Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


Italia 1945/46








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331



7 PUŁK UŁANÓW LUBELSKICH im. Gen. K. Sosnkowskiego

         Pułk, do którego skierowano Jurka Renckiego i mnie był nowoutworzoną jednostką, której kadra oficerska i podoficerska, oraz pewna ilość ułanów, wywodziła się z 12-go pułku ułanów, z którym wyszli z ZSRR, a reszta to byli głównie Ślązacy, Poznaniacy i Pomorzanie, wzięci przez Niemców do Wehrmachtu, a którzy następnie dostali się do alianckiej niewoli i zgłosili się, jako Polacy, do polskiego wojska. Kiedy trafiliśmy do pułku, przechodził on jeszcze intensywne szkolenie i nie miał pełnych składów oficerskich i podoficerskich, które miały być uzupełnione przybyszami z obozów jenieckich.
         Pułkownik Mokrzycki przyjął nas w swojej kwaterze w Monterubbiano i Jurka przydzielił do II-go szwadronu, a mnie do III-go. W pierwszej chwili myśleliśmy, że będziemy w tej samej miejscowości, ale okazało się inaczej. Drugi szwadron stacjonował, wraz z pierwszym, w miejscowości Peritoli, oddalonej o jakieś 5 km od Monterubbbiano, gdzie oprócz dowództwa i szwadronu dowodzenia stacjonował trzeci szwadron, w którym miałem służyć.
         Dowódcą trzeciego szwadronu był rotmistrz Jerzy Radziejewski, u którego zameldowałem się i dostałem przydział do II-go plutonu, którego dowódcą był ppor. Paluszkiewicz (?), a szefem plut. Tłuczkiewicz. Ja miałem być dowódcą jednej z dwóch sekcji carrierów.
         Pluton miał różnorodne uzbrojenie i stanowił sporą siłę. Były w nim trzy staghoundy, czyli ciężkie samochody pancerne, wyglądające jak czołgi, tylko że każdy na czterech potężnych kołach. Uzbrojenie takiego wozu stanowiło działko dwufuntowe i trzy cekaemy: pierwszy pomocnika kierowcy na przodzie kadłuba wozu, drugi umieszczony na wieży i strzelający równolegle do osi działa i trzeci zamontowany na wierzchu wieży, który służył głównie jako broń przeciwlotnicza. Załoga staghounda składała się z pięciu ludzi: kierowcy, pomocnika i równocześnie przedniego strzelca, celowniczego, ładowniczego, który był ładowniczym działa i radiooperatorem oraz dowódcy. Oprócz tego był też w wieży mały granatnik i rakietnica. Dwa silniki benzynowe o łącznej mocy koło 200 KM pozwalały rozwijać szybkość do 100 km/godz, a całkowicie automatyczna skrzynia biegów i olejowo-elektryczne wspomaganie kierownicy powodowały, że prowadzenie tego 14-to tonowego wozu było śmiesznie łatwe, nawet w bardzo ciężkich warunkach terenowych.
         Drugim typem pojazdów w plutonie były dwie lekkie pancerki GMC, słabo opancerzone i niewygodne w prowadzeniu. Ich uzbrojenie stanowiły dwa erkaemy, jeden umocowany w wieżyczce a drugi na stanowisku d-cy wozu, który siedział obok kierowcy. W wieży znajdował się też niewielki granatnik ładowany od wnętrza wieży.
         Trzecim rodzajem pojazdów były Carrary, których było sześć. Były to małe odkryte tankietki, szybkie i bardzo zwrotne, zabierające trzech lub czterech żołnierzy. Ich uzbrojeniem był rkm lub bisa, czyli nkm kalibru 16 mm strzelający przez przedni otwór znajdujący się przed siedzeniem pomocnika kierowcy. Ponadto siedzący z tyłu żołnierz miał niewielki moździerz, karabin snajperski lub radiostację, jeśli był to wóz dowódcy sekcji. Oprócz tego wszyscy ułani mieli pistolety maszynowe Thomson o kalibrze 11,45 mm, a podoficerowie i oficerowie rewolwery Smith-Weston.
         Jak już wspomniałem, w Monterubbiano stacjonowało również dowództwo pułku, wraz ze szwadronem dowodzenia, w którym był "rep" czyli oddział naprawy pojazdów, pluton łączności posiadający wóz dowodzenia z radiostacją i warsztat konserwacji sprzętu radiowego oraz polową centralą telefoniczną. Był też pluton sanitarny z lekarzem i sanitariuszami oraz ambulansem, no i co najważniejsze kwatermistrzostwo zawiadujące magazynami broni, umundurowania oraz żywności.
         Przy dowództwie miała swoją siedzibę kantyna NAAFI, czyli organizacji zaopatrującej żołnierzy odpłatnie w prawie wszystko to, czego im było potrzeba dodatkowo jak papierosy, tytonie, środki toaletowe, papier i koperty oraz wiele innych drobiazgów. Ponadto NAAFI prowadziła kantynę, w której można było napić się herbaty, zjeść ciastko lub kanapkę. Nad tym był oficer oświatowy, który miał jeszcze czuwać nad prasą, biblioteką i organizował wyjazdy na wycieczki czy imprezy. Zamykał tę listę ksiądz kapelan w randze rotmistrza, sprawujący pieczę nad naszymi duszami.
         Jako jeszcze niezweryfikowani, dostawaliśmy żołd szeregowców, czyli jak to się w kawalerii zwało, ułanów, lecz przyznano nam prawo do noszenia odznak plutonowych podchorążych i powierzono funkcje podoficerskie, ale z kolei nie dano nam prawa korzystania ani z kasyna oficerskiego ani z podoficerskiego. Musieliśmy więc żywić się w kuchni żołnierskiej. Nie byłoby to takie złe, gdyby nie jedzenie, jakie wydawano w kuchni ułańskiej. A było ono monotonne i delikatnie mówiąc nie najlepiej przyrządzone, a czasem wręcz takie, że trudno było je przełknąć. Najgorsze było to, że jedyne mięso jakie nam podawano to była baranina, która nieumiejętnie przyrządzona zachowywała swój specyficzny, dość nieprzyjemny zapach, którego nie znosiłem. Jedno co jeszcze zyskaliśmy z przysługujących nam praw wynikających ze stopnia i pełnionej funkcji, to prawo do mieszkania w osobnych kwaterach, tak jak starsi podoficerowie.
         Zaraz po zameldowaniu się w szwadronie, rotmistrz Radziejowski wypytał mnie dokładnie jaką podchorążówkę skończyłem, gdzie i jak wojowałem, za co dostałem K.W. i co jeszcze robiłem w życiu. Nie wiem, czy był zachwycony moim wykształceniem wojskowym i szczerze wyjawionym brakiem entuzjazmu do zawodowej służby wojskowej, poza ewentualnie lotnictwem, ale rozpromienił się i przyjął z zadowoleniem wiadomość o mojej praktyce warsztatowej w "Auto-obsłudze" i pracy w fabryce obrabiarek. Stwierdził, że jakieś przygotowanie do służby w broni pancernej jednak posiadam i polecił opiece szefa trzeciego plutonu, plutonowego Tłuczkiewicza, który przed wojną był kierowcą taksówki w Warszawie. Dowódcy plutonu nie poznałem, gdyż nie było go w tym czasie, gdyż był gdzieś na urlopie.
         Byłem chyba jednym z najmłodszych żołnierzy w plutonie, który w większości składał się z byłych żołnierzy Wehrmachtu, ale równocześnie jedynym z Krzyżem Walecznych, co w jakiś sposób podnosiło mój prestiż, jeśli nie liczyć prestiżu wynikającego z trzech belek plutonowego i białych obszyć na naramiennikach oznaczających podchorążego.
         Pluton kwaterował w niewielkim budynku na skraju miasteczka, w sali gminnych zebrań. Oprócz sali, były w budynku jeszcze dwa pokoiki. W sali spali wszyscy ułani i kaprale z plutonu. Ja dostałem jeden z dwóch pokoików, a w drugim został urządzony magazyn broni. W domku nie było żadnych mebli, tak że spałem na posadzce, na której był położony siennik z odrobiną jakiejś słomy. Warunki były więc iście spartańskie, ale uważałem, że nie jest najgorzej, skoro miałem własne pomieszczenie i możność zamknięcia drzwi i odizolowania się od ludzi.
