Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Eugeniusza Tyrajskiego - żołnierza z "Baszty"


Oswobodzenie








Eugeniusz Tyrajski,
ur. 08.10.1926 r.
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Genek", "Sęk"
kompania K-2, batalion "Karpaty"
pułk Armii Krajowej "Baszta"



         Po wyzwoleniu obozu każda z grup narodowościowych, a było ich kilkanaście, zorganizowała się na własny sposób. Dowódcą grupy polskiej, obejmującej wszystkich jeńców począwszy od tych z 1939 r., został mjr Bieńkowski, jeden z dowódców myśliwskiego dywizjonu 303, strącony nad Niemcami. Pełnił tą funkcję przez 2-3 tygodnie, potem zabrano go do Londynu. W pierwszych dniach po wyzwoleniu nie wolno było opuszczać terenu obozu bez specjalnej przepustki. Amerykanie obawiali się aby polscy jeńcy nie odgrywali się na miejscowych Niemcach.
         Moja Teresa, też zweryfikowana jako powstaniec, dostała mundur i została zatrudniona jako sekretarka mjra Bieńkowskiego. Jako jedyna kobieta jeniec mieszkała poza terenem obozu, u miejscowej Niemki. W związku z tym bez problemu otrzymałem od komendanta polskiej części obozu stałą przepustkę na poruszanie się między Stalagiem VII A a miastem Moosburg.



Przepustka polskiego komendanta

         Mniej więcej miesiąc po wyzwoleniu przewieziono nas do obozu byłych jeńców wojennych w Bambergu. Gromadzono tam polskich jeńców z całej Rzeszy. Było ich tam około 10.000. Obóz zorganizowany był w położonych pod miastem, w pięknym lesie, wielkich koszarach niemieckiej dywizji pancernej.
         Teresa, która wróciła już do swego własnego nazwiska i stanu panieńskiego 31 maja wyjechała do Murnau, skąd miała być odesłana do obozu kobiecego Armii Krajowej. Nasz obóz Stalag VII A uległ likwidacji. Dostałem wiadomość od Teresy, że będzie odesłana do Burgu w Hesji, około 120 km na północ od Frankfurtu n/Menem.
         W Bambergu spotkałem kolegę z klasy sprzed wojny Jacka Tomaszewskiego. Jego ojciec, płk Tomaszewski, był komendantem całego obozu. Przy pomocy Jacka ja i nasz były mąż zaufania "Wicher" otrzymaliśmy przepustki upoważniające nas do przejazdu do Burgu. Ja szukałem Teresy a "Wicher" swojej żony - Lidki, która jako żołnierz z Powstania była do wyzwolenia w jednym z kobiecych obozów jenieckich.
         Jechaliśmy przygodnymi pociągami, jakiś czas na wierzchu cysterny. Kierując się na Frankfurt w pewnym miejscu przejeżdżaliśmy przez prowizorycznie odbudowany drewniany most. Pociąg posuwał się z prędkością 10 km/godz a cały most kołysał się pod jego ciężarem. Dojechaliśmy do Frankfurtu. Tam próbowałem od kolejarza dowiedzieć się jak dotrzeć do Burgu. Okazało się, że nie jest to takie proste. Koło Frankfurtu było kilka Burgów. Zawiadowca stacji uznał, że Burg, który mnie interesował leży około 120 kilometrów na północ od Frankfurtu, koło miejscowości Herborn. Pojechaliśmy tam pociągiem.
         Wysiedliśmy w Herbornie koło południa, czekamy na pociąg do Burgu, który ma być za 3 godziny. Nagle zobaczyliśmy idące drogą trzy dziewczyny w mundurach. Wywnioskowałem, że idą do Burgu, który musi być niedaleko. Zaczepiłem je. Faktycznie okazało się, że Burg był tuż, tuż, za najbliższą górką. Ruszyliśmy z "Wichrem" piechotą. Okolica bardzo ładna, podobna do naszych Gór Świętokrzyskich. Do obozu było około kilometra.



