Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


Rzym 1946








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331



Próbuję studenckiego życia

         Wszystkich nas studentów korpuśnych, nie oficerów, zaraz po przyjeździe skoszarowano w obozie przejściowym dla żołnierzy odwiedzających Rzym. Nie powiem, by warunki były tam sprzyjające koncentracji i chłonięciu nauki. Więc na początku nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Złościło nas też to, że studenci - oficerowie zamieszkali w o wiele lepszych warunkach, w hotelu oficerskim. Na szczęście, stosunkowo szybko sprawę rozwiązano ku naszemu zadowoleniu i nas studentów architektury, bez względu na szarżę, przeniesiono do zajętego przez wojsko uroczego pensjonatu "Medici" znajdującego się prozy via Flawia, w samym centrum Rzymu, tuż przy via XX Settembre, na wysokości ministerstwa finansów.
         Studentów innych fakultetów rozmieszczono też w dogodnych warunkach. Z naszego nowego lokum, było dwa kroki do klubu "Aleksander" przeznaczonego dla żołnierzy i stosunkowo blisko do "SGT-Club" na via Nationale. Najważniejsze jednak, że komunikacja do Wydziału Architektury, mieszczącego się w ogrodzie Pincio, była też bardzo wygodna, a nawet spacer był nie uciążliwy.
         Warunki w "Pensione Medici" były doskonałe: pokoje dwu, lub trzy osobowe, umywalki w pokojach, a łazienki na korytarzach. Mnie trafił się pokój z por. Lubańskim - t.z.w. Lulu, dużo starszym ode mnie kolegą ze Staszica i 16 WDH, który już przed wojną od lat studiował architekturę w Warszawie i teraz był, bodajże kolejny już raz, na trzecim roku. Było to dla mnie wygodne i niewygodne równocześnie, gdyż nie bardzo miałem z nim kontakt, chociaż był sympatyczny i zgodny, ale nie bardzo pasowaliśmy do siebie. Był takim wiecznym studentem i człowiekiem o, jak dla mnie, dziwnych przyzwyczajeniach. W tej sytuacji każdy z nas żył swoim życiem nie interesując się współmieszkańcem pokoju.
         Nasz pierwszy rok studiów rozpoczynał się z pewnym opóźnieniem, a miał skończyć się w normalnym terminie, czyli w czerwcu, co narzucało dosyć ostre tempo pracy. Z tego też powodu, program był trochę "skondensowany", co powodowało że określono go jako "corso ridotto".
         Inauguracja odbyła się, z wielką pompą, w polskim klubie studenckim prozy Via Veneto. Opiekunem naszego roku, oraz opiekunem wszystkich polskich studentów na wydziale, został profesor Fasolo, historyk sztuki, człowiek niemłody i bardzo sympatyczny. Kiedy, w czasie uroczystości inauguracyjnej, zaśpiewaliśmy "Gaudeamus igitur", popłakał się ze wzruszenia gdyż, jak nam powiedział, przypomniały mu się jego młode lata, przed epoką faszyzmu, kiedy wolno było śpiewać tę bardzo starą pieśń studencką. Po skończeniu oficjałki inauguracyjnej odbyły się otrzęsiny pierwszoroczniaków. Ale nie wszystkich, tylko dwojga przedstawicieli - jednego studenta i jednej studentki.
         Nie wiem czemu zawdzięczałem ten zaszczyt , ale właśnie mnie wypadło reprezentować w tym obrządku męską połowę przyszłych architektów. Podejrzewam, że stało się tak dlatego, że wyglądałem na najmłodszego i nigdy nie dawano mi moich dziewiętnastu lat. Nie powiem bym był tym zachwycony i musiałem mieć bardzo głupią minę w czasie odprawianych nade mną egzorcyzmów, gdyż wszyscy bardzo dobrze się bawili, a ja musiałem robić dobrą minę, bez względu na to czy mi się to podobało czy nie. A że nie byłem tym zachwycony, to tym bardziej śmieszyłem wszystkich.
         Równocześnie z rozpoczęciem studiów rozpoczęliśmy kursy języka włoskiego. Oczywiście, każdy z nas mówił już trochę po włosku, ale był to język dnia codziennego, pozbawiony u większości zasad gramatycznych, no i z dosyć ograniczonym słownikiem. Na początku chodziłem dość pilnie na wszystkie wykłady i ćwiczenia starając się wdrożyć w uniwersytecki system nauczania, co nie przychodziło mi łatwo. Od czterech lat albo uczyłem się na kompletach, a przez ostatni rok nie uczyłem się wcale, jeśli nie brać pod uwagę nauki angielskiego z samouczka, czy włoskiego z uroczą kuzynką właścicieli domu, w którym miałem kwaterę.
         Wykłady odbywały się w budynku położonym w środku parku, z dala od zgiełku miasta, ale nie daleko od niego. Z Wydziału było właściwie wszędzie stosunkowo blisko, że na wykłady i z nich wracaliśmy do pensjonatu piechotą. Początki spotkań z Włochami były raczej ostrożne, gdyż nie tyle my co oni, nie bardzo wiedzieli jak się do nas odnosić. Ale sprawy przybrały dosyć szybko pozytywny obrót i mimo, że siedzieliśmy ciągle osobno, to zawiązywały się jakieś normalne stosunku koleżeńskie.



