Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Eugeniusza Tyrajskiego - żołnierza z "Baszty"


Powstanie








Eugeniusz Tyrajski,
ur. 08.10.1926 r.
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Genek", "Sęk"
kompania K-2, batalion "Karpaty"
pułk Armii Krajowej "Baszta"



         30 lipca 1944 r. nasza drużyna przewoziła broń kompanii K-2 z magazynu na Bielanach na Służew do przejściowego magazynu na okres do wybuchu Powstania. "Baszta" była stosunkowo dobrze uzbrojona w stosunku do innych oddziałów powstańczych. Nie było ani jednego żołnierza "Baszty", który wyszedłby na powstanie z pustymi rękami. Każdy miał przynajmniej 2-3 sidolówki. W większości innych oddziałów było o wiele gorzej.
         Z magazynu na Wawrzyszewie wyruszyło nas 12 może 14. W szóstkę ulokowaliśmy się na ostatnim pomoście tramwaju, jak wcześniej wspomniałem tramwaje miały wtedy otwarte przejścia. Każdy z chłopaków coś dźwigał. "Racuch" jechał z pistoletem maszynowym w eleganckiej papierowej torbie, z której niestety wystawała trochę kolba. "Kordian" miał futerał od wiolonczeli w którym idealnie zmieściły się 4 kb. Ja, "Sęk", jechałem z brezentową torbą po masce gazowej pełną angielskich granatów obronnych. "Czarny" i "Disney" dźwigali wielkie paczki , w każdej z nich było 50 sidolówek. Każdy z nas miał oprócz tego za paskiem pistolet.
         Zatłoczony początkowo pomost (mieściło się na nim w tłoku do 20- 25 osób) zaczął nagle pustoszeć. Ludzie zorientowali się o charakterze przewożonego przez nas "bagażu". Z Bielan jechało się wtedy chyba 15-ką. Tramwaj przejeżdżał koło Teatru Wielkiego, wjeżdżał w Krakowskie Przedmieście, potem skręcał w Królewską i Marszałkowską. Róg Marszałkowskiej i Złotej następowała przesiadka do 17-ki jadącej na Wyścigi.
         Około 50 m przed tramwajem jechał na rowerze kolega, który miał nas w razie potrzeby ostrzec przed niebezpieczeństwem. Na Krakowskim Przedmieściu widzimy, że kolega sygnalizuje kłopoty. Zerkamy na zewnątrz i widzimy, że 3 Niemców wchodzi na jezdnię chcąc zatrzymać tramwaj. Motorniczy, który już wcześniej zorientował się co wieziemy, zareagował bardzo przytomnie. Nie zatrzymał się na znaki Niemców a nawet przyspieszył. Tramwaj przejechał szybko obok zdezorientowanych Niemców, którzy coś wykrzykiwali. Dojechaliśmy szczęśliwie do Złotej. Przesiadka do następnego tramwaju i wkrótce broń dotarła bezpiecznie do willi przy ul. Wiśniowieckiego róg Puławskiej. Dzisiaj ulica ta nazywa się Niedźwiedzia, po wojnie nie spodobał się komuś książę Wiśniowiecki, patron ulicy. Dwa dni później wybuchło Powstanie.
         1 sierpnia 1944 r. o godz. 15.00 dostałem polecenie aby natychmiast zgłosić się róg Puławskiej i Woronicza (nie byliśmy wcześniej skoszarowani). Ojciec wiedział co robię. Odprowadził mnie kawałek. Mieszkaliśmy wtedy na ul. Fabrycznej. Na Górnośląskiej była żandarmeria wojskowa. Poszliśmy Rozbrat i w górę Myśliwiecką koło gimnazjum Batorego. Tu pożegnałem się z ojcem. Więcej go już nie zobaczyłem. Zginął po powstaniu w obozie koncentracyjnym.
         Od Alej Ujazdowskich do placu Unii dojechałem "na cycku" niemieckim "zerem". Tam przesiadłem się do innego tramwaju. Na przystanku tramwajowym przy Woronicza stał "Kutrzeba" i kierował wszystkich za dworzec kolejki grójeckiej do willi, gdzie 2 dni wcześniej złożyliśmy broń. W willi dowódca kompanii por. "Pawłowicz" rozdawał uzbrojenie. Ja otrzymałem piękny kb 1938 radomskiej produkcji ale ... bez jednej sztuki amunicji. Dowódca powiedział, że zdobędę ją na wrogu.
