Powstańcze relacje świadków

Jan Romańczyk "Łata" - chłopak z "Miotły"


Dalsze losy








Jan Romańczyk,
ur. 01.05.1924 r. w Wołominie
sierżant pchor. Armii Krajowej
ps. "Łukasz Łata"
Kedyw Komendy Głównej AK
pluton "Torpedy" batalion "Miotła"
Zgrupowanie "Radosław"




Aresztowanie

         10 stycznia 1949 r. do kilkuosobowego pokoju w bursie Związku Inwalidów Wojennych RPw Krakowie, gdyż studiowałem na Akademii Górniczej na Wydziale Hutniczym weszło dwóch nieznajomych mężczyzn. Jeden z nich zapytał: "Czy jest pan Romańczyk?". Odpowiedziałem, że to ja. Nieznajomy wyciągnął pistolet i krzyknął: "Ręce do góry". Przeprowadzono rewizję, która nic nie dała. Mężczyźni zażądali abym udał się z nimi. "Jest pan podejrzany o przemyt skór z Czechosłowacji". Odpowiedziałem, że nigdy nie byłem w Czechosłowacji. Tajniak odpowiedział: "Wiemy. Mam jednak człowieka, który pana oskarża i musimy przeprowadzić konfrontację."
         W areszcie kazano mi wyciągnąć sznurówki z butów. Sytuacja nie była wesoła. Następnego dnia pociągiem pospiesznym o 15.15 pod eskortą pracownika Urzędu Bezpieczeństwa wyruszyłem do Warszawy. Na dworzec Warszawa Główna przy ul. Towarowej dotarliśmy późną nocą. Nikt na nas nie czekał. Ubek nie znał miasta. Gorączkowo wypytywał kolejarzy jak dojść na Koszykową. Zaproponowałem mu wzięcie taksówki, ale ubowiec odmówił. Szliśmy samotnie przez zrujnowane i puste miasto. Na Koszykowej gruzy leżały do wysokości I piętra.
         Mogłem zabić swojego konwojenta, ale co by to dało. Miałem już wtedy żonę i dziecko. Poza tym ciągle łudziłem się, że padłem ofiarą omyłki. Po co szukać dodatkowych kłopotów.
         W Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego przy Koszykowej 6 wszystko stało się jasne. Pojawił się major Wiktor Herrer. Nocne przesłuchanie rozpoczął od słów: "To co, uważasz .....synu, że jesteś niewinny? Wiedz o tym, że jeśli po 30 dniach będziemy musieli cię wypuścić, to i tak 31 dnia zdechniesz pod płotem". Domagał się bym natychmiast przyznał się do winy. Nie miałem się do czego przyznać, gdyż sprawy dokonane przed ujawnieniem zostały mi darowane przy ujawnieniu.
         Po przesłuchaniu odesłano mnie do piwnicy i umieszczono w psiej budzie z betonową podłogą, gdzie nie można było ani wstać ani się położyć. Taką karę dostałem od majora Wiktora Herrera, za to że nie przyznałem się do niczego.. Przesłuchiwany byłem kilkakrotnie, miało to na celu zastraszenie mnie i załamanie. W budzie siedziałem dwa dni, następnie przeniesiono mnie do celi, w której byli p. Krak i p. German.
         Wieczorem wywołano mnie z celi i w marynarce wyprowadzono na podwórko. Na dworze był mróz, był przecież styczeń. Upomniałem się o nową, ładną jesionkę, w której przyjechałem z Krakowa. Usłyszałem drwiącą odpowiedź konwojenta: "Na co ci jesionka, zaraz dostaniesz nową, sosnową". Wsadzono mnie do samochodu, który ruszył naprzód. Przez szpary w plandece zorientowałem się, że wiozą mnie do więzienia na ulicy Rakowieckiej. Zatrzymaliśmy się za bramą.