Burg

         Weszliśmy do kancelarii. Spytałem o Teresę, która zgodnie z jej listem, miała tu przyjechać z kapitan "Julią" z Murnau. Dziewczyny w kancelarii nie wiedziały nic ani o Teresie ani o kpt "Julii". Ponieważ był już czas kolacji, dały nam obu karteczki i skierowały do obszernego kasyna. Stołówka była olbrzymia. Usiedliśmy przy najbliższym wolnym stoliku i zjedliśmy kolację. W międzyczasie sala się znacznie przerzedziła. Nagle zobaczyłem, że kilkanaście stolików dalej siedzi … Teresa. Ona też mnie w tym momencie dostrzegła. Rzuciliśmy się sobie w ramiona.
         Jak się później okazało, Teresa też niedawno przyjechała, w kancelarii była akurat zmiana i dziewczyny po prostu o tym nie wiedziały. "Wicher" nie znalazł swojej żony, pojechał więc szukać jej do Oberlangen, w strefie brytyjskiej. Moja znajomość obcych języków okazała się bardzo przydatna, zostałem kwatermistrzem przy obozie kobiet AK w Burgu. Przyjeżdżało tu wielu kolegów szukających matek, żon i dziewczyn. Trzeba było pomóc im w zakwaterowaniu. Nastroje wśród byłych jeńców były różne. Toczyły się dyskusje na temat przyszłego życia. Z kraju nadchodziły skąpe wiadomości, na ogół złe. Powodowało to, że przeważała opinia by nie wracać do kraju, do "ruskich".
         Do Burgu dotarł do swojej żony rotmistrz Rosnowski z Powstania. Postanowił zająć czymś mężczyzn koczujących przy kobiecym obozie. Za terenem obozu, przy torach kolejowych stało kilka baraków. Utworzono tam Polskie Warsztaty Szkoleniowe. Byli jeńcy pracowali tam jako krawcy, szewcy - w zależności od umiejętności. Było tam zatrudnionych i zakwaterowanych około stu ludzi. Dzięki kontaktom z Amerykanami udało nam się zdobyć zaopatrzenie oraz surowce do produkcji. Część towaru udało się nawet sprzedać.
         Z racji mojej funkcji poznałem wielu Amerykanów, do mnie też zgłaszali się nowo przybyli jeńcy. Od nich dowiadywałem się szczegółów dotyczących Powstania w innych dzielnicach Warszawy. Między innymi dowiedziałem się o śmierci Jurka Sobczaka, kolegi z Szarych Szeregów, który zginął na Żoliborzu.
         W czasie pobytu w Burgu staliśmy się sobie bardzo bliscy z Teresą. Rozmawiając o naszej przyszłości i decyzji pozostania na Zachodzie, postanowiliśmy pobrać się. Nasze fikcyjne "niemieckie małżeństwo" miało się przekształcić w prawdziwy związek. Zaczęły się przygotowania. Koledzy zbudowali ołtarz polowy. Początkowo Teresa miał brać ślub w mundurze ale dzień przed ślubem dziewczyny zdobyły gdzieś kupon białego materiału i w nocy uszyły piękny kostium. Ja pojechałem samochodem do oddalonego od nas o 20 km cywilnego obozu polskiego w Wetzlar i przywiozłem stamtąd polskiego księdza.
         12 sierpnia 1945 r. w pięknej scenerii górzystej Hesji przy ołtarzu polowym z białym orłem nad ołtarzem polski ksiądz udzielił ślubu Teresie Kuklińskiej ps. "Basia", łączniczce/sanitariuszce batalionu AK "Oaza" i Eugeniuszowi Tyrajskiemu ps. "Sęk", żołnierzowi kompanii K-2 pułku AK "Baszta".

    

    

Ślub

         13 sierpnia 2005 r. w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie odbyła się uroczysta Msza św. z okazji Diamentowych Godów, a więc 60-lecia pożycia małżeńskiego państwa Tyrajskich.