Student

         W naszym gronie było parę koleżanek Polek, i to chyba w całości z A.K. Kilku Włochów zaczęło do nich uderzać, ale o ile pamiętam, to bez specjalnych rezultatów.
         Od strony nauki, to największą trudność stwarzał mi język włoski, którego znajomość, mimo tych kilkunastu lekcji, była raczej słaba, dobrze że takie przedmioty jak rysunki, projektowanie, historia sztuki, czy geometria nie wymagały perfekcyjnej jego znajomości.
         Jak się okazało, już na samym początku, to trudność sprawiało mi projektowanie, tak że nad stosunkowo prostym planem mieszkania, które mieliśmy zaprojektować na pierwszych ćwiczeniach, mozoliłem się potwornie, a to co upichciłem było warte skromną trójczynę.
         Inne kłopoty miałem z rysunkiem, który zdawało mi się, że miałem opanowany w miarę porządnie. Tu jednak wymagania były okrutne i rysować trzeba było cieniutkim ołówkiem, delikatną linią, a wszystkie cienie kreskować tak, by gęstość ich wyznaczała głębokość cienia. Niestety, to było sprzeczne z moim temperamentem i moje mocne kreski spotykały się z niechętnymi uwagami asystentów i profesora.
         Zaczynało mnie to trochę denerwować i niepokoić. Pocieszałem się jednak, że szedłem na te studia i chciałem być architektem tylko dlatego, że nie chciałem być w pułku. Znając już trochę siebie, wiedziałem że będzie mnie bardzo trudno zmusić się do studiowania czegoś, co mnie mało obchodzi i zastanawiałem się tylko, jak długo wytrzymam uczenia się tego, co mnie niespecjalnie interesowało.
         W pewnym momencie zdawało mi się, że otwarło się okienko w kierunku moich zainteresowań, gdyż spotkałem w Rzymie oficera, który pracował przy polskim filmie kręconym przez wydział propagandy Korpusu i myślałem, że coś z tego wyjdzie, ale okazało się, jest tam już wszystko tak obstawione, że nie było nawet marzyć, by się tam wkręcić.
         Życie towarzyskie w tym czasie ograniczało się do środowiska polskiego. Co prawda odwiedziłem parę razy moich gospodarzy z Giulanova, którzy przenieśli się do Rzymu, ale kiedy zaczęto mnie wyraźnie swatać z moją byłą nauczycielką włoskiego , wycofałem się dyskretnie. Nie w głowie mnie było żenić się mając lat dziewiętnaście! Poza tym, to bardzo lubiłem tę dziewczynę, ale na pewno nie kochałem się w niej.
         Raz, wszyscy studenci z 7 pułku, a było nas na wszystkich wydziałach czterech czy pięciu, zostali zaproszeni na przyjęcie u państwa Secrettich. (Tych co mieli dom i contadiny w Monte Rubbiano.) Wtedy jeszcze z włoskim miałem spore kłopoty, byłem najmłodszy wiekiem i stopniem, no i odczuwałem, że z wyjątkiem gospodarzy, to reszta Włochów odnosiła się do nas z uprzejmą rezerwą. Szczególnie, że młodzi Włosi będący na przyjęciu, uważali nas, studentów Polaków, za konkurencję do dwóch przystojnych panien - Marii - Flory i Marii - Adelaidy, które stanowiły wyśmienitą partię w rzymskim towarzystwie.