Rakowiecka

         Na Rakowieckiej trafiłem do słynnego X pawilonu - pawilonu grozy i śmierci. Tam przywitał mnie łamaną polszczyzną major Serkowski. Zapytał mnie, za co mnie aresztowali. Odpowiedziałem, że za przemyt skóry z Czechosłowacji, w której nigdy nie byłem. Zapytał wtedy z jakiej organizacji jestem, a gdy odpowiedziałem, że z Armii Krajowej powiedział: "Dziwisz się za co cię wsadzono?" Zrozumiałem, że Polska, o którą walczyłem jest nie dla takich jak ja.
         Zaprowadzono mnie na pierwsze piętro i wprowadzono do 35-ej celi w X pawilonie. Na widok mój zaspani więźniowie poderwali się, ale ich uspokoiłem, przedstawiając się jako współwięzień. Po cichych rozmowach zapadła cisza nocna.
         Pierwszym moim współlokatorem był Franciszek Błażej z IV komendy WIN, przedwojenny oficer z Rzeszowszczyzny. Zamordowano go w więzieniu na Rakowieckiej. Rano poznałem swoich współwięźniów. Jednym z nich był Franciszek Błażej z IV komendy WIN, oficer Wojska Polskiego , obrońca Modlina, żołnierz Armii Krajowej w okolicach Rzeszowa, zamordowany w więzieniu na Rakowieckiej w1951 roku, pod pretekstem współpracy z Niemcami, tak brzmiał wyrok. Następny, Janusz Oskierko-Jeznacki, student medycyny na UW, kolekcjoner broni. Był tam jeszcze p. Rekuć, nauczyciel z Wrocławia, przesiedleniec ze wschodu. W celi siedział także p. Nowicki, był w trakcie śledztwa, mało mówił o sobie; p. Jaskólski, sprawa cukrownicza, kontrowersyjna - ludzie, którzy zostali przez prezydenta odznaczeni za dobrą pracę, kilka dni później zostali aresztowani i sądzeni; p. Szuster - on także był małomówny.
         Życie w celi wlokło się od posiłku do posiłku. Ja zacząłem zajmować się porozumieniem z sąsiednimi celami, pukaniem przez ścianę alfabetem Morse'go. Obok naszej celi była cela kobiet. Z pukania dowiedziałem się, że siedziała w niej córka Cat-Mackiewicza.
         Z celi wyprowadzano nas na przesłuchania. Przesłuchania były brutalne. Za wszelką cenę próbowano nas poniżyć i załamać. Dowodem tego było wręczenie nam 1-ego sierpnia aktu oskarżenia robiąc z nas przestępców i zdrajców narodu polskiego. Przeniesiono mnie na oddział I B.
         Po ponad półrocznym pobycie w więzieniu, 1 sierpnia 1949 r. odczytano mi akt oskarżenia. 25 sierpnia rozpoczął się proces. Trwał 4 dni. Mój obrońca w ostatnim słowie domagał się zwolnienia, nie widząc podstaw do ukarania. Z art. 3 pkt. b Dekretu z 30 października 1944 r. zostałem skazany na karę śmierci, która na mocy amnestii z 22 lutego 1947 r. została zamieniona na 15 lat więzienia; z art. 86 par. 1 i 2 KKWP na karę dożywotniego więzienia i z art. 4 par. 1 Dekretu z 13 czerwca 1946 r. na karę 15 lat więzienia i degradację do stopnia szeregowca. Na podstawie art. 32 par. 1 i art. 33 par. 1 i 3 KKWP wymierzono mi karę łączną dożywotniego więzienia z utratą praw obywatelskich i przepadkiem mienia.

    

