Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


PWx - były jeniec wojenny








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331




NA PÓŁNOC

         Opuściliśmy Murnau we dwójkę - Jurek Rencki, zwany Grzybem i ja, mając ze sobą tylko minimum bagażu i pozostawiając większość naszych rzeczy pod opieką obozowych kolegów. Z początku wszystko szło łatwo i kierowcy wojskowi zabierali nas bez sprzeciwu. Dopiero gdzieś za Monachium posterunek M.P. nie pozwolił nam łapać samochodów wojskowych i na siłę chciał nas skierować do obozu "dipisów" - czyli cywilnych uchodźców - co nam zupełnie nie odpowiadało. Wreszcie, po dłuższych pertraktacjach, kiedy zrozumiał, że jesteśmy PWx - czyli "Ex prisonier if war" co oznaczało byłych jeńców wojennych - oświadczył, że zgodzi się na naszą dalszą podróż pod warunkiem, że miejscowy town major (komendant placu) da nam zgodę na podróżowania autostopem wojskowymi samochodami.
         Kiedy odnaleźliśmy kwaterę komendanta miasta, co nie było wcale takie łatwe, okazało się, że jest to bardzo miły i kulturalny major, mówiący po francusku i tęskniący by móc porozmawiać w tym języku, co dało Grzybowi pole do popisu. Amerykanin był szczęśliwy z konwersacji z Jurkiem, a on nie miał żadnej trudności w wyjaśnieniu gdzie i po co jedziemy. W tej sytuacji nie było już trudności w uzyskaniu odpowiedniego dokumentu w postaci odręcznego pisma z zamaszystym podpisem, stwierdzającego, że tacy to a tacy, dwaj podporucznicy Wojska Polskiego, byli jeńcy wojenni, udają się na poszukiwanie swoich zagubionych rodzin i wszystkie władze wojskowe proszone są o udzielenie im najdalej idącej pomocy.
         Z tym papierkiem wróciliśmy na posterunek MP ( Military Police) stojący na drodze. Żandarm obejrzał list i stwierdził, że pismo bez pieczątki nie jest ważne, ale że podpis był mu znajomy, wsadził nas do pierwszego samochodu jadącego na północ.
         Jechaliśmy przez Ingolstadt, Norymbergę, Bamberg, aż dojechaliśmy, pod wieczór, do Eisenach. Po drodze mieliśmy tylko jedno śmieszne spotkanie, kiedy trafił się nam jakiś kierowca Murzyn mówiący trochę po polsku, gdyż pochodził z Chicago czy Detroit i mieszkał w polskiej dzielnicy. Muszę przyznać, że w pierwszej chwili zgłupiałem, kiedy z szoferki "studra" wychylił się Murzyn i zobaczywszy na naszych mundurach naszywki "Poland" powiedział: "A wy gdzie chłopy jedzieta?"
         W Eisenach skierowano nas do obozu DiPisów, gdzie bardzo nam pomogło pismo amerykańskiego pułkownika, gdyż polskie władze obozowe nie bardzo dobrze widziały kiedy Polacy szwendali się luzem po terenie Niemiec.
         Obóz w Eisenach zrobił na mnie, jak pamiętam, dosyć nieprzyjemne wrażenie, a stosunek delegata UNRA, który reprezentował władze okupacyjne. był do nas nie zbyt uprzejmy. No, ale nas przenocowali, nakarmili i raniutko ruszyliśmy do Kassel, zaopatrzywszy się uprzednio w jakąś pieczątkę obozową, którą przystawiliśmy na dokumencie wystawionym przez majora.
         Kassel musieliśmy przemaszerować piechotą, bo samochód, który nas tam dowiózł, zostawił nas na przedmieściach. Idąc przez wypalone i zburzone ulice, mieliśmy pewną satysfakcję. że nie tylko Warszawa została zburzona i że Niemcy za tę wojnę też zapłaciły nielichą cenę.
         Gdzieś za Osnabrück zobaczyliśmy pierwszy pojazd z polskimi żołnierzami od generała Maczka. Byli bardzo przyjaźni, serdeczni i podwieźli nas do Oberlangen, gdzie mieścił się obóz jeniecki kobiet z Powstania Warszawskiego.
         W obozie były wszystkie nasze koleżanki, które poszły do niewoli, to znaczy Zosia Biernacka, Hania Witkowska, Maryna Krzystkiewicz i Kaja Bohomolec. Krystyna Niedzielska w ostatniej chwili zdecydowała się wyjść z matką jako osoba cywilna i nie wiadomo było co się z nią stało.
         Jak się okazało, to Zosia Biernacka już na drugi dzień wyjeżdżała do Anglii, dokąd zabierał ją jej ojciec - pułkownik W.P., który zjawił się w obozie. W Oberlangen po paru dniach dowiedzieliśmy się, że Gucio Radwański. przedwojenny nasz drużynowy 16 WDH, jest pilotem w 131 Wingu TAF-u, który stacjonuje koło Cloppenburga, niecałe trzydzieści kilometrów od Oberlangen.
         Natychmiast tam pojechaliśmy i zostaliśmy przyjęci z otwartymi ramionami. Pierwszą rzeczą, którą chcieliśmy załatwić to zgłoszenie się do służby w polskich jednostkach RAF-u, ale jak to się miało okazać, wojna już miała się ku końcowi i wstrzymano zaciąg do wojska. Mimo to złożyliśmy podania i postanowiliśmy czekać.
         Jako, że przynależeliśmy do lotnictwa dowódca Wingu zgodził się zapewnić dać nam kwaterę i wyżywienie, aż do czasu oficjalnej odpowiedzi na naszą prośbę przydziału do RAF'u.