* * *

         Na pierwszym roku architektury Polacy stanowili przeszło połowę studentów i prawie wszyscy byliśmy starsi i bogatsi doświadczeniem, od włoskich koleżanek i kolegów. Stosunki między obu grupami były przyjazne, ale nie zażyłe. Dla wielu Włochów, nie bałbym się powiedzieć nawet, że dla większości, byliśmy żołnierzami wojsk okupacyjnych, ludźmi z nieznanych środowisk i kraju, o którym mało co wiedzieli. Dla dość rozwarstwionych społecznie Włochów było to pewną przeszkodą w kontaktach towarzyskich. Były też pewne różnice obyczajowe, głównie w swobodzie stosunków koleżeńskich między płciami.
         Ot, na przykład, któregoś dnia jeden z Włochów zrobił polskiemu koledze awanturę o to, że poszedł z koleżanką - Polką - do kina. Okazało się, że Włoch był z nią uprzednio dwa razy w kinie i teraz uważał, że to jest już jego "fidanzata", czyli narzeczona i wara komu innemu z nią pójść do kina. Powoli, kiedy okazywało się, że nie jesteśmy dzikusami i zachowujemy się "comme il faut", a w nauce nie tylko im nie ustępujemy, ale często jesteśmy lepsi od gospodarzy, a nasze maniery towarzyskie są inne, ale czasem bardziej podobają się kobietom od tych miejscowych, to bariery zaczęły ustępować.
         W nawiązywaniu koleżeńskich, a czasem i przyjacielskich stosunków, pomógł bardzo nasz klub studencki, uplasowany w doskonałym miejscu jakim była via Veneto. Tu mogliśmy zapraszać włoskich kolegów i koleżanki, a panowała w nim bardzo miła i kulturalna atmosfera. Niewątpliwym elementem, który powodował, że Włosi nabierali do nas zaufania, był bardzo wysoki poziom przygotowania studentów polskich ze starszych lat. Byli to ci którzy albo zaczęli studia przed wojną, albo robili je na tajnym wydziale w Warszawie. Ale i na naszym roku koledzy pokazywali, że nie są gorsi od Włochów, a w wielu wypadkach lepsi. Jednym z takich był Jacek Henneberg, którego rysunki zachwycały profesorów, chociaż łamały sztywny kanon techniki rysowania na tutejszym wydziale. Niestety, muszę się przyznać, ja do tych co to podnosili poziom studiujących Polaków nie należałem.
         Jedyne wykłady, które na prawdę lubiłem to były wykłady historii sztuki prowadzone przez profesora Fasolo oraz prowadzone przez niego wycieczki po Rzymie. Staruszek miał wielką wiedzę i cudownie opowiadał, a w dodatku ubarwiał wszystko anegdotkami, o których nigdy nie opowiadali przewodnicy, szczególnie watykańscy, a znalezienie ich w podręcznikach i opracowaniach też nie było łatwe. Dwie jego opowieści bardzo silnie utkwiły nie w pamięci, przez swoją skandalizującą treść.
         Pierwsza dotyczyła Zamku św. Anioła. Oprowadzając nas po nim i mówiąc o jego starodawnej historii i nawarstwiających się formach architektonicznych, zatrzymał się w jednej w sal i kazał nam, wbrew protestom towarzyszącego nam urzędowego oprowadzacza, odsłonić fragment podłogi, na którym leżał dość sponiewierany dywan. Pod nim ukazała się klapa, służąca najwyraźniej do zamknięcia jakiegoś wejścia. Wskazując na nią, profesor, opowiedział nam, że sala ta w okresie baroku, a może wcześniej i później, służyła do wyprawiania uczt i zabaw przez Papieży, na które to sprowadzano, niejednokrotnie porwane z ulic Rzymu, młode, ładne dziewczęta i... chłopców. Później, po ich "wykorzystaniu", celem zatarcia śladów odbywających się orgii, "spuszczano" nieszczęśników sztolnią, którą zakrywała płyta, do Tybru, przepływającego w tamtych czasach tuż pod murami zamku.
         Druga historyjka, dotyczyła baldachimu wznoszącego się w katedrze św. Piotra a stojącego nad grobem samego świętego patrona bazyliki. Otóż na cokołach czterech monumentalnych kolumn umieszczone są niewielkie twarze kobiece przedstawiające różne fazy cierpienia, bólu, rozpaczy. Jest to ciągle ta sama twarz jakby portretowana w swych mękach. Otóż, jak twierdził profesor Fasolo, to była zemsta Bernniniego, który tak sportretował i uwiecznił swoją kochanką, która zdradziła go i zaszła w ciążę z innym mężczyzną. To co zostało wyrzeźbione na cokołach kolumn, to werystycznie przedstawiona jej twarz wykrzywiana bólami porodowymi, tak , by zawsze, kiedy znalazła się w bazylice mogła przypomnieć sobie o zdradzie i cierpieniach jakie przyniosła jej ta zdrada.
         Kiedy, dużo później oprowadzałem parę razy wycieczki żołnierskie, ta opowieść budziła wielkie zainteresowanie wśród żołnierzy no i pewnego razu ostry protest księdza kapelana, który towarzyszył zwiedzającym. I była to ostatnia wycieczka, którą prowadziłem.
         Na naszym roku zdarzyła się śmieszna historia, wynikająca z różnych znaczeń, dość popularnego słowa używanego przez oba narody, ale mającego całkiem inne znaczenia. Miało to miejsce na wykładzie geometrii wykreślnej, który to przedmiot prowadziła młoda i sympatyczna pani adiunkt. Sala na jej wykładach była zawsze pełna, gdyż był to przedmiot bardzo ważny a wykładowczyni ciekawie prowadząca wykłady, oraz młoda i sympatyczna. Niestety, życie spłatało jej głupiego figla.
         Nastąpiło to momencie gdy zakończyła cykl wykładów o prostych i przyszła do omawiania linii krzywych, których nazwa w języku włoskim brzmi: - curva. Oczywiście, już na przerwie, po pierwszym wykładzie, wszyscy włoscy studenci oraz studentki wiedzieli, co to słowa oznacza po polsku. Ktoś, prawdopodobnie, musiał donieść pani adiunkt o tym podwójnym znaczeniu, gdyż zaraz po rozpoczęciu kolejnego wykładu, kiedy kreśląc na tablicy dwie przecinające się krzywe, wypowiedziała słowa: "..Questa curva, e quest altra cyrva..." po sali przeleciał ledwo dosłyszalny śmieszek. Nic by się prawdopodobnie nie stało, gdyby biedaczka nie zarumieniła się i nie przerwała wykładu, prosząc o ciszę i powagę. Na sali rozległ się głupi, szczeniacki chichot, przechodzący w szczery niepohamowany śmiech.
         Dalej prowadzić już wykładu nie mogła, gdyż każda wzmianka o przenikających czy przecinających się "kurwach" budziły szaloną radość wśród studentów włoskich. Opuściła więc salę i po chwili zjawił się profesor Fasolo, opiekun naszego roku, który bardzo pięknie tłumaczył nam wszystkim, że przecież to się zdarza w różnych językach i to nic złego, i nic śmiesznego. Niemniej pani adiunkt miała pewne opory przy prowadzeniu wykładów i chyba w końcu została zastąpiona przez wykładowcę męskiego, bo słowo "kurwa" nie bardzo chciało, w naszej obecności, przechodzić jej przez gardło. Tego jednak nie wiem na pewno, gdyż nastał już wtedy okres gwałtownych zmian moich zainteresowań.


* * *

         Któregoś dnia zjawił się u mnie w pensjonacie Medici Jurek Rencki, który wracał ze Szwajcarii od matki. Zjawił się w jakimś dziwnym mundurze i bez rzeczy, tylko z niewielkim chlebaczkiem. Nie miał nawet maszynki do golenia. Okazało się, że w pociągu wojskowy, kiedy spał, obrobiono go dokumentnie. Było stosunkowo ciepło i otworzył okno. To starczyło, by na jakiejś stacji Włosi zabrali mu wszystko, tak, że został tylko w bieliźnie. Szczęśliwie na dworcu żandarmeria brytyjska dała mu jakiś stary roboczy mundur. Dałem mu dziesięć dolców, które miałem jeszcze z depozytu jenieckiego, jakieś drobiazgi i pojechał do pułku.
         Chyba później znowu pojechał do Szwajcarii, bo go już w Rzymie nie spotkałem i zjawił się dopiero kiedy byłem w pułku tuż przed wyjazdem.


