Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


Niewola








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331




WYMARSZ Z WARSZAWY

<.p>

         Wychodziliśmy w zwartym szyku z bronią, objuczeni osobistymi bagażami w postaci plecaków, tornistrów, różnych toreb, czy chlebaków no i, niektórzy, walizek. Nie powiem, by nastrój był podniosły, raczej odwrotnie, bardzo minorowy. Zdawaliśmy sobie strawę, że oddajemy się Niemcom, którzy nie zawsze byli skłonni stosować się do norm międzynarodowych. Jeszcze przeddzień wymarszu zastanawialiśmy się, czy aby nie próbować przedrzeć się jakoś do Wisły i później do Sowietów, czy szukać drogi do Kampinosu, gdzie byli nasi koledzy od Lawy. Ale w końcu postanowiliśmy iść do niewoli i po drodze próbować jakoś się "urwać". Z tą myślą i nie tylko, wziąłem z sobą narzędzia ślusarskie, takie do drobnej roboty licząc, że może się przydadzą jak nie do ucieczki, to do jakiś prac w niewoli. W ogóle to mój bagaż nie był zbyt wielki: Dwie zmiany ciepłej bielizny, dwie koszule, ciepłe skarpety i onuce, ciepły sweter, zimowa kurtka i koc. To wszystko miałem upchane w dwóch dużych chlebakach, do których zdołałem jeszcze wsadzić paczkę cukru w kostkach i paczkę rodzynek, by mieć jakiś suchy prowiant na drogę. Koc i kurtkę miałem zrolowane i przewieszone przez ramię, tak by mieć obie ręce wolne.
         Opuszczaliśmy Warszawę, tę która była w naszych rękach do ostatka, ulicą Śniadeckich i wchodziliśmy na plac Politechniki. Tuż przed wejściem na plac zauważyłem rodziców stojących w tłumie cywilów, ale ich spojrzenia biegły gdzieś w gołąb ulicy kiedy ja ich właśnie mijałem. Chciałem ich zawołać, ale jakoś nie mogłem, a może nie chciałem, bo bałem się sceny pożegnania, łez i tego wszystkiego co rozkleja człowieka.
         Przy barykadzie na Lwowskiej, tej którą tak wspaniale rozbudowaliśmy w pierwszych dniach powstania, stali niemieccy żołnierze i korespondenci, patrzyli się na nas i robili zdjęcia.
         Szliśmy ulicą 6-go Sierpnia bez niemieckiej asysty i tylko nieliczni niemieccy oficerowie stojący na chodniku i robiący nam fotografie i pojedyncze posterunki przypominały nam, że jest to marsz do niewoli. Marsz ku niewiadomemu.
         Za pomnikiem sapera skręciliśmy w prawo w al. Niepodległości i weszliśmy boczną bramą na teren przedwojennych koszar, które Niemcy zamienili w Hereskraftfahepark. Znałem to miejsce, gdyż w latach 1940-41 odstawialiśmy tam remontowane w Auto-obsłudze samochody.
         Na placu roiło się od niemieckich, żołnierzy, oficerów, oraz korespondentów wojennych. Podchodziliśmy do miejsc, w których zdawaliśmy broń. Pistolet, który zdjąłem z brzucha Niemca na początku sierpnia, wrzuciłem do wielkiej beczki pełnej już pistoletów. Inni rzucali karabiny i peemy na sterty, które szybko uprzątali niemieccy żołnierze.
         Uformowaliśmy znów kolumnę, która ruszyła w kierunku bramy wychodzącej na 6-go Sierpnia. Teraz otoczyła nas liczna straż idąca obok naszej kolumny, z bronią gotową do strzału. To był ten moment, w którym poczułem, że naprawdę jestem jeńcem i idę do niewoli. Przypomniały mi się liczne zdjęcia, oglądane w "Die Wehrmacht" i innych pismach niemieckich, przedstawiające kolumny ludzi idących do niewoli na poniewierkę, nędzę i często śmierć. I wtedy poczułem strach przed tym, co może nastąpić.
         Szliśmy wypaloną ulicą Filtrową i później przez również spaloną Ochotę i Wolę. Miasto, które mijaliśmy, miasto które doskonale pamiętałem pełne ludzi i życia, było wymarłe, jeśli nie liczyć z rzadka widocznych niemieckich żołnierzy, czy też przechodzące z daleka "Arbeitskomanda" cywilów pilnowanych przez wachtmanów.
         Kolumna weszła na szosę poznańską i posuwała się wolno, bo niektórzy z nas, starsi wiekiem i mocno obładowani, zaczęli nie wytrzymywać marszu. Zacząłem błogosławić to, że wziąłem ze sobą cukier i rodzynki, bo zaczynał nam doskwierać głód. Chrupałem więc cukier i zajadałem rodzynki, co znakomicie podtrzymywało moją kondycję. Dałem też trochę Jurkowi Renckiemu i Antkowi Radwanowi, którzy szli koło mnie, ale wydzielałem ostrożnie, bo nie widziałem na ile to pożywienia ma nam starczyć.
         Wymarło miasto kończyło się i pojawili się na poboczu drogi mieszkańcy przydrożnych domów. Patrzyli na nas z daleka i nieśmiało nam machali, niepewni reakcji idącej obok nas straży. W miarę jednak jak oddalaliśmy się od miasta ludzi przybywało i zaczęli do nas wołać i nawet podrzucać nam jabłka i inne owoce, a także podawać w kubkach mleko i wodę. Niemieccy wachtmani odpędzali ich, ale zawsze jakoś udawało się nam odebrać podawane dary.
         Jeden z kolegów od "Aleksandra" spostrzegł kogoś ze znajomych stojących przy drodze. Wykorzystał moment. kiedy wachtman odwrócił się i jednym skokiem znalazł się na poboczu drogi i wmieszał się w grupę ludzi. Niemcy nie zauważyli tego, a on jeszcze pomachał nam na pożegnanie. Nie wiem, czy ktoś jeszcze z idącej kolumny zdobył się na taki krok.
         Słabnący, głównie starsi oficerowie, zaczęli prosić tych młodszych wiekiem i stopniem o to, by pomogli im w niesieniu walizek i tobołków. Na ogół brano taki bagaż, każdy niósł przez jakiś czas i podawał następnie kolejnemu koledze. Istniała wśród nas solidarność nie pozwalające na odmowę przysługi, choć niejednokrotnie robiono to mówiąc właścicielowi bagaży kilka cierpkich słów, jeśli nie był to bezpośredni dowódca, lub bliski kolega.
         W jednym miejscu wstrzymano kolumnę. Na poboczu stały kuchnie polowe i wydawano zupę z kotła, już nie pamiętam, czy było to przed Ożarowem, czy po przybyciu do fabryki kabli, w której urządzono nam obóz przejściowy. Piszę o tej zupie niemieckiej z kotła, bo pamiętam do dziś jej wspaniały smak. Musiała być wspaniała, bo była pierwszym posiłkiem od półtora miesiąca, przygotowanym na świeżych jarzynach i dobrej żołnierskiej konserwie mięsnej. To było coś przedziwnego, jak bractwo się nią zajadało i jak oddziałała ona na poprawę samopoczucia.


OŻARÓW

         Maszyny z fabryki kabli w Ożarowie zostały wywiezione i w pustych halach urządzono nam obóz przejściowy. Tu, po przekroczeniu bramy, pękły wszystkie formy organizacyjne, wynikające z przynależności do tej czy innej jednostki. Ludzie grupowali się nie oddziałami ale zgodnie z tym, jak kto z kim się przyjaźnił i gdzie uważał, że będzie mu lepiej. Szukano rodzin, przyjaciół, znajomych i tworzone wspólne koczowiska.
         Nasza grupka rozsypała się. Antek poszedł do swojego ojca, który też znalazł się w Ożarowie. Tolek gdzieś poszedł własnymi drogami, Janek Zdzieniecki też, a ja zostałem z Jurkiem Renckim. Znaleźliśmy sobie miejsce koło jakiegoś filaru, trochę z boku, tak by po nas nie deptano i by był wgląd na to co się dzieje w hali. Po zainstalowaniu się, kolejno chodziliśmy szukać znajomych, którzy mogli się tu znajdować. Kolejno, bo jeden musiał pilnować miejsca i naszego skromnego dobytku.
         W czasie tych poszukiwań natknąłem się na jakiegoś faceta z opaską powstańczą, który rozpytywał o rożne sprawy. Był dość dobrze zorientowany w różnych oddziałach i zaczepiał ludzi wypytując nie tylko o to gdzie byli w czasie powstania. ale i co robili w czasie okupacji. Robił wrażenie jednego z tych co szuka rodziny, kolegów z konspiracji, kwatery swojego powstańczego oddziału. Mówił też wiele o zagrożeniu bolszewickim i o tym by może należałoby pójść z Niemcami na czerwonych. Szybko jednak zorientowano się, że jest to agent Gestapo, który zbiera wiadomości o ludziach którzy są w obozie i może być niebezpieczny. Zrobiło się więc koło niego pusto i facet znikł.
         Na szczęście nie tylko ci z Gestapo zjawili się w obozie. Pojawili się też przedstawiciele Czerwonego Krzyża, ludzie związani z AK, którzy wyprowadzili niektóre osoby z obozu, odbierali korespondencję do rodzin i udzielali pomocy tym, którzy mieli jakieś dolegliwości nie pozwalające jednak na zabranie ich do szpitala.
         Noc w Ożarowie była bardzo nieprzyjemna. Spaliśmy na zimnym betonie, w smrodzie i ścisku, przy narastającym niepokoju, co dalej z nami będzie. Chyba gdzieś koło południa, wezwano naszą halę do wyjścia na bocznicę kolejową i zaczęto ładować, do stojącego na bocznicy fabrycznej, pociągu towarowego.


