Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Zbigniewa Galperyna - żołnierza z "Chrobrego"


Powstanie








Zbigniew Galperyn,
ur. 18.05.1929 r. w Warszawie
strzelec, żołnierz Armii Krajowej
ps. "Antek"
batalion "Chrobry I"


         Pierwsza próbna koncentracja odbyła się rano w kościele na mszy. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz pluton - trzydzieści parę osób, na ogół młodych chłopaków uczestniczących w mszy. Po raz pierwszy zobaczyliśmy się w takiej ilości w jednym miejscu. Dotychczas zwykle spotykaliśmy się maksymalnie w 10 osób. Znaliśmy się z widzenia, ale poza oficjalnymi zebraniami nie wolno nam było okazywać znajomości nawet na ulicy, chyba że był to jakiś bardzo zażyły kolega. Mszę zakończył rozkaz: "Rozejść się!"
         Druga koncentracja została wyznaczona 1-go na godz. 15.00 na Woli, na ul. Grzybowskiej w rejonie ul. Wroniej, która była poprzeczna do ul. Grzybowskiej. Mieliśmy zgłosić się w mieszkaniu prywatnym w jednym z domów. Należy tu wspomnieć, że prawie wszyscy byliśmy z innych dzielnic niż Wola. Z naszej dziesiątki nie pojawiło się dwóch kolegów. Jeden, jak się później okazało, został w czasie dojścia na punkt koncentracyjny ranny w Śródmieściu i trafił do szpitala. Drugi nieobecny jako jedyny z naszej grupy był mieszkańcem Woli.
         Pozostałą grupa dotarła do punktu zbiórki o 15.00. Przed 16.00 rozdano nam opaski, wkładamy je na lewą ręką. Rozdano nam granaty i krótką broń, parę karabinów i czuwamy nadal. Czekamy na rozkaz co mamy robić dalej. Zbliża się godzina 17.00, słychać strzały i dostajemy rozkaz.
         Dwóch kolegów idzie pilnować bramy, w domu jest dużo młodych chłopaków, gdyby przyszli Niemcy dostaliby wszystkich. Ruch na mieście cichnie i tak zaczyna się nasz pierwszy dzień powstania.
         Około godz. 18.00 mała 6-osobowa grupa idzie na patrol. Bierzemy granaty i jeden karabin i wychodzimy. Obchodzimy wokoło czworobok ulic aby zorientować się co się dzieje na sąsiednich ulicach. Spotykamy innych powstańców z opaskami i ludzi kryjących się po bramach. Co pewien czas słychać strzały nie wiadomo skąd padające. Jak się później dowiedziałem, zadaniem naszego batalionu było wtedy rozpoznanie najbliższego otoczenia.
         Idziemy dalej i widzę pierwszego zabitego Niemca. Jest bez hełmu, niewiele starszy od nas chłopak z karabinem ciągnie go za nogę. Zwykły Niemiec, w saperkach i mundurze, pewnie się przypadkowo tu zaplątał. Chłopak ciągnie go, głowa zabitego podskakuje na bruku. Zatrzymujemy się, obserwujemy sytuację. I nagle ku mojemu zdziwieniu widzę jak inny chłopak, nie z naszej grupy podbiega do zabitego Niemca i ze złością go kopie.
         Patrzę na to ze zdziwieniem. Po co on to robi, przecież ten Niemiec już nie żyje, jest wyeliminowany, to jest niepotrzebne. To był mój pierwszy odruch. Zrobiło to dość duże wrażenie na nas wszystkich.
         Po powrocie z patrolu dostałem polecenie aby udać się na Wronią i sprawdzić dlaczego nie przyszedł drugi z naszej dziesiątki. Wszedłem do prywatnego mieszkania i zastałem kobietę z dwojgiem małych dzieci. Spytałem ją o tego chłopaka, który gdzieś pracował i nie dotarł do nas. Matka dwojga dzieci ze złością spytała mnie dlaczego o niego pytam, chcąc go zabrać. On jest potrzebny w domu, ona jest z dwójką małych dzieci. Poczułem się bardzo speszony, widząc niechęć kobiety, której chciałem zabrać męża czy brata.
         Byłem tym równocześnie trochę zdziwiony, bo u mnie w domu nie było tego typu oporów. Było tak może dlatego, że spotykaliśmy się u mnie w domu, ojciec stale pracował, ale matka widziała ciągle moich kolegów, choć nie wypytywała mnie co robimy. Gdy wychodziliśmy obaj z bratem, nie miała do nas zastrzeżeń, że wychodzimy i nie wiadomo kiedy wrócimy. Jak wyszedłem z bratem na koncentrację nie widziałem się już więcej z rodzicami. Chłopak, po którego mnie wysłano dotarł do nas później. Zginął na Woli.
         Zaczął padać deszcz. Jest już godzina policyjna, opustoszały ulice. Jest względny spokój. Wracamy do "naszego" mieszkania. Upłynęło parę godzin, jesteśmy bez obiadu. Wychodzimy z kolegą do pobliskiej piekarni po chleb. Tam po raz pierwszy podpisywałem kwitek, że dla AK konfiskujemy ileś tam bochenków chleba, dziś już nie pamiętam ile. W jakimś koszyku przynieśliśmy chleb do domu, gdzie czekała nasza grupa. Ten suchy chleb z herbatą był naszym wieczornym posiłkiem tego dnia.
         W punkcie koncentracyjnym pozostaliśmy do rana. W nocy miałem dyżur, czy mówiąc górnolotnie wartę, przy bramie. Dyżurowaliśmy po dwóch. Bramę oczywiście mieliśmy zamkniętą. Cisza spokój, gdzieniegdzie słychać warkot samochodu. Ostrożnie uchyliłem bramę, wyjrzałem w stronę ul. Krochmalnej. Gdzieś stamtąd słychać samochód ale nic nie widać. Cofnąłem się do bramy, nic się nie dzieje.
         2 sierpnia wczesnym rankiem wychodzimy zwartą grupą. Idziemy wszyscy w opaskach, z bronią którą ma co drugi lub trzeci. Na ogół były to niemieckie trzonkowe granaty. W bramach ukazuje się dużo ludności cywilnej. Ludzie wiwatują, częstują nas papierosami. Ja nie paliłem ale nie wypadało odmówić poczęstunku. Wtedy były to papierosy domowej roboty, młodsi czytelnicy pewnie tego nie pamiętają. Nabijało się papierosy specjalną maszynką: bez munsztuka z dwóch stron, z munsztukiem z jednej. Tytoń był sprowadzany z lubelskiego, doprawiano go na różnymi zapachami, żeby był lepszy.