         Co prawda podoficerowie mieszkający w prywatnych kwaterach mieli łóżka i inne meble, czego mnie brakował, ale gdy prosiłem o coś więcej, to szef rozkładał tylko ręce, że niby skąd ma to wziąć. Przypuszczam, że dlatego zostałem tak potraktowany (bo Jurek dostał u siebie w szwadronie normalną kwaterę podoficerską), że pan rotmistrz chciał mi pokazać, że nie bardzo uznaje za wystarczające moje obycie wojskowe i może uważał, że przyda mi się "Twarda szkoła życia żołnierskiego". Ale ja się tym nie przejmowałem, choć na początku odczuwałem, że jestem obcy, tak dla oficerów, jak i dla podoficerów oraz żołnierzy. Byłem dla nich wszystkich taki trochę ni pies ni wydra. Z czasem to wszystko minęło, chociaż nigdy już z oficerami i podoficerami w pułku nie nawiązałem bliższych kontaktów. Byli mi obcy i nie czułem z nimi żadnej więzi.
         Codzienne życie toczyło się monotonnym rytmem. Rano, o szóstej, trębacz szwadronowy, który był w moim plutonie, grał pobudkę i na jej sygnał bractwo wstawało, robiło gimnastykę, myło się i szło do kuchni, rozłożonej w gaju oliwnym tuż za resztkami starych murów obronnych miasta. Później, o ósmej, była zbiórka przy sprzęcie i codzienny przegląd wozów oraz ich czyszczenie.
         W czasie pierwszych zajęć przy sprzęcie, pan rotmistrz poddawał mnie kilku testom. Jeden z nich polegał na tym, że na drugi dzień po zrobieniu mnie dowódcą drugiej sekcji carrierów, składającej się z trzech wozów bojowych, zapytał nagle o numery wozów, którymi dowodzę. Oczywiście, że ich nie znałem, ale nie zraziłem się, tylko kątem oka zobaczywszy pierwsze trzy cyfry sześciocyfrowego numeru pierwszego wozu dodałem do nich z głowy brakujące trzy i dalsze dwa numery wozów podałem na tej samej zasadzie, zachowując zawsze te pierwsze trzy, a dalsze już zupełnie dowolnie. Pan rotmistrz wziął mnie pod brodę i powiedział: "Bardzo dobrze, podchorąży. Bardzo dobrze. Trzeba znać swoje wozy.". Drugie pytanie dotyczyło typu i budowy silnika w jaki był wyposażony carrier, ale to już nie musiałem zmyślać, bo pierwszego dnia zapoznałem się z nim dostatecznie. Więcej już pytań ze znajomości sprzętu nie miałem i zostawiony zostałem samemu sobie.
         Na szczęście takich radości życia wojskowego jak musztra, walka na bagnety, czołganie się i innych tego typu rozkoszy szkolenia wojskowego nie było. Może raz czy dwa były jakieś wykłady o broni i sprawdzanie czystości ale to nie było groźne ani nieprzyjemne.
         Zajęcia przy sprzęcie trwały do południa, kiedy to trąbiono na obiad, a po nim następowała tak zwana przerwa tropikalna trwająca do trzeciej. Dalsze trzy godziny były czasem wypełnione jakimiś zajęciami, ale głównie praniem, porządkowaniem rzeczy i obijaniem się żołnierzy, a od czasu do czasu jakimiś ćwiczeniami.
         Po jedzeniu, jako że jest ono w życiu żołnierza rzeczą istotną, należy poświęcić trochę uwagi. Zacznijmy od śniadania, które, co należy podkreślić, było dość dobre. Owsianka, biały chleb, masło, ser, jakaś wędlina i dżem, a do tego kawa lub herbata z mlekiem, mogły zadowolić każdego. Natomiast obiady były, jak już wspominałem, fatalne, gdyż kucharze nie potrafili niczego sensownego upichcić z nowozelandzkiej baraniny, którą dostawaliśmy codziennie. Było to tak niedobre, że z trudem przechodziło mnie (i nie tylko mnie) przez gardło. W takich przypadkach musiałem dożywiać się czasami w kantynie NAAFI, gdzie można było kupić kanapki z wędliną i inne dobre rzeczy. Kolacje na szczęście były takie jak śniadania, tylko bez owsianki, to znaczy chleb, masło, wędliny, ser i dżem, tak że można się było dobrze i smacznie najeść.
         Z dżemem to miałem dobrze, gdyż był to głównie dżem pomarańczowy lub cytrynowy, którego ułani nie znosili, tak że czasem miałem do swojej dyspozycji całą wielką puszkę. Jako, że chleb i masło były w dużej ilości, to się tym zajadałem.
         Wolnymi popołudniami, a czasem i wieczorami, jeśli nie było zajęć i nie jechałem gdzieś poza Monterubbiano, lub chciało mi się siedzieć w kantynie, ani czytać na kwaterze gazety lub książki pożyczonej z pułkowej skromnej bibliotek, to chodziłem wtedy najczęściej na samotne spacery, gdyż nie umiałem spać w dzień a okolica była ciekawa.
         Samo miasteczko Monterubbino było jak wyjęte z obrazów szesnastego czy siedemnastego wieku i robiło wrażenie, że w nim nic nowego od tamtej pory nie zbudowano. Obok znajdowała się miejscowość Moresco, która wyglądała jak dawna twierdza dziś zamieniona na osadę, gdzie wokół czworobocznego podwórca biegły krużganki i na piętrze mieszkali ludzie, a na dole były stajnie i cały żywy inwentarz. To było miłe w tych wędrówkach, że napotykani ludzie byli na ogół bardzo uprzejmi i chętnie nawiązywali rozmowy. I właśnie takie spotkania pozwoliły mi powoli zacząć "łapać" trochę włoskiego.
         Monterubbiano było dla mnie ciekawym obiektem do zwiedzania i pozwalało poznać Włochy i Włochów od niedostępnej dla turystów strony. Liczące około ośmiuset mieszkańców miasteczko żyło z rolnictwa i mizernego handlu. Obok okazałego, jak na liczbę mieszkańców, ratusza, był też duży kościół obsługiwany przez sporą liczbę księży. Były też dwie lub trzy winiarnie, w których można było także dostać coś do zjedzenia. W nich koncentrowało się życie towarzyskie miasta. Była też, znana wszystkim i żyjąca sobie spokojnie jedna prostytutka, obsługująca tak mieszkańców jak i wojskowych. Ilość tych, które trudniły się tym procederem mniej oficjalnie nie była mi znana.
         Był też w miasteczku jeden bardzo duży dom, w którym mieściło się dowództwo i gdzie mieszkał pułkownik. Dom należał do mecenasa Sirolli, który stale przebywał w Rzymie, ale tu posiadał ogromne tereny dzierżawione chłopom, tu zwanym contadini.
         W czasie, kiedy zjawiłem się w Monerubbiano, rodzina Sirollich właśnie była w mieście na wakacjach. To co w ich odwiedzinach było interesujące to to, że zjechały też dwie córki mecenasostwa, i to w wieku, jak to się mówiło, poborowym. Ich obecność wzbudziła, głównie wśród młodszych oficerów ogromne zainteresowanie. Trzeba przyznać, że były bardzo przystojne, a może nawet i ładne, ale niedostępne, szczególnie dla niższych szarż, a na nas podchorążych w ogóle nie zwracały uwagi. Sirolli utrzymywali bowiem kontakty towarzyskie wyłącznie z oficerami. Wizyta ich trwała krótko i szybko przestały być ośrodkiem zainteresowań młodzieży.