TRANSPORT DO OBOZU

         Razem z Jurkiem Renckim i Antkiem Radwanem i jego ojcem znaleźliśmy się w jednym wagonie, gdzie znajdowali się głównie oficerowie i podchorążowie. Było nas chyba pięćdziesięciu, co powodowało straszliwy tłok, tak, że trudno było znaleźć miejsce do leżenia dla wszystkich. Z Jurkiem usadowiliśmy się koło okna, by mieć świeże powietrze i kontakt ze światem zewnętrznym. Poza tym myśleliśmy o ewentualnej ucieczce.
         Okienko było niewielkie, tak, jak w normalnym bydlęcym wagonie, i było zasnute siatką z drutu kolczastego jak łatwo stwierdziłem, usunięcie jej nie będzie trudne przy pomocy narzędzi które miałem z sobą. Ale to były plany na noc, kiedy będziemy już w drodze. jak na razie obserwowałem bacznie co dzieje się na zewnątrz.
         Staliśmy na dość wysokim plancie, obok którego przechodziła dróżka, którą często przejeżdżali rowerzyści lub przechodzili piesi. Po plancie, wzdłuż wagonów, przechadzał się młody niemiecki żołnierz. Nie mógł być wiele starszy ode mnie, czyli miał jakieś dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Delikatnie zacząłem go zagadywać i wreszcie nawiązałem rozmowę w wyniku której zgodził się bym zatrzymał kogoś z przechodzących, czy przejeżdżających drogą.
         Po paru próbach zatrzymałem jakiegoś rowerzystę i rzuciłem mu karteczkę adresowaną do przyjaciół rodziców w Kielcach, którzy mieli stanowić, jak się umówiliśmy jeszcze przed powstaniem, nasz rodzinny punkt kontaktowy gdybyśmy zostali rozdzieleni. Ale karteczka nie doleciała do dróżki i spadła na bok plantu. Rowerzysta bał się, widząc wartownika, wejść na plant, by ją podnieść, I wtedy Niemiec dał mu znak by to zrobił. W ten sposób, pierwszy list z naszego wagonu, wyszedł w świat.

    

Karteczka z informacją do wujka w Komorowie


         Jeszcze parę innych karteczek, tak pisanych przeze mnie, jak i przez innych, dostało się do przechodzących, czy przejeżdżających koło plantu Polaków, dzięki przyjaznemu zachowani wachtmana. No, ale w pewnym momencie Niemiec powiedział, że to "Genug" (dosyć) bo może znaleźć się w kłopotach. Jednak, dzięki przychylności wachtmana, jedna z karteczek pisanych przeze mnie, dotarła do Kielc i rodzice przechowali ją i jest teraz wśród moich pamiątek.

    

Pierwsza informacja do przyjaciół rodziców w Kielcach przekazana przez życzliwego człowieka


         W wagonach nie było żadnego kubła, czy innego naczynia, by moc się załatwiać, więc póki staliśmy trzeba było się wstrzymać. Na szczęście przed wieczorem pociąg ruszył. Z moczem problem został łatwo rozwiązany, dzięki sporej puszce po konserwie, którą ktoś miał z sobą, czy też znalazł ją w wagonie. Ale co było robić z poważniejszymi sprawami? I wtedy, po raz pierwszy, przydały się moje narzędzia. Kiedy pociąg ruszył, piłką do metalu wycięliśmy otwór w podłodze, blisko tylnej ściany wagonu i tak powstała nasza latryna. Pierwsi, którym przyszło z niej skorzystać, czuli się jakoś nieswojo, ale już trzeci czy czwarty korzystał z niej bez specjalnego skrępowania.
         Pod wieczór przystąpiłem do przecięcia siatki z drutu kolczastego, zasłaniającej okno. Zrobiłem to tak, że można ją było podwinąć, a następnie spuścić, by zamaskować tę ewentualną drogę na wolność. Teraz należało czekać na pełną noc i odpowiednie miejsca do skoku, który nie był łatwy, ze względu na słupy trakcyjne stojące wzdłuż toru.
         Otworzenie tej drogi ku wolności spowodowało dyskusję, kto ma skakać pierwszy i ... czy w ogóle ma skakać. Niektórzy współpodróżni, szczególnie starsi wiekiem i stopniem, obawiali się, że jak Niemcy to wykryją, to mogą nas jakoś represjonować. Wreszcie ustalono, że najpierw skoczą jacyś dwaj czy trzej ludzie, którzy mieli być, jak twierdził jeden z wyższych oficerów, kurierami do dowództwa AK, które znajdowało się poza Warszawą. Dalszą kolejkę losowaliśmy. Wypadło, że Jurek i ja mieliśmy skakać prawie zaraz po tych kurierach.
         Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno i ci wybrani mieli zacząć skakać, pociąg wjechał na stację w Żyrardowie i stanął. Gdy ruszył i wyjechał spory kawałek drogi za Żyrardów, skoczył pierwszy z "kurierów" a po chwili drugi. Trzeci długo stał za oknem i nie mógł się zdecydować, bo pociąg jechał cały czas w niewielkim wykopie, a chodziło o to, by móc się stoczyć a nasypu i tak wyhamować pęd. Wreszcie skoczył. Czy tym trzem skoczkom udało się i czy dotarli do miejsce swojego przeznaczenia, nie dowiedziałem się nigdy.
         Wreszcie przyszła kolejka na nas. Jurek wygrzebał się już częściowo za okno, kiedy pociąg wjechał na rozjazdy. Nie było szans na skok, bo dojeżdżaliśmy do jakiejś stacji, więc został wciągnięty do wagonu. Okazało się że to Skierniewice. Tu staliśmy dość długo, a kiedy ruszyliśmy zaczęło świtać. Szansy na skok nie było, tym bardziej, że za Skierniewicami zaczynała się granica Reichu. Zasunąłem więc drucianą siatkę na okno i postanowiliśmy czekać dalszego rozwoju sytuacji.
         Koło południa dojechaliśmy do wielkiej stacji towarowej, gdzie pociąg nasz zatrzymał się między składami towarowych wagonów. W pewnej chwili, na wolny tor między naszym pociągiem a innym składem wjechała, jadąca bardzo wolno i zatrzymująca się od czasu do czasu lokomotywa. Od maszynisty dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Częstochowie. Ale to nie była najważniejsza wiadomość jaką nam przynieśli. Twierdzili, że zgrupowania partyzanckie szykują się do odbicia naszego transportu, że są do tego już przygotowani i byśmy się nie martwili. Brzmiało to tak wspaniale, że aż się nam wierzyć w to nie bardzo chciało. Natomiast pojawił się przed nami pewien dylemat. Zadaliśmy sobie pytanie, czy nie wiozą nas przypadkiem do Oświęcimia, gdyż rozumowaliśmy: gdyby mieli nas wywieźć do Niemiec, to najprościej byłoby nas skierować na Poznań, a droga na Częstochowę prowadzi wprost do Oświęcimia.
         Pociąg ruszył po paru godzinach postoju i wtedy przy oknie zajął miejsce jeden ze współjeńców, który jak twierdził, dobrze orientował się w liniach kolejowych i miał nam powiedzieć, czy jedziemy w kierunku Niemiec, czy Oświęcimia. Niepewność trwała koło pół godziny, nim obserwator z całą pewnością stwierdził, że jedziemy do Niemiec i właśnie przekroczyliśmy granicę Reichu.
         Ta wiadomość zrobiła na mnie silne wrażenie, którego nigdy się nie spodziewałem. Coś ścisnęło mi gardło i odczułem wielki smutek i jakiś nieznany mi do tej pory strach, przed czymś absolutnie nieznanym obcym i nieodwracalnym. Ale to minęło dość szybko, bo uświadomiłem sobie, że jeśli nie do Oświęcimia, to może rzeczywiście wiozą nas do obozu jeńców wojennych.
         Przed wieczorem zajechaliśmy na jakąś stacyjkę. Wielka, malowana jeszcze gotykiem tablica głosiła: "Lamsdorf". Wokół pociągu pojawili się liczni wachtmani z psami, którzy zaczęli otwierać drzwi wagonów i krzyczeć, by natychmiast wysiadać. "AIle raus!" rozlegało się zewsząd. Szybko wyskakiwaliśmy z wagonów czując, że ci strażnicy to nie dosyć liberalni frontowcy a ich stosunek do nas jest wręcz wrogi.