Kwestionariusz osoby represjonowanej - dokument IPN

         Po ogłoszeniu wyroku przeniesiono mnie na oddział ogólny do celi 35 kaesów. W celi było: 45 więźniów skazanych na karę śmierci, około 50 na dożywotnie więzienie i około 15 z mniejszymi wyrokami. Przed wojną w tej celi siedziało maksimum 24 więźniów. Co kilka dni, po kolacji, otwierały się drzwi i strażnik odczytywał czyjeś nazwisko. Wyczytany bladł. W jego oczach znikały źrenice, a gałki stawały się białe jak mleko. Wychodził z celi już jak nieobecny. Po jakimś czasie wracał strażnik i zabierał niepotrzebne już rzeczy.
         Warunki były okropne. W celi spotkałem mnóstwo ciekawych ludzi, wielkich patriotów. Siedział tam między innymi ks. Tuszyński, proboszcz parafii na ulicy Gdańskiej, współtwórca bursy dla sierot po Powstańcach Warszawskich, słynny pilot Stanisław Skalski i wielu innych patriotów z całej Polski.
         W celi 35 siedzieli żołnierze warszawskiej i wileńskiej AK, a także Niemcy. Tu trzymano m.in. Ślązaka Grzymka, który w 1939 r., przebrany w polski mundur, był wśród atakujących radiostację w Gliwicach. Któregoś dnia pojawił się w celi doktor Sejbold, niemiecki lekarz odsiadujący karę za zbrodnie wojenne. Pierwszy raz zetknąłem się z nim w X pawilonie. Odezwałem się tam do niego po niemiecku, za co dostałem burę od oddziałowego. Seibolt zapamiętał mnie. Podszedł do mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Przed przeniesieniem do celi 35 asystował on przy wykonywaniu więziennych wyroków śmierci. Któregoś dnia opowiedział mi jak się to odbywa. Dr Seibolt uczestniczył przy wszystkich z nich, był lekarzem stwierdzającym zgon. Mój rozmówca nie spodziewał się, że go wypuszczą do celi ogólnej. Nie wiem co się później z nim stało.
         Katem był funkcjonariusz Szymański, popularnie zwany przez więźniów "generał smród". Wywołanego z celi prowadzono do naczelnika więzienia, gdzie byli już prokurator i obrońca. Naczelnik więzienia informował skazanego, że wyrok został zatwierdzony, a prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Strażnicy brali nieszczęśnika pod ręce i prowadzili w kierunku małego domku za 10 pawilonem. Kiedy skazańca doprowadzano do drzwi, Szymański - oddziałowy z pawilonu 10, wyciągał Colta kaliber 11,4 i strzelał ofierze w tył głowy. Bezwładne ciało otwierało drzwi i wpadało do pomieszczenia, którego podłoga była wysypana grubą warstwą piasku. Następnie do środka wchodził dr Seibolt i stwierdzał zgon. Rano wywożono ciało w nieznanym kierunku.
         Przerzucono mnie do innej celi i zrobiono celowym, ale byłem w niej krótko, bo przeniesiono mnie do innej celi za krytykę przodownika. W nowej celi przyjęto mnie serdecznie, było w niej wielu znajomych. Gdy wszyscy się ze mną przywitali, podszedł do mnie starszy pan i spytał skąd jestem. Gdy odpowiedziałem, że z Warszawy powiedział, że miał rodzinę o tym nazwisku w Warszawie. Zapytałem się gdzie. Gdy odpowiedział, że na Żurawiej pod 30, to zapytałem jak się nazywa. Okazało się, że to Wiktor Bernard, mój krewny ze strony mojej babki. Jego mama i moja babka były rodzonymi siostrami. Wuj całą wojnę pływał w konwojach brytyjskich jako oficer nawigacji. Po wojnie przyjechał do kraju i znalazł się w więzieniu - taka polska dola. W celi poznałem także księdza Zator-Przetockiego pochodzącego ze Lwowa, bardzo wielkiego patriotę.
         W więzieniu mokotowskim otrzymałem wyrok rewizji mojej sprawy i dowiedziałem się, że odpadł artykuł 4. Artykuł 86 KKWP zamieniono na artykuł 28 w związku z 86 i zmniejszono karę z tego artykułu na karę 10 lat więzienia, łagodząc ją na podstawie amnestii 1947 roku na karę 5 lat więzienia. Kara z art. 3 z dekretu o ochronie państwa została utrzymanał w mocy i wyznaczono mi karę łączną 15 lat więzienia. Z tą karą pojechałem do więzienia karnego we Wronkach.


