Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Zbigniewa Galperyna - żołnierza z "Chrobrego"


Okupacja








Zbigniew Galperyn,
ur. 18.05.1929 r. w Warszawie
strzelec, żołnierz Armii Krajowej
ps. "Antek"
batalion "Chrobry I"


         Urodziłem się 18 maja 1929 r. Warszawie. W czasie Powstania byłem młodym chłopakiem i niewiele mam do powiedzenia. Nigdy nie pisałem swoich wspomnień, bo w pierwszych latach po wojnie nie było czasu ani atmosfery ku temu, żeby pisać. Czym innym się wtedy zajmowałem, nie chciałem tego na nowo przeżywać.
         Dziś, po sześćdziesięciu kilku latach też zastanawiam się czy warto. Jednak z biegiem lat, co ciekawe, pewne momenty tamtego czasu na stałe utrwaliły się w pamięci. Mam je cały czas przed oczami.
         Wracając do tematu. Cała Warszawa i ludność w niej żyjąca była przygotowana do Powstania. Nie był to dla nas jakiś specjalny wyczyn, wszyscy żyliśmy walką z okupantem. Byliśmy na to przygotowani od 1939 roku.
         Jeśli ktoś pamięta przedwojenny okres, pamięta również zalecenie z 1939 roku dotyczące sztachet w parkanach, żeby nie były montowane gęsto a rozrzedzone by zapewnić widoczność. Wtedy wydawało się to bez sensu, ale w czasie powstania miało to jakiś sens. Albo naklejanie na szyby papieru na krzyż. W czasie wybuchów kawałki szyb były dzięki temu duże i nie raniły ludzi w czasie bombardowania.
         Pamiętam doskonale 1939 rok i pierwsze bombardowanie. Mieszkaliśmy wtedy w typowym przedwojennym domu: z czterech stron mury a w środku podwórko-studnia. Był to dom braci Jabłkowskich przy ul. Chmielnej 21. W tylnej części podwórka były garaże. Poza tym były dwie wielkie 4-piętrowe oficyny i 4-piętrowy front od ulicy Chmielnej.
         Wydawało się wszystkim, że ten front jest najmocniejszy. I dlatego w czasie bombardowania wszyscy gromadzili się tam na parterze, częściowo w mieszkaniu a częściowo na schodach. Sklepienia tam wydawały się najmocniejsze. Co ciekawe, bomba która uderzyła w oficynę, nie zburzyła jej. Doleciała do parteru i nie wybuchła, ale trzy piętra zostały zawalone. W całym budynku dał się odczuć potężny wstrząs.
         Kiedy po bombardowaniu poszedłem do swojego mieszkania, zobaczyłem rybki pływające do góry brzuszkami w akwarium. Był to dla mnie ogromny wstrząs, postanowiłem wtedy, że nigdy więcej nie będę hodował żadnych zwierząt. Rybki nie wytrzymały ciśnienia powstałego w wyniku wybuchu, a ludzie jakoś wytrzymali.
         Pamiętam początek okupacji: Wawer, rozstrzelania, później getto. Wszyscy chodzili na ulicę Leszno zobaczyć co się tam dzieje. Widać było powieszonych na balkonie. Z ulicy Leszno getto było po drugiej stronie muru, ten balkon widać było doskonale. W atmosferze łapanek i ulicznych rozstrzeliwań w Warszawie młodzi ludzie szybko dojrzewali.
         Chodziłem wtedy do szkoły podstawowej im. Osuchowskiego przy ul. Żurawiej 9. Była to jedna z lepszych szkół, już przed wojną była zradiofonizowana. W klasach były głośniki i dyrektorka podawała przez nie informacje i różne zarządzenia. Szkoła mieściła się w budynku mieszkalnym. Dwa pierwsze piętra były zamieszkałe przez lokatorów, a dwa dalsze piętra to była szkoła. Była tam sala gimnastyczna, sala do zajęć praktycznych itd.
         Przed wojną nie każda szkoła miała swój budynek i boisko, tak jak to było po wojnie. Na boisko chodziliśmy do parku Raua, gdzie dzisiaj jest plac na Rozdrożu, w piłkę graliśmy w parku Ujazdowskim. W zimie lodowiska robiono wszędzie. Przy szkołach, które miały boiska wylewano w zimie na nie wodę i tworzyło się lodowisko. Można też było chodzić na łyżwy do parku Ujazdowskiego.
         Najlepsze lodowisko było na rogu Alej Ujazdowskich i Szopena. Była to Dolina Szwajcarska. Tam można było się poślizgać elegancko, przy dźwiękach muzyki. Ponieważ był to spory wydatek jak na moją kieszeń chodziłem tam raczej rzadko.
         Wszyscy prawie chłopcy jeszcze w okresie przedwojennym grali zawzięcie w piłkę - w dwa ognie lub zbijaka. Byłem jednym z lepszych graczy, byłem bardzo szybki i zwinny. Zwykle grupa, w której grałem wygrywała.
         W czasie okupacji coraz częściej młodzi ludzie mieli inne zajęcia. We wrześniu 1939 r. byłem jednym z dyżurujących ze starszymi na dachu w czasie niemieckich nalotów lotniczych. Czuwaliśmy tam z bosakami w ręku. Samoloty często zrzucały na domy małe bombki zapalające. My tymi bosakami staraliśmy się je zrzucić z dachu, broniąc dom przed pożarem. Młodzi chłopcy robili to szybciej i sprawniej niż dorośli. Nie baliśmy się poruszać po bardzo pochyłym dachu, byliśmy młodzi i wysportowani i przychodziło to nam o wiele łatwiej niż dorosłym. Poza tym imponowało nam to, że z bosakami razem z dorosłymi mężczyznami bronimy naszego domu.