LAMSDORF - STALAG VIII- F

         Wagony opuszczaliśmy pośpiesznie, poganiani krzykami wachtmanów trzymających karabiny gotowe do strzału oraz tych, którzy trzymali na smyczach owczarki alzackie, które wyglądały że wcale nie są przyjaźnie do nas nastawione. Na budynku dworcowym i na końcach peronu widniały białe tablice z czarnym napisem - Lamsdorf .
         Szybko sformowano z nas kolumnę marszową i ruszyliśmy drogą wiodącą przez pola na których, od czasu do czasu widać było rosnące buraki, czy to brukiew. Jako, że doskwierał nam głód, niektórzy próbowali z początku zrobić mały "skok w bok", by wyrwać z ziemi, rosnącego tuż przy drodze buraka czy brukiew. Jednak każda taka próba napotykała na gwałtowną reakcję strażników, którzy gotowi byli strzelać do nas bez pardonu, lub spuszczać psy. Tak więc po jednej czy drugiej próbie nie było już odważnych na takie "wyskoki".
         Wśród pokrzykiwań i popędzania, by iść prędzej przebyliśmy drogę do obozu, który szczęśliwie nie znajdował się daleko od stacji. Naszym oczom ukazały się odrutowania i zabudowania barakowe ogromnego obozu, nad którym górowały liczne wieże strażnicze.
         Przez otwartą na oścież główną bramę obozu, weszliśmy na szeroką drogę obozową gdzie na prawo i lewo widoczne były za drutami liczne rzędy baraków. Niedaleko za bramą weszliśmy na ogromny pusty, odrutowany dookoła, plac, który miał być naszym pierwszym miejscem postoju. Plac był ziemisty z resztkami trawy i jakimiś dziwnymi, niby wałami przypominającymi kopce kompostowe, które zbadane przez co przemyślniejszych kolegów, okazały się ziemiankami.
         Teraz zaprowadzono pewien porządek i kazano ustawić się nam oddziałami. Właściwie to nie pamiętam, czy był to rozkaz Niemców, czy też powstałej ad hoc rady starszych oficerów.
         Pogoda nie była najlepsza. Było chłodno, wietrzno, a niskie chmury zapowiadały rychły deszcz. Nie dano nam ani wody, ani jedzenia. Starszyzna zaczęła protestować i były jakieś rozmowy z komendą obozu, w wyniku czego dano nam coś gorącego do picia, a następnie przystąpiono do rewizji. Zabrano mi z miejsca narzędzia, które nieopatrznie nie ukryłem gdzieś przy sobie, tylko trzymałem w chlebaku. Jankowi Zdzienickiemu zabrano torbę oficerską, w której miał rzeczy osobiste, gdyż choć była polska przedwojenna - uznano ją za ekwipunek niemiecki. Niektórym zabrano też pieniądze i różne rzeczy, których nie mieli już nigdy odzyskać. Jurek Rencki szczęśliwie przemycił jakoś aparat fotograficzny. Ale nie pamiętam co stało się z filmami, które robił w czasie Powstania.
         Po rewizji pozostawiono nas na noc na placu, tłumacząc, że, nim wejdziemy do baraków, musimy zostać odwszeni. Niektórzy poszli do odkrytych wcześniej na końcu placu ziemianek by schronić się przed mżawką, która zaczęła padać. Wrócili jednak błyskawicznie stwierdziwszy, że tam roi się od insektów. Nasza starszyzna prowadziła jakieś rozmowy z komendą obozu chcąc, by nas szybciej wpuszczono pod dach, ale nic nie wskórali i pozostaliśmy na placu.
         Noc była bardzo nieprzyjemna. Marzliśmy i mokliśmy, a co gorsze byliśmy głodni i nie było właściwie gdzie się położyć, gdyż rozdeptana mokra ziemia do tego nie zachęcała.
         Przysiadywaliśmy więc w kucki na walizkach, plecakach, czy menażkach, lub dreptaliśmy w kółko by się rozgrzać i nie zasnąć.
         Rankiem dano nam chyba coś gorącego do picia i dano chyba trochę chleba, a następnie zaprowadzono grupami do łaźni i zabrano nasze ubrania oraz bieliznę do odwszenia. W łaźni była gorąca woda, ale mydło było imitacją czegoś, co miało służyć do mycia, gdyż było zlepkiem piasku i czegoś co rozmazywało się i z trudem spłukiwało. Po tych zabiegach oddzielono oficerów od reszty wojska.
         Zostaliśmy skierowani do baraków znajdujących się na osobno ogrodzonym terenie. Baraki były tu nowe, a w nich znajdowały się "sztuby", w których było po jednej długiej piętrowej pryczy, bez jakiegokolwiek siennika. Przewidziano dwudziestu jeńców na jedno piętro pryczy, co pozwalało na położenie się tylko na boku. O położeniu się na wznak można było sobie tylko pomarzyć chyba, że ktoś wstał.
         Po zakwaterowaniu, gdzieś koło południa, dano nam pierwszy posiłek. Była to zupa z suszonej brukwi bez żadnej omasty. Miało to smak ohydny i było nie bardzo strawne. Kilku z nas, między innymi i ja, pochorowało się po tym posiłku. Może za łapczywie jadłem na wygłodniały żołądek.
         W "sztubie" na pryczy leżałem obok Jurka Renckiego, z którym mieliśmy dwa koce, co pozwalało nam spać na jednym a drugim przykrywać się, by lepiej chronić się przed zimnem. Oczywiście nikt się nie rozbierał, tylko zdejmowało się buty. Reszta kolegów z oddziału "Polnego" znalazła się w innych "sztubach" czy też barakach. Antek Radwan trzymał się z ojcem. Tolek Brinkenhoff jak zwykle chadzał własnymi drogami tak jak i pozostali.
         Nasz barak do, którego nas przydzielono był blisko drutów oddzielających nas od rejonu, gdzie przebywali jeńcy radzieccy. Drugi przylegał do rejonu, w którym po jednym czy dwóch dniach zjawiły się nasze koleżanki z powstania, tak zwane Akaczki. Z pozostałych to jeden przylegał do drogi obozowej, a następny już nie pamiętam do czego. Na placu, między naszym barakiem a latrynami, był spory plac. Obraz tego miejsca nie działał optymistycznie.
         Szczęśliwie nie było zbyt deszczowo, ale dokuczało nam zimno i było głodno. Dzień można było jakoś wytrzymać, ale najgorsze były noce. Marzliśmy. Najgorzej jednak było, kiedy ktoś przyparty naturalną potrzebą, musiał wstać. Jako, że było zimno, to czasami wstawało się i dwa razy w nocy. W takiej sytuacji, wracający delikwent nie znajdował już swojego miejsca, bo ciała śpiących natychmiast zapełniały wolną przestrzeń. Wracając, trzeba więc było wcisnąć się na swoje miejsce i odwinąć z koca partnera, który korzystając z okazji, zdążał się już otulić pozostałą po wychodzącym częścią koca. Takie dość liczne manewry powracających, budziły nie tylko bezpośrednich sąsiadów, ale niejednokrotnie połowę śpiących. Toteż chodziliśmy trochę niewyspani.
         Jedzenie jakie nam dawane, było ohydne i niewystarczające. Była to niewielka porcja chleba na śniadanie, oraz jakaś zupa brukwiowa, czy coś w tym rodzaju, którą trudno było nie tylko zjeść ale i strawić. W tej sytuacji zaczynaliśmy być porządnie głodni.
         Te nieprzyjemne warunki bytowania nie odbierały nam optymizmu i chęci rozrywki. Któryś z jeńców miał z sobą akordeon, na którym wygrywał różne "kawałki", a obaj bracia Markowscy, wzbogacali repertuar, z tym, że Andrzej grał muzykę poważną, a jego brat rozrywkową i w dodatku śpiewał swoje piosenki - przeważnie "Sanitariuszkę Małgorzatkę" i "Zielony kapelusik". Andrzej bardzo często śpiewał piękną pieśń partyzancką "Hej, hej święty Jerzy", która po wojnie nie była wykonywana, a której fragmenty tekstu pamiętam do dziś. Brzmiały one tak:
         "Hej, hej, święty Jerzy,
         Pułk, pułk, pułk żołnierzy,
         Mało mamy kul.
         Wiatr, wiatr, wiatr w dolinie,
         Nie, nie, nie dziewczynie,
         Ale tobie karabinie.
         Serce, usta, dłoń."
         Kto był autorem tych słów, nie pamiętam, tak jak nie wiem czy były gdzieś drukowane. A szkoda, bo były to wspaniałe, przejmujące słowa, tak jak i muzyka. Już po wojnie powiedział mi Andrzej, kiedy go spytałem, czemu nie opublikował tak tekstu jak i muzyki tej pieśni, że nie chciano na to zezwolić. Nie użył też później tej melodii do muzyki jakiegoś filmu, czy przedstawienia teatralnego, gdyż nie wierzył, by kiedykolwiek zgodzono się na jej wykonanie. Tak więc jedna z najciekawszych pieśni partyzanckich przepadła.
         W tych koncertach brał też udział Krukowski - doskonały baryton, który śpiewał tak pieśni powstańcze, patriotyczne, jak i arie operowe i operetkowe, oczywiście przy akompaniamencie tego uniwersalnego instrumentu; jakim był akordeon.
         Do naszych koncertów przyłączał się często, z za drutów oddzielających nas od Rosjan, skrzypek wirtuoz. Wtedy odbywały się wspaniałe koncerty na skrzypce, akordeon i ocal, które gromadziły sporo ludzi po obu stronach drutów. Ich obraz pozostał we mnie jako najsilniejsze wspomnienie tego obozu.