    

Diamentowe Gody

         W międzyczasie wrócił do Burgu "Wicher", który w Oberlangen odnalazł swoją żonę Lidkę. Jesienią 1945 r. Amerykanie aresztowali jednego z Polaków za handel papierosami, który uważali za nielegalny. Niemcy za papierosy byli gotowi oddać wszystko. Dostaliśmy od kolegi informację, że przebywa w miejscowości Bad Nauheim, gdzie mieściła się siedziba sztabu III Armii Amerykańskiej gen. Pattona. Postanowiliśmy pojechać tam i spróbować interweniować w sprawie jego zwolnienia. Ruszyliśmy tam z kolegą, który prowadził samochód i siostrą zatrzymanego - Lidką.
         Po przyjeździe do miasta skierowano nas do miejscowego oficera bezpieczeństwa w randze porucznika. Zaczęła się rozmowa. Amerykanin zaczął rozmawiać ze mną po angielsku, w pewnej chwili przeszedł na niemiecki. Kontynuowałem pertraktacje w tym języku. Wzbudziło to podejrzenia oficera. Jak się okazało Amerykanin był pochodzenia niemieckiego. W latach trzydziestych jego rodzina wyjechała do USA.
         Nagle oficer powiedział do mnie: "Panowie bezprawnie używacie amerykańskich mundurów." Odpowiedziałem: "Zaraz, zaraz. Mam legitymację byłego jeńca wojennego. Mam na mundurze naszywkę "Poland". Widać, że nie jestem Amerykaninem." Amerykanin postanowił nas jednak na wszelki wypadek zamknąć do wyjaśnienia. Gdy nas wyprowadzano powiedziałem do Lidki: "Jedź szybko do Burgu i powiedz co tu się dzieje." Nie było to takie proste bo Lidka dotarła do Nauheim samochodem prowadzonym przez jednego z nas.
         Zawieziono nas do więzienia, oczywiście niemieckiego. Strażnikiem więziennym też był Niemiec, w cywilu. Oto paradoks historii. Aresztowali nas Amerykanie, posadzono nas w niemieckim więzieniu w podbitych Niemczech a pilnował nas Niemiec. Potem było jeszcze ciekawiej. Mieliśmy świadomość, że trochę potrwa aż Lidka dotrze do Burgu. Następnego dnia skończyły się nam papierosy. Zawołałem mieszkającego na miejscu niemieckiego strażnika i poprosiłem aby kupił nam papierosy.
         Niemiec powiedział, że nie ma takiej możliwości. Zacząłem się awanturować, wiedząc że z Niemcami to skutkuje. Strażnik powiedział w końcu: "Siedzi tu przedstawiciel bardzo znanej rodziny arystokratycznej. Nie wiem czy to Amerykanin czy kto. Kazali mi to ja go pilnuję. On ma papierosy." Powiedziałem strażnikowi: "Idź do niego, powiedz że siedzi tu dwóch Polaków i nie mają co palić."
         Po godzinie Niemiec przyniósł nam 2 paczki papierosów. Powiedziałem mu: "Muszę jakoś za to podziękować". Strażnik powiedział, że to niemożliwe. Nie ma rzeczy niemożliwych. Zaproponowałem następujące rozwiązanie: :Sprowadź nas do siebie na dół do mieszkania i sprowadź tam też jego. Przecież ci nie uciekniemy." I Niemiec przystał na to. Poczekaliśmy kilka minut w jego mieszkaniu a on sprowadził naszego współwięźnia. Przedstawił się nam bardzo dystyngowany pan w wieku czterdziestu kilku lat. Okazało się, że jest to polski książę (nie będę wymieniał nazwiska). Spytaliśmy skąd się tu wziął.
         Okazało się, że jechał z Frankfurtu n/Menem, gdzie znajdowało się naczelne dowództwo armii alianckiej, z dokumentami na przejazd do Francji. W Bad Nauheim zatrzymał go jakiś "amerykański kowboj", który zobaczywszy w papierach tytuł Prinz, uznał to za podejrzane i na wszelki wypadek zapuszkował księcia jako podejrzanego typa. Arystokrata wylądował w więzieniu a dokumenty zostały wysłane do Frankfurtu n/Menem do sprawdzenia. Zamknęli go dzień przed nami. Myśmy po 3 dniach wyszli, a on jeszcze siedział. Później dowiedziałem się, że książę znalazł się w Ameryce.
         Trzeciego dnia od aresztowania przyjechał do więzienia podoficer z komendy amerykańskiej w Bad Nauheim i spytał czy mamy dokumenty rejestracyjne samochodu, którym przyjechaliśmy. Odpowiedziałem, że oczywiście mamy. On na to, że jesteśmy podejrzani o kradzież tego samochodu. Pokazałem mu dokumenty. Chciał je zabrać ze sobą. Na to ja, że na pewno mu ich nie dam, może je tylko obejrzeć. Pojechał i za godzinę wrócił, zabierając nas ze sobą.
         Trafiliśmy do tego samego oficera bezpieczeństwa, który nas zatrzymał. Powiedział on do mnie: "Bardzo panów przepraszam. Zaszło nieporozumienie. Jeśli macie do mnie jakąś prośbę to ja ją wam chętnie załatwię." Na takie dictum człowieka mógł tylko szlag trafić. Powiedziałem: "Tak, mam prośbę. Proszę o napisanie, że 3 dni przebywałem bez powodu w więzieniu, zatrzymany przez was. Ja musze się jakoś wylegitymować przed swoimi władzami."