Wronki

         W styczniu 1951 roku, wraz z innymi więźniami, znalazłem się we Wronkach. Zajechaliśmy o zmierzchu, ustawiono nas w kolumnę i ostrzeżono, że za każdą próbą opuszczenia kolumny będą strzelać. Ponieważ było ciemno wprowadzono nas do budynku. Przy transportach, które przyjeżdżały w dzień, bez względu na porę roku i pogodę więźniów rozbierano do naga i rewidowano na podwórku. Staliśmy i czekaliśmy na swoją kolej rewizji.
         Podszedł do mnie oddziałowy i zabrał mnie na rewizję. Półgłosem powiedział do mnie: "Ja będę krzyczał, lecz ty nic sobie z tego nie rób, tylko się ubierz w bieliznę zawiąż dobrze koc z rzeczami i uważaj żebyś jak najmniej dostał". Potwierdzająco mrugnąłem do niego i zachowywałem się zgodnie z otrzymaną instrukcją. Nie obyło się jednak bez razów. Jakiś więzień upuścił swój koc z rzeczami na schodach, musiałem zwolnić, a zbir oddziałowy dopadł mnie i uderzył kluczem. Mimo bielizny, którą miałem na sobie, zranił mnie do krwi.
         Umieszczono nas na oddziale I c. Był to oddział dla najbardziej niebezpiecznych wrogów Polski Ludowej. Następnego dnia zapoznawaliśmy się z więziennymi zwyczajami. We Wronkach zapisaliśmy się na otrzymywanie gazet, oczywiście "Trybuny Ludu". Otrzymaliśmy ją przez dwa dni, potem już nie. Gdy za kilka dni odwiedził nas naczelnik więzienia, zwróciliśmy się do niego z pytaniem, dlaczego nie otrzymujemy zaprenumerowanych gazet. Naczelnik odpowiedział, że nie dostajemy gazet, ponieważ czytamy je między wierszami.
         Pan naczelnik zapytał: " Na co czekacie? Myślicie, że tu z lasu wyjdą Amerykanie i was oswobodzą. Bądźcie pewni, że oddziałowi zginą i ja zginę ale z was żaden żywcem nie wyjdzie".
         Jedyną przyjemnością dla nas było otrzymywanie listów. List był naszym jedynym kontaktem z wolnością. Otrzymywaliśmy jeden list na miesiąc. My też raz w miesiącu mogliśmy pisać jeden list.
         Przykrym dla mnie był list w maju 1951 roku. Dowiedziałem się z niego o śmierci mojej mamy. Zmarła na skutek wylewu, gdy dowiedziała się o przetransportowaniu mnie do więzienia we Wronkach. Sama będąc zaangażowaną w konspiracji czuła, że wyrządzono mi wielką krzywdę.
         Życie w celi było monotonne. Gazet nie dostawaliśmy. Zamiast książek dostawaliśmy kilkustronicowe broszury, takie jak : Popow wynalazł radio, Jabłoczkin wynalazł żarówkę itp. Życie w celi organizowaliśmy, np., opowiadając swoje przeżycia. Było również i tak, że znaleźli się chłopcy, którzy chcieli się uczyć. W jednej celi był inżynier leśnik, był redaktor z Warszawy, ja student Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i dwaj młodzi ludzie, którzy zapragnęli zdobyć trochę wiedzy. Redaktor mówił na temat języka polskiego, literatury, historii. Inżynier leśnik opowiadał o życiu w lesie, biologii, chemii i materiałoznawstwie. Mnie przypadła algebra, trygonometria, geometria i fizyka. Problemem było to, że nie wolno było mieć w celi materiałów piśmiennych. Musieliśmy sobie z tym radzić. Dostawaliśmy szmaty. Sztywniejsze wybieraliśmy na tabliczki, miękkie paliliśmy na sadze i mieszaliśmy ze smalcem. Smarowaliśmy tym szmatki sztywne a czarne szmatki posypywaliśmy proszkiem do zębów i zapałką mogliśmy na nich pisać. Tak młodzi korzystali z naszej wiedzy do czasu przerzutki, bo co jakiś czas zmieniano stan osobowy w celach. Młodzi byli zadowoleni ze zdobytej wiedzy.