         Od czasu do czasu odbywały się w pułku ćwiczenia bojowe. Wyjeżdżaliśmy wtedy wozami pancernymi na kręte górskie drogi, po których pędziliśmy w carriersach i staghoundach, zajmując różne stanowiska ogniowe, lub maszerowaliśmy kilometrami w pełnym oporządzeniu, by następnie zdobywać jakąś farmę czy opuszczony domek na wzgórzu. Po pierwszych takich ćwiczeniach miałem zawsze blisko siebie ułana Staniczka. Działo się tak dlatego, że w czasie tych pierwszych ćwiczeń bojowych zostałem ochrzaniony przez dowództwo za lekkomyślnie i zbyt brawurowo przeprowadzony atak na jakąś farmę, co groziło wytraceniem wszystkich ludzi, wraz ze mną.
         Wieczorkiem, kiedy siedziałem skwaszony u siebie w pokoiku, zjawił się ułan Staniczek z jakąś sprawą osobistą. Wiedziałem, że był w armii niemieckiej, ale nie znałem jego dziejów. Po załatwieniu sprawy, w której przyszedł, zaczęliśmy rozmowę bardziej ogólną i wreszcie zaczął mi opowiadać o tym, jaki gdzie wzięto go do Wehrmachtu, jakie miał kłopoty jako Ślązak, jak przydzielono go do "Falschirmjegrów" i gdzie to nie walczył i w jakich to nie był tarapatach.
         Słuchałem go cierpliwie czując, że ma potrzebę powiedzenia komuś tego wszystkiego co przeżył, a kto nie będzie robił głupich uwag, czy kpił z tych jego przeżyć. Opowiadał też o domu, o tym że nie wie co dalej robić, bo o rodzinie nie ma wiadomości. Powiedziałem, że i ja nie wiem co robić dalej i że też nie mam wieści o domu i rodzinie i spytałem się go, czy nie czuje się pokrzywdzony, że będąc starszym podoficerem w oddziałach spadochronowych, w dodatku odznaczonym Żelaznym Krzyżem, czym się pochwalił, jest teraz zwykłym ułanem.
         Nie, nie czuł się pokrzywdzony, bo czuł się Polakiem, ale czeka tylko na demobilizację by jechać do domu. Kiedy już kończyliśmy, nachylił się do mnie, zniżył głos i powiedział: "Panie podchorąży, jak by co było w trakcie ćwiczeń, to niech się pan podchorąży ino się nie trzyma, to ja zawsze wyprowadzę was z kłopotu, tak jakem wyprowadził mojego Leutenanta spod Kursk". Nim zdołałem mu odpowiedzieć, stuknął obcasami i szybko wyszedł.
         Nie mogłem nie docenić tego co mi powiedział. Wiedziałem, że on rzeczywiście zna się na wojennej robocie i to o wiele lepiej ode mnie, bo miał długą i bogatą praktykę frontową, czego ja o sobie nie mogłem powiedzieć, co on, stary wyjadacz frontowy, musiał zauważyć. Zresztą mnie dowodzenie liniowe nie bardzo interesowało i nie bardzo wychodziło.
         Mieszanina dróg życiowych poszczególnych ułanów plutonu nie odgrywała żadnej roli w stosunkach międzyludzkich. Korpus miał przecież ludzi, których drogi do polskiej armii były w niektórych wypadkach bardzo pokręcone. Na ogół jednak, ci z armii niemieckiej nie byli zbyt skorzy do opowiadania szczegółów służby. Czasami jednak coś się nagle ujawniało.
         Jednego dnia, w czasie przerwy "tropikalnej" starszy ułan Tońciu, który w Korpusie był od samego początku zaczął opowiadać, jak to było pod Monte Cassino. Swoją barwną opowieść zakończył butnym stwierdzeniem: "I tak my Niemcom dali piździec i zajęli klasztor!". Zapadła chwila ciszy, a po chwili odezwał się, z drugiej strony Sali czyjś tubalny głos: "A kaj byście pieruna, Monte Cassino wzini, gdyby do Nebelverfer'ów amunicji nam nie zabrakło, pierunie?!". I na tym wystąpieniu skończyła się rozmowa.
         Zresztą z tym zdobyciem góry było trochę nie tak jak przeważnie się myśli. Opowiadał mi o tym podchorąży Szuster, który do naszego pułku przyszedł z 12-tego i był w patrolu, który zatknął proporzec pułkowy na szczycie góry. Otóż kiedy nasi szli by zatknąć proporczyk pułku na szczycie i do niego dochodzili, zobaczyli patrol brytyjski, który był o jakieś sto metrów niżej od nich i bardziej w lewo i szedł z brytyjską flagą, by ją zatknąć na szczycie. Szczęśliwie nasi wleźli na szczyt ciut wcześniej od Brytyjczyków. Prawda jest prozaiczna: Niemcy rzeczywiście wycofali się z klasztoru, gdyż groziło im okrążenie od północno-zachodniej strony przez atakujących Brytyjczyków, kiedy myśmy atakowali od czoła, z południa.
         Nudę życia w Monterubbino można było urozmaicić wyjeżdżając, po skończonej służbie, do oddalonego od nas o 15 kilometrów, Porto San Georgio, gdzie było kino, dancingi, żeńskie polskie liceum i nadmorski klub, w którym można niebyło zabawić. Dla chętnych, od czasu do czasu, organizowany był transport w postaci ciężarówek, wysyłanych o ustalonej godzinie do Porto San Georgio, które o określonej godzinie wracały do pułku.
         Najczęściej jednak popołudniami spotykano się w kantynie NAAFI. Było to stosunkowo małe pomieszczenie, gdzie można było posiedzieć przy stoliku, pogadać z dziewczynami z NAAFI, lub z kolegami z innych szwadronów. Można też było pójść do Monterubbiano do winiarni, tylko to nie było dobrze widziane przez dowództwo, kiedy zachodzili tam podchorążowie.
         Przekonałem się o tym wtedy, kiedy krótko po naszym przybyciu, zjawił się w pułku Jurek Sikorski, mój starszy kolega z gimnazjum Staszica i z przedwojennej 16 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, któremu nie uznano tytułu podchorążego i skierowano do naszego pułku jako kaprala z cenzusem. Uradowani ze spotkania postanowiliśmy uczcić to w najelegantszej winiarni w Monterubbiano Tam dołączył do nas jeszcze jeden chłopak z AK, też z cenzusem, czyli po maturze, ale w stopniu ułana. Wieczór był miły, pełen wspomnień sprzed wojny, z czasów okupacji i powstania. Przy tak miłej rozmowie wino płynęło obficie i humory nam dopisywały. Jako, że działo się to w miejscu publicznym, przy szeroko otwartych drzwiach winiarni, więc wielu ludzi widziało naszą radość ze spotkania i naszą wzajemną wylewność, nie mówiąc o stojących przed nami karafkach po winie.
         W wyniku tego, na drugi dzień, zostałem wezwany do raportu u dowódcy szwadronu, gdzie otrzymałem reprymendę za publiczne picie z ułanami i młodszymi podoficerami. Nie pomogło tłumaczenie, że to koledzy i to starsi wiekiem z tego samego gimnazjum i z tej samej drużyny harcerskiej. "Podchorążemu nie wolno pić i publicznie bratać się z ułanami i kapralami. No, gdyby to byli jeszcze plutonowi, wachmistrze, to można by z nimi wypić szklaneczkę lub dwie i to wszystko!" pouczał mnie pan rotmistrz Radziejowski.
         Krótko po zainstalowaniu się w pułku, sprzedaliśmy z Jurkiem Renckim nasz motocykl, który nabyliśmy w Niemczech i dzięki temu mogłem kupić sobie porządny zegarek oraz wzbogacić prywatną kasę, z której dokładałem do podłego żarcia z żołnierskiej kuchni, nie mówiąc już o wydatkach koniecznych na zaspokojenie innych przyjemności, na które żołd ułański, jako otrzymywałem, nie starczał.
         W pułku, liczba podchorążych z AK wzrosła jeszcze o kilku, którzy nie dostali jednak przydziałów do pododdziałów, gdyż mieli być wysłani do podchorążówki broni pancernej w Galipoli. Tak więc tylko my dwaj (Jurek R. i ja) pozostawaliśmy na miejscu z funkcjami w szwadronach. Nie wiem czym się kierowano nie zmuszając nas do studiów wojskowych. Przypuszczam, ze było to w wyniku zgłoszenia przez nas od samego początku chęci studiowania w uczelniach cywilnych i obietnicy płk Mokrzyckiego, że wyśle nas na nie przy pierwszej okazji.