131 WING

         Pobyt w 131 Wingu był dla nas wielką atrakcją, bo przecież tu mogliśmy zobaczyć wszystko to, czego uczono nas w szkole młodszych d-ców lotnictwa w Warszawie i pierwszy raz mieć szansę przelecenia się samolotem. Co prawda nie był to samolot. Bojowy, ale zwykły łącznikowy "Piper", nie mniej pamiętam jak byłem przejęty, kiedy pozwolono mnie wziąć stery i poczuć jak maszyna reaguje ma moje ruchy. Oczywiście ruchy te były bardzo nieśmiałe i kontrolowane przez siedzącego obok Gucia.
         Dość szybko przyszła odmowna odpowiedź na nasze zgłoszenie do RAF i trzeba było szykować się do jazdy na południe gdyż poradzono nam, by udać się jak najprędzej do Włoch, gdzie II-gi Korpus gen. Andersa prowadzi jeszcze nabór żołnierzy.
         Jako że podróżowanie autostopem nie było bardzo atrakcyjne, postanowiliśmy zdobyć jakiś motocykl, by jak najprędzej dojechać do Włoch. Szczęśliwie nadarzyła się nam "okazja" i kupiliśmy motocykl, od jednego z mechaników dywizjonu. Nie powiem, że kupiliśmy go tanio, ale była to prawie nowa Viktora 125 ccm.
         Mechanik z Wingu, który ją gdzieś wyszabrował, zdarł z nas trochę, ale wtedy mieliśmy inne cele i koszty nie miały dla nas większego znaczenia, jeśli pozwalały nam na zrealizowanie naszych marzeń. Co ważniejsze, ten cywilny niemiecki motocykl, mechanicy transportówki Wingu przemalowali nam na wojskowe kolory ochronne i wymalowali jego numer na baku, tak jak to miały motocykle armii brytyjskiej, a adiutantura skrzydła wystawiła nam zaświadczenie, że udajemy się naszym własnym motocyklem do Murnau, gdzie jest nasz obóz macierzysty, a następnie do Włoch, do II-go Polskiego Korpusu. Dla wszelkiej pewności, zaraz po opuszczeniu Cloppenburga t.zn. Wingu, zakupiłem w jakimś warsztacie niemieckim, płacąc dwie paczki papierosów, rachunek kupna naszego motocykla. Był to najzupełniej legalny dokument, z pieczątką i podpisem właściciela, pieczątką firmy i stemplem "Bezahlt".