         Zaopatrzeni w papierosy docieramy do szkoły na Krochmalnej. To normalna szkoła z dużą salą gimnastyczną. W sali tłum młodych ludzi. Zgłaszają się na ochotnika nowi, nie przeszkoleni. My jesteśmy zwartą grupą, mamy swojego dowódcę, znamy się wzajemnie, jesteśmy częściowo uzbrojeni.
         Nagle na salę wpada młody człowiek. Informuje, że ich grupa zaatakowała trzy czołgi. Jeden z nich został zniszczony a dwa zdobyto. Pyta czy jest na Sali mechanik, który pomoże uruchomić zdobyte czołgi. Nasz dowódca przeżywa poważny dylemat. Jak się okazuje, o czym nie wiedzieliśmy, jest mechanikiem. Nie chce nas opuścić, przeżyliśmy z nim całą okupację. On nas uczył mierzyć, strzelać, przeprowadził z nami całe ćwiczenia.
         No ale nikt się nie zgłasza, więc mówi że musi nas zostawić. Załatwi sprawę i wróci do nas. Teraz musi iść, czuje się zobowiązany pomóc chłopakom w uruchomieniu czołgów. Zostajemy sami. On nigdy do nas nie wrócił, zginął tam na Woli. Po wojnie byłem na mszy w jego intencji. Mieszkał w Alei 3 Maja na Powiślu. Jak się jedzie mostem Poniatowskiego na Pragę stoją tam do dziś takie duże domy mieszkalne. W jednym z nich mieszkał nasz dowódca.
         W szkole dostaliśmy coś do jedzenie a potem przeszliśmy do browaru Haberbuscha. Tam zastaliśmy ogromne skupisko ludzi. Tu muszę opowiedzieć kilka słów o naszym batalionie, jego rodowodzie konspiracyjnym i skąd się wzięliśmy w tym Haberbuschu.
         Okazało się, że byliśmy 4 plutonem batalionu "Chrobry". Wtedy był tylko "Chrobry" a nie "Chrobry I" i "Chrobry II". W Haberbuschu dowiedzieliśmy się o konspiracyjnych dziejach naszego batalionu. Batalion wchodził w skład 1 Obwodu AK, w którym dowódcą był "Zagończyk" i był to IV Rejon AK. W 1942 roku w skład IV rejonu wchodziły 2 bataliony POZ "Kiliński" i "Łukasiński" oraz jednostki niższego szczebla, wśród nich kompania "Klima" dowodzona przez Władysława Żurawskiego ps. "Klim" i kompania "Korda" dowodzona przez por. Kazimierza Burnosa ps. "Cord". Z tych dwóch kompanii utworzono w 1942 r. batalion "Chrobry". Dowódcą został Billewicz czyli "Sosna", kapitan w czasie okupacji, potem major. Był on oficerem do spraw specjalnych w sztabie okręgu Warszawskiego POZ i przyszedł z zadaniem utworzenia batalionu "Chrobry". W 1943 r. batalion "Chrobry" powiększył się o dwie nowe kompanie: "Edwarda" Kajetańskiego, jednego z późniejszych dowódców "Chrobrego" i "Mariana" Mariana Wardzyńskiego. Dołożono jeszcze trzy działony artyleryjskie kapitana "Haka", wtedy jeszcze porucznika, i w takiej formie batalion był przygotowany do akcji "Burza".
         Na początku 1944 składał się z 4 kompanii:
         - 1-sza kompania "Edward" (trzy plutony),
         - 2-ga kompania "Corda" (trzy plutony),
         - 3-cia kompania "Wiernego"(2 plutony),
         - 4-ta kompania "Klima" (3 plutony).
         Do tego oczywiście kwatermistrz, sanitariuszki, łączniczki.
         W trzecim dniu powstania na rozkaz mjr "Zagończyka" batalion wszedł w skład XI zgrupowania powstańczego dowodzonego przez kpt "Sosnę". Do zgrupowania przydzielono pluton WSOP (d-ca. ppor. Franciszek Nowak "Beton") i pluton szkieletowy strażaków (d-ca. ppor. Eugeniusz Kohl "Stryj"). Pluton WSOP rekrutował się m.in. z granatowych policjantów stacjonujących w koszarach przy ul. Ciepłej, a pluton szkieletowy z członków straży pożarnej browaru Haberbusch i Schiele. Oddziały wchodzące w skład XI zgrupowania liczyły łącznie ponad 600 ludzi.
         Jedno z największych zadań dla naszego batalionu to było zdobycie Nordwache. I była jeszcze szkoła gdzie stacjonowała żandarmeria. Oprócz tego mieliśmy oczyścić z Niemców, którzy się tam zawieruszyli, rejon nam przyporządkowany. W pierwszych dniach powstania zmieniono układ organizacyjny batalionu. Zaniechano podziału na kompanie a plutony zostały bezpośrednio podporządkowane kpt Gustawowi Billewiczowi "Sośnie". W zależności od potrzeb plutony były wysyłane na doraźne akcje.
         Jednym z zadań, jak wspomniałem, było zdobycie Nordwache. Nie udało się to ani pierwszego ani drugiego dnia. Zdobyto ją dopiero 3 sierpnia. Brali w tym udział również najlepiej uzbrojeni koledzy z naszej grupy. Przez wyłom z sąsiedniego domu przedostali się na wyższe piętra i zdobyli Nordwache od góry. Ja osobiście nie brałem w tym udziału.
         Dostaliśmy zadanie wychodzenia patrolami i oczyszczania z Niemców przydzielonego nam terenu. Dużym problemem byli "gołębiarze". Byli to często Niemcy, którzy przypadkowo znaleźli się na naszym terenie w momencie wybuchu powstania. W pierwszych dniach gdzieś się ukryli, a później, często po dwóch, zajęli dogodne pozycje strzeleckie. Stamtąd polowali na powstańców z opaskami na ręku. Gdy ich wypatrzono bronili się zawzięcie. Mieliśmy za zadanie likwidować tych ludzi.
         Innym zadaniem była obrona barykad. Jedna barykada była róg Waliców i Chłodnej, druga róg Krochmalnej. Na barykadzie dyżurowało się w dzień i w nocy. Pamiętam doskonale jak w dzień do barykady zbliżały się niemieckie czołgi. Z daleka słychać było jak gąsienice miażdżyły szkło na jezdni. Ustawiwszy odpowiednio celowniki strzelaliśmy do zbliżających się Niemców z karabinów. Staraliśmy się wyłuskiwać Niemców kryjących się za czołgami i próbowaliśmy strzelać do okienek, włazów czołgowych.