    

Kartka informacyjna z Lamsdorfu


         W Lamsdorfie pozostawaliśmy, o głodzie i chłodzie, koło dwóch tygodni, po czym powiadomiono część oficerów, że mamy szykować się do transportu. Mieliśmy być przewiezieni do Oflagu. Wszyscy oficerowie z naszej kompanii byli w tej grupie.
         Na drugi dzień uformowaną kolumnę wyprowadzono z obozu. W asyście wachtmanów z psami i ruszyliśmy na dworzec, gdzie oczekiwał nas skład bydlęcych wagonów.


OFLAG VIIA - MURNAU
Z LAMSDORFU DO MURNAU

         Tym razem wagony towarowe zastaliśmy specjalnie dla nas przygotowane. W każdym znajdowała się przegroda zrobiona z drutu kolczastego, która zamykała część bez drzwi. To było przeznaczone dla nas - dwudziestu pięciu jeńców. Pozostałą część wagonu, wraz z drzwiami stanowiącą prawie dwie trzecie jego powierzchni, przeznaczono dla straży, czyli sześciu żołnierzy niemieckich z podoficerem.
         Znalazłszy się w wagonie, stwierdziliśmy, że miejsca jest skąpo, gdyż można było tylko siedzieć w kucki, a wyciągnięcie nóg naruszało czyjąś "przestrzeń życiową".
         Gorzej było ze sprawę załatwiania się, bo o tym nie pomyślano wcześniej. Rozwiązano więc problem przy pomocy starej puszki od konserw, którą opróżniano wylewając mocz przez okno. Z poważniejszymi sprawami trzeba było czekać do czasu kiedy pociąg zatrzymywał się na otwartej przestrzeni. Wtedy zezwalano nam na ulżenie sobie na plancie kolejowym, pod bacznym wzrokiem wachtmanów. Niestety, miało to miejsce tylko raz w czasie całej tej podróży. Na jakiejś stacji dostaliśmy herbatę i chleb z Niemieckiego Czerwonego Krzyża.
         Noc była zimna i bardzo męcząca, bo trudno było ułożyć się w tej ciasnocie, a w dodatku co chwila ktoś wstawał, by przy okienku oddać mocz do puszki i wrócić na swoje miejsce, którego oczywiście natychmiast nie było, bo zapełniali je śpiący sąsiedzi. Rozpychając się budziło oczywiście nie tylko najbliższe otoczenie, ale i dalszych śpiących, co powodowało, że noc stawała się męcząca.
         Na drugi dzień koło południa, w Norymberdze, otrzymaliśmy zupę. Taką normalną, niezbyt gęstą zupę z kotła, która po tym co dawano w Lamsdorfie bardzo mnie smakowała. Później na dworcu towarowym, czy też rozrządowym staliśmy bardzo długo. Pośród kręcącymi się po torowiskach robotnikami kolejowymi było kilku Polaków. Pytali się skąd jesteśmy, pytali o Warszawę. Odpowiadaliśmy im w miarę naszych możliwości. Ta wymiana informacji trwała jednak krótko, gdyż wachtmani zaczęli denerwować się i nie chcieliśmy narażać naszych rozmówców na represje.
         Kiedy pociąg ruszył, nie ujechaliśmy zbyt daleko, gdyż nasz wagon, a był to ostatni czy przed ostatni wagon w składzie, zaczął gwałtownie podskakiwać, tak jak fura na "kocich łbach". Z podłogi podniósł się kurz, a wszyscy ci co stali powywracali się. Ta "trzęsiączka" trwała jakiś czas i czekaliśmy tylko kiedy nasz wagon wywróci się i spadniemy z nasypu. Ale nic takiego nie nastąpiło ponieważ pociąg wyhamował i stanął. Okazało się, że nasz wagon wyskoczył z szyn i coś w nim pękło tak, że trzeba było wyłączyć go ze składu.
         Wysadzano nas po jednym, lub po dwóch i rozmieszczono po innych wagonach. Mnie, samotnie, wsadzono do wagonu, gdzie było starsze wiekiem i rangą towarzystwo i - co się okazało później - bardzo nieprzyjemna grupa wachtmanów. Wartownicy z nowego wagonu byli wręcz wrogo nastawieni do konwojowanych oficerów. Kiedy poprosiłem ich o herbatę, której baniak mieli u siebie, odmówili napełnienia kubka. Tego nigdy nie odmawiano nam w wagonie w którym jechałem przedtem. Nie dość, dowiedziałem się, że w tym wagonie nie dostali zupy, którą dano nam w Norymberdze. Przydział dany dla jeńców wartownicy potraktowali jako dolewkę do ich obiadu, a czego nie mogli już zjeść to zachowali dla siebie na kolację, czy podwieczorek.
         Zezłościło mnie to, a że byłem w gorącej wodzie kąpany, to doszło między mną a feldfeblem dowodzącym wartą, do wymiany słów na temat ich bezprawnego działania. Starsi panowie starali się mnie uspokoić i przerwać moją kłótnię z Niemcem tłumacząc, "że przecie oni mogą zacząć do nas strzelać". Ale kiedy szkop odezwał się do mnie używając obraźliwych słów, wpadłem w pasję i krzycząc zażądałem od niego, by na pierwszym postoju umożliwił mi rozmowę z oficerem, komendantem transportu. Zagroziłem, że poskarżę się na niego, gdyż my, oficerowie alianccy, mamy być traktowani tak jak powinno traktować się oficerów. Jesteśmy oficerami alianckimi, wojna się kończy a oni ją przegrywają, a za złe traktowanie jeńców może kiedyś odpowiedzieć. O dziwo, na wykrzyczane przeze mnie groźby, pan feldfebel spuścił z tonu, uspokoił się i kazał jednemu z żołnierzy podać mnie - to znaczy Herr Leutenantowi, jak się teraz do mnie zaczął zwracać - herbatę. Dla niego musiałem być prawdziwym oficerem, bo wrzeszczałem na niego, i to po niemiecku i nie bałem się żądać tego, co mi się należało. Skorzystali na tym niektórzy z moich towarzyszy podróży i tych kilku, którzy chcieli, otrzymali należną im zupę.
         Kiedy się wszystko uspokoiło, to kilku starszych panów odbyło ze mną rozmowę, w której wyjaśniono mi w sposób stanowczy i mentorski, że jestem za młody, by ich narażać na ewentualne przykrości i niebezpieczeństwa. A w ogóle to jako najmłodszy stopniem, starszeństwem i wiekiem, nie miałem prawa rozmawiać z Niemcem, bo od tego był wybrany starszy grupy.
         Szkoda, że nie powiedzieli tego feldfeblowi, który mnie uznał za tego, z którym trzeba rozmawiać i jak coś było do przekazania to zwracał się do mnie, prawie w sposób regulaminowy, z nieodzownym "Herr Leutenant".
         Wyładowanie w Murnau i dojście do obozu odbyło się w licznej obstawie. Szliśmy przez miasteczko, wyglądające jakby nie było wojny. Ot, taki przyjemny podgórski kurort, z piętrzącym się w niedużej odległości masywem Alp. Ludność zachowywała się raczej obojętnie, chociaż były też jakieś wrogie okrzyki w naszą stronę, czy nawet usiłowania fizycznej agresji przeciwko idącym w kolumnie oficerom, czynione ze strony pojedynczych przechodniów.