         Staliśmy przed willą we trzech: ja, mój przyjaciel Adaś Szpaderski "Kordian" i Kazio Tesławski "Racuch", który dwa dni wcześniej wrócił z partyzantki. Kazio zwykle tryskający humorem był jakiś osowiały. Zapytałem go co się dzieje. A on odpowiedział: Wiecie co, tutaj to lepiej od razu dostać w łeb, aniżeli być rannym. Przecież cholera wie, czy tu jest jakaś pomoc. Ja mu na to, żeby się nie wygłupiał. I jak się potem okazało był pierwszym zabitym w naszej kompanii. Przypadkowy pocisk trafił go na samym początku walki, prosto w oko, trup na miejscu. Pół godziny wcześniej przewidział swoją śmierć.
         Po uzbrojeniu, nasza kompania z euforią udała się okrężną nieco drogą, przez pola wsi Zagościniec w kierunku Wyścigów, gdzie stacjonowały oddziały niemieckie. Mieliśmy je zaatakować. W drodze na Wyścigi zorientowano się, że nie tylko ja nie otrzymałem żadnej amunicji do kb. Ponieważ amunicja była wcześniej przewożona z Bielan, dowódca naszego plutonu "Jim" polecił "Kutrzebie" by wrócił po nią do willi na Wiśniowieckiego. Razem z "Kutrzebą" poszedł jego 15-letni cioteczny brat Andrzej Kobendza "Jędrek", który przyłączył do naszej drużyny w chwili wybuchu Powstania. Nie wrócili już do nas. Po wojnie okazało się, że obaj zginęli 1 sierpnia na Wyścigach.
         Na Wyścigi, przez furtkę w murze od strony wsi Zagościniec pierwsza weszła kompania K-1, potem my K-2. K-3 miała atakować od strony wsi Wyczółki. Po przebiegnięciu przez stajnie, gdzie zaskoczeni Niemcy zostawili wiele broni i amunicji dotarliśmy do budynku kantyny, wysuniętego najbardziej w kierunku trybun przy głównym torze wyścigowym. Na terenie Wyścigów stacjonowała jednostka konna SS. Było ich łącznie około 800. Nasze oddziały liczyły razem około czterystu kilkudziesięciu, o wiele słabiej uzbrojonych. Poza tym Niemcy byli zawodowymi żołnierzami a u nas młode chłopaki po szkoleniu okupacyjnym.
         Niemcy szybko ochłonęli po zaskoczeniu i podjęli działania zmierzające do wyparcia nas ze zdobytego terenu. Stanisław Łopusiński "Waluś", który niedawno wrócił z partyzantki, ustawił na pierwszym piętrze na stole przy oknie zdobyty po drodze lekki karabin maszynowy. Rozpoczął ostrzeliwanie z niego stanowisk niemieckich. Niemcy strzelali do nas z trybun i sprzed trybun. Między innymi z krzaków jakieś 150 m przed nami strzelał karabin maszynowy. "Walusiowi" zaczęła zacinać się taśma. Zawołał mnie do pomocy: "Zostaw ten karabin i trzymaj mi taśmę, żeby mi się nie zacinała". Taśma szła nierówno przez komorę zamkową. Podskoczyłem z pomocą. Ogień zaczął równo iść, karabin aż odrzucało do tyłu przy długiej serii. Była ona jednak skuteczna, bo niemiecki karabin maszynowy zamilkł. "Waluś" zginął następnego dnia.
         Zanim zostałem na chwilę taśmowym "Walusia" prowadziłem ogień z karabinu z sąsiedniego okna. Gdy na moment wychyliłem głowę poczułem ciepło na włosach. Odwróciłem się i zobaczyłem na mojej wysokości dziurę w ścianie. Gdybym ułamek sekundy wcześniej podniósł głowę dostałbym pocisk w samo czoło. Jeszcze raz okazało się, że mam wielkie szczęście, Opatrzność czuwała nade mną.