         Proszę sobie wyobrazić, że pan porucznik wypisał mi takie zaświadczenie. Samochód oczywiście nam zwrócono, mogliśmy wrócić do siebie. Po powrocie poszedłem do zaprzyjaźnionego miejscowego oficera bezpieczeństwa w stopniu kapitana. Jak się okazało w międzyczasie zgłosiła mu problem Lidka, która wróciła do obozu. Pan kapitan zadzwonił do pana porucznika, zwymyślał go i to przyspieszyło nasze uwolnienie.
         Pokazałem panu kapitanowi zaświadczenie wystawione przez przedstawiciela bratniej służby. A ten powiedział do mnie: "Słuchaj, jakbyś miał kogoś znajomego w dowództwie armii i gdybyś mu pokazał ten dokument, to pan porucznik byłby po pierwsze natychmiast zdegradowany, po drugie również natychmiast odesłany z powrotem do Stanów. Chłopak mógł was zatrzymać, jeśli miał podejrzenia, ale nie wolno mu było dać wam takiego pisma."
         Takich kontaktów z Amerykanami było wiele. W miasteczku Herborn, około 1,5 km od naszego obozu, miała swoją siedzibę komórka wywiadu CIC (Combined Intelligence Committee), stworzonego przed końcem wojny wspólnego wywiadu amerykańsko-angielskiego. Jego przedstawiciele, działający na terenie Niemiec, mieli za zadanie wyszukiwanie i zatrzymywanie ukrywających się po wojnie działaczy faszystowskich. Ale nie tylko...
         Któregoś dnia przyjechało do naszego Obozu dwóch, znanych mi z wcześniejszych kontaktów, oficerów amerykańskich z CIC, którzy interesowali się co dzieje się w naszym obozie. Z nimi przyjechał oficer radziecki, prawdopodobnie z NKWD. Rosjanin zwrócił się do mnie po rosyjsku, twierdząc że przechowujemy w naszym obozie obywateli radzieckich, którzy powinni po wojnie wracać do swojego kraju. Ja udałem, że nie rozumiem o co mu chodzi.
         Z wcześniejszych kontaktów z byłymi jeńcami radzieckimi wiedziałem, co się dzieje z tymi, którzy wracają do ojczyzny. Syn generała radzieckiego, który wyszedł z niewoli niemieckiej i nie miał zamiaru wracać do Związku Radzieckiego powiedział, że Rosjanie, którzy przebywali w Niemczech a więc widzieli na własne oczy Zachód, nie wracają do swoich rodzin, ale są wywożeni co najmniej na 5 lat do obozów na Syberię na swojego rodzaju resocjalizację, skąd do domów mogą już nigdy nie wrócić. Gdy wątpiłem, że jego, jako syna generała, to przecież nie dotyczy roześmiał się tylko z mojej naiwności.
         W naszym obozie rzeczywiście przechowywaliśmy dwójkę obywateli Związku Sowieckiego: mężczyznę Rosjanina i kobietę Gruzinkę, którą wydaliśmy za mąż za Polaka. Nota bene był to związek z miłości a nie z wyrachowania. Oczywiście nie miałem zamiaru informować o tym funkcjonariusza NKWD.
         Okazało się, że jeden z przybyłych oficerów amerykańskich znał język rosyjski i przetłumaczył mi na angielski, że Rusek domaga się wydania Rosjan przebywających w naszym obozie. Doskonale rozumiałem, co mówi NKWD-ista, ale tłumaczyłem oficerowi amerykańskiemu, że to jakieś nieporozumienie, że tu żadnych Rosjan nie ma. Nie chciałem wydać ludzi, którzy doskonale wiedzieli co ich czeka i nie chcieli wracać do swojego kraju. Uważałem, że są ludźmi wolnymi i mogą sami decydować o swoim losie. Dyskusja przedłużała się. Rosjanin twierdził, że tu są obywatele radzieccy, ja zaprzeczałem.
         Przedłużającą się dyskusję przerwał mały piesek mojej żony Tereni, foksterier gładkowłosy, nazwany na cześć naszego przyjaciela "Wicherek". Zawsze grzeczna, mała psina, która nikogo, nawet obcych, nigdy nie atakowała, tym razem zachowała się całkiem odmiennie. Poczuwszy pewnie psim węchem "kto zacz" złapała zębami za spodnie tego ruskiego oficera i zaczęła je zawzięcie szarpać. Zrobił się mały szum i Rusek z wściekłością, ku mojemu serdecznemu zadowoleniu, wycofał się poza ogrodzenie obozu.
         Przy następnym najbliższym spotkaniu z odwiedzającymi nas od czasu do czasu oficerami amerykańskimi wyraziłem zdziwienie, że oni tacy demokraci, nie chcą uznać woli tych Rosjan, którzy na pewno nie przypadkowo nie chcą wracać do swojego kraju. Amerykanie wytłumaczyli się mówiąc, że takie mają zalecenia swoich władz. Ja ze swojej strony nie powiedziałem im oczywiście, że w naszym obozie przebywają ukrywający się przed swoją zwierzchnością Rosjanie.
         Znajomość języków obcych ciągle się przydawała. Po przeżyciu zimy 1945/46 i pewnych reorganizacjach wśród byłych jeńców wojennych zaproponowano mi współpracę w charakterze tłumacza w dowództwie polskich kompanii wartowniczych w Fritzlar koło Kassel. Dowództwo było polskie ale współpracowało na bieżąco z dowództwem amerykańskim, stąd potrzeba tłumacza. Żona, znająca trochę niemiecki i angielski, pracowała jako maszynistka, cały czas w mundurze. Tak dotrwaliśmy do lata 1946 r.