* * *

         Chyba w klubie, przy okazji jakiegoś spotkania towarzyskiego ze studentami włoskimi, poznałem dwie siostry Sirolli, z których młodsza - Letizia - przypadła mnie bardzo do gustu i to ze wzajemnością, więc jak to się mówi, zaczęliśmy z sobą chodzić. Pewnego wieczoru, kiedy udało mi się zdobyć bilety na operę, poszliśmy we trójkę, to znaczy Letizia, jej siostra i ja, na "Manon Lescot", w której to rolę kawalera de Grieux kreował Beniamino Gili. Było to moje drugie przedstawienie operowe, na którym byłem w życiu. Pierwszy raz byłem w operze w Warszawie, w 38 roku, kiedy rodzice wzięli siostrę i mnie na "Straszny dwór". Miałem wtedy dwanaście lat i nie byłem zbytnio osłuchany w muzyce poważnej, toteż w pamięci pozostało mi raczej wspomnienie wesołego barwnego widowiska, no i wielkiej sali. Tu natomiast odniosłem zupełnie inne wrażenia - oczarowały mnie głosy i muzyka. Co prawda w scenach miłosnych, kiedy kawaler de Grieux obejmował Manon, zamykałem oczy by nie widzieć małego grubaska obłapiającego potężną grubą babę, a móc się skupić na ich wspaniałych głosach i muzyce.
         Od tego pierwszego przedstawienia zacząłem dosyć często bywać w operze i dzięki temu mogłem być na pierwszym występie rzymskim wielkiego tenora di Stephano, w jego popisowej roli Cavaradossi 'ego. Ale tamta pierwsza bytność w operze otworzyła pewien, dla mnie dosyć interesujący, ciąg zdarzeń.
         Już nie pamiętam dokładnie jak, ale nawiązaliśmy rozmowę z dwoma, czy trzema młodymi podoficerami angielskimi, którzy siedzieli obok nas. Ot, takie gorące uwagi o operze pod wrażeniem rzeczywiście doskonałego spektaklu. W kilka dni później spotkałem ich wieczorem na placu Barberyni, gdzie w jednej z kawiarenek, mieli swoją bazę. Poznali mnie i zaprosili do paczki. Byli to głównie podoficerowie pracujący w dowództwie alianckim w Rzymie, lub w różnych służbach, takich jak prasowa, fotograficzna lub inne, o które ich nie pytałem. Łączyło ich to, że wszyscy pochodzili, jak to się mówi, z dobrych domów, mieli średnie wykształcenie, lub niedokończone studia. Poznanie ich zaważyło w jakiś sposób na dalszych moich losach.
         Idąc na studia wiedziałem, że architektura to nie to co mnie interesuje i że nie mam żadnych specjalnych predyspozycji, by być dobrym architektem. Kiedy zacząłem studia miałem nadzieję, że jakoś dam sobie radę. Niestety w miarę upływu czasu przekonywałem się, że jest to moja wielka pomyłka. Moje wysiłki by wzbudzić w sobie przekonanie, że mogę w tym zawodzie cośkolwiek zdziałać, okazały się płonne. Starałem się więc brać ze studiów tylko to co mnie interesowało, a reszta był to dla mnie czas stracony. Co prawda nie tak, jak gdybym był w pułku pełniąc ogłupiające służby, czy prowadząc zajęcia z żołnierzami.
         Moje zainteresowania filmowe do tego stopnia brały górę nad rozsądkiem, a moim głównym punktem zainteresowania stało się kino przy placu Barberini, gdzie od rana do nocy wyświetlano najnowsze filmy amerykańskie, oraz teatr operowy i muzea. Na wykłady zacząłem więc chodzić wybiórczo, tylko na te które mnie bardziej interesowały, a więc na rysunek odręczny, historię sztuki i scenografię filmową, z której wykładów wysłuchałem prawie w całości.
         Na reszcie bywałem raczej gościem, tak, by mnie nie zarzucono, za to, że totalnie ignoruję uczelnię. Natomiast wziąłem się od nowa za samouczek angielskiego, który nabyłam jeszcze w niewoli, i zacząłem wkuwać gramatykę i słówka. Ogromną pomocą przy nauce angielskiego było codzienne chodzenie do kina, oraz kontakty z angielskimi kolegami, którzy pilnowali moich postępów w angielskim, korygując wymowę i formy gramatyczne, tak, że szybko robiłem postępy. Uczęszczałem też ciągle na kurs języka włoskiego, prowadzony w klubie na Via Veneto.
         Moje życie stawało się teraz co raz mniej związane ze studiami, a co raz bardziej związane z chłonięciem tego co mnie rzeczywiście interesowało. Trzeba przyznać, że co raz więcej czasu zabierały spotkania z piękną Letizią, której zabierałem każdą wolną chwilę, przeciw czemu nie protestowała. Również spotkania z grupą młodych Anglików i Amerykanów z dowództwa wojsk alianckich w Rzymie odciągały mnie od studenckiego życia. Tym bardziej, że mogłem się tam dowiedzieć o wielu rzeczach, o których nie pisały gazety, szczególnie wtedy kiedy zjawiał się jakiś korespondent. prasy wojskowej z terenów takich jak Grecja czy Palestyna. Zaczynałem się też lepiej orientować w sytuacji nas Polaków i zastanawiać się co dalej robić.
         Ten radosny okres miał dłuższą przerwę spowodowaną przez odrę, której epidemia wystąpiła w Rzymie. Pewnego dnia dostałem bardzo wysokiej gorączki i znalazłem przewieziony do szpitala brytyjskiego w Rzymie, gdzie najprzód certowano się czy mnie przyjąć, bo przecież Polacy nie znają angielskiego, no i mają swój doskonały szpital w Anconie. Jednak mój ciężki stan i to, że jednak mówiłem jako tako po angielsku, spowodowały, że znalazłem się na internie angielskiego szpitala wojskowego w Rzymie, a nie zostałem odtransportowany do Ancony.
         Dopiero na drugi dzień, lekarz w czasie obchodu spostrzegł u mnie wysypkę i stwierdził odrę. Zrobił się szum i ciupasem znalazłem się jako jedyny pacjent bloku izolacyjnego. Ku mojej radości, już drugiego, czy trzeciego dnia, przestałem być sam. Dostałem dwóch towarzyszy, Polaków, też studentów podchorążych. Jeden z nich był z ułanów a drugi, już nie pamiętam z jakiej broni, ale obaj byli z A.K. i starsi o parę lat ode mnie. Później doszedł jeszcze żołnierz angielski i porucznik - Anglik, który miał osobny pokój i zachowywał "splendid isolation", gdyż byliśmy dla niego podoficerami i to nie brytyjskimi.
         Tak kapitan lekarz opiekujący się nami, jak i pielęgniarz w stopniu starszego szeregowca, byli bardzo sympatyczni i szczególnie z tym ostatnim bardzo dobrze układały się nasze stosunki. Był nam życzliwy i chętnie spełniał nasze prośby no a przede wszystkim miał wielkie poczucie humory. Gorzej było z siostrami w stopniu podporuczników, które usiłowały na silę utrzymywać dystans.
         Przeleżałem na tym izolacyjnym bloku przez całe sześć tygodni, co przy nadchodzącej wiośnie, było zupełnie nie do strawienia. Rozrabialiśmy więc troszeczkę w tym szpitalu, ku utrapieniu dosyć pryncypialnie zachowujących się sióstr, które nasz swobodny sposób bycia zbijał z pantałyku i, jak uważały, naruszał godność ich stopni oficerskich tak, że czasami były w stosunku do nas bardzo ostre i zasadnicze. A myśmy im tłumaczyli, że jesteśmy "officer-cadet", czyli podchorążymi oraz studentami, więc nie muszą do nas odnosić się jak do rarogów. Szczęśliwie kapitan doktor był bardziej wyrozumiały i miał silnie rozwinięte poczucie humoru, co łagodziło twardogłowość siostrzyczek.
         Jednego dnia doszło do bardo przykrego spięcia. Kiedy przekomarzałem się o coś z bardziej zasadniczą siostrą - podporucznikiem, jeden z kolegów powiedział, że to, że nam nie wolno łazić poza blokiem, to kant. Na to słowo siostra zareagowała, jakby w nią piorun uderzył. Spurpurowiała i wyszła gwałtownie z pokoju. Po kwadransie przyszedł kapitan - doktór i spytał, co myśmy jej powiedzieli. Powiedziałem, że nie rozumiem o co jej poszło i powtórzyłem mu to co mówiłem. Okazało się jednak, że to nie o mnie jej chodziło, tyko o kolegę. Powiedziałem więc, że mówił po polsku. Doktór chciał wiedzieć co, więc kolega na moją prośbę powtórzył. Lekarz parsknął śmiechem i spytał mnie czy wiem, co w angielskim znaczy słowo "cunt '". Oczywiście, że wiedziałem i w tym momencie parsknąłem śmiechem. Następnie wytłumaczyłem mu, że kolega wymówił polskie słowo - kant, co po angielsku znaczy - "spooI". Kapitan sekundę pomyślał, parsknął śmiechem i wyszedł szybko z pokoju. Słyszeliśmy, że śmiał się jeszcze na korytarzu.
         Muszę się przyznać, że czasami zachowywaliśmy się zupełnie jak sztubaki, grając na przykład pomarańczami w piłkę nożną w pokoju, a potem, gdy zapadł zmrok i w ciemnej uliczce, na którą wychodziły okna naszego pokoju, zaczynały pojawiać się na dole parki, przybywające w celu spełnienia uciech cielesnych, rzucaliśmy w nie z naszego czwartego czy piątego piętra tymi zmasakrowanymi owocami. Spadająca z wysokości już skopana pomarańcza rozpryskiwała się jak granat w zetknięciu z chodnikiem i opryskiwała sokiem wszystko i wszystkich dookoła. Po takiej "eksplozji " leciały w stronę niewidzialnych miotaczy włoskie a czasem i angielskie przekleństwa, sprawiając nam nielichą uciechę. Było to głupie, ale nas już właściwie zdrowych, nażartych i wyposzczonych denerwowała ta świadomość, że na dole tamci robią to, czego my, zamknięci w izolacji, też pragnęliśmy.
         Wreszcie przyszedł dzień, kiedy wyszedłem na wolność. Moje zaległości na uniwersytecie były ogromne. Nie uszło to uwadze kierownictwa i miałem rozmowę, w wyniku której miałem wziąć się do roboty.