         W tym momencie wpadł do nas "Kordian" i powiedział o śmierci "Racucha". Sytuacja robiła się coraz trudniejsza. Przed naszym budynkiem pojawił się samochód pancerny i zaczął ostrzeliwać nas z działka. Próbowaliśmy z "Walusiem" rzucić w niego granaty, ale odległość była zbyt wielka. Ogień lkm-u i kb nie mógł mu wyrządzić żadnej szkody. W pewnej chwili od chłopców z zewnątrz od strony stajni dostaliśmy rozkaz: "Wycofać się. Niemcy nas otaczają!".
         Zaczęła się tragedia. Nasz niepełny batalion, około 400 ludzi, jak na warunki powstańcze nawet nieźle uzbrojonych, nie mógł sprostać 800-osobowej, posiadającej ciężki sprzęt, załodze obytych w walce SS-manów. Przejściowym naszym sukcesem było utrzymanie przez kilka godzin prawie całych Wyścigów (z wyjątkiem trybun).
         Zaczęliśmy się wycofywać. Niemcy wstrzelali się w otwartą przestrzeń między kantyną i stajniami. Potem dostajemy również ostrzał z innego kierunku. Wydaje się, że jesteśmy przez Niemców otaczani. Udało się nam jakoś skokami, pojedynczo wydostać się ze stajni i wysuniętych na południe budynków. Uznaliśmy, że jedyną drogą odwrotu będzie tor treningowy położony na zachód od stajni i zabudowań.
         Cały teren treningowego toru wyścigowego był pod ciągłym ogniem niemieckiej broni maszynowej. Kto nie wytrzymał nerwowo i poruszał się skokami, musiał w końcu dostać. Widziałem jak padają kolejni koledzy. Ja nie wykonałem żadnego skoku. Przeczołgałem się około 300-400 metrów w linii prostej, kryjąc się czasami za trupami kolegów. Twarda szkoła kpr. "Zawiszy" ocaliła mi życie. I pomyśleć jak go przeklinaliśmy na ćwiczeniach.
         Po przeczołganiu się w kierunku północno-zachodnim przez część toru treningowego znalazłem się za załomem muru, który stanowił naturalną osłonę. Dotarło nas tam około 15-20. Większość była ranna. Przy pomocy wiązki sidolówek chcieliśmy zrobić wyłom w murze, ale nic z tego nie wyszło. Przy samym murze rosły drzewa. Wdrapaliśmy się na jedno z nich z kolegą, z drzewa na mur. Siedząc okrakiem na murze odbieraliśmy kolejnych rannych podawanych przez innych dwóch kolegów. Tylko nasza czwórka nie odniosła żadnych obrażeń. Opuszczaliśmy, jak najdelikatniej, kolejnych rannych kolegów za mur. Niestety tam już nie miał kto ich odebrać. Uważam to za największe swoje dokonanie w czasie Powstania. Nie strzelanie, w czasie którego trafiło się wroga lub nie, ale ocalenie życia kilkunastu rannym kolegom. Wśród naszej całej czwórki był też mój przyjaciel "Waluś". Następnego dnia zginął na Czerniakowie, kilkaset metrów od domu w którym mieszkał.
         Na treningowym torze wyścigowym zostało wielu zabitych i rannych. Wśród nich zginął tam 16-letni "Drzazga II". Był bardzo zdolny, przed Powstaniem pomagałem mu w nauce, pożyczałem książki. Po 5 dniach spotkałem na Czerniakowie jego matkę. Gdybym ją zobaczył pierwszy, uciekłbym ukradkiem. Ona dosłownie chwyciła mnie za rękaw. "Gdzie jest Jurek?". Mnie zamurowało. Nie miałem jej odwagi powiedzieć prawdę. Przez mózg przebiegła błyskawiczna myśl. Niech ona się przyzwyczai, że jego nie ma. Tłumaczyłem, że batalion został rozbity, że część chłopaków z kompanii K-1 i K-3 poszła do lasu, może z nimi poszedł też jej syn. Nie wierzyła mi. To spotkanie z matką poległego kolegi było dla mnie równie traumatyczne jak przenoszenie rannych towarzyszy broni przez mur Wyścigów.