         Leżeliśmy ukryci za barykadą zrobioną z płyt chodnikowych ze zrobionymi okienkami obserwacyjnymi i czekaliśmy na ruch niemiecki próbując interweniować. Wynik spotkania kuli karabinowej z czołgiem był jednak raczej mizerny. Dyżurowałem często na barykadzie również w nocy. Noce były wtedy bardzo ciemne. Niemcy strzelali seriami z peemów i broni maszynowej. W serii co któryś nabój był świetlny. Nasłuchując i obserwując pociski można było zorientować się skąd strzelają. Wtedy próbowało się w to miejsce strzelać z karabinu. Czasami się to udawało i wtedy serie milkły.
         W ciągu dnia próbowaliśmy atakować czołgi butelkami z benzyną. Piwnice sąsiadujących domów były ze sobą połączone przez wybite w murze dziury. Dzięki temu można się było posuwać piwnicami wzdłuż ulicy bliżej Niemców, bliżej czołgów. Można też było dotrzeć na pierwsze piętro bliżej wroga.
         Byłem na pierwszym piętrze gdy po raz pierwszy zobaczyłem zupełnie nieznaną mi broń. Było to może 4 sierpnia. Trzech starszych ode mnie kolegów próbowało przygotować do strzału Piata. Mieli z tym problem, nie byli przeszkoleni w obsłudze tej zrzutowej broni. Piat miał taką kwadratową podpórkę, przy pomocy której naciągało się sprężynę i następnie wkładało do rury mały pocisk przeciwpancerny. Podpórkę przykładało się następnie do piersi, celowało w kierunku czołgu i strzelało. Koledzy nie mogli sobie poradzić z naciągnięciem sprężyny. Trzeba się było położyć na plecach z podkulonymi nogami trzymając przed sobą wyrzutnię. Następnie prostując nogi naciągało się sprężynę (wymagało to jak widać znacznej siły). Skuteczność pocisków z Piata była nie wiele większa niż nasze butelki. Widziałem jak jeden z oszczędzanych pocisków nie doleciał i upadł przed czołgiem.
         My również ze względu na odległość nie bardzo mogliśmy sięgnąć butelkami z benzyną czołgi. Byłem jednym z lepiej miotających butelki. Ze względu na moje wcześniejsze treningi przy grze w dwa ognie rzucałem bardzo daleko i celnie. Niestety nasze usiłowania nie przyniosły specjalnych sukcesów. Nie udało nam się zniszczyć lub zdobyć żadnego czołgu ale dwukrotnie zatrzymaliśmy ich natarcie. Podbiegaliśmy piwnicami w stronę atakującego wroga i z parteru lub pierwszego piętra próbowaliśmy trafić jadące w naszym kierunku maszyny.
         Któregoś dnia będąc na pierwszym piętrze szykowałem się do rzutu butelką. W tym momencie czołg oddał strzał z działa i pocisk uderzył w ścianę sąsiedniego pokoju. Całe pomieszczenie wypełniły tumany biało-czerwonego ceglanego pyłu. Na moment przestaliśmy cokolwiek widzieć.
         Z pobytu u Haberbuscha i Schillego pamiętam jeden epizod. Na dziedzińcu w garażach z zakratowanymi okienkami powstańcy trzymali jeńców niemieckich. Było to 4 lub 5 sierpnia. Młody chłopak prowadził pod karabinem złapanego Niemca. Utworzył się szpaler zaciekawionych widowiskiem kwaterujących tam powstańców. Środkiem szpaleru szedł jeniec. Był to młody chłopaczek, niewiele starszy ode mnie. Był w brązowym mundurze, ze swastyką na lewym ramieniu, z brązowym rondelkiem na głowie. Był strasznie zdenerwowany. Drgały mu kąciki ust, oczy były rozbiegane, zalęknione. Nie było mi go właściwie żal, był to złapany wróg. Jednak nigdy nie zapomnę twarzy tego młodziutkiego niemieckiego chłopca.
         Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie, dość zabawne. Przyszedł rozkaz, że by niszczyć wódkę. Chłopak wykonujący polecenie stanął nad kanałem, wyjmował ze skrzynki butelki i tłukł je o siebie. Wódka lała się na ziemię, spływając do kanału. Dookoła stał krąg widzów ponuro patrzących na rozgrywający się "dramat". Chłopak zlitował się nad gapiami i nagle jedna z butelek "wymknęła" mu się z rąk prosto w tłum. Ludzie natychmiast uchronili ją przed zniszczeniem.
         6 sierpnia przeszliśmy na ulicę Ciepłą do koszar policji granatowej. Tam mogliśmy uzupełnić braki w naszym umundurowaniu. Mnie na barykadzie jakiś odłamek poszarpał całą marynarkę. Skorzystałem więc z policyjnego munduru. Wyfasowałem kurtkę, buty i ciepłe, granatowe wojłokowe spodnie. Był to ubiór zimowy, spodnie były nie za bardzo wygodne.
         Z Ciepłej przeszliśmy do budynku Sądów na Lesznie i tam dostaliśmy panterki. Było to marzenie wszystkich chłopaków. Byliśmy jednakowo umundurowani, mieliśmy policyjne pasy z Ciepłej. Niektórzy koledzy wyposażyli się w specjalne szelki do pasów. Pasy były bardzo wygodne, można było za nimi nosić granaty. Mieliśmy też już kilka zdobycznych peemów. Była moda zrywania odznaczeń z zabitych Niemców i nakładania ich na pasy mundurowe lub pasy od peemów. Wyglądało to bardzo bojowo i podnosiło na duchu powstańców.
         Należy stwierdzić, że już pod koniec 6 sierpnia spotykaliśmy się z różnymi reakcjami ludności cywilnej, która uciekała na Woli przed Niemcami. Część mieszkańców Woli została zamordowana przez Niemców, inni przedostali się z małymi dziećmi na teren zajęty aktualnie przez powstańców. Ich reakcje były zupełnie różne od tych w pierwszych dniach powstania, kiedy wiwatowano na nasz widok i częstowano na papierosami. Uciekinierzy byli wręcz wrodzy. Pytali po co nam to było, przecież Niemcy niszczą ich domy, palą i burzą. To nasza wina, że ten koszmar trwa tyle już dni i nie ma żadnego postępu, a armia podziemna cofa się w głąb miasta.
         Zrobiono zbiórkę lepiej uzbrojonych żołnierzy i powiedziano nam, że idziemy na Żoliborz i do Kampinosu. Na tamtych terenach są zrzuty, jest broń i amunicja, której tu zaczyna poważnie brakować. Potem rozkaz odwołano i zakomunikowano nam, że idziemy na Stare Miasto.