OFICERSKI OFLAG VII-A

         Tuż za miastem zobaczyliśmy budynki koszar, otoczone drutami i wieżami strażniczymi. Był to wielki, nowoczesny kompleks budynków koszarowych o szarych ścianach i czerwonych dachach, prezentujący się schludnie i - rzec by można - sympatycznie.
         Nasza kolumna przeszła przez bramę i weszła na ogromny, pusty plac apelowy.
         Plac był prostokątny i z dwóch jego dłuższych boków stały, szczytami do niego obrócone budynki. Z jednej strony trzy dwu i trzy piętrowe bloki mieszkalne, a z drugiej sześć murowanych garaży dla dużych wozów bojowych, lub czołgów. Jeden z krótszych boków placu, ten gdzie była brama wejściowa, zamykał dwupiętrowy budynek dowództwa obozu i blok administracyjny, a drugi wielka sala gimnastyczna. Między budynkami i na placu nie widać było jeńców, tylko luźno rozstawione straże. Wprowadzono nas do hali gimnastycznej i tu dokonano rewizji, spisano pieniądze jakie kto miał i kazano je zdeponować u płatnika, a rzeczy których nie wolno było mieć w obozie wzięto do depozytu, tak jak i nasze cywilno-wojskowe ciuchy. W zamian dano nam sorty mundurowe, głównie amerykańskie i tym samym przemieniono naszą cywilno-wojskową bandę w rasowych "Krigsgefangerów".
         Tak ubrani, wraz z tobołkami zawierającymi bieliznę osobistą i to co wolna nam było mieć ze sobą, zebraliśmy się na placu apelowym, gdzie ustawiono nas w podkowę. Po chwili zjawił się niemiecki kapitan - komendant obozu, a następnie polski generał. Był to starszy obozu, generał Rómmel. Obaj przybyli w asyście adiutantów i oficerów ordynansowych.
         Stojąc w zwartych szeregach i czekając na to co miało nastąpić, obserwowaliśmy uważnie obóz i wtedy spostrzegliśmy, że za szybami zamkniętych okien, tak bloków mieszkalnych jak i garaży, widać liczne twarze mieszkańców obozu, którzy ciekawie na nas patrzyli.
         Jak dokładnie przebiegała "uroczystość" przyjęcia nas do obozu znanego jako Oflag VII-a nie pamiętam, z wyjątkiem przemówienia generała Rómmla. Dziwna to była mowa, wypowiedziana niby po polsku, z silnym akcentem rosyjskim i pełna rusycyzmów. O czym mówił generał już dzisiaj nie pamiętam, bo mało mnie to interesowało. Utkwił mi tylko wtedy jeden passus, który mogę prawie dosłownie zacytować. Brzmiał on tak: "I tak ja was witaju, panowie officerowie, którzyście dokończyli tego wielkiego dieła, katore ja naczoł w triciat diewiatym gadu. Nu tiepier Warszawa nie istnieje". Było coś komiczno-tragicznego w tych słowach generała, który wsławił się w dwudziestym roku rozbiciem armii Budionnego, a w trzydziestym dziewiątym zgubieniem swojej armii "Łódź" i obroną Warszawy, bezsensowną po 17-tym września. Ale dziś można powiedzieć, że w jednym miał rację: i on i ci co zarządzili wybuch powstania przyczynili się w jakimś stopniu, do zniszczenia Warszawy i jej dorobku.
         Po zakończeniu uroczystości zdjęto z placu warty niemieckie i pozwolono nam rozejść się. Równocześnie pozwolono wyjść na plac dotychczasowym mieszkańcom obozu - oficerom polskim z 39 roku. Ogłoszono też, że starsi oficerowie -od kapitana wzwyż - zamieszkają w blokach a porucznicy i podporucznicy w garażach. Dla nas - akowców - przeznaczono blok "G". W bałaganie jaki powstał po daniu komendy "Rozejść się!" zgubiłem się z Jurkiem Renckim, z którym trzymaliśmy się do tej pory razem. Gross naszych znalazło się w bloku "G", a mnie po drodze, kiedy szukałem "Grzyba", namówiono do zamieszkania w bloku "H", gdzie było miejsce w drużynie 23. Razem ze mną znalazł się tam porucznik "Kalikst" z batalionu "Piorun", w którego skład wchodziła nasza kompania "Jura".
         W obozie oprócz budynków mieszkalnych oznaczonych literami od A do L, dowództwa i sali gimnastycznej, znajdowały dwa budynki gdzie mieściły się kuchnia oraz łaźnia i umywalnie.
         Mieszkanie ze "starymi" miało ten plus, że człowiek od razu został poinformowany, jak żyje się w obozie, i jakie reguły i zwyczaje panują wśród jego mieszkańców. Wiele tych zwyczajów było dla nas dziwnymi i niezrozumiałymi, jak na przykład to, że wydawany dwa razy na tydzień chleb był ważony na specjalnie do tego celu skonstruowanych wagach. Bochenek przewidziany na dwóch musiał co do grama być sprawiedliwie podzielony. Także ziemniaki wydawane na obiad były ważone. Istniejące w drużynach "podziały terytorialne" obowiązywały wszystkich, a ich przekroczenie powodowało niejednokrotnie dość ostre konflikty. Każdy jeniec miał przyznane miejsce przy stole i przydzieloną powierzchnię jego blatu. Zająć nawet kawałek cudzej przestrzeni można było tylko za zgodą jej właściciela. To poczucie własności dotyczyło także miejsca w szafkach, prawa położenia czegokolwiek na pryczy, używania garnków, szklanek i czegokolwiek. Znane były ostre konflikty wynikające nawet z nieświadomego naruszenia tych praw. Podobno w jednym z bloków gość położył na stole rękawiczki, które jednym palcem przekroczyły granice sfery należącej do "gospodarza". W wyniku tej nieostrożności, gość stracił ten "agresywny" palec rękawiczki, który został odcięty przez właściciela naruszonego terytorium. To chorobliwe rozdrażnienie i bezwzględne bronienie swojego "Lebensraumu" wynikało z wielkiego zagęszczenia panującego w obozie. W naszej drużynie wypadało 16 m2 wolnej przestrzeni na 18-tu jeńców. Kiedy wszyscy siadali przy stołach, robiło się tak ciasno, że trudno było się ruszyć. W tej sytuacji wielu "urzędowało" cały dzień na swoich pryczach. Najlepiej mieli ci, którzy mieszkali na trzecim piętrze, bo mogli tam urządzić sobie stoliczek i półki, a nawet przyjmować gościa, jeśli nie było sprzeciwu tych z niższych prycz. Mnie z początku przypadła prycza środkowa, ale po jakimś czasie zamieniłem się z Kalikstem, mieszkającym nade mną.
         Zaraz po zainstalowaniu się otrzymałem, tak jak inni nowoprzybyli, blankiet listowy, by móc wysłać list do rodziny. Napisałem go natychmiast do rodziców na adres kielecki państwa Gierałtowskich, pisząc że nie jest źle i prosząc o przysłanie rzeczy, o które poradzili mi prosić starsi stażem jenieckim koledzy.