         Wszyscy ranni powstańcy, którzy pozostali na terenie Wyścigów zostali przez Niemców podobijani. Następnego dnia Niemcy ściągnęli mieszkańców wsi Zagościniec, kazali niedaleko płotu wykopać ogromny dół i pościągać z pola wszystkie trupy: poległych i pomordowanych. W tym grobie złożono ciała kolegów z K-1, K-2 i K-3 oraz z kompanii B-1, którzy atakowali 2 sierpnia fort przy ul. Smyczkowej. W 1945 r. ekshumowano ze zbiorowej mogiły ponad 150 ciał. Zidentyfikowano z nich 68. W mogile spoczęli również mieszkańcy wsi Zagościniec i Służewiec, których Niemcy ściągnęli do zbierania ciał a następnie rozstrzelali. Grób podobno zasypali już Ukraińcy.
         Wycofaliśmy się z terenu walki, zaczął padać deszcz, zrobiło się ciemno. Zebraliśmy się na łączce koło wsi Zagościniec. Dowódca zebrał resztki oddziałów. W czasie walki wzięliśmy kilku jeńców. Ponieważ nie mieliśmy łączności, nie wiadomo co będzie dalej dowódca podjął decyzję o egzekucji SS-manów. Padło hasło: "Kto na ochotnika do egzekucji tych Niemców?". Mimo że tylu kolegów tam zginęło, prawie każdemu zamordowano kogoś z rodziny w czasie okupacji, na ochotnika nie zgłosił się nikt. Wprawdzie był to znienawidzony wróg ale nikt z nas nie potrafił strzelać do bezbronnego. W czasie ataku wyzwoliliśmy z kuchni niemieckiej dwóch rosyjskich jeńców. Gdy ci dowiedzieli się o co chodzi, bez chwili wahania wykonali egzekucję Niemców.
         Z pola w Zagościńcu przenieśliśmy się w stronę Puławskiej i na skrzyżowaniu z Wiśniowieckiego zbudowaliśmy barykadę z różnych słupów i drzew. Pomagała nam część ludności cywilnej ale nie wszyscy patrzyli na nas przychylnie. Część chłopaków czuwała na barykadzie, resztę skierowano na odpoczynek. Schroniliśmy się w okolicznych domkach, raczej biednych. Pamiętam jak w dziesięciu chłopców siedzieliśmy na podłodze w małej kuchence. Wszyscy drzemali.
         W pewnej chwili wpadł do pomieszczenia dowódca plutonu. Poświecił latarką, zobaczył, że ja nie śpię i spytał mnie czy któryś z chłopaków nie ma filipinki. Był to granat o dużej sile rażenia, nie tak jak sidolówka, która robiła więcej huku niż skutku. Poświecił wokół latarką i wtedy zobaczyłem, że jeden ze śpiących, nie znałem go osobiście, śpi trzymając granat w zaciśniętej ręce. Przyjrzałem się uważnie i zmroziło mnie - filipinka miała wyciągniętą zawleczkę. Dowódca plutonu, który dobrze mnie znał bez słowa wskazał wzrokiem granat. Ostrożnie przysunąłem się do śpiącego żołnierza i zacisnąłem obie ręce na jego dłoni z granatem. Dowódca świecił latarką po podłodze, szukał zawleczki. Po chwili znalazł ją. Ostrożnie wsunął ją w otwór w filipince, którą trzymaliśmy wspólnie ze śpiącym chłopakiem. Dowódca wyjął ostrożnie granat z zaciśniętych rąk. Wyszedł z nim z kuchenki zabraniając mi iść za sobą. W ogródku przed domkiem rosło samotne drzewo. Dowódca położył filipinkę za drzewem a sam błyskawicznie położył się na ziemi od mojej strony. Czekaliśmy chwilę. Nic się nie wydarzyło. Zawleczka została założona prawidłowo.
         Przed oczyma przesuwają mi się inne epizody z tych dni.
         Wkrótce potem zostałem ściągnięty na barykadę. Czuwaliśmy razem z dowódcą naszej drużyny Leszkiem Czaykowskim "Jastrzębcem II". Ja z jednej strony ulicy, on z drugiej, obaj z pistoletami maszynowymi. Była już lekka szarówka. Od strony Mokotowa nadjechał mały niemiecki samochód terenowy. Jechali wprost na "Jastrzębca". Jezdnia była wąska tak jak i pobocza. Zaskoczeni Niemcy w ostatniej chwili zauważyli barykadę. "Jastrzębiec II" wyładował serię z pistoletu maszynowego. Celował przede wszystkim w siedzącego obok kierowcy oficera, który trafiony wypadł na jezdnię. Kierowca gwałtownie zawinął przed samą barykadą i zdołał uciec zostawiając na jezdni martwego pasażera. "Jastrzębiec" stał się posiadaczem pięknej parabelki, którą nosił za pasem do końca Powstania.