Fritzlar

         W międzyczasie moja żona nawiązała kontakt z rodziną w kraju. Rodzina, a w szczególności siostra zaczęła namawiać ją do powrotu do Polski. Ja w zasadzie nie miałem kontaktu z moją rodziną. Nie wiedziałem co się dzieje z matką, ojcem i młodszą siostrą. Mieszkanie w Warszawie było zniszczone. W pewnym momencie przypomniał mi się adres mojego wuja, mieszkającego we Włocławku. Był to jedyny pozawarszawski adres rodzinny, który pamiętałem - Włocławek, ul. Barska 26. Napisałem do wuja list: "Drogi Wujaszku, jeśli coś wiesz o mojej rodzinie, to tu podaję swój adres.". To było niesamowite, ale jak się później okazało właśnie do Włocławka wyjechała moja matka z siostrą, nie mając ze sobą co zrobić w zniszczonej Warszawie.
         Siostra żony przekazała nam informację, że zdobyli mieszkanie w Warszawie na ul. Belwederskiej. Czekał tam na nas pokój. W tej sytuacji postanowiliśmy wracać do kraju. Był lipiec 1946 r.



Eugeniusz Tyrajski


      Eugeniusz Tyrajski,
ur. 08.10.1926 r.
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Genek", "Sęk"
kompania K-2, batalion "Karpaty"
pułk Armii Krajowej "Baszta"





Copyright © 2005 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.