         Życie obozowe wyznaczone było apelami i posiłkami. Apel otwierał i zamykał swobodę poruszania się po terenie obozowym. Przebywanie poza barakiem czy blokiem między wieczornym a rannym apelem, groziło zastrzeleniem przez wachtmanów stojących na wieżyczkach znajdujących się wokół, tuż za drutami. Na każdy apel wszyscy jeńcy opuszczali pomieszczenia mieszkalne i ustawiali się w pięcioszeregu, przed swoim budynkiem. Ciężko chorzy, których imienną listę zgłaszał na piśmie starszy oficer baraku, mogli pozostać w łóżkach, by po apelu udać się do izby chorych. Następnie niemiecki podoficer nakazywał liczenie. Dwaj wachtmani szli, jeden przed frontem stojącej kolumny, a drugi za nią i liczyli piątki, a następnie składali meldunek podoficerowi, który z kolei meldował stan baraku dyżurnemu oficerowi obozu.
         W czasie liczenia grupa nienieckich żołnierzy przeczesywała nasze pomieszczenia i sprawdzała czy chorzy są w łóżkach i czy nic podejrzanego nie dzieje się wewnątrz. Po liczeniu kolumny i sprawdzenia wnętrza budynku wszyscy jeńcy pozostawali tak długo na miejscach, póki nie sprawdzono, że stan całego obozu się zgadza i dopiero wtedy ogłaszano koniec apelu. Od tego momentu można było poruszać się swobodnie po terenie, a po wieczornym apelu trzeba było natychmiast wejść do baraku i zamknąć drzwi wejściowe.
         Posiłki nie były zbytnio urozmaicone. Śniadanie dawano o ósmej. Była to "herbata" czyli jakieś "siuśki" i porcja czegoś do chleba. Chleb dawano dwa razy w tygodniu po pół bochenka na głowę, czyli siedemset pięćdziesiąt gramów na trzy i pół dnia. Do niego dodawano czasami jakieś śladowe ilości sera a czasem coś, co miało być wędliną. Przeważnie jednak była to marmolada z buraków. Obiad składał się z zupy ze śladami omasty, ziemniaków w łupinach i czasami kaszy. Kolacja była tak samo słaba jak śniadanie. Gdyby człowiek żył tylko tym, co dawali Niemcy, to niewątpliwie nie przetrwałby długo. Na szczęście ratowały nas paczki jakie dostawaliśmy z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, lub te przysyłane z kraju. Te czerwonokrzyskie były bogate w różne frykasy, jak rodzynki, czekoladę, mleko w proszku, kawę, herbatę, łososia i mięso. Taką pięcio-kilową paczkę dostawaliśmy na dwóch, co dwa tygodnie, czyli jedną na miesiąc. Amerykanie i Anglicy dostawali jedną na tydzień. Te z kraju, które zaczęły przychodzić w jakiś miesiąc lub półtora od wysłania listów do rodzin, czy przyjaciół, zawierały głównie cebulę, kaszę, groch, lub fasolę i szmalec, gdyż o to proszono przeważnie w listach, jak nam radzili starzy mieszkańcy obozu. Nim jednak nadeszły, co trwało parę tygodni, chodziłem głodny. Za papierosy, które były walutą obiegową na obozowym rynku, kupowałem trochę produktów, ale to mi nie wystarczało, więc sprzedałem porządne wieczne pióro, które miałem z sobą i za nie jakoś dotrwałem do pierwszego przydziału dodatkowych papierosów, które należały mi się z racji przynależności do lotnictwa no i pierwszej paczce z która nadeszła w pierwszych dniach grudnia.
         Dzięki paczkom mogliśmy jako tako egzystować. Ale ta egzystencja wymagała oczywiście pewnego zmysłu organizacji i wysiłku. Należało przecież, przysłane z kraju produkty, w czymś i na czymś ugotować. Zresztą nie tylko je, gdyż bywały jeszcze ziemniaki nie zjedzone na obiad, które się podgrzało i czymś przyprawiło. Nim jednak człowiek nauczył się tego jak gospodarować produktami i jak je przygotowywać i co z czego można zrobić, by było smaczne i by nie zjadać od razu wszystkiego co dano, a szczególnie by nie zjadać od razu chleba, to minęło sporo czasu. Szczęśliwie mieszkając z doświadczonymi jeńcami miałem w nich instruktorów, doradców i otrzymałem wiele pomocy, by nauczyć się tego wszystkiego.
         Ugotować jakiś posiłek! Ba! Zdawać by się mogło, że jest to zadanie proste. Był tylko problem : w czym, na jakiej kuchni i czym opalanej. W obozie istniał handel opałem, tak jak wszystkim innym. Były też w każdym bloku kuchnie. Nie wiem jak dostawali do nich opał ci co nimi władali. Należało się domyślać, że kupowali węgiel i drzewo od Niemców za papierosy, które pobierali za usługę kuchenną. Ale można też było gotować na "spitfajerze", czyli specjalnej kuchence własnej roboty. Do niej opał zdobywało się strugając cienkie wiórki z desek podtrzymujących sienniki na pryczach, lub z obudów latryn znajdujących się po za garażami. Także opakowania po paczkach amerykańskich i w ogóle każdy papier, był opałem na wagę złota, czyli za cenę papierosów.
         Dla ekonomizacji gotowania "Spitfajer" był mini generatorem gazu powstającego z suchej destylacji drewna czy też papieru. Urządzenie to budowano z puszek po konserwach. Było niewielkie, a przy tym bardzo wydajne. Dobrze skonstruowany "spitfajer" nie kopcił i mógł być używany wewnątrz budynku pod warunkiem, że umiejętnie dozowało się paliwo. Konstrukcja tego urządzenia składała się z puszki, która na spodzie miała nacięcia tworzące coś na kształt rusztu. Górne zamknięcie było usunięte, a w górnej części powłoki powstałego cylindra robiono nieduże otwory. Tak spreparowaną wąską puszkę mocowano otwartą częścią do szerszej puszki, w której denku wycinano otwór o średnicy małej puszki i tam ją przymocowywano. Teraz do szerokiej puszki, tam gdzie nie było denka, domontowywano nóżki, a z przeciwnej strony robiono konstrukcję na której można było postawić naczynie. Do gotowego, ustawionego na nóżkach urządzenia przez górny otwór wrzucano do małej puszki drobiny papieru, lub wióry i podpalano od spodu. Rozgrzewająca się wewnętrzna puszka ogrzewała powietrze w przestrzeni między puszkami, a ono dostawało się przez otwory w górze małej puszki do "komory spalania", powodując całkowite spalanie się gazów. Płomień z takiego urządzenia miał z reguły jasno niebieski płomień i zostawiał minimalne okopcenia naczyń. "Spitfajera" można było kupić "na rynku" i nie był to tani zakup ale opłacalny przy zorganizowaniu spółki użytkowników.