mapka fragmentu Starego Miasta


         7 sierpnia przeszliśmy do Arsenału, gdzie rozlokowano nas na kwaterach. Na razie czuliśmy się tu jak na wypoczynku, było bardzo spokojnie. Arsenał to czworokątny wysoki budynek. W oknach poustawiane były bele papieru, chroniące przed pociskami. W salach można było trochę wypocząć. Na miejscu było zmagazynowane trochę żywności, był nawet cukier.



ściana wschodnia Arsenału od strony Nalewek


         Dużo jedzenia było też obok w pasażu Simonsa i w magazynach na Stawkach, skąd przychodziło dla nas zaopatrzenie. Pamiętam, że ze Stawek trafiały do nas puszki ze wspaniałymi peklowanymi ozorkami w sosie. Otwieraliśmy puszki bagnetem, do dziś pamiętam smak tych ozorków. Byliśmy już głodni i porządnie niewyspani.
         Kwatery mieliśmy w Arsenale ale sprawdzaliśmy też co się dzieje w leżącym po drugiej stronie Nalewek pasażu Simonsa. Na piętrach były tam biura i w szufladach biurowych znaleźliśmy tam nie zjedzone śniadania urzędników. Na ogół był to chleb posmarowany margaryną, z żółtym serem w środku. Chleb był już trochę zeschnięty ale bardzo nam tego chleba brakowało. Wyciągnięte z szuflad pozostawione drugie śniadania z wielkim apetytem zjadaliśmy.



zdjęcie lotnicze Arsenału i pasażu Simonsa


         Podstawowym posiłkiem w tym czasie było gotowane sago. To była taka sztuczna kasza, przeźroczyste kuleczki trochę mniejsze niż pęczak. To sago jadło się nieokraszone. W pasażu Simonsa było dużo soków w litrowych butelkach, oczywiście sztucznych, barwionych. Był tam sok pomarańczowy, wiśniowy, malinowy. Tym sokiem polewano sago gotowe do spożycia. Było to bardzo niedobre. Woleliśmy zdecydowanie ten zeschnięty chleb. No i oczywiście te niezapomniane ozorki.
         Z Arsenału ciągle były wysyłane patrole na teren getta, do pałacu Mostowskich, do Białego Dworku znajdującego się na wprost Arsenału. Systematycznie penetrujemy ten teren. Arsenał w dni powstania wyglądał trochę inaczej niż dzisiaj. Od strony Nalewek miał na zewnątrz arkady, w środku też z trzech stron były arkady i ich zadaszenia na kolumienkach.

    

widok dziedzińca Arsenału z 1938 r.