* * *

         Któregoś dnia pokazano mi w sali jadalnej naszego hotelu, polską gazetę wydawaną w Rzymie przez ambasadę rządu warszawskiego, gdzie była wiadomość, że jest dla mnie list od rodziny z kraju, do odebrania w tejże ambasadzie. Nie było to takie proste pójść tam i go odebrać. Miałem świadomość tego, że takie coś może być bardzo źle widziane w Korpusie. Poszedł więc Bob Burgess, jeden z moich przyjació Anglików z jednostki fotograficznej RAF-u. Dałem mu kartkę napisaną po angielsku i upoważniającą do odbioru korespondencji. W ambasadzie powiedział, że jestem poza Włochami i ma odebrać list, by mi go przywieźć. List mu wydano.
         Jak się okazało, o moim pobycie w Korpusie rodzice dowiedzieli się od porucznika "Lawy", czyli Tadeusza Jaworskiego, mojego dowódcy z czasów okupacji, który uciekł z Polski wiosną 45 roku i przesłał do kraju wiadomość, do jednego z kolegów o tym co działo się z naszą czwórką: t. z. n, Jurkiem Renckim, Antkiem Radwanem, Tolkiem Brinkenhoffem i ze mną. Tym sposobem rodzice dowiedzieli się, że jestem we Włoszech. Adresu jednostki nie podał, więc napisali do ambasady, która w ten sposób usiłowała ułatwić kontakty między korpuśniakami a rodzinami w Kraju.
         List był optymistyczny. Rodzice pisali, że są w Warszawie, gdzie nasze mieszkanie w zasadzie ocalało, że Zosia, moja siostra, która była ciężko ranna w powstaniu, czuje się dobrze i idzie na studia architektoniczne i ja też bym mógł tam studiować, gdybym wrócił. Były też i inne wieści rodzinne. Tymczasem ja, w tamtym okresie, myślałem już, by jakoś dostać się do filmu, lub wyjechać z Europy i osiedlić się jak najdalej od tego niespokojnego kontynentu. Najlepiej w Australii. Ale na ostateczną decyzję było jeszcze za wcześnie, gdyż należało poczekać na demobilizację, no i skończyć jakieś studia filmowe, o których marzyłem, lub zdobyć inny zawód pomocny w dojściu do pracy w filmie. A to, jak uważałem, będzie łatwiejsze na zachodzie, w Anglii. Aby tak myśleć miałem podstawy, gdyż jeden z chłopaków z naszej paczki, Peter, miał wuja, który był szychą w dziale technicznym Ranka i obiecał mi wstawić się za mną u niego.
         Odpisałem rodzicom tłumacząc, że na razie jestem tu na studiach i będę myślał o powrocie, jak moje sprawy z filmem jakoś się wyjaśnią, a na razie usiłuję studiować architekturę. Prosiłem również o przysłanie mi świadectwa maturalnego. Adres zwrotny podałem na "Fermo di posta San Silvestro" w Rzymie, czyli na poste restante, gdzie co jakiś czas chodziłem, czekając na odpowiedź.
         List od rodziców przyszedł dosyć szybko. Było w nim świadectwo maturalne i sugestia, że architekturę mógłbym studiować w Warszawie, co przecież łatwo dałoby się załatwić. Nadmieniano, że mógłbym studiować reżyserię teatralną i.t.d. Ja jednak nie byłem jeszcze gotowy do wyjazdu. Czekałem jak się rozwinie sytuacja w kraju, bo zbyt wiele słyszałem o Sowietach od kolegów , którzy tam przeżyli lata na zsyłce lub w łagrach. A poza tym, co tu dużo mówić, ciągnął mnie świat. W duchu zresztą liczyłem tak jak wielu, że wrócimy do kraju jako zwarte oddziały wojskowe.