         Dobry "spitfajer" mógł spokojnie palić się w pomieszczeniu mieszkalnym nie smrodząc i nie kopcąc. Ale takich było nie wiele, więc gotowano na nich w łazienkach lub przedsionkach. Najczęściej, dla ugotowania czegoś, tworzono spółki dwu czy trzy osobowe, które polegały na tym, że każdy z udziałowców wnosił w udziale swój wkład materialny w postaci to opału, to produktów, lub jednego i drugiego. Pozwalało to na ekonomiczne wykorzystanie opału i urozmaicenie pożywienia. Wymagało jednak dużego wzajemnego zaufania i nie konfliktowego usposobienia. W okresie, w którym zjawiliśmy się w obozie, gotowanie było bardzo rozpowszechnione. Później, kiedy paczki z kraju, po styczniu, praktycznie przestały przychodzić, ilość gotujących gwałtownie zmniejszyła się, bo zaczynało brakować produktów.
         Dość szybko po naszym przybyciu, odezwała się starszyzna obozowa organizując weryfikację stopni. Widocznie denerwowało ich, że jest tylu młodych oficerów po jakiś dziwnych podchorążówkach. Doszło na tym tle do spięć, bo zarzucono "pawianom", jak przezywano starych jeńców z 1939 roku, że oni sami nie są zweryfikowani i nie wiadomo jak dostali się do niewoli, więc dano nam spokój. Jedno tylko, co z weryfikacji wyszło nam, tym z kompanii Jura, na zdrowie, to o czym już wspominałem, że zweryfikowano nas jako należących do wojsk lotniczych i tym samym wciągnięto na listę RAF-owskich przydziałów papierosowych. Były to papierosy fundowane przez lotników alianckich dla kolegów, którzy znaleźli się w niewoli. Wartość tego dodatkowego przydziału była niebagatelna, sto sztuk miesięcznie, gdyż w obozie, za papierosy można było kupić prawie wszystko.
         Jako oficerowie mieliśmy, płacony przez Niemców żołd, i mogliśmy go wybierać w t.zw. Lager-markach, za które kupowało się w obozowej kantynie ołówki. zeszyty i jakieś inne drobiazgi, oraz bodajże goebelsowską gazetę "Volkische Beobachter".
         Wracając do naszego oficjalnego przydziału do lotnictwa, to zafundowaliśmy sobie angielskie odznaki lotnicze, które naszyliśmy na rękawy i od tej pory dumnie paradowaliśmy z nimi po obozie. Jako, że u mnie w baraku było kilku lotników, to zostałem zaproszony do ich towarzystwa i dzięki temu uzyskałem pewne ułatwienia ogólno obozowe i wzbogacenie życia towarzyskiego. W obozie tworzyły się bowiem pewne koła powstające z oficerów należących do różnych broni, które miały swoje dojścia do władz obozowych, a ich członkowie wspierali się wzajemnie.
         Grupka, która mnie przygarnęła, składała się z ppor. Józka Ryńskiego - pilota "Karasia", strąconego nad Prusami Wschodnimi, ppor. Włodka Okulicza - z wojsk balonowych, ppor. Janka Nowakowskiego - pilota "Łosia", strąconego w walce powietrznej, o twarzy zeszpeconej poparzeniami jakie wyniósł przed skokiem ze spadochronem, oraz por. Martina. Ryński i Okulicz mieszkali w tym samym bloku co i ja, tylko w 1-szej drużynie, tak że mogliśmy spotykać się po wieczornym apelu.
         W zasadzie życie jenieckie było dość monotonne. Wzajemne opowiadania o przeżyciach wojennych przestało być atrakcyjnym tematem, a życie "na kupie", dość szybko zaczynało denerwować. Jedyną przed tym ucieczką było zajęcie się czymkolwiek. Jako, że postanowiłem uczyć się angielskiego, to odkupiłem od kogoś samouczek angielskiego MacCalluma i przy pomocy sąsiada z pryczy, por. Śledzia, który w cywilu był oficerem marynarki handlowej, zacząłem studiować początki tego języka. Innym moim zajęciem była gra w kółko w sali gimnastycznej, w które grywaliśmy z Jankiem Nowakowskim i Józkiem Ryńskim. Po wojnie, gdzieś latach siedemdziesiątych, ktoś ją w Polsce skodyfikował i nazwał "Ringo". Grywaliśmy też w szachy i organizowaliśmy wspólne herbatki, do których dołączał czasami por. Okulicz.
         Przez ograniczenia czasu wychodzenia z baraków, tylko między rannym a wieczornym apelem, kontakty z Jurkiem i Antkiem rozluźniły się trochę. Spotykaliśmy się na spacerach na placu, gdzie można było swobodnie pogadać i to wszystko.
         Plac apelowy był w ciągu dnia głównym miejscem spotkań, pozwalającym na swobodne pogadanie, dowiedzenie się czegoś ciekawego a przede wszystkim odetchnięcia świeżym powietrzem i polepszeniem kondycji. Na placu obowiązywał ruch jednostronny i człowiek, który szedł "pod prąd" był najczęściej tylko ten, kto szukał spotkania z kimś z kim się rozminął. Tu spotykały się wszystkie stopnie oficerskie i można było dowiedzieć się wszystkiego. Co ciekawe, to to , że patrząc na chodzących widziało się tylko masę ludzką ubraną w wymęczone mundury khaki posuwającą się zgodnym rytmem po obrzeżnej drodze. Tylko od czasu do czasu jedna lub dwie postacie przecinały plac, idąc szybszym niż spacerowicze krokiem.
         Postacią która zwracała zawszę uwagę - i to nie tylko moją - był admirał Unrug. Szedł zawsze z adiutantem idącym o pół kroku w tyle, którego obowiązkiem było, między innymi, uprzedzenie admirała o nadchodzącym Niemcu. Wtedy admirał skręcał tak, by nie być zmuszonym oddania jako pierwszy honorów Niemcowi, do czego byliśmy zobowiązani.
         Jak się zorientowałem, z tego co mówili starzy jeńcy, to Unrug cieszył się wielkim szacunkiem w obozie. Opowiadano, że podobno kiedy przyjechał do niego brat czy bliski kuzyn, który był niemieckim generałem broni pancernej, to rozmawiali z sobą po francusku, gdyż admirał nie chciał rozmawiać po niemiecku, choć był w I wojnie dowódcą flotylli niemieckich łodzi podwodnych i otrzymał najwyższe keiserowskie odznaczenie bojowe.
         Kontakty z domem nawiązałem od razu po przybyciu do Muranu. Już w dniu przybycia dano nam formularze kartek pocztowych z nadrukiem "Krigsgeffangener Post" i mogliśmy je wysłać do rodzin. Po miesiącu otrzymałem pierwszy list od rodziców, którzy znaleźli się, tak jak się umawialiśmy, w Kielcach, u państwa Gierałtowskich, rodziców pani Alinki Janiszewskiej, przyjaciółki rodziców. W ślad za nim przyszła paczka z cebulą, czosnkiem i makaronem. Od tamtej chwili korespondencja odbywała się już regularnie, aż do stycznia 1944 roku, kiedy to Kielce znalazły się po drugiej stronie frontu.