         Nim nastąpił wyjazd przyszłych kandydatów na prawdziwych podchorążych broni pancernej zaczęło się szkolenie wszystkich szarż przybyłych z niewoli w prowadzeniu samochodów, motocykli oraz wozów bojowych. Były to bardzo przyjemne zajęcia, gdyż zapełniały w sposób pożyteczny nasz czas i dostarczały wielu atrakcji. Szczególnie odpowiadała mnie jazda na motocyklach i z radością uczestniczyłem w szkoleniu jazd terenowych, które były zaprawami do jazdy krosowej. Jedynym kłopotem jaki miałem przy jeździe motocyklami wojskowymi było to, że były dla mnie za ciężkie i tylko jeden typ Machless 350 ccm był odpowiedni dla mojej wagi. Niestety było ich bardzo mało i nie zawsze je dostawałem.
         Duża liczba podchorążych z AK znajdujących się w pułku a nie mających właściwie żadnych konkretnych przydziałów spowodowała, że zaczęto się nimi bardziej zajmować i częściej organizować nam grupowe wyjazdy na zwiedzanie ciekawszych obiektów w okolicy, tak jak Fermo, Loreto, czy Ancona, oraz częściej wysyłano wozy do Porto San Georgio, byśmy mogli tam pójść do kina, czy spotkać się z kolegami. Zdawano sobie sprawę, że w Monterubbiano grupa młodych inteligentnych ludzi, nie mających konkretnych zajęć, nie wytrzyma długo i będzie się urywać. Lepiej więc było to zalegalizować. I tu należy docenić mądrość dowództwa pułku.
         Skończył się kurs motorowy, koledzy podchorążowie wyjechali do podchorążówki i znowu zaczęło się normalne życie pułkowe. Lato zbliżało się ku końcowi i wyjazdy na ćwiczenia stawały się okresami winnych wyżerek, gdyż zawsze się tak kombinowało, by stanowisko carriera czy staghounda wybrać wśród winnic. Takie ustawienie pojazdu pozwalało załodze na spokojne objadanie się wspaniałymi owocami, zrywanymi wprost z gałęzi.
         W miarę upływu czasu, Zycie w jednostce stawało się coraz nudniejsze i cholernie puste. Miasteczko Monterubbiano było niewielki, nie przekraczało tysiąca mieszkańców i poza kościołem, dwoma winiarniami i jedną prostytutką obsługująca ograniczony kontyngent klientów nic w nim nie było. Jako odcięci od życia kasyna oficerskiego, podoficerskiego i ograniczeni w kontaktach poza służbowymi z ułanami, czułem się jakby trochę poza nawiasem, więc jeździłem, jak tylko mogłem się wyrwać, do Porto San Georgio, gdzie spotykało się zawsze kolegów i koleżanki z AK, łaziło się do kina, do jakiegoś porządniejszego klubu czy na dancing. Trudności były tylko z powrotami, ale zawsze się coś "złapało", tak by przed jedenastą być na kwaterze.
         W górach, tam gdzie staliśmy czuło się już jesień, kiedy pułk dostał rozkaz przemieszczenia się do miejscowości Gulianova, miasteczka położonego nad samym Adriatykiem, o jakieś 50 km na południe od Porto San Georgio. Bez żalu opuszczałem Monterubbiano i moją kwaterę, która mi już bokiem wychodziła. Liczyłem, że na nowym miejscu dostanę coś lepszego i że tam nad morzem będzie bliżej świata i ludzi.
         Przejazd odbył się bez żadnych kłopotów. Pojechaliśmy kolumną do "Szesnastki" i nia gładko do nowego miejsca postoju. Giulianova składała się ze starej części, położonej wyżej, zwanej "Alta" i nowej, leżącej tuż nad morzem, zwanej "lido".
         "Alta" była o wiele biedniejsza, ze starymi i biednymi domami, w których mieściły się nieliczne, równie biedne sklepiki oraz z wąskimi brudnymi uliczkami. U wylotów ulic wiodących w głąb miasteczka, na murach domów widziało się liczne wymalowane czarną farbą, znaki w postaci koła z wpisanym krzyżem w środku i umieszczonym poniżej napisem "out of ban" co oznaczało, że dalej nie wolno wchodzić żołnierzom. Ale tam właśnie, w tych małych, wąskich, zakazanych uliczkach, w dość obskurnych domkach mieściły się przyciągające żołnierzy burdeliki i knajpki. I tam zapuszczały się od czasu do czasu, tak popołudniami jak i już po capstrzyku, patrole rontowe w poszukiwaniu amatorów oferowanych tam usług. W dzień żołnierzom trudno tam było zajrzeć, bo zajęcia w pododdziałach odbywały się codziennie. Ale po zajęciach, wieczorami...
         Nadmorska część miasta, w której nas zakwaterowano, była bardziej elegancka, o szerszych ulicach, oraz licznych willach i pensjonatach, które teraz zostały zajęte przez nasz pułk. Granicę między tymi dwoma światami wyznaczała szosa nr 16, która łączyła północ Włoch z południem i była główna osią komunikacyjną nie tylko II-go Korpusu, ale całej 8 armii brytyjskiej.
         Otrzymałem kwaterę w willi zamieszkałej przez dwoje starszych państwa, oraz służbę w osobach pokojówki i kucharki. Pokój jaki mi zaoferowano był idealnie wysprzątany i ... idealnie pusty. Gospodarze niewątpliwie nie kochali "wyzwolicieli", gdyż ich stosunek do aliantów nie był delikatnie mówiąc przychylny, co się pokazało po kilku rozmowach, które z nimi przeprowadziłem po niemiecku, którym oboje biegle władali. Byli tak niechętni kwaterowaniu żołnierzy wojsk okupacyjnych, jak nas nazywali, że mimo dużych wysiłków z mojej strony, by zrobić na nich jak najlepsze wrażenie, nie udało mi się ich skłonić do wyposażenia mego pokoju w jakieś najprostsze meble, chociażby łóżko, czy nawet sam materac. W tej sytuacji wyniosłem się od nich, a na moje miejsce przyszło kilku ułanów, którym starczały same sienniki, a którzy, czego byłem pewien, będą mniej uważający na dobre maniery, niż ja starałem się być.
         Nową kwaterę dostałem z jednym z plutonowych z naszego szwadronu. Był to niewielki pokój z dwoma łóżkami stojącymi tuż jedno obok drugiego i drzwiami prowadzącymi prosto na ulicę. Była tam też jakaś szafa i dwa krzesła, oraz coś co spełniało role umywalki, ale stołu nie było.
         Wspólne mieszkanie nie układało nam się zbyt harmonijnie. Nie byłem dla kolegi plutonowego kompanem do mieszkania, gdyż nie kochałem pić dużo wina i innych trunków, jak i nie odpowiadało mi wspólne z nim użytkowanie prostytutek, które od czasu do czasu sprowadzał sobie na kwaterę. Robił to zawsze kiedy chodziłem do kina lub kiedy wyjeżdżałem na jakąś wycieczkę w dni świąteczne.
         Rozstaliśmy się z panem plutonowym po tym, jak wróciwszy z wycieczki do Rzymu z zapaleniem ropnym zęba i dokonanej na żywca ekstrakcji dwóch zębów trzonowych leżałem w gorączce, a on zjawił się późnym wieczorem z jakąś równie jak on pijaną , podstarzałą i szpetną hurysą, która koniecznie nastawała bym i ja ją uszczęśliwił, bo on, czyli pan plutonowy obiecał jej, że będzie drugi klient. Gdyby była młodsza i ładniejsza a ja nie w gorączce z zapuchniętą mordą, to może by z tego coś wyszło, ale nie byłem w nastroju a ona była dla mnie zaprzeczeniem kobiety, której mógłbym pożądać.
         Nową kwaterę znalazłem w domku znajdującym się przy samej szosie, u bardzo miłych Włochów, gdzie w dodatku była sympatyczna młoda dziewczyna, która zaczęła mnie uczyć włoskiego, tłumacząc gramatykę i pilnując bym prawidłowo budował zdania i akcentował wyrazy. Dzięki tym lekcjom szybko zacząłem robić postępy.