         W Arsenale od strony getta był punkt obserwacyjny. Getto było dość odległe, celownik karabinu był ustawiony na 400 m. Obserwację prowadziło się przez okno obłożone belami papieru. Obok karabinu na oknie leżały łódeczki z nabojami - po 5 sztuk w łódce. Gdy pierwszy raz pełniłem służbę obserwacyjną poprzednicy ostrzegli mnie: "Słuchaj, musisz robić długie przerwy. Ciągle jesteśmy pod obserwacją gołębiarzy, którzy tylko czekają i obserwują skąd się strzela. Potrafią się tak wstrzelić, że trafią obserwatora w samo czoło." Potraktowałem to bardzo poważnie. Byłem wyszkolony, że należy słuchać rozkazów i rad doświadczonych żołnierzy.
         Na punkcie był karabin, który się zacinał. Miał tępy pazur i po strzale nie zawsze wyrzucał łuskę. Obok niego stał więc długi wycior, którym wybijało się od przodu łuskę, jeśli karabin się zaciął. Pod ręką były też łódki z nabojami. Uważnie obserwowało się co się dzieje w ruinach getta oddalonych o około 400 m. Gdy zauważyło się jakiś ruch wśród Niemców oddawało się strzał kontrolny, dając znak że czuwamy. W ten sposób Niemcy nie mogli sobie pozwolić na zbyt wiele.
         Gdy kończyłem służbę przyszedł zmienić mnie trochę starszy ode mnie chłopak, brunet z wąsikiem. Był bardzo pewny siebie i nie bardzo słuchał ostrzeżeń, które mu przekazywałem. Tego samego dnia wieczorem schroniłem się pod arkadami, Niemcy prowadzili ostrzał Arsenału. Pod murem leżało kilku zabitych. Wśród nich zauważyłem chłopaka z punktu obserwacyjnego. Pośrodku czoła miał dziurę od kuli. Zrobiło mi się bardzo przykro, poczułem się niejako winny jego śmierci nie zmuszając go do uważnego wysłuchania ostrzeżeń przed gołębiarzami. On to zlekceważył, myślał że może sobie bezkarnie postrzelać do Niemców.
         Arsenał cały czas był pod ostrzałem niemieckim zarówno artylerii, moździerzy i broni maszynowej. Najgorsze były moździerze, nie było słychać jak leci pocisk i nie było wiadomo, gdzie padnie. Odgłos lecącej szafy było słychać. Można się było schować w bezpieczne miejsce, gdzie są wzmocnione drzwi lub porządne mury. Niebezpieczne też były pociski artyleryjskie i bomby lotnicze. Gdy atakujący nieprzyjaciel strzela z peemów to prawie się to widzi, wiadomo skąd strzela i można się przed tym chronić. Inaczej jest przy bombardowaniu.
         21 sierpnia musieliśmy opuścić Arsenał. Cały czas był silny ostrzał artyleryjski, goliat zburzył jeden z narożników. Niemcy byli dosłownie po jednej stronie wewnętrznych arkad a my po drugiej i wzajemnie do siebie strzelaliśmy. Oni mieli dużo broni maszynowej co dawało dużą przewagę ogniową w stosunku do karabinów, które trzeba było po każdym strzale przeładować. Nie były to nawet półautomatyczne karabiny. W czasie walk wewnątrz Arsenału słyszeliśmy tuż obok niemieckie komendy, krzyki atakujących żołnierzy.
         Musieliśmy wycofać się z Arsenału. Przenieśliśmy do pasażu Simonsa po drugiej stronie Nalewek. Od ulicy Długiej i od strony Arsenału byli już Niemcy. Zaczęły się intensywne bombardowania. Przed bombardowaniem Niemcy wycofywali się i potem znów zajmowali pozycje.



pasaż Simonsa przed wybuchem wojny


         W międzyczasie 20 sierpnia była powtórna koncentracja i powiedziano nam, że przebijamy się na Żoliborz i idziemy do Kampinosu w celu uzupełnienia broni i amunicji. Po raz drugi nie zrealizowanego tego pomysłu.
         W pasażu Simonsa bezpośrednio po zajęciu pozycji mieliśmy chwilę odpoczynku. Nie był to odpoczynek planowany. Nie było na Starówce tak, że w dzień się walczy, w nocy odpoczywa. Wszystko było dziełem przypadku, a raczej większej lub mniejszej aktywności wroga.



pasaż Simonsa od Nalewek i Wyjazd. Front zburzony przez "goliata"


         W czasie jednej z wolnych chwil chłopcy urządzili coś w rodzaju kabaretu. Jeden z nich, w mundurze policyjnym wyfasowanym na Ciepłej opowiadał dowcip, który pamiętam do dziś. Mówił śląską gwarą, pochodził ze Śląska. Treść dowcipu była taka: "Na Śląsku przed świętami jest zwyczaj, że za oknami wiszą zające. Idzie ulicą dwóch cwaniaczków. Zobaczyli wiszącego zająca i jeden mówi do drugiego, że można go zdjąć. Niech jego kolega pilnuje a on go ściągnie. Wdrapał się po rynnie i już ma zająca w ręku. I w tym momencie nadszedł policjant. Pyta się cwaniaków co oni tu robią. Ten na dole mówi, że założyli się z kolegą, że tamten wlezie po rynnie i cichaczem powiesi zająca pod oknem swojej teściowej. Oburzony policjant powiedział, że to głupie żarty, żeby natychmiast zabierali zająca i zmykali. Tak też i zrobili."
         Pamiętam też inny dowcip. Opowiedział go kiedyś, jeszcze w Arsenale jeden z oficerów. "Jaka jest różnica między koniem a kobyłą? - Kobyła ma o jedną dziurkę wyżej ogon". Wtedy te dowcipy specjalnie mnie nie śmieszyły ale oba utkwiły mi w pamięci.



legitymacja AK


         24 sierpnia Niemcy zaatakowali pasaż Simonsa od ulicy Długiej i Wjazd. Tej uliczki, która łukiem dochodziła do pasażu Simnonsa dziś już nie ma. My mieliśmy zajęte piwnice pasażu. Niemcy bali się tam wchodzić. Zabili broniących się na zewnątrz na parterze powstańców, potem obrzucili piwnice granatami. Myśmy akurat odpoczywali gdy nastąpił niemiecki atak.



pasaż Simonsa od skrzyżowania Bielańskiej i Długiej. Po prawej narożny dom przy Długiej