    

List do domu z obozu w Murnau


         Wiadomości z domu bardzo mnie podtrzymały na duchu, bo od wyjścia z Warszawy nie wiedziałem co działo się z rodzicami i z moją siostrą Zosią. O niej wiadomości nie były najlepsze, ale ważne było, że żyła. Później doszła jeszcze wiadomość o Bogdanie Nowakowskim, moim stryjecznym bracie, który był w ciężkich warunkach, wysłany ze Stalagu na roboty. Więc posłałem mu pieniądze z mojego "żołdu", by podtrzymać go materialnie.
         Kontakty z kolegami z oddziału rozluźniły się. Tolek i Antek chadzali własnymi drogami i tylko z Jurkiem spotykaliśmy się częściej na spacerach.
         Śniegi i deszcze spowodowały, że zacząłem mieć kłopoty z butami. Miałem co prawda nowe oficerki, które Mundek od "Aleksandra" gdzieś dla mnie wyszabrował, kiedy na gruzach spalonego domu przepaliłem zelówki moich saperek, ale nie bardzo nadawały się one na alpejską zimę i były ciut za ciasne, by włożyć w nie grube flanelowe onuce. Więc przehandlowałem je z jakimś "fasoniarzem" na buty myśliwskie, które nie były tak eleganckie, ale były bardzo mocne, wchodziły na ciepłe onuce i co ważniejsze, nie przemiękały. Łaziłem w nich do wyjścia z niewoli.
         Życie obozowe obfitowało w ciekawe ewenementy kulturalne. Orkiestra pod dyrekcją prof. Reslera dawała koncerty, na których zjawiali się niemieccy oficerowie, nawet spoza obozu. Obozowy teatr dawał przedstawienia, których nie powstydziłby się niejeden teatr warszawski. W czasie mojego pobytu w obozie byłem na jednym wspaniałym koncercie, oraz obejrzałem "Wesele Figara" w reżyserii Leona Schillera. Były to pierwsze tego rodzaju prezentacje kulturalne jakie widziałem od wybuchu wojny i bardzo silnie je przeżyłem.
         W przestawieniu role kobiet grane były przez mężczyzn, gdyż w obozie nie uświadczyło się żadnej kobiety. Odgrywali więc je młodzi oficerowie. Zjawienie się o wiele młodych mężczyzn z AK spowodowało poszukiwania kandydatów do teatru. Nawet mnie zahaczono z propozycją, czy nie byłbym chętny do wzięcia udziału w przygotowywanym kolejnym przedstawieniu. Odmówiłem jednak, gdyż nie bawiło mnie ewentualne odtwarzanie ról kobiecych, jak i w ogóle występowanie na scenie. Dodatkowo odstraszające było to, że oficer namawiający mnie do wstąpienia do zespołu, wyraźnie miał pedalskie tendencje.
         To co stanowiło dość duże utrudnienie życia obozowego, to było pranie. Nie mieliśmy bieżącej ciepłej wody, a ta lecąca z kranów w umywalniach była potwornie zimna. W tej sytuacji technika prania polegała na tym, by zapisawszy się uprzednio w kolejce, otrzymać drewnianą beczkę, do której przynosiło się z kuchni wrzątek w kubłach. Wlany do beczek z rozpuszczonym w nim mydłem stanowił roztwór, w który wsadzało się brudy i przykrywało drewnianą pokrywą, co pewien czas mieszając jakimś drągiem. Po godzinie wyjmowało się poszczególne sztuki i prało w kamiennych korytach. Płukanie odbywało się już w zimnej wodzie. Suszyło się na rozciągniętych sznurach, w nocy, w kuchni barakowej.
         Była metoda, która pozwalała na chodzenie w czystszej bieliźnie. Polegała ona na tym, że zdjętą przez trzy dni koszulę odkładało się i zakładało świeżą, którą nosiło się przez cztery albo pięć dni, wtedy ta wcześniej zdjęta była czystsza od noszonej, więc robiło się zamianę. Tak można było zrobić kilka razy, w zależności od możliwości pralniczych właściciela bielizny, lub jego odporności na brud.
         Jak już wspomniałem, po styczniu 1945 roku skończyły się paczki krajowe. Jeszcze na początku lutego nadchodziły do niektórych ostatnie przesyłki. Z ustaniem ich napływu, szybko powstawać zaczął niedobór takich produktów jak cebula, czosnek oraz produkty suche: mąka, kasze i strączkowe. Zaczynało być głodnawo. Pocieszające było dla nas tylko to, że widzieliśmy zbliżający się szybko koniec wojny. Nad obozem co raz częściej pojawiały się samoloty alianckie. Alarmy wpychały nas do budynków i tylko przez okna można było obserwować w dzień lecące wysoko formacje latających fortec i liberatorów, a w nocy słyszeć lecące maszyny i obserwować łuny w stronie Monachium.
         W połowie lutego pojawili się w obozie polscy jeńcy ewakuowani z innych obozów. Byli to oficerowie z września i z AK, a między nimi dwaj z armii Berlinga, wzięci do niewoli na Powiślu w czasie Powstania. Byli to: major Łotyszonok i porucznik Król. Łotyszonok, choć powinien był, zgodnie ze stopniem, znaleźć się w blokach mieszkalnych dla wyższych oficerów, został skierowany do naszego baraku G i znalazł się w drużynie Okulicza i Ryńskiego.
         Major był niewielkiego wzrostu, rysy miał trochę kałmuckie i prawie nie mówił po polsku. Jak twierdził, jego matka była Polką i dlatego został skierowany do polskiej dywizji. Był szefem sztabu batalionu, którego część została przerzucona z Pragi na warszawski brzeg. Szybko zadomowił się w naszej drużynie. Lubił grywać w szachy i Ryński znalazł w nim chętnego partnera. Od czasu do czasu i ja rozgrywałem z nim partyjkę i przy tej okazji gadaliśmy. Nie byłem dobrym graczem więc łatwo ze mną wygrywał, co mu nie często się udawało z Józkiem. Mnie pozwalało to na wygrywanie od czasu do czasu, co pozwalało uwierzyć, że może kiedyś będę grać nie jak noga.
         Czasami, między jedną partyjką a drugą gadaliśmy i wtedy opowiadał o tym co działo się w armii Berlinga i jak żyło mu się w Sowietach. Nie przeszkadzało mu to, że siedzi z młodszymi oficerami, bo mu nikt nie robił afrontów i nie manifestował do niego niechęci, jako do sowieckiego oficera. Był po prostu jednym z nas, jeńców. Później, kiedy w pewnym momencie wojska radzieckie były bliżej Murnau niż Amerykanie, przeniesiono Łotyszonka do bloków wyższych oficerów. Spotkałem go kiedyś po tych przenosinach, na spacerze na placu apelowym. Przywitaliśmy się i spytałem się go, jak mu się mieszka z wyższymi szarżami. Uśmiechnął się i powiedział: "Znajetie parucznik, tam, kak krasnaja amia bliżej tak i Łotyszonkowi łutsze, a kak amerykańce biliżej tak Lotyszonkowi chuże. Ot, takije to ludie, te wasze sztabsoficery."
         Później, po wyzwoleniu, Łotyszonok opuścił obóz i stanął na czele jeńców radzieckich, którzy znajdowali się na terenie Bawarii i zorganizował ich repatriację, udając się na ich czele do Związku Radzieckiego i tam niewątpliwie podzielił los wszystkich byłych jeńców.
         W dzień lub dwa po moich imieninach, które obchodziłem w z przyjaciółmi m.in. Jurkiem Renckim, zjawił się transport jeńców angielsko-francusko-belgijskich. Byli to żołnierze, którzy zjawili się w otoczeniu niemieckich wachtmanów i nadzorowani (by nic im się nie stało) przez przedstawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Jeńcy byli zmordowani długim marszem i trochę zagubieni w tym obcojęzycznym obozie oficerskim. Postanowiłem spróbować mojej angielszczyzny i zacząłem rozmowę z jednym z nich - kapralem Anglikiem. Okazało się, że jakoś mi idzie. Wziąłem go na kawę i dowiedziałem się, że siedział od 1940 roku. Dostał się do niewoli pod Dunkierką. Był w cywilu listonoszem i nazywał się James Knatt, a pochodził z Londynu. Kilkakrotnie przychodził do mnie do baraku i został zaakceptowany przez współmieszkańców. Natomiast ja dość szybko "uaktywniałem" mój angielski.
         Amerykanie byli już tuż, tuż. W obozie panowało podniecenie. Oczekiwaliśmy, że jutro, pojutrze powinni nas wyzwolić. Tymczasem okazało się, że obozowi podobno ma grozić ze strony Niemców jakieś niebezpieczeństwo. Od kolegów lotników, którzy byli zawsze doskonale poinformowani, dowiedziałem się, że delegat Czerwonego Krzyża miał pojechać do sztabu amerykańskiego, by wysłano oddziały celem opanowania i zabezpieczenia obozu.
         Na drugi, albo trzeci dzień, nad obozem przeleciały dwa samoloty. Były to dwukadłubowe Lightningi. A zaraz potem zarządzono alarm i kazano nam udać się do baraków. W pewnej chwili koledzy obserwujący, co się dzieje przez okienka wychodzące na drogę wiodącą w stronę Murnau i gór dali sygnał, że zbliża się kolumna samochodów niemieckich. Była to jednostka SS. Kiedy byli już blisko obozu, tak że czoło kolumny dojeżdżało do bramy obozu, usłyszeliśmy strzały z działek i z broni maszynowej. Kolumna gwałtownie zaczęła się wycofywać. Parę chwil później, na wieżyczce strażniczej zobaczyłem wachtmana, który stał z podniesionymi do góry rękoma, a szosą pędziły pancerne pojazdy z białymi gwiazdami na wieżach i kadłubach.
         Ludzie wybiegli z baraków. Podbiegali do drutów i machali do jadących wozów i wyglądających z włazów żołnierzy amerykańskich, którzy nam odpowiadali na powitania. Później dowiedziałem się przebiegu zdarzeń. Otóż komendant obozu powiadomił starszego obozu, czyli gen. Rómmla i delegata Czerwonego Krzyża, że zjawić się ma w Murnau oddział SS celem likwidacji jeńców.
         Zapadła decyzja, że delegat pojedzie do sztabu Pattona po ratunek. I tak się stało. Amerykanie zjawili się w momencie, kiedy przed bramę obozu zajeżdżała kolumna SS z wyższym oficerem, jak twierdzono generałem, na czele. W tym momencie, zza górki, wyjechał pierwszy czołg amerykański i oddał strzał, który trafił w samochód generalski. Generał zginął a kolumna zaczęła się wycofywać, pozostawiając jeden czy dwa samochody.
         Zostaliśmy wyzwoleni!
         To uczucie wyswobodzenia wzbudziło we mnie potrzebę jak najszybszego wyjścia z obozu i znalezienie się za drutami. To samo pragnienia miał James Knatt tym bardziej, że chciał spotkać się z Amerykanami i przez nich wysłać list do domu, do żony.
         Udaliśmy się więc razem w stronę bramy i tu zostaliśmy zatrzymani przez uzbrojoną wartę. Byli to byli jeńcy, oficerowie, którzy z karabinami na ramionach pilnowali, by nikt nie opuścił obozu. Jak się okazało, taki rozkaz wydał generał Rómmel. Ale mój kolega Anglik stwierdził, że to jest rozkaz obowiązujący Polaków, a on należy do armii angielskiej i jest najstarszym stopniem Anglikiem w tym obozie, więc nikt mu nie będzie rozkazywał. Ja w tę sprzeczkę nie mieszałem się i dopiero kiedy okazało się, że stojący na bramie oficer-wartownik nie może w żaden sposób zrozumieć Anglika, ten poprosił mnie bym to co mówił przetłumaczył na polski. Komendant warty, który zjawił się w tym momencie, doszedł do wniosku, że rzeczywiście nie może zabronić niepolskiemu żołnierzowi wychodzenia z obozu i kazał otworzyć furtkę. Wtedy Knatt wskazał na mnie i powiedział: "Dolmetscher" i skinął na mnie, bym szedł za nim. Poszedłem, a ci na bramie zgłupieli i mnie przepuścili. Tak znalazłem się po raz pierwszy za drutami.

Marek Tadeusz Nowakowski


      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.