* * *

         Mając już świadomość, że na architekturze to na pewno nie zostanę i że celem mojego życia jest bycie reżyserem, machnąłem ręką na studia i poświęciłem się, obok oglądania filmów i łażeniu do opery i po muzeach, życiu towarzyskiemu i rozrywkowemu tym bardziej, że moi angielscy przyjaciele, byli ludźmi wesołymi i trochę beztroskimi. Stworzyła się z nas wesoła grupa młodych ludzi, lubiących kino, teatr, dancingi, kawiarnie. Mieliśmy swoje stałe punkty spotkań, z których głównym był bar przy kinie "Barberyni", gdzie po seansach spotykaliśmy się na wino lub "coqutail americano" i gdzie dołączali do nas inni i gdzie mówiło się o polityce, filmach i innych ciekawych sprawach. Innym punktem zbornym, gdzie spotykaliśmy się raz lub dwa razy w tygodniu, był klub-kawiarnia "Rrosati-Grand Jardin Europe", bardzo snobistyczny lokal na via Veneto, gdzie były doskonałe ciastka, lody i dziewczyny.
         Natomiast w każdą niedzielę przed południem, spotykaliśmy się w wielkiej kawiarni "Doney" na via Veneto. Oczywiście bywaliśmy też w naszym klubie studenckim i dzięki mnie tam właśnie skojarzyło się jedno małżeństwo polsko-angielskie. Mianowicie w naszej paczce był sgt. Peter Croydon z sekcji fotograficznej RAF-u, który w czasie zabawy w klubie poznał jedną z moich koleżanek z roku, zakochał się w niej i pobrali się. Po wojnie wyjechali do Kanady i tam Peter stał się wziętym fotografikiem reklamowym.
         Poza tym była przecież Letizia, której poświęcałem sporo czasu w godzinach, kiedy mogła się urwać spod kontroli rodziców. Musiałem się też liczyć, że musi się ona uczyć i szykować do matury. Może szczęśliwie dla nas obojga, jej siostra, która studiowała na uniwersytecie, jakoś czuwała nad nią i przemawiała mnie do rozumu, że dziewczyna musi się uczyć i nie mogę zabierać jej zbyt wiele czasu.


* * *

         W kawiarni "Doney" miałem kiedyś dość nieprzyjemny incydent. Pewnej niedzieli, stosunkowo rano, zatelefonował do mnie, do pensjonatu Medici, Bob Burgess z prośbą, czy mógłbym być przed dziesiątą w "Doney", gdzie ma się zjawić jego kuzyn, adiutant któregoś z admirałów, z którym jest umówiony na tę właśnie godzinę, ale ma nagłą robotę i spóźni się jakieś piętnaście, dwadzieścia minut. Tego kuzyna miałem poznać bez trudu. bo miał być w białym mundurze z akselbantami i w pełnej gali orderów, gdyż będzie wracać z jakiejś oficjałki, czy też ma iść później na nią.