POWRÓT DO MURAU

         Kiedy opuściliśmy Cloppenburg byliśmy pewni, że jesteśmy zabezpieczeni przed jakimikolwiek kłopotami, bo mieliśmy motocykl, pismo z RAF-u polecające nas opiece władz wojskowych i dokument własności pojazdu, ale okazało się, że to wszystko mało, gdyż po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zostaliśmy zatrzymani przez angielskiego żandarma, który stwierdził, że nie mamy prawa poruszać się po drogach tym pojazdem, a w ogóle nie mamy prawa podróżować tylko mamy siedzieć w obozie i czekać na repatriację. Na nasze protesty skierował nas do miejscowego komendanta miasta. W biurze powiedziano nam, że jest na kwaterze i że mamy czekać, ale my nie mieliśmy na to czasu i wparadowaliśmy się do niego na kwaterę.
         Nie wiem jakby to się skończyło, bo nie było to polityczne zagranie, ale u Anglika był akurat w gościnie polski oficer, bodajże w randze majora. To pozwoliło nam wytłumaczyć jakie mamy kłopoty i czemu musimy jechać na południe do Murnau i dalej do Włoch. Polak, zwróciwszy nam na początku uwagę, że zachowujemy się niestosownie, bo dobre zwyczaje i tak dalej kazał nam przeprosić Anglika, co też uczyniliśmy i dopiero w tedy zreferował sprawę. Anglik nie miał obiekcji byśmy jechali dalej, tylko zainteresował się skąd mamy motocykl i czy nie jest on przypadkiem ukradziony Niemcom. Tu mogliśmy ze świętym oburzeniem zaprotestować i przedstawić dowód legalnego kupna pojazdu. W tej sytuacji nie było już kłopotów by otrzymać od Town Majora dokument stwierdzający że tacy to a tacy jadą tam i tam i że prosi się wszystkie jednostki o udzielenie im pomocy, oraz że pojazd może być tankowany w stacjach wojskowych.
         Tak zabezpieczeni, serdecznie dziękując obu oficerom, ruszyliśmy w dalszą drogę, pragnąc jak najprędzej dotrzeć do Eisenach, gdzie widzieliśmy, że możemy liczyć na nocleg w Polskim obozie. Musieliśmy jednak przeliczyć się z szybkością naszej jazdy, gdyż do Kassel wjechaliśmy już dobrze po południu i to przy ciemnym zachmurzonym niebie. Trochę zmitrężyliśmy czasu szukając wyjazdu w kierunku na autostradę do Eisenach, tak że znaleźliśmy się na niej o zmroku. Była już noc, kiedy zobaczyliśmy, na zupełnie pustej autostradzie, czerwone światło dające nam znak zatrzymania się. Był to posterunek amerykański składający się z czołgu i Willisa. Spytano nas dokąd jedziemy a kiedy wymieniliśmy Eisenach zapytano, czy jedziemy do Ruskich. Widząc nasze zdumienie powiadomiono nas, że przekazano Eisenach Rosjanom i kilometr dalej jest już granica strefy.
         Byliśmy w dość trudnej sytuacji, bo okolica była zupełnie bezludna, a my nie mieliśmy niczego do spania, aby jechać z powrotem po nocy, to byliśmy za bardzo zmęczeni. Na szczęście Amerykanie dali nam swoje śpiwory i tak przekimaliśmy do rana. Wtedy dano nam śniadanie i poradzono jechać na Frankfurt bo najszybciej i najpewniej dojedziemy trzymając się autostrad.
         Do Frankfurtu dojechaliśmy po południu. Tu postanowiliśmy coś zjeść, więc zaczęliśmy rozpytywać się o jakieś kasyno oficerskie. W śródmieściu, stojący na skrzyżowaniu amerykański żandarm, na pytanie o kasyno oficerskie, wskazał nam hotel przed którym stało dużo samochodów osobowych pomalowanych na kolory ochronne i powiedział, że officers mess, to tam.
