co zrzucali nie obchodziło. Samolot po zrzuceniu ładunku zapalał silnik i terkocząc ulatywał za Wisłę goniony strzałami z niemieckich stanowisk.
         Dzięki spaleniu domów po przeciwnej stronie ulicy mieliśmy spokój. Nasze pozycje były zbyt blisko położone niemieckich, tak że nie strzelano do nas "pospiesznymi" czyli pociskami z moździerza 600 mm, które ważyły koło tony, ani też nie bombardowano z powietrza. Również Nebelwerfer'y czyli tzw. "szafy" lub "krowy" nie strzelały do nas a reszta nie była już dla nas groźna. Niemniej mieliśmy wszyscy świadomość zbliżającego się końca. Któregoś dnia, jak głosiła plotka, pojawił się na odcinku radziecki obserwator artyleryjski. Podobno mogliśmy dostać wsparcie artyleryjskie, ale nigdy to nie nastąpiło.
         W drugiej połowie września mieliśmy małą uroczystość w plutonie. Janek "Polny", Zosia Biernacka, Tolek Brinkenhoff, Antek Radwan, Jurek Rencki i ja otrzymaliśmy Krzyże Walecznych a ponadto Antek, Tolek, Jurek i ja zostaliśmy awansowani do stopnia plutonowych i przyznano nam tytuły podchorążych lotnictwa, a "Polnego" awansowano na porucznika.
         Po upadku Starówki a następnie Powiśla pojawili się u nas koledzy z gimnazjum i 16 WDH. Byli to Jurek Sikorski "Sikston" i Andrzej (?) Siwiec. Nie przyszli oczywiście do nas ale do naszych dziewczyn, gdyż Maryna miała się ku Siwcowi i vice versa. Ich zjawienie się przyniosło nam jednak konkretny sygnał kurczenia się bronionego przez nas obszaru i tego, że zbyt długo się już nie utrzymamy.
         Nie pamiętam jakie robiliśmy plany, ale nie myśleliśmy o poddaniu wiedząc, że równa się to śmierci. Raczej zastanawiano się jak przebić się lub przejść kanałami do Wisły i dalej na drugą stronę, czy też przedostać się w jakiś sposób za Warszawę. To ostanie było w naszym plutonie dość często dyskutowane, gdyż wiedzieliśmy, że "Lawa" z oddziałem jest w Kampinosie i walczy. Te wiadomości mieliśmy z KGL-u, były więc pewne.
         Upadające Powiśle, Żoliborz, a na końcu Mokotów zwiastowały koniec powstania. Pierwsze dni zawieszenia broni dla rozmów kapitulacyjnych były pełne nadziei i niepokoju, tym bardziej że każdej nocy następowała kanonada, tak jakby Niemcy chcieli nam przypomnieć, że w razie czego zgniotą nas w tych gruzach.
         Zawieszenie broni i wiadomość o wyjściu do niewoli na prawach konwencji genewskiej nie było przyjęte entuzjastycznie , ale przerwało nastrój panującej beznadziei. Równocześnie powiadomiono nas pięciu t. j. Artura Wodę, Antka Radwana, Tolka Brinkenhoffa, Jurka Renckiego i mnie, że zostajemy awansowani do stopnia podporuczników czasu wojny. Była to decyzja d-cy lotnictwa, który chciał nas uchronić przed wywiezieniem do Stalagu i skierowaniem do ciężkich prac fizycznych. Było to dla nas wielkie wyróżnienie i czuliśmy się z tego powodu bardzo dumni. W przeddzień wymarszu do niewoli poszedłem pożegnać się z rodzicami, z którymi przez całe powstanie byłem w stałym kontakcie.
         Przedostatniego dnia wieczorem postanowiliśmy nie oddawać Niemcom naszych stenów i najlepszych pistoletów, między innymi i tych zdobytych jeszcze przed powstaniem. Do starej skrzyni po amunicji do moździerza włożyliśmy wszystko to co uważaliśmy, że nie powinno dostać się w ręce wroga, a samą skrzynię uzbroiliśmy w minę tak skonstruowaną, ze ten kto ją otworzy, wyleci razem z nią w powietrze. Następnie obwinęliśmy ją w jakieś szmaty posmarowane smarem czy czymś podobnym i zakopaliśmy w jednej piwnicy domu przy ulicy Wspólnej 61. Ten moment zakopania broni był dla mnie zamknięciem powstania, a ta skrzynia jak trumna zakopywana w ziemi w warszawskiej piwnicy, pochowaniem całej epoki.
         Przed samym upadkiem powstania z żywnością było już skąpo i żywiliśmy się tylko tym cholernym jęczmieniem bez omasty. Szczęśliwie w plutonie mieliśmy "zaszabrowany" gdzieś cukier i rodzynki. Tych ostatnich mało kto doceniał, więc korzystałem jak mogłem. Wymieniałem też papierosy na jedzenie, bo ratowałem się samosiejką, którą paliłem w znalezionej w jakimś mieszkaniu fajce. Cukier był racjonowany i wolno go było używać tylko do herbaty czy też kawy zbożowej. Już nie pamiętam kto słodził sobie tak, że z napoju robił się syrop i Janek "Polny" musiał określić maksymalną ilość cukru na szklankę.
         Tuż przed kapitulacją koledzy od "Aleksandra" ukradli i zarżnęli kozę, która była w dowództwie. Normalnie dawała mleko dla dzieci, ale.. na wojnie jak na wojnie. Ojciec mój zawsze opowiadał, że w Legionach było takie powiedzonko: "Nie będziesz brał, nie będziesz miał, nie będziesz kradł, nie będziesz jadł." No a my byliśmy głodni. By nie było dużej "draki" zaprosiliśmy na pożegnalną kolację "Jura", "Inżyniera" i "Steca" - czyli samo dowództwo kompanii. Byli zaskoczeni, skąd mamy mięso, bo żadnej żywizny już nie było. Po kolacji powiedzieliśmy im, że to kompanijna koza. "Jur" naurągał nam, ale cóż miał robić - sam zjadł.
         W dniu wymarszu kompania ustawiła się plutonami na ul. Hożej i z uzbrojeniem jakie posiadała ruszyła ulicami ku placowi Politechniki. Przed nami otwierała się wielka niewiadoma.


Marek Tadeusz Nowakowski


      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.