W mundurze podchorążego

         Oczywiście, że nie było sprawy i parę minut przed dziesiątą zająłem stolik w kawiarni. Kelner, który mnie znał, zjawił się natychmiast i zamówiłem kawę. Kiedy po chwili stawiał przede mną filiżankę szepnął dyskretnie, że siedzący w głębi sali starszy polski oficer chce ze mną rozmawiać. Rozejrzałem się i zauważyłem, siedzącego samotnie przy stoliku w głębi sali siwego polskiego pułkownika z proporczykami któregoś z pułków kawalerii. Wstałem więc i podszedłem do niego pytając, czy życzy sobie czegoś ode mnie. Ale pan pułkownik był najwyraźniej przedwojennym formalistą i to chyba takim jeszcze z carskiej armii, gdyż ostrym tonem kazał mi się, przede wszystkim, zameldować. Zrobiłem to, ciesząc się w duchu, że jest prawie pusto w kawiarni, a ja muszę odstawiać taki teatr!
         - "Dlaczego podchorąży nie zwrócił się do mnie o zezwolenie na zajęcie miejsca w kawiarni?" - Głos pułkownika był ostry i stanowczy.
         - "Melduję, że nie zauważyłem pana pułkownika, a poza tym jestem stałym gościem tej kawiarni i nigdy tego ode mnie nikt nie wymagał. To jest lokal publiczny." odpowiedziałem, chyba trochę bezczelnym tonem, bo zezłościł mnie ten dziadek.
         Moja odpowiedź bardzo mu się nie spodobała i dał mi rozkaz natychmiastowego opuszczenia lokalu, ponieważ - jak mnie poinformował - w wojsku polskim był, jest i ma nadzieję, że zawsze będzie, dobry zwyczaj, że młodszy rangą, a szczególnie podchorąży, powinien prosić starszego oficera o zgodę na przebywanie w lokalu razem z nim.
         Usiłowałem mu wytłumaczyć, że jestem tu umówiony z oficerem, na którego czekam, ale to tłumaczenie jakby jeszcze bardziej rozsierdziło staruszka. Kazał mi podać dokładnie imię i nazwisko, i natychmiast opuścić lokal obiecując, że powiadomi o tym dowódcę pułku.
         Cóż miałem robić, nie chcąc robić publicznej sceny, bo i tak już parę osób zaczęło patrzyć w naszą stronę, więc powiedziałem - "Według rozkazu", i zrobiwszy "w tył zwrot" skierowałem się do stolika, by zapłacić za to co zamówiłem i czekać na kuzyna Boba na zewnątrz.
         Nim jednak doszedłem do mojego stolika, w drzwiach kawiarni pojawił się oficer brytyjskiej marynarki wojennej, w śnieżno białym mundurze, z akselbantami i w pełnej gali orderów, który zaczął rozglądać się po sali. Podszedłem do niego i spytałem czy szuka Boba Burgessa. Kiedy wyraźnie zaskoczony tym, że ma przed sobą Polaka, potwierdził to, przedstawiłem mu się jako przyjaciel jego kuzyna i wytłumaczyłem, że prosił mnie bym powiadomił go, że spóźni się trochę.
         Porucznik przywitał się ze mną i zaproponował byśmy siedli razem i poczekali wspólnie na Boba. Wyjaśniłem mu, że właśnie zostałem wyrzucony z lokalu przez siedzącego w głębi kawiarni pułkownika, mimo tłumaczenia że czekam na oficera.
         - "Co? Wyrzucono ciebie z lokalu, bo nie miałeś jego zgody?"- porucznik był tym zaskoczony i wręcz ubawiony.
         - "To śmieszne i niezgodne z regulaminem. Nie jesteś na służbie. A w ogóle to jakieś dziwne zwyczaje. Idziemy do niego. Ja to załatwię."- i nie czekając co powiem ruszył do stolika pana pułkownika, a ja za nim.
         Pułkownik był trochę zaskoczony, kiedy podeszliśmy do niego i porucznik zaczął mówić po angielsku. Szybko jednak opanował się i spytał czy ten mówi po francusku. Okazało się, że tak. Rozmowa była krótka. Porucznik przedstawiwszy się stopniem i funkcją, a następnie w bardzo eleganckich słowach oznajmił panu pułkownikowi, że tu na terenie okupowanym przez aliantów obowiązują regulaminy armii alianckich i ja, jako żołnierz mam prawo przebywać we wszystkich miejscach publicznych nie pytając nikogo o zgodę, a tym bardziej oficerów, którym nie podlegam bezpośrednio. A jeżeli panu pułkownikowi nie odpowiada towarzystwo podchorążego, który jest jego przyjacielem, to najwyżej może on nie przebywać w tym lokalu. Ale to już jest jego wola bo on, ani jemu, ani mnie nie przeszkadza. Poczym, zasalutowawszy elegancko, odeszliśmy do mojego stolika.
         Jak długo został pan pułkownik w kawiarni nie wiem, bo nie interesowałem się jego osobą, tym bardziej, że mieliśmy inne tematy do rozmowy i nie zajmowaliśmy się tym co robi pułkownik. W jakiś czas później, kiedy znalazłem się w pułku, wezwał mnie z-ca pułkownika Mokrzyckiego i spytał o ten incydent. Opowiedziałem mu jak było i kim był ten porucznik. Spytał się mnie, kim jest Bob. Powiedziałem, że starszym szeregowcem w centralnym laboratorium fotograficznym RAF'u w Rzymie, a prywatnie najmłodszym bratem podsekretarza stanu w rządzie W. Brytanii. Więcej nikt mnie już o tę sprawę nie pytał.