         Nieco później zostałem skierowany przez dowódcę plutonu na penetrację terenu w kierunku klasztoru dominikanów na przedłużeniu ul. Wiśniowieckiego w kierunku Wisły. Było jeszcze szaro, ale już się lekko przejaśniało. Ulica się skończyła, zaczęły się pola kartofli. Nagle w moim kierunku poszła seria z klasztoru. Jak długi padłem w kartofle, przytuliłem się do ziemi. Na szczęście nacie były wysokie, skryłem się cały za nimi. Powoli, przywarty do ziemi, z pistoletem maszynowym na szyi, zrobiłem obrót o 180 stopni. Niemcy cały czas strzelali. Nie ruszałem się ani na krok. Po pewnym czasie ogień zelżał, wróg widocznie uznał, że mnie trafił. Odczekałem jeszcze trochę i w chwili ciszy skoczyłem do przodu. Za chwilę znów rozległa się strzelanina, ale ja byłem już bezpieczny.
         Nie był to koniec przygody. Po przejściu kilkudziesięciu metrów w stronę ulicy Puławskiej zobaczyłem po lewej stronie placyk, niezabudowaną posesję i krzaki. W krzakach jakieś 15-20 metrów ode mnie leży na ziemi nieruchomo jakaś postać w niemieckim hełmie. Błyskawicznie odbezpieczyłem pistolet maszynowy. Nie widząc żadnej reakcji powstrzymałem odruch naciśnięcia na spust. Okazało się, że leżał tam jeden z naszych. Chłopak był tak zszokowany, że nie mógł się nawet odezwać. Powiedziałem do niego: "Człowieku, przecież bym cię zastrzelił. Trzeba było chociaż ten cholerny hełm zrzucić". Nie wiem co mnie powstrzymało przed oddaniem strzału. Wtedy było tak, że kto pierwszy ten lepszy. Doprowadziłem chłopaka do naszej barykady. Trząsł się cały jak galareta.
         Pytano mnie nieraz czy się bałem. Oczywiście, każdy się bał. Ale ja oprócz strachu, zawsze myślałem co zrobić aby wybrnąć z sytuacji, w której się aktualnie znajdowałem. To pozwalało opanować strach i podjąć racjonalne działania. Do tego dochodziły jeszcze pewne odruchy, których nabyło się w czasie szkoleń.
         O świcie wycofaliśmy się z tego rejonu. Kompanie K-1 i K-3 poszły do lasu, nasza K-2 zeszła na Czerniaków. Takie były rozkazy. Zeszliśmy na dół po skarpie wzdłuż Alei Wilanowskiej. Potem przecięliśmy Aleję Wilanowską, zeszliśmy w dół na wysokości Królikarni, idziemy pod skarpą. Wtedy była tam wiocha, jakieś wiejskie zabudowania, polna droga. Nagle dostaliśmy ogień z klasztoru dominikanów, prawie w linii prostej wzdłuż drogi. Odruchowo wskoczyłem za najbliższy dom i ... wpadłem do gnojówki. Do pół łydki prosto w gówno. "No, ten to na pewno będzie żył" stwierdzili koledzy. Jak widać te prorocze słowa się sprawdziły. Całe szczęście w pobliżu był jakiś strumyk. Wykąpałem się w nim w spodniach i butach zanim doszliśmy do Czerniakowa. Potem, już na Czerniakowie ludzie dali mi jakieś inne spodnie i buty.
         Dotarliśmy na Czerniaków wzdłuż kanału koło ul. Idzikowskiego. Była tam fosa od kościoła Bernardynów do ul. Sobieskiego. Fosą doszliśmy prawie do Powsińskiej. Tam wpakowaliśmy się na dwa samochody z Niemcami. Rozbiegliśmy się i nastąpiła wymiana strzałów. Niemcy złapali dwóch lub trzech rannych na samochody i wycofali się w kierunku Sadyby. Kompania K-2 rozbiła się na dwie części. Nie było łączności i nie bardzo było wiadomo co robić dalej. Postanowiliśmy skierować się w stronę miasta skąd było słychać strzały. Ruszyliśmy w kierunku Łazienek i ul. Podchorążych i Sieleckiej. Tu zginął mój przyjaciel "Waluś". Rozstawiał erkaem, nagle padł strzał i pocisk trafił go prosto w czoło. Nawet nie zauważył, że zginął. Mieszkał niedaleko, na Podchorążych. Młodsza 16-letnia siostra zmarła 2 tygodnie przed powstaniem na zapalenie płuc. Ojciec ze starszym bratem poszli na Powstanie na Starówkę. W domu została samotna matka.