* * *

         W ramach działalności kulturalnej korpusu i dla przeciwdziałania nudzie garnizonowego życia, pułk zaczął organizować kilkudniowe wycieczki do większych miast, takich jak Rzym, Wenecja, Florencja czy Bolonia. Podróże do Rzymu odbywały się samochodami ciężarowymi wysyłanymi przez pułk, natomiast do innych miast jechało się autostopem lub inna okazją. Tam na miejscu mieszkało się w specjalnych ośrodkach czy obozach lub prywatnie, co było trochę półlegalne ale bardzo praktyczne z różnych względów. W Rzymie, kiedy pojechałem pierwszy raz zamieszkałem w obozie, który jak mi się zdaje nazywał się Ciciniola i znajdującym się koło dużego placu, którego nazwy dziś nie pomnę.
         Droga do Rzymu była bardzo atrakcyjna, szczególnie kiedy siedziało się w szoferce. Jechało się przez góry, szosą numer 4, która zaczynała się w Porto Asacoli i biegła przez Asacoli Piceno do Rieti i dalej do Rzymu. W tamtych czasach była to szosa bita i tylko za Rieti miała nawierzchnie asfaltową, tak że jadą na skrzyni samochodu a nawet jeśli siedziało się w szoferce dojeżdżało się zapylonym i wyglądającym jak młynarz. Ale widoki po drodze były bardzo ładne i to robiło podróż bardzo atrakcyjną. Odległość do Rzymu nie była duża i z Monte Rubbbiano wynosiła jakieś 250 km, ale trwała około sześciu godzin ze względu na jakość drogi i jej górski charakter powodujący liczne serpentyny i ostre wzniesienia i spadki.
         Sam przyjazd do Wiecznego Miasta miał swoisty koloryt. Zatrzymujące się na placu przed obozem samochody były z miejsca oblegane przez stręczycieli w wieku od siedmiu do siedemdziesięciu lat, którzy w barwny sposób zachwalali swój "towar". Zewsząd dolatywały okrzyki reklamowe w rodzaju: "Segente! Mija sorella molto Bella, fare bene fiki fiki" lub "Ragazza, diecisette anni, solamente due cento lire!". Form zachwalania było wiele, tak jak wielu było zachwalaczy. Trochę dalej od samochodów można było spotkać sporo dziewcząt i kobiet gotowych pójść do łóżka czy gdzieś w krzaki z każdym kto gotów był zapłacić uzgodnioną cenę. Były wśród nich i takie, które na pierwszy rzut oka trudno byłoby podejrzewać, że trudnią się tym procederem, ale były i takie które odpychały swą wulgarnością i wyglądem. Wszystko to jednak ginęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z chwila pojawienia się patrolu karabinierów lub jeepa amerykańskiej czy brytyjskiej MP.
         Sam obóz był zatłoczony i pełen żołnierzy II-go Korpusu, którzy zjawiali się w Wiecznym Mieście by poszaleć i odetchnąć od życia garnizonowego w małych miasteczkach, gdzie każdy ruch człowieka był znany wszystkim mieszkańcom w ciągu jednej godziny, a może i prędzej.
         Mój pierwszy pobyt w Rzymie trwał dwa czy trzy dni i potraktowałem go jako pełne oderwanie się od życia wojskowego oraz, po raz pierwszy do wybuchu wojny znaleźć się w nie zniszczonym wielkim mieście i to takim, w którym było moc do oglądania tego, o czym nasłuchałem się i naczytałem w domu. Oblazłem więc Forum Romanum, Coloseum i zwiedziłem bazylikę Św. Piotra oraz przeleciałem przez Muzeum watykańskie. Wieczorami włóczyłem się ulicami, których wygląd pozwalał zapomnieć o tym, że była wojna i że są miasta starte z powierzchni ziemi. Zajrzałem do klubu wojskowego "Aleksandra" i zjadłem obiad w "Sargent Club", gdzie można było tanio i bardzo dobrze zjeść, i gdzie usługiwali wyfraczeni kelnerzy i wybierało się dania z karty. Spotkałem się też z paroma kolegami, których znałem z niewoli, a którzy zjawili się tu, w Wiecznym Mieście, by tak jak ja uciec od garnizonowego życia i dowiedzieć się, co dzieje się na świecie. Wpadłem też do polskiego hotelu oficerskiego, w którym był kiosk z polską prasą i wydawnictwami tak korpuśnymi jak i londyńskimi.
         Dwie rzeczy, w tej wycieczce. były dla mnie najważniejsze i rzutujące na moją przyszłość. Czego, oczywiście wtedy oczywiście jeszcze nie przeczuwałem. Pierwsza to pójście, pierwszy raz od wybuchu wojny. do dużego, porządnego kina i obejrzenie dobrego angielskiego czy amerykańskiego najnowszego filmu. To co oglądałem przed tym w podłym kinie w Porto San Giorgio, to były wyłącznie filmy przedwojenne. lub wojenne, włoskiej produkcji, miernej jakości, porwane i "zadeszczone", a ekran był brudny, dźwięk zaś jak ze starej beczki. W Rzymie zobaczyłem wreszcie film. taki jakim jest na prawdę" Dwa razy poszedłem wtedy do kina i obejrzałem dramat "Sentimental jurney", oraz słynny "Zigfries Follis". I w wtedy po raz pierwszy zrodziło się we mnie pragnienie, by przy tworzeniu czegoś takiego móc pracować. Zaczęło mi się mgliście marzyć reżyserowanie filmów.
         Druga decyzja, to było, długo dojrzewające we mnie postanowienie. by nie wracać do Polski. Skrystalizowało się ono po rozmowie ze Zbyszkiem Stokiem - kolegą ze gimnazjum i harcerstwa, który dotarł do Rzymu z Polski, już po zakończeniu wojny, przedarłszy się przez zieloną granicę i opowiadał o tym co dzieje się w kraju.


* * *

         Tymczasem życie w pułku płynęło dość monotonnie. Codzienny rytm ogłupiających zajęć .jak: czyszczenie sprzętu i jego przeglądy, pełnienie służby inspekcyjnej w szwadronie, czy też oficera służbowego pułku, co było dla mnie miłym zaskoczeniem, gdyż z początku wysyłano niektórych podchorążych na warty, co spowodowało powstanie żurawiejki następującej treści:
         "A nasz rotmistrz lubi żarty
         Podchorąży trzyma warty."
         Niby żołd miało się szeregowca, ale do kasyna oficerskiego czy podoficerskiego nie należało się i tym samym było się jakby wykluczonym z życia tych środowisk,. ale obowiązki podoficerskie i oficerskie to się wykonywało. Ten "zaszczyt" służb był niewątpliwie spowodowany tym, że rozwadniało to częstotliwość służb oficerów) którzy i tak mało mieli roboty i korzystali z wolnego czasu ile się dało.
         W pułku postanowiono wznowić szkolenia samochodowe ułanów , którzy jeszcze nie umieli prowadzić pojazdów. Zostałem więc instruktorem i przez jakiś czas jeździłem z kursantami po uliczkach miasteczka a później wypuszczaliśmy się na szosę i na boczne drogi dla nabrania wprawy.
         Któregoś dnia przyszła wiadomość, że ci co chcą iść na studia, mogą zgłosić się do specjalnej komisji w Porto San Giorgio. Oczywiście pojechałem. Na komisji spytano się mnie kiedy i gdzie zdałem maturę, zadano parę pytań z historii, literatury i matematyki i kiedy na nie odpowiedziałem, zapytano co chcę studiować. Powiedziałem że film. Niestety okazało się. że Sine-cita nie została jeszcze otwarta, a do Anglii, nas z Korpusu, nie wpuszczano. Powiedziałem więc, że chcę iść na architekturę, bo zawód inżyniera mechanika czy innej specjalności, o czym marzyli dla mnie rodzice, a w szczególności mama, zupełnie mnie nie odpowiadał. Przyjęto to do wiadomości wpisując na listę kandydatów.
         W tym czasie Jurek Rencki wyjechał do Szwajcarii, gdzie znalazła się jego matka wraz z siostrą. które przeżyły całe powstanie w Warszawie. Wróciwszy od rodziny po paru tygodniach pojechał tam z powrotem, mając szansę podjęcia studiów. Zostałem więc sam, bez swojego przyjaciela, z którym trzymaliśmy się razem, z małymi przerwami, od lat dziecięcych.
         Na początku listopada, pułk został przerzucony z Grottamare do Giulianova. Wiązało się to z napiętą sytuacją międzynarodową. Chodziło o konflikt włosko - jugosłowiański o Triest. Tito rościł pretensje do Triestu, czego alianci nie chcieli uznać. Zaczęło robić się gorąco i Anglicy przerzucali dywizje pancerne na północ. U nas zarządzono stan pogotowia i rozpoczęto wykłady o armii przeciwnika. Zaczęto też przebąkiwać, że mamy zmienić miejsce postoju.
         Na krótko przed przerzutem odbyły się ćwiczenia aplikacyjne, powiązane z wykładami o broni i taktyce nieprzyjaciela. Wykłady prowadzone były przez oficerów z d-ctwa Korpusu. W tym wypadku chodziło oczywiście o armię radziecką. Oficer który przyjechał z Ancony, gdzie mieściło się dowództwo Korpusu, opowiedział zebranym oficerom i nam podchorążym, których zaproszona tę okazję o tym, że armia sowiecka ma druzgoczącą przewagę nad siłami alianckimi i w wypadku wojny mamy się wycofywać z Półwyspu .Ąpenińskiego. Oczywiście my, 7 pułk ułanów, jako jednostka rozpoznawcza, byliśmy przewidziani do stanowienia arriergardy i powstrzymywania postępujących za naszą, cofającą się armią, wojsk nieprzyjaciela.
         To wszystko wyglądało ładnie, póki nie zaczęto objaśniać nam szczegółowo, czym dysponuje armia naszego przeciwnika. Otóż okazało się, że czołgi typu Sherman nie są w stanie sprostać w walce rosyjskim T-34, które mają silniejsze działa, mocniejszy pancerz i są bardziej zwrotne. Gdyby doszło do spotkania ze Stalińcami to w ogóle nie było o czym rozmawiać. Staliniec brał Shermana na 2000 yardów z każdej pozycji. a Sherman Stalińca z 800 yardów i to z boku. Jedyny ratunek. w tej sytuacji, stanowiło lotnictwo,. którego przewagę mieliśmy mieć zagwarantowaną. Tylko jego działanie uzależnione było od warunków pogodowych i zorganizowania bezpośredniej łączności, której nie było i nikt nie wiedział czy będzie.
         Po tych optymistycznych wiadomościach rozpoczęto ćwiczenia z taktyki na szczeblu plutonu i szwadronu. Pierwszy wywołany do tablicy porucznik, były kawalerzysta, który przesiedział pięć lat w niewoli , dosłał za zadanie przyjęcie nocnej pozycji obronnej plutonu. I cóż zrobił nasz ułan'? Ano spieszył załogi wozów bojowych i ślicznie okopał się, odsyłając do tyłu, gdzieś hen na zaplecze oczywiście wraz z kierowcami, dwa staghoundy, każdy z działem 30nn i trzema karabinami maszynowymi, dwa wozy pancerne g.m.c., oraz siedem carrierów. Tym sposobem pozbawił się wsparcia artylerii, oraz c.k.m, nie mówiąc o pancerzach mogących wzmocnić pozycję no i zmniejszając stan osobowy placówki o jedenastu ludzi, i zostając tylko z piętnastoma ułanami, uzbrojonymi w karabiny, tomsony oraz dwa granatniki małego kalibru.
         Nasz porucznik był bardzo zdumiony, że skrytykowano jego pomysł bo przecież uczono go, że w takich przypadkach odsyła się konie i koniowodnych do tyłu, a dla niego konie to konie, bez względu na to czy w cylindrach i to opancerzonych.
         Nie dziwiłem się temu. Gdyż tenże sam oficer, kiedyś w czasie ćwiczeń zaczął wydawać przez radiostację przedziwne komendy i w dodatku otwartym tekstem co tak zdenerwowało mojego radiofonistę, że puścił mu cudowną, soczystą i bardzo pikantną lwowską wiązankę. Później w czasie raportu u rotmistrza Radziejowskiego tłumaczył się: "Melduję panie rotmistrzu, taż przez łeb mi nie przyszło, że takie głupoty i w dodatku odkrytym tekstem może mówić jakiś oficjer". Rotmistrz zbeształ go za to, że też mówił otwartym tekstem i wlepił mu za karę tylko jedną dodatkową służbę. Jaka była rozmowa z porucznikiem to zostało okryte tajemnicą.
         Sytuacja polityczna wokół Triestu stawała się nieprzyjemna i Anglicy zaczęli przerzucać na północ pancerną dywizję "Black Cat". W tym czasie dostaliśmy z dawna oczekiwany rozkaz przerzutu do odległej o 30 km na północ Gilianova.