         Odskoczyliśmy pod ściany i czekaliśmy na wroga. Oni gęsto strzelali z peemów, rzucali granaty ale bali się zejść na poziom piwnic. Z dalej położonych piwnic przyszedł do nas rozkaz aby wycofać się w głąb pasażu. Zostawiłem hełm, który leżał na łóżku na kwaterze i razem z innymi zacząłem wycofywać się z gołą głową. Wokół było słychać gęstą strzelaninę z peemów od strony Nalewek i Wjazdu.
         Koło mnie przewrócił się biegnący obok powstaniec, spadł mu z głowy hełm, który potoczył mi się pod nogi. Biegnąc zawadziłem nieszczęśliwie nogą o ten hełm. W tym momencie poczułem jak mi się robi gorąco w obu nogach, w udach. Widocznie dostałem serię z peemu.
         Upadłem na ziemię, przewracając się do przodu. Po chwili uniosłem się na łokciach i stwierdziłem, że to wszystko co mogę zrobić. Zobaczyli to moi koledzy. Od dalszych pomieszczeń piwnicznych dzieliły mnie dosłownie trzy metry. Koledzy doskoczyli do mnie, chwycili mnie za ręce i przeciągnęli do bezpiecznej piwnicy.
         W pasażu Simonsa był punkt opatrunkowy, taki nawet szpitalik. Leżała w nim nasza koleżanka z okresu okupacji, sanitariuszka i łączniczka, ranna jakiś czas temu. Położono mnie na stół. Światła oczywiście nie ma, ale mój kolega miał latarkę na dynamo, którą próbował oświetlić moje nogi. Leżę na wznak, dano mi się napić "wzmocnionej" kawy. Na razie jestem w szoku i mówiąc szczerze nie czuję specjalnie bólu po zranieniu.
         Patrzę w dół i widzę, że na lewej nodze nad kolanem mam porozrywane i zakrwawione spodnie z dużą dziurą pośrodku. Rozcinają mi spodnie i lekarz rozpoczyna operację. Był to właściwie student czwartego roku medycyny ale w tym szpitaliku w pasażu Simonsa był zastępcą głównego lekarza.
         Po zdjęciu spodni widzę dziurę w lewej nodze, lekarz podnosi pincetą resztki ciała i skóry i porozrywane szczątki odcina po prostu nożyczkami. Nie zszywa dziury, aplikuje na nią Rivanol i bandażuje. Zabiera się potem do drugiej nogi. Prawa noga jest też postrzelona. Na boku jest wlot, nie widać jednak wylotu. Lekarz obmacuje nogę i mówi: "Kość jest chyba nieuszkodzona, ale to musimy wyjąć, bo się będzie tobie paprać".
         Wymacuje po drugiej stronie - jest. Była to główka granatu obronnego, która wbiła się z prawej strony i prawie wyszła. Lekarz bierze skalpel i robi w nodze dziurę na krzyż, potem nożyczkami chce się dostać do tego odłamka. Oczywiście wszystko dzieje się na żywca. Po popiciu kawy jedna sanitariuszka trzyma mnie na rękę abym się nie ruszał, a kolega z latarką - za drugą. Ja na szczęście w dalszym ciągu nie za dużo czuję.
         Lekarz nie może dostać się do odłamka, nacina nieco głębiej, specjalnymi nożyczkami chwyta główkę i wyciąga. Rzuca ją na stojącą obok nerkę i mówi: "Weźmiesz to chyba sobie na pamiątkę". I rzeczywiście wziąłem. Znów Rivanol, bandaż. Lekarz mówi: "Nie jestem pewien czy kość jest cała. On musi być przeniesiony do szpitala. Nie chcę go tutaj".
         Po takim stwierdzeniu lekarza dwóch kolegów bierze mnie na nosze i niesie do szpitala na Długą 21. Szpitali było na Starówce mnóstwo: Długa 21, Długa 7, Długa 9. Musimy najpierw przedostać się do szkoły na ul. Barokowej. Aby się tam dostać trzeba przebiec przez wykonany rów łącznikowy. Rów nie był zbyt głęboki, gdy koledzy biegli schyleni z noszami, część ich wystawała nad nasyp. Kiedy jesteśmy w połowie drogi słyszę cekaem, który strzela do nas z Ogrodu Krasińskich. Strzela od tyłu. Ja leżę na wznak i wszystko doskonale widzę. Oni we dwóch gnają do przodu a za nami podrywa się ziemia od wystrzałów. Strzelają od tyłu.
         Przedziwne są czasami ludzkie skojarzenia. Leżę na noszach i myślę: "Ten Niemiec jest źle wyszkolony. Nas przecież uczyli, że do ruchomego celu strzela się od przodu, wtedy sam wejdzie pod lufę. A on próbuje nadążyć od tyłu". Niemiec jakby mnie usłyszał. Przestał strzelać i przenosi ogień na przód. Zmieniło się jednak pole ostrzału i pociski idą za wysoko. Gdy wydostaliśmy się z rowu i byliśmy już w drzwiach szkoły kule biły już nad drzwiami a na nas sypał się tynk z elewacji. Docieramy na Długą 21. Koledzy zostawiają mnie na noszach w bramie i idą do piwnic, gdzie jest ulokowany szpital, nawet duży. Okazuje się, że jest zawalony rannymi, nie ma mnie gdzie położyć.
         Leżę na noszach w bramie i widzę w bramie na podwórko dwóch rozmawiających ze sobą żołnierzy. Nagle jeden z nich zwija się i pada. Drugi z rozmawiających ze zdziwieniem woła kolegę po imieniu. Okazuje się, że to był gołębiarz, nawet słychać było strzał, niezbyt wyraźny w ogólnych hałasie. Rannego zabierają do szpitala.
         Wracają moi koledzy i mówią, że ten szpital nie przyjmuje, nie przyjmuje też Długa 7 - oba są zawalone rannymi. Poradzono im by przenieść mnie do św. Jacka tam jest dużo miejsca i na pewno mnie przyjmą.