         Zaparkowaliśmy nas motocykl między tymi wielkimi samochodami i ruszyliśmy do wejścia, w którym stał żandarm, wyglądający jakby go wyjęto z wystawy. Jego spojrzenie było zupełnie obojętne i nie zareagował na nasze wejście. Ani to, że podjechaliśmy motocyklem ani to, że widać na nas było ślady dwóch dni drogi, nie zrobiło na nim wrażenia. Za to wnętrze, w którym żeśmy się znaleźli zrobiło na nas wrażenie - byliśmy w hallu super luksusowego hotelu. Oficer znajdujący się .w holu spytał nas o stopnie, nazwiska i ... dokumenty. Obejrzawszy je pobieżnie, spojrzał uważniej na nas i poinformował, że umywalnie znajdują się na dole. Kiedy robiliśmy toaletę, do umywalni wszedł wyższy oficer marynarki w bardzo eleganckim mundurze, który zaczął się nam z zainteresowaniem przyglądać, wreszcie spytał skąd jesteśmy. Jego akcent francuski przebijający w angielskim spowodował, że Jurek odpowiedział mu po francusku. Nawiązała się rozmowa i komandor, bo taki był jego stopień, poprosił nas byśmy zjedli z nim obiad. Było to bardzo ciekawe spotkanie, gdyż komandor wracał właśnie z Moskwy, gdzie był na jakichś rozmowach francusko-sowieckich.
         Siedzieliśmy z nim we wspaniałej sali restauracyjnej i usługiwali nam niemieccy kelnerzy we frakach, pełni galanterii i troskliwości. Przypominało mi to mój ostatni obiad jaki jadłem w eleganckiej restauracji. Było to 31-go sierpnia 1939 roku w Warszawie w hotelu Europejskim, gdzie zabrał mnie ojciec. Ten we frankfurckim hotelu - kasynie oficerskim był pierwszym tak wykwintnym posiłkiem od tamtych czasów.
         Jako, że moja znajomość francuskiego. była śladowa, a Jurek nie zawsze miał czas na tłumaczenie dokładnie wszystkiego o czym rozmawiał z komandorem, obserwowałem salę pełną wojskowych, z których żaden nie miał na sobie polowego munduru. Zauważyłem też, że niektórzy z oficerów spoglądali z zaciekawieniem ku naszemu stolikowi, gdzie elegancko ubrany, z piersią ozdobioną licznymi baretkami odznaczeń komandor marynarki francuskiej, rozmawiał z dwoma młodziutkimi oficerami polskimi, w mundurach wyraźnie zmęczonych długą podróżą. Kiedy zwróciłem Jurkowi uwagę na zainteresowanie się nami, komandor wyjaśnił nam, że znajdujemy się w kasynie sztabu Eisenhowera i niewątpliwie stanowimy pewną egzotykę w tym środowisku.
         Po doskonałym obiedzie z kawą i deserem pożegnaliśmy się z komandorem i ruszyliśmy w stronę Augsburga. Ale nie dojechaliśmy do niego, tylko tuż przed miastem zatrzymaliśmy się w jakimś miasteczku i tam dostaliśmy od Amerykanów nocleg na kwaterze w niemieckim domu. Położyliśmy się spać we wspaniałym małżeńskim łożu i kiedy już zasypialiśmy zjawiła się jakaś Freulein z zapytaniem, czy czegoś jeszcze nie potrzebujemy. Nie potrzebowaliśmy, bo byliśmy tak zmordowani, że pragnęliśmy się tylko wyspać.
         Nie było nam dane szybkie dojechanie do Murnau. Gdzieś przed Monachium, kiedy prowadziłem motocykl, ni stąd ni zowąd zostałem wyrzucony na prawą stronę i uderzywszy w słupek przekoziołkowałem. Lecąc, widziałem przelatujący nade mną motocykl a dalej - Jurka. Na nasze szczęście wypadek ten miał miejsce na bardzo wysokim nasypie i nasze lądowanie było złagodzone obrastającymi nasyp krzakami oraz ostrym spadkiem stoku. Przejeżdżający koło nas Amerykanie zatrzymali się i pomogli nam załadować na ich ciężarówkę rozbity motocykl, a następnie zawieźli nas do Monachium, gdzie znaleźliśmy warsztat, który podjął się doprowadzić nasz pojazd do stanu używalności.
         W Monachium odnaleźliśmy, a raczej spotkaliśmy przypadkiem kolegów od "Aleksandra". Z tego co się dowiedzieliśmy. to niektórzy z nich zdążyli już nielicho narozrabiać, trudniąc się kradzieżami, jakimś podejrzanym handlem, tak że trafili do więzienia. Pozostali szykowali się na wyjazd do kraju i żaden z nich nie wyrażał chęci udania się z nami do Włoch.
         Nasz motocykl został szybko wyreperowany, tak że na drugi czy trzeci dzień mogliśmy ruszyć do Murnau, gdzie przywitano nas ze zdziwieniem, gdyż nikt już nie spodziewał się naszego powrotu. Wszyscy uważali, że tak jak już wielu innych opuściliśmy obóz, by do niego nie powrócić. Nasze rzeczy które zostawiliśmy,. gdzieś się "rozpłynęły", przekazane jakimś cywilnym uciekinierom i nikt na ich temat nie mógł nam nic powiedzieć. Dobrze, że wszystko; co było dla nas wartościowe, zwyczajem jenieckim mieliśmy z sobą.