W drodze do Gulianowa - Włochy 1945 r.

         Jako, że szosa nadmorska, czyli 16-tka, była zbyt przeciążona transportami idącymi na północ, zdecydowano się na przerzut pułku przez góry, co miało być równocześnie zaprawą do przerzutów w trudnych warunkach terenowych i pogodowych. Zamiast więc jechać tych 30 km dobrą drogą, musieliśmy zrobić około 70 a może i więcej kilometrów przez wąskie i kręte drogi górskie, gdzie mostki przez rzeki były zbyt słabe, by mogły przez nie przejechać wozy, więc trzeba było rzeczki pokonać w bród. By było przyjemniej, to w dniu przerzutu zaczął padać deszcz przechodzący w śnieg i zrobiło się bardzo zimno, a rzeczki, których w lecie prawie nie było widać zamieniały się w rwące strumienie.
         Rano, kiedy ładowaliśmy się do wozów okazało się, że kierowca mojego carriera jest zalany w drobną kaszkę. Cóż, biedak, jak twierdził, spił się tak z rozpaczy, że musi się rozstać ze swoją dziewczyną. Jak było naprawdę nie dochodziłem, bo nie było ani czasu, ani nie miałem chęci. Nie pozostało mi nic innego jak, razem z radiofonistą, umieścić go z tyłu carriera, a cały wóz zakryć plandeką, by nikt go nie wypatrzył. Sami ubrani w płaszcze przeciwiperytowe, które najlepiej chroniły przed deszczem, siedliśmy z przodu. Jako, że radiofonista nie umiał jeszcze prowadzić carriera, mnie przypadło prowadzenie przez tę cholerną drogę, nielubianego przeze mnie carriera.
         Carrier nie był przyjemnym pojazdem do prowadzenia. Siedziało się w nim nisko, prawie na samej podłodze, z wyciągniętymi nogami, mając przed sobą kierownicę, która działała na hamulec to lewej to prawej gąsienicy w zależności od tego jak się nią skręciło. Wymagało to sporej siły, szczególnie przy ostrych zakrętach, kiedy trzeba było mocno zablokować jedną z gąsienic. No a że droga była kręta i w dodatku trzeba było bez przerwy zmieniać biegi, bo kolumna to zbijała się, to rozciągała, więc kierowca miał piekielną robotę.
         To jednak nie było najgorsze, tylko ten padający bez przerwy deszcz, przechodzący czasem w śnieg, który mimo zabezpieczeń dostawał się pod płaszcz. Do tego dochodziło zimno. Już po godzinie czułem, ze przemakam. W górach zrobiło się jeszcze zimniej i popadywał gęsty, mokry, lepiący się śnieg. Nigdy tak długo nie prowadziłem przedtem carriera i nie byłem do niego przyzwyczajony, więc zaczęły mnie od tej niewygodnej pozycji kierowcy, mocowania się z kierownicą i ciągłych zmian biegów, boleć plecy, ręce i nogi, oraz chwytać skurcze. Niby mogłem posadzić za kierownicą któregoś z ułanów-kierowców z innych carrierów plutonu, ale ambicja nie pozwalała mi na to, by oddać kierownicę mojego wozu i okazać, że nie dorównuję im kondycyjnie. Kierowca obudził się tuż przed samą Giulianovą i chciał mnie koniecznie zmienić, ale nie zgodziłem się i sam dzielnie dojechałem na miejsce chociaż, mówiąc szczerze, dosyć miałem tej zabawy.
         W Gulianova dostałem kwaterę w maleńkim domku, przy via del Mare. Gospodarzem był stosunkowo młody rybak, mieszkający ze staruszką matką. Pokoik jak dostałem, znajdował się na piętrze od frontu, nad kuchnią i był całkowicie niekrępujący. Znajdowało się w nim wygodne łóżko, stół, szafa i umywalka. Na dole była kuchnia, która była mieszkalna, gdyż gospodarze mieszkali w komórce na podwórzu. Byli to ludzie bardzo prości i bardzo serdeczni, a staruszka dbała bym zawsze miał w pokoju dzbanek z wodą do mycia i czyste prześcieradło.
         Jako, że w domu u gospodarzy nie przelewało się i widziałem, że mają mało jedzenia, to brałem z kuchni potężne porcje, z których większą część oddawałem staruszce jako uzupełnienie ich bardzo skromnych posiłków. Oni z kolei starali się czasami odwdzięczyć się, częstują pieczoną na węglu drzewnym rybą, lub gotowanymi małżami, które młody rybak zbierał rankami na plaży, lub znajdował na płyciznach blisko brzegu. Czy pracował gdzieś i z czego się utrzymywał, nie bardzo mogłem się zorientować. W każdym razie, tak jak wielu Włochów w tamtych czasach, wegetowali.
         Wypadki triestańskie spowodowały większe zainteresowanie się ludzi polityką i naszą przyszłością. Coraz częściej wśród żołnierzy zadawano sobie pytania, kiedy, jak i czy będziemy wracali do kraju. Równocześnie w korpusie, a szczególnie w prasie korpuśnej podkreślano, że do kraju wrócimy w zwartym szyku i z bronią, co jednak stawało się coraz mniej realne. Nikt jednak nie myślał o tym, by prosić o zwolnienie z wojska na wyjazd indywidualny do kraju. Ale taki wypadek zdarzył się w naszym plutonie i to w mojej sekcji.