         W czasie okupacji w roku szkolnym 1940-41 chodziłem do szóstej klasy. Szkoła podstawowa była wtedy 7-klasowa. Po skończeniu szóstej klasy można było iść do gimnazjum, jeśli się ktoś nie wybierał do gimnazjum zostawał w siódmej klasie, która była właściwie powtórzeniem sześciu poprzednich klas i niewiele dawała. Traktowano ją jak swojego rodzaju przetrwanie póki nie skończy się wojna.
         Tak się złożyło, że w tym czasie mój ojciec został złapany w ulicznej łapance i przewieziony na Pragę na ulicę Skaryszewską. Była tam szkoła, taki wielki gmach. Trzymano w nim ludzi z łapanek, których potem wywożono do obozów lub na roboty do Niemiec. Chodziłem odwiedzić ojca na tą Skaryszewską. Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić ale przy płocie stał wtedy tłum ludzi krzyczących do zatrzymanych pokazujących się w oknach budynku. Byłem młody i miałem dobry wzrok, a więc za którymś razem wypatrzyłem ojca stojącego w oknie na piętrze. Ponieważ jednak wszyscy stojący coś krzyczeli, było się bardzo trudno porozumieć.
         Zatrzymanym na Skaryszewskiej można było załatwić zwolnienie ale kosztowało to dużo pieniędzy. Wiem, że matka sprzedawała różne rzeczy i wykupiła ojca, nie pojechał na roboty do Niemiec. Wpłynęło to zasadniczo na finansową sytuację naszej rodziny.
         Mój brat, starszy ode mnie o dwa lata, chodził już wtedy do szkoły Roeslerów. Była to szkoła Zrzeszenia Kupców w Warszawie, bardzo dobra męska szkoła przygotowująca uczniów do zawodu kupieckiego. Chodził również na komplety. Oczywiście szkoła była prywatna, za którą się płaciło, podobnie jak za komplety.
         Należało rozstrzygnąć czy ja mam chodzić na komplety, za które nie było z czego płacić, czy chodzić do "przetrwalnikowej" siódmej klasy. Wyboru specjalnego nie było i kontynuowałem naukę w szkole podstawowej.
         Prawie wszyscy z klasy wstępowali wówczas do harcerstwa, do konspiracyjnych "Szarych Szeregów". Przysięgę złożyłem w grudniu 1942 r. Miałem wtedy 13 lat. Było to w budynku przy ul. Brackiej 23. Dziś stoi tam tylko oficyna. Frontu nie ma, wtedy był on obok budynku braci Jabłkowskich, który przetrwał do dziś. W prawej oficynie tego budynku złożyłem przysięgę stając się członkiem "Szarych Szeregów".
         Wykonywaliśmy różne zadania. Było to malowanie kotwic Polski Walczącej na murach, roznoszenie ulotek. Wyszukiwaliśmy też przejścia, które były zawsze dostępne, a które ułatwiały ucieczkę w czasie łapanki. Gdy Niemcy zamykali ulice i zgarniali z nich ludzi, takie przejścia były nieocenione. Np. na ulicy Zgoda wchodziło się do bramy, potem podwóreczko, z podwóreczka wchodziło się po schodkach na parter, potem klatka schodowa i wychodziło się na ul. Szpitalną. Albo przejście na Nowym Świecie. Na Chmielnej od Nowego Światu była pasaż handlowy. W tym pasażu były dwa kina, mnóstwo sklepików a nawet dużych sklepów, to było zamożne centrum. Tym pasażem można było przejść z Nowego Światu na Chmielną lub odwrotnie.
         Inne przejście było przez kawiarnię Bliklego, która jest dziś w tym samym miejscu na Nowym Świecie. Od strony Nowego Światu była kawiarenka, za kawiarenką był ogródek ze stolikami. Była to plenerowa część kawiarni Bliklego. W razie potrzeby można tam było przeskoczyć płotek i znaleźć się na ulicy Górskiego.
         Były też różne przejścia w Alejach Jerozolimskich. Tam była głęboka zabudowa, nieraz po 3 podwórka studnie. Przechodziło się z pierwszego podwórka otoczonego wysokimi domami przez bramę do drugiego podwórka, potem do trzeciego podwórka, na trzepak, przez murek i wychodziło się na zupełnie inną ulicę - Poznańską czy inną. Szukaliśmy tego rodzaju przejść, opisywaliśmy je, robiło się często pomocnicze szkice. Tego typu wiedza przydała się wielokrotnie w momentach zagrożeń.
         Brałem również udział, co doskonale pamiętam, w zabezpieczaniu koncertu fortepianowego na ulicy Jasnej obok obecnej Filharmonii. Były tam duże wysokie domy. W jednym z nich w dużym mieszkaniu był ustawiony fortepian. Ludzie szli na koncert, stali w mieszkaniu i na klatce schodowej, było dużo chętnych. Grupa młodych ludzi, wśród których byłem też ja, ostawiała ten koncert. Staliśmy na ulicach w pobliżu budynku i obserwowaliśmy czy nie nadchodzi niemiecki patrol. Wtedy jeden drugiemu przekazywał informację i koncertujący artysta przestawał grać. Gdy niebezpieczeństwo mijało znów rozbrzmiewała muzyka.
         Takimi różnymi rzeczami zajmowaliśmy się wówczas. Było to nawet ciekawe dla młodych ludzi ale mnie to nie wystarczało. Chciałem walczyć, chciałem też się uczyć. W 1943 roku skończyłem 7 klasę a wojna nadal się nie kończyła. Podjąłem pracę w pracowni rzemieślniczej, w której pracowało 12 osób. Była to firma obuwnicza, a ja uczyłem się zawodu cholewkarza, co było wówczas intratną profesją. Pracownia musiała wykonywać kontyngent butów wojskowych dla Niemców. Z tego powodu mieliśmy wszyscy dobre papiery, co się wielokrotnie przydawało.