wykaz rannych w szpitalach Starego Miasta


         Dotarliśmy szczęśliwie do kościoła św. Jacka. Koledzy znaleźli wolne miejsce pod ołtarzem, na skrzyżowaniu krzyża na wysokości naw bocznych. Położyli mnie na ziemi pod stopniami do ołtarza. Nade mną, na stopniach leży inny ranny. Patrzę w górę na wysokie sklepienie, w okna pulsuje czerwień, wszędzie dookoła się pali, niedawno było bombardowanie. Wspaniała akustyka, zewsząd niosą się jęki licznych rannych. Mija moja pierwsza noc w kościele-szpitalu. Przez okna obserwuję pulsujące cienie, no i bombardowania, ciągłe bombardowania.
         Następnego dnia odwiedzili mnie koledzy, którzy mnie tu przydźwigali. Mieli ze sobą odkorkowaną butelkę czerwonego wina. "Musisz to wypić, wykrwawiłeś się porządnie". Przynieśli też coś do zjedzenia. Mówię do nich: "Słuchajcie, ja nie chcę tutaj leżeć. Całą noc nie spałem, mam wrażenie że ten ranny, który bez przerwy jęczy sturla się na mnie z tych trzech schodków. Przenieście mnie gdzie indziej." Koledzy powiedzieli mi, żebym zaczekał. Pobiegli gdzieś poszukać dla mnie miejsca.
         I znaleźli na lewo od głównego ołtarza w lewo wejście do zakrystii. Zakrystia miała kształt niskiego pawilonu dobudowanego do bryły kościoła. Były w niej poustawiane łóżka, środkiem było przejście. Łóżka były ustawione od ulicy Starej, na tyłach kościoła, na którą wychodziło się z zakrystii. Do zakrystii przylegał mały budyneczek przeznaczony dla starych ludzi, którymi opiekowały się zakonnice. Tam również leżeli ranni. Łącznie u św. Jacka leżało około 300 rannych.
         Na łóżkach leżeli ciężko ranni, mieli podłączone butelki z jakimiś środkami wzmacniającymi. Reszta rannych leżała na ziemi na materacach. Koledzy zsunęli jakoś materace przy wejściu do zakrystii i tam mnie ulokowali zabierając mnie spod ołtarza. Było tu o wiele ciszej. Pomieszczenie było mniejsze i niższe, bez takiej akustyki. Słychać było tylko bombardowania. Niemcy zbombardowali w tym czasie domy na Freta, zginęło wtedy między innymi dowództwo AL.
         Leżałem w tym kościele do końca sierpnia. 27 sierpnia kościół św. Jacka zbombardowano. Gdy spadły bomby, miałem wrażenie że cały kościół się podniósł do góry. Niemcy rzucali bomby z opóźnionym zapalnikiem. Jedna z nich przebiła dach, sufit, uderzyła w posadzkę na skrzyżowaniu krzyża (tam gdzie wcześniej leżałem) i dopiero wtedy wybuchła. W posadzce zrobiła się dziura do katakumb.
         Ciała rannych tam leżących zostały rozrzucone po całym kościele. Ja tego nie widziałem, bo nie mogłem wstać, ale inni mówili że szczątki ludzkie były wbite siłą wybuchu w ściany, w okna, w kraty. W tumanach kurzu słychać było jęki, krzyki, nawoływania o pomoc. W tym momencie uświadomiłem sobie, że cudem zostałem uratowany.
         Warunki panujące w szpitalu św. Jacka były bardzo trudne. Nie miałem ani razu zmienionych opatrunków od czasu opatrzenia mych ran w szpitaliku w pasażu Simonsa. W ostatnich dniach sierpnia do szpitala weszli żandarmi od Barryego, eleganccy chłopcy, wspaniale uzbrojeni w peemy, broń krótką. Mieli za zadanie wszystkich rannych chodzących wyprowadzić ze szpitala wraz z obsługą. Na miejscu mieli zostać tylko ciężko ranni i nie chodzący. Szykowano się do ewakuacji Starówki.
         Leżącym rannym zabierali wszystkie wojskowe rzeczy. Na łóżku leżał chłopak, u którego pod poduszką znaleziono krótką broń. Gdy żandarmi chcieli mu ją zabrać wybuchła piekielna awantura. Ranny powiedział, że nie odda, woli sobie raczej w łeb strzelić gdy wejdą tu Niemcy. Mimo oporu broń mu zabrano. U innego znajdują granaty.
         Podchodzą do mnie. Spodni i butów już nie mam. Zabierają mi panterkę i policyjny pas. Zostaję praktycznie w koszuli i gatkach, przykryty kocem. Z innymi postępują tak samo. Szpital ma być cywilny. Odchodzą z nimi wszyscy chodzący, siostry szarytki w charakterystycznych okryciach głowy, powstańcze sanitariuszki i lekarze. Zostajemy sami.
         Za chwilę wchodzą Niemcy. Środkiem, między rannymi idzie niemiecki oficer w towarzystwie polskiego lekarza i księdza. Świetnie mówiący po niemiecku lekarz tłumaczy, że leżą tu ranni w czasie bombardowania cywile, że wojsko już się wycofało.
         Ale za nimi wchodzą własowcy ubrani w niemieckie mundury. Własowiec, widząc leżącego młodego chłopaka, repetuje broń i mówi: "Ja ciebie widziałem jak do nas strzelałeś, nie jesteś żadnym cywilem ale bandytą." Lekarz błagalnie zwraca się z prośbą o interwencję do niemieckiego oficera. Ten wydaje rozkaz i żołdacy zostawiają na razie w spokoju.