         Potem bywało różnie. 2 września padła Sadyba. Kiedy Niemcy otoczyli Sadybę część oddziałów zdołała wycofać się w kierunku ul. Chełmskiej. Niestety nie wszystkim się udało. Część powstańców została w Forcie Czerniakowskim. Między innymi była tam moja przyszła żona, Teresa Kuklińska ps. "Basia", która była sanitariuszką w batalionie "Oaza". Była moją młodszą koleżanką ze szkoły. W czasie Powstania nie spotkaliśmy się ani razu, mimo że w pewnym momencie walczyliśmy dosłownie sto kilkadziesiąt metrów od siebie. Dopiero później los zdecydował, że mamy być razem.
         Gdy szykowałem się do Powstania ciotka uszyła mi zieloną bluzę, na kształt angielskiego battle-dresu. Nie wiem skąd wytrzasnęła ona taki materiał ale bluza prezentowała się znakomicie. Wpadliśmy z jedną z łączniczek do piwnicy domu przy Godebskiego 10. Gdy stało się jasne, że lada moment pojawią się wśród nas Niemcy, cywile znajdujący się razem z nami w piwnicy zmusili mnie do zdjęcia bojowej bluzy. Ubrano mnie w drelichowe ubranko, do kieszonki wsadzono mi kombinerki, z kieszeni wystawał mi jakiś sznurek. Zrobiono ze mnie zabłąkanego robociarza.
         Za chwilę w nasz budynek uderzyła bomba. Druga część domu zawaliła się. Pierwszy raz w życiu widziałem jak kołysze się piwniczny mur. Nie wiem jakim sposobem stojąc opodal nagle znalazłem się na ziemi. Kilkanaście minut potem usłyszeliśmy "Alle raus!" i strzały. Niemcy wzywali do wychodzenia i równocześnie strzelali w wejście do piwnicy. Mój kolega "Kordian" , znający bardzo dobrze niemiecki zaczął krzyczeć: "Nie strzelać, wychodzimy".
         Wszyscy siedzący w piwnicy znaleźli się na zewnątrz. Na zewnątrz czekało na nas dwóch Niemców. Jeden kolejno wszystkich rewidował, drugi lufą pistoletu maszynowego dokonywał selekcji. Część chłopaków skierował na lewo. Wszystkich ich za chwilę rozstrzelano. Nie mieliśmy jeszcze wtedy uprawnień kombatanckich, Niemcy uznawali nas za bandytów. Nie mam zdolności rysunkowych ale do dziś doskonale pamiętam twarz Niemca, który decydował wtedy o moim życiu.
         Mały, zarośnięty, twarz o rozbieganych oczach. Ta twarz ciągle stoi mi przed oczami. Lufa jego pistoletu skierowała mnie na prawo - ku życiu.
         Wszystkich ludzi zebranych na Sadybie popędzono do Fortu Czerniakowskiego. Znalazłem się tam z dwoma kolegami z kompanii, którym udało się uniknąć egzekucji. Spotkaliśmy też kilka łączniczek z oddziału. Przyjechał do nas, jak się później dowiedziałem, generał von dem Bach. Wygłosił przemówienie, że cała ludność cywilna (powstańców wcześniej zlikwidowali) zostanie wywieziona do Generalnej Guberni lub na roboty do Niemiec. Nikomu się nic nie stanie. Całą noc prowadzili nas z Sadyby przez Służewiec, Rakowiec na Dworzec Zachodni. Z Dworca Zachodniego pociągiem elektrycznym przewieziono nas do Pruszkowa.



Eugeniusz Tyrajski


      Eugeniusz Tyrajski,
ur. 08.10.1926 r.
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Genek", "Sęk"
kompania K-2, batalion "Karpaty"
pułk Armii Krajowej "Baszta"





Copyright © 2005 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.