* * *

         Letizia to był bardzo romantyczny fragment mojego pobytu w Rzymie. Kiedy poznaliśmy się miała siedemnaście lat i była uroczą dziewczyną o bujnych czarnych włosach, ogromnych błyszczących rozmarzonych czarnych oczach, szczupła i niewysoka. Spotykaliśmy się tak często jak tylko pozwał na to jej i mój wolny czas. Czuliśmy do siebie coś wiele więcej niż sympatię. Mogę chyba powiedzieć, że była to moja pierwsza miłość. Randki mieliśmy w Ogrodzie Pincio, lub w małych kawiarenkach, czy też w moim ulubionym muzeum w Villa Borghese, gdzie siadaliśmy w sali z rzeźbą Appolla i Cloe. Parę razy wziąłem ją i jej siostrę, gdyż inaczej rodzice by jej samej nie wypuścili, do opery i do kina. Zachodziliśmy też często do naszego studenckiego klubu na via Veneto.
         Kiedyś zostałem zaproszony, wraz z kilkoma kolegami ze studiów jej starszej siostry - Marii-Flory, do ich domu na młodzieżowe przyjęcie. Wyczułem wtedy, że nie patrzono na mnie zbyt przychylnie. Dla państwa Sirollich, jak i dla części kolegów Marii-Flory, byłem żołnierzem wojsk okupacyjnych, co mnie ktoś szczery wprost powiedział, i w dodatku człowiekiem, o którym nie bardzo było wiadomo z jakiej rodziny pochodzi i jakie są jego koneksje rodzinne, a państwo Sirolli należeli do elity rzymskiej palestry. Jedyne co mnie ratowało, że byłem kiedyś przyjęty u państwa Sekretich, którzy należeli do ludzi znanych w Rzymie.
         Mimo tej rezerwy rodziny, chodziliśmy z sobą przez cały mój pobyt w Rzymie i tylko okres kiedy leżałem w szpitalu stanowił dłuższą przerwę w naszych spotkaniach.
         Ale mój pobyt w szpitalu miał zaowocować poważnymi konsekwencjami dla rodziny Sirollich. A było to tak. Jeden z leżących ze mną podchorążych, studiujący na uniwersytecie rzymskim prawo czy socjologię, spotkał mnie kiedyś, już po wyjściu ze szpitala, w klubie, dokąd przyszedłem z obiema siostrami. Zaprosiłem go do naszego stolika, by zajął się Marią - Florą i bym mógł swobodniej tańczyć i rozmawiać z Letizią. Wynikiem tego spotkania było, że zakochał się w Marii a ona w nim.
         Od tej pory zaczęliśmy często spotykać się w czwórkę, co dla sióstr było doskonałym alibi, bo w domu mówiły, że idą razem, choć nie zawsze i nie przez cały czas byliśmy we czwórkę. Ta idylla trwała do momentu, kiedy po zawalaniu egzaminów na uniwersytecie (jak mogłem zdać, kiedy się nic nie uczyłem!) zostałem odwołany do pułku i powiadomiony, że jako tłumacz mam jechać do Anglii z grupą kwatermistrzowską.
         Wiadomość tę otrzymałem w przeddzień randki niedzielnej, którą dziewczyny wyznaczyły nam na godzinę 12-tą w bardzo eleganckim lokalu na piazza Colonna. Wysztafirowani udaliśmy się tam wcześniej, by zająć miejsca, gdyż była to pora kiedy eleganckie towarzystwo spotykało się po kościele. Czekając na nasze panie powiedziałem koledze o tym, że dostałem rozkaz i jadę za dwa dni do pułku, a w jakiś czas potem do Anglii.
         Parę minut przed dwunastą mój kolega wyszedł przed lokal, by wprowadzić panie do środka, gdyż zajęliśmy miejsca w drugiej czy trzeciej sali i to daleko w kącie, więc trudno byłoby im szukać nas w lokalu. Ja zostałem i pilnowałem stolika. Kiedy wchodzili do sali, Letizia szła pierwsza i widziałem, że jest czymś szalenie zbulwersowana. Podniosłem się więc od stolika i pomachałem do niej, by łatwiej mnie zauważyła.
         Spostrzegła mnie i stanęła na chwilę jak wryta, a następnie odwróciła na pięcie i podszedłszy do kolegi i wymierzyła mu potężny policzek mówiąc na cały głos: "Bugiardo!" co znaczy - kłamca. Powiedziała to tak głośno, że wiele osób w sali to usłyszało i odwróciło w ich stronę głowy i widziało to, co się stało. Letizia natomiast nie zwracając na nic i nikogo uwagi, podeszła szybko do mnie z promiennym uśmiechem i powiedziała: "Tu sai, questo disgraziato a detto che tu a partito a Angleterra"l (Ty wiesz, że ten łajdak powiedział, że wyjechałeś do Anglii). Sytuacja zrobiła się bardzo nieprzyjemna, bo spoliczkowany czuł się obrażony, a co gorsze nie bardzo wiedział jak się zachować dalej. Ja też nie bardzo widziałem co robić, ale jakoś udało mi się razem z Marią, doprowadzić do załagodzenia konfliktu. Kolega czuł się jednak fatalnie. Cóż, podchorąży kawalerii, ubrany wyjściowo, został publicznie spoliczkowany przez kobietę! Na jego szczęście siedział przy stołku tyłem do sali, ale ja widziałem, że niektórzy goście patrzą na nas i niewątpliwie o nas plotkują. Szybko więc wypiliśmy kawę i wyszliśmy z kawiarni.
         Na ulicy rozstaliśmy się. On z Marią poszli swoją drogą, a ja z Letizią swoją. Stało przede mną trudne zadanie wytłumaczenia jej w jakiej sytuacji się znaleźliśmy. Poszliśmy na przechadzkę do naszego ulubionego ogrodu Pincio, gdzie powiedziałem jej smutną dla nas prawdę o moim pilnym wyjeździe. Nie chciała w to uwierzyć, ale kiedy zrozumiała przyjęła to spokojniej niż myślałem. Musiałem jej tylko obiecać, że będę pisać. Obiecałem. I muszę się przyznać, że dotrzymałem słowa, tylko, że nie otrzymałem od niej ani jednego listu odpowiedzi... Widocznie rodzina już o to zadbała.
         Może i dobrze się stało, że mój wyjazd nastąpił tak szybko, bo diabli wiedzą jak to mogło się skończy. Może tak jak skończyła się sprawa kolegi podchorążego, który ożenił się z Marią i został w Italii? Tylko dla mnie Włochy nie były krajem w którym chciałbym mieszkać i pracować na stałe. Nie wiem czemu ale bałem się zostać w tym pięknym kraju. Może nie odpowiadali mnie sami Włosi, ich sposób bycia, pracy, stosunki między ludzkie? A może to formy życia rodzinnego, jakieś zeszłowieczne, jak ze złej powieści. Nie widziałem siebie wśród tych ludzi, w ich społeczeństwie. No, ale kochałem się w Letizi i gdyby nie rozkaz wyjazdu, mogło pojawić się niebezpieczeństwo, że sprawy zaczynałyby zbliżać się do punktu, w którym należałoby się bardziej oficjalnie zdeklarować. Już wcześniej zaczynały padać nieśmiałe pytania ze strony Marii, (niewątpliwie sterowane przez rodziców) co zamierzam robić i jak widzę dalszy ciąg mego życia. A ja wiedziałem tylko, że chcę pracować w filmie i ... nie widzi mi się życie w Italii. Ale czy Letizia chciałaby wyjechać? Zresztą nie czułem się dojrzały do poważnego związku.
         Żegnałem Rzym z żalem, ale i z poczuciem, że przeżyłem w nim bardzo znaczący okres w moim życiu, który rzeczywiście zaważył na mojej przyszłości, gdyż określił jasno kierunek moich zainteresowań. Zabierałem z sobą wspomnienie o Letizi i pięknych chwilach spędzonych razem, jako taką znajomość dwóch języków, sporo doświadczeń życiowych i zawarte znajomości, które, jak liczyłem, mogły się mi przydać w dalszym ubieganiu się o wejście do filmu, względnie uplasowanie się w Anglii, lub jej dominiach, gdyż brałem poważnie pod uwagę wyjazd do Australii lub Kanady.

Marek Tadeusz Nowakowski


      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.