         Za chwilę pojawiają się nowi Niemcy, niosąc kanistry z benzyną. Weszli korytarzem od ulicy Starej do kościoła, rozlali benzynę i podpalili. Kościół płonie. My w zakrystii prawie się dusimy w gęstym dymie. Nie ma nikogo, kto nam może pomóc, wszyscy chodzący musieli odejść.
         Na szczęście okazuje się, że został brat jednego z ciężko rannych, chodzący o kuli i starsza wiekiem pielęgniarka nie zakonnica. Te dwie osoby, strasznym wysiłkiem wyciągają kolejno rannych z zakrystii na ulicę Starą, na tyły kościoła św. Jacka. Z drugiej strony dochodzą wieści o strasznych scenach dziejących się na terenie zajętym przez Niemców. Zabrano gdzieś część rannych, niby zdrowych, potem było słychać strzały, gwałcona pielęgniarka wyskoczyła z pierwszego piętra i złamała sobie nogę. To wszystko wzmaga niepokój wśród bezbronnych pacjentów.
         Zakrystia jest pełna dymu. Ratująca nas pielęgniarka daje każdemu kawał szmaty zamoczonej w wodzie i mówi, żeby położyć ją sobie na twarzy. W ten sposób możemy oddychać. Mnie wyciągają, ciągnąc za materac z korytarza po schodkach wprost na ulicę. Wszędzie dookoła zwały gruzu. Obok leżą inni uratowani z pożaru.
         W budynku zostali najciężej ranni, leżący na łóżkach, z podłączonymi kroplówkami. Ich niestety nie można było uratować. Wkrótce zawaliło się sklepienie i ci którzy tam zostali, zginęli spaleni żywcem. W 1946 roku znaleziono na spalonych resztkach łóżek szkielety ofiar.
         Dwójce samarytan udało się wyciągnąć z płomieni kilkadziesiąt osób. Leżeliśmy na ulicy Starej 4 dni i 3 noce. Chodził tam taki Niemiec. Jeśli ktoś miał pierścionek, obrączkę to dostawał od niego kawałeczek chleba albo trochę cukru zawiniętego w papierową tutkę, albo wody. Na tej ulicy ludzie jęczeli, najpierw głośno, na drugi dzień już ciszej. Popadał deszcz. W dzień było gorąco od palących się ścian i okien. W nocy robiło się strasznie zimno. Ja miałem nawet koc ale nie miałem siły nim się okryć.
         Czwartego dnia zobaczyliśmy, że od strony Nowego Miasta idzie sanitariuszka z opaską Czerwonego Krzyża i podoficer Niemiec. Ona niesie chorągiewkę Czerwonego Krzyża a za nią idą klerycy z pustymi noszami i szukają rannych. Ktoś im powiedział, że tu jest szpital.
         Dochodzą do nas. Jak później stwierdzono, na ulicy Starej było około 40 osób. Mnie również położono na nosze i dwóch młodych kleryków poniosło mnie ulicą Mostową pod górę do Podwala. Potem poszliśmy Podwalem. Róg Podwala i Kilińskiego stał jedyny cały dom a w nim na dole sklepy. Jeden sklep miał na górze duży napis "Krawiec". Przed tym sklepem wszyscy odpoczywali przed dalszą wędrówką.
         Moje nosze też postawiono na ziemi. Jeden z kleryków wszedł do sklepu krawieckiego i znalazł tam spodnie, właściwie szkolne, długie niebieskie spodnie. Rzucił mi je mówiąc: "Słuchaj, tobie się one przydadzą, jak będziesz chodził. Jesteś teraz bez niczego, na pewno ci się przydadzą." Byłem trochę zdziwiony ale uszczęśliwiony informacją, że będę chodził, że będę żył.
         Łańcuch noszy ruszył dalej w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Na Placu Zamkowym zobaczyłem kolumnę leżącą na ziemi w trzech kawałkach i króla Zygmunta z mieczem w dłoni. Ruszyliśmy Krakowskim Przedmieściem do Karmelitów.
         W rejonie ulicy Bednarskiej zobaczyłem na Krakowskim Przedmieściu tłum ludzi idących z Powiśla i Starego Miasta. Do dziś w oczach stoi mi dziewczyneczka prowadzona za rękę przez matkę. Ludzie nieśli walizki, na ramionach, w ręku, niektórzy porzucali je jako za ciężkie. Dziewczynka niosła klatkę z kanarkiem. Dla niej najcenniejszy był kanarek, nie chciała go zostawić. Gromada wygnanych szła dalej.
         My weszliśmy na zaplecze kościoła Karmelitów, gdzie było seminarium. Tam nas zaniesiono. Przeżyłem szok. Łóżka z pościelą, lekarze w białych fartuchach. Położono mnie do zmiany opatrunku. Lekarz przecina opatrunki nożyczkami a tu taki fetor, że z obrzydzeniem odwracam głowę. Z obu nóg na nerkę wylewa się ropa. Lekarz przemywa rany, cały czas straszny smród. Lekarz mówi: ""Miałeś dawno nie zmieniany opatrunek." Odpowiadam: "Tak, bardzo dawno nie zmieniany." To wszystko gniło. Z grubych spodni policji granatowej w ranach zostały jakieś włoski i wszystko to zgniło. Zabandażowano mi nogi, dano jeść, położono w łóżku na pościeli. Wtedy dopiero poczułem naprawdę ból i pieczenie.



pismo z PCK potwierdzające pobyt w szpitalach




Zbigniew Galperyn


      Zbigniew Galperyn,
ur. 18.05.1929 r. w Warszawie
strzelec, żołnierz Armii Krajowej
ps. "Antek"
batalion "Chrobry I"





Copyright © 2008 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.