RUSZAMY ZA ALPY

         O naszym szybkim wyjeździe do Włoch zdecydowało pojawienie się dwóch ciężarówek z II-go Korpusu, którymi dowodził porucznik, Już nie pamiętam jak to było załatwiane, ale ważne było to, że zgodził się zabrać nas z motocyklem, choć za naszego grata coś tam musieliśmy zapłacić podoficerowi, który dowodził ciężarówką, na której mieliśmy jechać, ale to nie było istotne.
         Na skrzyni naszej ciężarówki, oprócz nas, motocykla, jakichś opon, części zamiennych do niemieckich samochodów, była sterta koców i grupka podróżujących tak jak my, byłych jeńców wojennych, tak z 39 roku jak i powstania. Z obozu, na odjezdne, dostaliśmy suchy prowiant, bo przed nami był ponad dzień jazdy. Droga wiodła przez Garmisch, Insbruck do Brenneru. Tu na granicy spotkaliśmy się z Francuzami, którzy coś się czepiali naszego transportu, ale w końcu puszczono nas "na włoską stronę".
         Było już pod wieczór, kiedy zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Z zapartym oddechem patrzyłem jak zmienia się krajobraz, jak góry uciekają wstecz a przed nami otwierają się przestrzenie dolin, jakże innych od tych, które pamiętałem z Tatr, czy nawet z wypadów w okolice Garmisch. Poza tym robiło się gorąco, a zmiana ciśnienia spowodowała, że zasnąłem. Kiedy się obudziłem, była już noc. Samochód zwalniał i zatrzymał się przed jakimś białym budynkiem. Oświetlony księżycowym światłem pejzaż skojarzył mi się z widzianymi w domu reprodukcjami obrazów włoskich. Głęboki granat cieni i jaśniejszy jego odcień nieba pełnego gwiazd z dominującym, błyszczącym dyskiem księżyca,. którego światło wyrywało z ciemności biel ścian budynków otoczonych przez smukłe sylwetki drzew. To wszystko nurzało się w dźwięku przedziwnym, którego nie znałem, a który dodawał temu wszystkiemu przedziwną tajemniczość. Nim zdołałem zorientować się co to jest, ktoś zadał pytanie co tak gra. I wtedy dowiedziałem się, że to cykady. I do dziś, kiedy usłyszę cykadę to staje mi przed oczyma obraz widziany wtedy, na początku czerwca 1945 roku w Bolzano.
         W Bolzano przenocowaliśmy w domu zajętym przez Korpus i na drugi dzień, po śniadaniu, ruszyliśmy dalej na południe. Czy zatrzymywaliśmy się gdzieś po drodze? Chyba tak, w Bolonii, i tam chyba jeśli dobrze pamiętam, kupiliśmy z Jurkiem Renckim jakieś owoce. Pierwsze świeże owoce południowe, jakie jedliśmy od wybuchu wojny i pierwsze świeże od wybuchu powstania.
         Nasza podróż samochodem skończyła się w Porto San Georgio, gdzie w ośrodku wypoczynkowym położonym tuż przy plaży umieszczono nas tymczasowo, póki nie dostaniemy przydziału i nie zostaniemy wstępnie zweryfikowani.
         Zaczęły się wspaniałe wakacje, jakich nie miałem od chwili wybuchu wojny. Ośrodek oficerski był miejscem idealnym. Położony tuż nad morzem, zapewniający pełne wyżywienie i miejsce do spania w kulturalnych warunkach, pozwalał na byczenie się całodzienne na plaży i pławienie się w Adriatyku. Poza tym jeździliśmy wojskowym auto-stopem to tu, to tam, szukając znajomych i kolegów, którzy znaleźli się przed nami we Włoszech i już dostali przydziały. Niestety, znajomi moich rodziców, którzy byli na zachodzie, wszyscy znajdowali się w Anglii a pułkownik Jerzy Levitoux, na którego najbardziej liczyłem, zginął w czasie lądowania w Normandii. Poza tym nawet nie bardzo chciało mi się tak szybko kończyć to dolce far niente.
         Wszystko jednak ma swój kres. Jurek spotkał przypadkowo pułkownika, którego jego rodzice znali przed wojną, i dzięki niemu uzyskaliśmy możliwość dostania się do jakiejś porządnej jednostki, bo do szarej piechoty, czy gdzieś do taborów trafić nam się nie marzyło. Za jego wstawiennictwem, pułkownik Mokrzycki, dowódca 7-go pułku ułanów, zdecydował się nas wziąć do siebie, uznając nasze tytuły podchorążackie i stopnie plutonowego, jako że stopnie podporuczników mieliśmy dane na czas wojny.
         I tak kończyła się nasza służba w lotnictwie, zaczynała służba w kawalerii. Tej lepszej kawalerii, gdzie konie były w cylindrach.

Marek Tadeusz Nowakowski


      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.