    

Ausweis




zaświadczenie z pracy


         W drugiej połowie 43 roku wstąpiłem, podobnie jak inni moi koledzy, do Armii Krajowej. Na początku 1944 r. przeszedłem szkolenie wojskowe. Zbieraliśmy się maksimum w 10 osób w mieszkaniach prywatnych. Tam były wykłady z terenoznawstwa, ze znajomości map, czytania map, robienia szkiców. To było najważniejsze - umiejętność poruszania się w terenie. Nikt nie wyobrażał sobie walki w mieście, raczej na otwartej przestrzeni. Uczono nas umiejętności oceny odległości przy pomocy drzew i stojących budynków. Pozwalało to na odpowiednie ustawienie celowników karabinów. To było bardzo ważne.
         Wszyscy moi koledzy chodzili do szkół, ale tych oficjalnych, handlowych lub mechanicznych, lub pracowali. Nie były to oddziały typu "Parasol" lub "Zośka", które grupowały młodzież z rodzin inteligenckich, chodzącą na komplety. Z tych kompletów chodzili oni potem na ćwiczenia. Tak to odbywało się szkolenie młodzieży.
         Potem były walki w getcie, upadek getta, przeistoczenie się tego obszaru w stertę gruzów. Groza sytuacji powodowała, że każdy z nas marzył o wzięciu udziału w walce z okupantem, do tego zresztą byliśmy szkoleni. Już w lipcu 1944 r. atmosfera w Warszawie stawała się coraz gęstsza.
         Z Pragi, a więc ze wschodu, Alejami Jerozolimskimi w stronę Dworca Zachodniego ciągnęli Niemcy. Pierwszy raz zobaczyliśmy Niemców, którzy zmęczeni, zniechęceni jechali na samochodach, motocyklach a przede wszystkim na furkach ciągniętych przez konie. Wtedy w wojsku było dużo konnych wozów. To byli zupełnie inni Niemcy. Widać było, że jest to armia rozbita, która się cofa, wprawdzie planowo ale cofa się. Wszyscy oczekiwali na moment kiedy wybuchnie powstanie.
         Kroplą, która przelała czarę była niemiecka odezwa wzywająca 100.000 mężczyzn do stawienia się do kopania rowów, było to chyba 27 lipca. Oczywiście nikt, lub prawie nikt, się nie stawił. Ci, którzy przyszli, kiedy zobaczyli jak małą są garstką, też uciekli. Wszyscy obawiali się, że będzie jakiś odwet. Tak jak po zabiciu Kutschery, kiedy nałożono na mieszkańców Warszawy kontrybucję 100 milionów złotych. Atmosfera przed wybuchem powstania była bardzo charakterystyczna. Wszystkim wydawało się, że z łatwością pokonamy Niemców i będziemy wolni, oswobodzeni.


Zbigniew Galperyn


      Zbigniew Galperyn,
ur. 18.05.1929 r. w Warszawie
strzelec, żołnierz Armii Krajowej
ps. "Antek"
batalion "Chrobry I"





Copyright © 2008 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.