Trzeci pluton - Włochy 1946 r

         Pewnego dnia zgłosił się do mnie ułan, rodem z Karwiny, która po 38 roku jako leżąca na Terenia Zaolzia, została przyłączona do Polski i oświadczył, że będą obywatelem czeskim przed przyłączeniem tego terenu do Polski, pragnie obecnie wrócić do domu i prosi o zwolnienie z wojska. Nie pozostało mi nic innego jak zameldować o tym w szwadronie. Ułana wezwano na rozmowę, po której przyjechała żandarmeria i zabrała chłopaka do Ancony. Wrócił po dwóch dniach i przyszedł do mnie na kwaterę, by pokazać jak został pobity przez żandarmów, którzy w ten sposób chcieli obudzić w nim polski patriotyzm i niechęć do Czechów. Ale takie potraktowanie go spowodowało, jak mi się przyznał, że napisał list do czesko-słowackiej ambasady w Rzymie i czeka teraz na wynik. Na rezultat tego listu nie trzeba było długo czekać, gdyż w ciągu kilku tygodni dowództwo 8-ej Armii nakazało zwolnić go i odesłać do Rzymu, do czeskiej ambasady, która miała go repatriować. Ten, szczęśliwie, jednostkowy przypadek, pozostawił we mnie przykre wspomnienie i obiekcje co do demokratycznych form działania dowództwa korpusu.
         Jednego dnia zostałem wezwany do zastępcy dowódcy pułku, który zapytał mnie czy rzeczywiście jestem kreślarzem, tak jak podałem w dokumentach i jakie kreślenia robiłem. Kiedy powiedziałem, że pracowałem w biurze konstrukcyjnym fabryki obrabiarek, dostałem rozkaz narysowania plansz dydaktycznych dla kursu doskonalenia kierowców. Powiedziałem: "Tak jest!", bo cóż innego mogłem powiedzieć, tylko poprosiłem o stworzenie mi warunków technicznych do wykonania zadania. Potrzebowałem przecież linijek, ekierek, cyrkli, tuszu i grafionu, nie mówiąc o papierze i farbach i pędzlach do kolorowania.
         Tego oczywiście w pułku nie było, więc rotmistrz kazał porucznikowi, który prowadził kurs, by pojechał ze mną do Ancony nabyć odpowiednie przedmioty, zgodnie z moimi wskazówkami. Na miejscu okazało się, że cyrkli nie uświadczysz, a jeśli to może w Rzymie lub Mediolanie, deski do rysowania takoż, tak samo jak i przykładnicy oraz grafionów. Dobrze, że kupiliśmy ołówki, gumki, kilka numerów stalówek "Atos", białą glansowaną tekturę, dość długą linijkę, dwie ekierki no i tusz i kolorowy atrament, gdyż farb też nie było. Zamiast cyrkli postanowiłem wykorzystać różnych rozmiarów puszki po konserwach, jakie były w magazynie żywnościowym, Niektóre znalazły się puste, a niektóre, szczególnie te mniejsze, z tuńczykiem, jakimiś pasztetami i innymi smakołykami, dostałem od wachmistrza-szefa magazynu z prawem otwarcia i opróżnienia samemu.
         Zdecydowałem, że wszystko wykreślę naprzód ołówkiem przy pomocy przyrządów, a następnie pociągnę wszystko tuszem już bez użycia przyrządów, posługując się stalówkami "Atos". Najwięcej kłopotów miałem z krzywymi eliptycznymi, gdyż z braku krzywików musiałem zastosować do ich wykreślenia technikę dwóch szpilek i nitki, co było szalenie czasochłonne, gdyż wymagało wielu prób. Tej, na ogół nie używanej przez kreślarzy, techniki nauczyłem się od ojca architekta, przyglądając się jak kreślił w domu. Pan porucznik, któremu teraz podlegałem postanowił, że będę kreślił w świetlicy pułkowej, znajdującej się przy szwadronie dowodzenia. Nie bardzo mi to miejsce odpowiadało, gdyż co wieczór trzeba było wszystko sprzątać i chować. Ale, jak szarża każe, to żołnierz musi.
         Przestudiowałem otrzymane podręczniki z przekrojami różnych zespołów pojazdów i zacząłem się zastanawiać, jak to uprościć i jak zakomponować na tablicach tak, żeby było to czytelne i porządnie wyglądało. Co gorsza, to arkuszy na plansze było w sklepie akurat tyle, ile miało być plansz i nie było szans, by kupić choćby jeden arkusz więcej. Musiałem więc bardzo uważać, gdyż nie daje się skrobać tuszu na glansowanej tekturze.. Nie dosyć, że musiałem bardzo delikatnie rysować ołówkiem, gdyż mocniejsze naciśnięcie pozostawiało, mimo wycierania gumką, ślady. A co było jeszcze gorsze to sprawdziłem, że tusz po gumce bardzo źle chwytał papier lub się rozlewał.
         Zacząłem więc od delikatnego rysowania ołówkiem osi głównych zespołów, usiłując rozmieścić poszczególne rzuty przekrojów na arkuszach, tak by niczego nie wycierać i nie zmieniać. Czasami siadałem i myślałem jak zrobić, by uczytelnić schemat i by plansze wyglądały estetycznie, lub też wymazywałem delikatnie gumką to, co już naszkicowałem, by zmienić skalę czy też ułożenie rysunku. To, że od razu nie kreśliłem bardzo denerwowało pana porucznika i najprzód ostro zwrócił mi parę razy uwagę, że się wałkonię, a potem poszedł do rotmistrza na skargę.
         Byłem zły kiedy przyszli i porucznik zaczął mówić rotmistrzowi, że nie widać mojej roboty, bo dla niego delikatnie zarysowane w ołówku osie i zarysy schematów były niezrozumiałe. Rotmistrz obejrzał szkice na planszach, wysłuchał moich wyjaśnień, co i jak chcę zrobić i spytał mnie kiedy skończę pracę. Zameldowałem, że trudno mi to określić, gdyż trudni jest pracować w warunkach, kiedy co chwilę przychodzą do świetlicy ludzie. Którzy pytają mnie co robię i zawracają mi głowę, a pan porucznik nachodzi mnie co godzinę i każe bym już kreślił, kiedy ja musze najpierw rozplanować wszystkie plansze i obmyślić wspólną technikę ich realizacji, bo jak coś zepsuję, to nie ma jak zrobić poprawki.
         Na zakończenie poprosiłem, by pozwolono mi zabrać całą robotę do siebie, na kwaterę i… by mnie tam nie nachodził pan porucznik, a za dziesięć dni plansze powinny być gotowe. O dziwo, pan rotmistrz nie okazał niezadowolenia tylko zadał kilka pytań, jak sobie wyobrażam plansze. Wyjaśniłem mu co i jak. Powiedział tylko "Acha" i wyraził zgodę na to, bym mógł rozłożyć się z robotą w domu. Na odchodnym potwierdził tylko, że za dziesięć dni plansze mają być gotowe.
         Równe dziesięć dni i parę nocy zabrało mi rysowanie tych ośmiu czy dziesięciu plansz. Porucznik pokazał się u mnie tylko raz i to z rotmistrzem, kiedy skończyłem pierwszą planszę i poprosiłem go, by powiedział mi, czy to co robię mu odpowiada. Rotmistrz był bardzo zadowolony, bo plansze nie tylko były czytelne technicznie ale skomponowane tak jak porządna grafika. Następnie pan porucznik został poproszony wtedy, kiedy wszystkie plansze były narysowane, pokolorowane i opisane. Zachował się bardzo ładnie gdyż przyznał, że było to rzeczywiście bardzo trudne zadanie i nie myślał, że tak ładnie plansze wypadną. Rotmistrz, którego następnie przyprowadził, też był zadowolony.
         Przyszło wezwanie, że mam się stawić w Rzymie, w obozie gdzie będą zakwaterowani wszyscy studenci nie oficerowie. Pożegnałem się więc z ułanami, odmeldowałem się u szarż i z punktu zbornego, chyba w Porto San Georgio odjechałem ciężarówką do Rzymu.


* * *

         To co działo się w Rzymie postanowiłem opisać w osobnym rozdziale, gdyż w moich odczuciach był to zupełnie oddzielny okres mojego życia.


* * *

         Mój pobyt w Rzymie nie znaczył całkowitego zerwania z Pułkiem, gdyż od czasu do czasu zjawiałem się w nim przy różnych okazjach. Moja kwatera na via del Mare czekała cały czas na mnie i tam miałem część swoich rzeczy, które nie zabrałem z sobą do Rzymu.
         W czasie pierwszego mojego przyjazdu do pułku, już nie pamiętam z jakiej okazji, odbywała się wizyta gen. Andersa. Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy dostąpiłem zaszczytu zjedzenia obiadu w kasynie oficerskim pułku. Siedziałem prawie na samym końcu stołu, który był oczywiście obsługiwany przez ordynansów na końcu, tak że już deseru nie zdążyłem zjeść, bo kiedy mi go podsuwano, to generał z pułkownikiem wstawali od stołu i wszyscy też musieli wstać.
         Ale nie to było najciekawsze w tym dniu, a spotkanie z generałem w salonie kasyna. Pamiętam jak dziś siedzącego na kanapie generała, który mówi: "Daję panom generalskie słowo, że za trzy, cztery miesiące wybuchnie trzecia wojna światowa...
         Kiedy wróciłem do Rzymu i powiedziałem to moim angielskim i amerykańskim kolegom, jeden z nich, dziennikarz ze "Star and Stripes", pisma armii amerykańskiej, zaśmiał się i powiedział: "Ten twój generał to idiota! Kto będzie się teraz bił?", a to zdanie potwierdzili wszyscy zebrani w kawiarni Anglicy i Amerykanie. Zrobiło mi się głupio, ale te ich prorocze słowa, w miarę upływu czasu, stawały się coraz bardziej prorocze.
         Najbardziej pamiętną dla mnie okazją odwiedzenia pułku były Święta Wielkanocne 1946 roku. Śniadanie wielkanocne zjadłem z plutonem, już nie pamiętam gdzie to było, ale pamiętam, że chłopaki postanowiły, że mnie spiją i z każdym musiałem wypić z osobna, co robiło blisko trzydzieści szklaneczek wina. Sytuacja była taka, że nie mogłem im odmówić. Rezultatem tego było to, że z trudem przypominam sobie jak wracałem na kwaterę podtrzymywany przez dwóch ułanów i tylko w ten sposób mogliśmy, kompensując nasze wspólne zachwiania kursu, utrzymać w miarę prosty kierunek marszu. Mimo trudności dotarliśmy do mojej kwatery i znalazłem się w łóżku. Tego jestem pewien, gdyż w nim doszedłem do dość mętnej jeszcze przytomności.
         Była ciemna noc. Jakieś krzyki i łomoty do drzwi domku zmusiły mnie do zwleczenia się z łóżka i wyjrzenia na zewnątrz. Na dole stał ktoś i walił pięścią w drzwi. "Sta zitto! E VA VIA!" czyli: "Bądź cicho i wynocha!" wrzasnąłem wściekły, że mnie wyrwano z błogiego, pijackiego snu. Na dole zapanowała przez chwilę cisza, a następnie dobiegł mnie proszący zapijaczony głos: "Signorina, pari la porta. Sono capitano Polacco, catolico molto bono... Apri...prego...". Co znaczyło: Panienko, otwórz drzwi. Jestem polskim kapitanem, dobrym katolikiem ... Otwórz ... proszę. Chciałem mu coś powiedzieć nieprzyjemnego, ale nie zdążyłem, gdyż poczułem nagle straszliwe mdłości i chlusnąłem całą zawartością żołądka przez okno. Z dołu doszedł mnie krzyk przerażenia a następnie stek niesamowitych przekleństw w wydaniu włosko-polskim. Nie słuchałem tego i nie przejąłem się tym, tylko wróciłem do łóżka, by znów zapaść w głęboki pijacki sen.
         Dla wyjaśnienia muszę powiedzieć, że mieszkałem na via del Mare pod numerem ósmym, a pod osiemnastym mieszkała pewna pani świadcząca usługi seksualne dla wojsk alianckich, to znaczy dla naszego pułku, kompanii saperów i czegoś tam jeszcze. Już przedtem wielokrotnie mylono sobie, po pijaku, numery ósmy z osiemnastym i musiałem w nocy odpędzać dobijających się do mnie pijanych amatorów szybkiej i niezobowiązującej miłości. Ale wtedy na trzeźwo prosiłem tylko by szli pod właściwy adres. Tym razem sytuacja była wyjątkowa.
         Rano wstałem z potężnym kacem i potrzebą natychmiastowego wypicia kubka kawy. Droga do kuchni przechodziła koło kwatery jednego z oficerów. Przed willą stał ordynans i klnąc siarczyście czyścił mundur i beret z gwiazdkami.
         "Jak się pan dzisiaj czuje, panie podchorąży?" zagadnął mnie znad roboty. Odpowiedziałem, że tak jak po ciężkim przepiciu i idę właśnie na kawę, by dojść do jakiej takiej formy. "A wie pan, panie podchorąży", ordynans najwyraźniej czuł potrzebę wygadania się, "mój rotmistrz tak się wczoraj spił, że się cały zarzygał. Ale tak, że nawet beret sobie zarzygał. Jak on to zrobił, do cholery?" Nie skomentowałem tego, gdyż stanęła mi przed oczyma sytuacja z ostatniej nocy, kiedy puściłem "pawia" przez okno. Mruknąłem więc cos na temat wczorajszego ogólnego pijaństwa i poszedłem swoją drogą. Wolałem nie podtrzymywać tematu ani go nie komentować.


* * *

         Kiedy na dobre powróciłem z Rzymu do pułku, od razu wpadłem w rytm służb i zajęć pułkowych. Znów był jakiś kurs samochodowy i tym razem zostałem się za instruktora jazdy i całymi dniami jeździłem uliczkami miasteczka szkoląc tych kilkunastu ułanów, którzy nie opanowali do tej pory tej sztuki. Bardzo szybko zbliżał się termin wyjazdu do Wielkiej Brytanii grupy kwatermistrzowskiej, w której miałem funkcję tłumacza, jako jeden z nielicznych w pułku jako tako władający językiem sojusznika.
         Wreszcie nastąpił ten dzień. Pobrałem z magazynu zimowy mundur, płaszcz i bieliznę, a zdałem hełm oraz rewolwer, gdyż jechaliśmy bez broni. Pożegnałem się z moimi gospodarzami, których bardzo polubiłem. Dla nich mój odjazd był równoczesny z urwaniem się zaopatrzenia w ziemniaki i inne produktu, które brałem z kuchni a sam ich nie zjadałem.
         Naszą grupę kwatermistrzowską załadowano na ciężarówki, które zawiozły nas do Ancony, gdzie załadowano nas do pociągu osobowego. Wyjeżdżałem z Włoch z mieszanymi uczuciami. Tu zostawała moja pierwsza, poważniejsza młodzieńcza miłość. Ale z drugiej strony wiedziałem, że Włochy to nie kraj, w którym chciałbym żyć na stałe. Czułem, że tu nie spełnię moich życiowych marzeń, którym podporządkowałem od tej chwili swoje działania. Natomiast Anglia zdawała mi się dawać więcej możliwości. Nie dość, miałem pewne wiadomości i obietnice, które kazały mi tam jechać.
         Była pełnia lata i było bardzo ciepło. Cały pociąg był wyładowany grupami kwatermistrzowskimi różnych jednostek. W przedziałach było nas po sześciu i nasze bagaże, tak że było ciasnawo. Ale nastrój był wesoły i tylko niektórzy wzdychali do swych seniorin. W nocy wjechaliśmy w Alpy i zrobiło się zimno. Wyciągaliśmy wełniane mundury i swetry. Otuleni w koce przespaliśmy chłodną noc. Obudziliśmy się we Francji. Pociąg pędził zatrzymując się krótko na stacjach, gdzie zmieniano parowóz lub nabierano do niego wodę i znów pędziliśmy dalej i dalej, na północ.
         Do Calais dojechaliśmy wieczorem i tu złapała nas sztormowa pogoda, tak że zamiast na prom zostaliśmy skierowani do obozu przejściowego, by poczekać na zmianę pogody. Następnego dnia pogoda poprawiła się, więc zaokrętowano nas na prom i ruszyliśmy ku Wielkiej Brytanii, gdzie jak nam mówiono miały rozstrzygnąć się nasze dalsze losy. Mój włoski rozdział zamykał się i zaczynał nowa karta mojego życia.


Marek Tadeusz Nowakowski


      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.