         Przyjemnością były widzenia ale przez kraty. Żona otrzymała raz zezwolenie na widzenie wraz z córeczką, które odbywało się w innych warunkach, w osobnym pokoju. Przy stole żona siedziała z jednej strony, ja z drugiej a oddziałowy z boku. Pozwolono żeby moja pięcioletnia córeczka Marteczka usiadła mi na kolanach. Wynikł bardzo przykry incydent, szczególnie dla dziecka, bo my starsi byliśmy zorientowani o poziomie kultury tych panów. Dziecko siedząc na kolanach tatusia wyciągnęło z kieszonki cukierka chciało mnie nim poczęstować. Oddziałowy poderwał się ze swojego stołka i wyrwał cukierek z rączki dziecka. Dziecko było przerażone. Martusia przytuliła się do mnie a ja szepnąłem jej do uszka - nie płacz.
         Warunki były okropne, na każdym kroku prześladowania. Gdy drzwi celi się otwierały, musieliśmy stawać tyłem do drzwi pod oknem. Zdarzyło się, że zostałem ukarany na tydzień głodówki , ponieważ miałem z blachy zrobiony nożyk do obcinania paznokci. Zrobiłem go jeszcze w więzieniu na Mokotowie. Przetrwał on wiele rewizji. Korzystając z nożyka nie schowałem go do skrytki lecz włożyłem do kieszeni bluzy więziennej, która na noc była wystawiana na korytarz. Następnego dnia rano była rewizja i znaleziono nożyk. Był to pretekst do ukarania mnie. Wkrótce zachorowałem na gruźlicę gruczołów limfatycznych. We Wronkach był oddział gruźlików płuc, dużo z nich "przejeżdżało się" na tamten świat. Dostałem się do szpitala. Gdy mnie tam przyjęto ważyłem 48 kg.
         Po sześciu tygodniach, gdy się podleczyłem i wypisywano mnie ze szpitala, ważyłem 60 kg. Poprawę swojego zdrowia zawdzięczam lekarzowi-więźniowi Janowi Pierzchale i aptekarzowi-więźniowi w aptece więziennej Kazimierzowi Augustowskiemu, żołnierzowi Armii Krajowej, powstańcowi warszawskiemu z batalionu Czata 49.
         Po opuszczeniu szpitala zostałem skierowany na kwarantannę, gdyż musiałem wygoić rany po dokonanych zabiegach w szpitalu. Po całkowitym wygojeniu ran wróciłem na oddział. Na oddziale byłem przesłuchiwany przez oficerów specjalnych (politycznych). Moje wypowiedzi nie podobały się jednemu z przesłuchujących mnie oficerów, bo na pożegnanie powiedział mi: "Ty sk........, z więzienia nigdy nie wyjdziesz". Trudno, wolałem być człowiekiem. Nie wszyscy funkcjonariusze byli kanaliami. Byli także i tacy, którzy nawet ostrzegali mnie przed kapusiami (kapusiami nazwano tych, którzy na szkodę więźniów donosili do władz).
         Jednego dnia otworzyły się drzwi celi i wszedł oddziałowy, który nie był z naszego oddziału i przyniósł mi list z domu. Oddziałowego tego znałem, bo często miał służbę u nas. Ucieszyłem się bardzo ponieważ list bvł z fotografią żony i córeczki a ponieważ otrzymałem go od oddziałowego nie z naszego oddziału, więc nie musiałem oddawać zdjęcia do magazynu, tylko przygotowałem sobie skrytkę w mszaliku (książeczka do nabożeństwa) i zaglądałem do niego kiedy było mi bardzo smutno. Nam nie wolno było mieć zdjęć.



Moja żona Zofia z córeczką Martusią

         Jeden z oddziałowych wywołał mnie z celi i zapytał czy chcę popracować na korytarzu. Zgodziłem się, bo ruch był mi potrzebny. Ten oddziałowy gdy był na służbie, zawsze mnie wypuszczał z celi. Po kilku wypuszczeniach powiedział, że będzie starał się doprowadzić do sytuacji bym na stałe był na korytarzu. Odradzałem mu, bo to wiązało się z wizytą u oficera specjalnego. Postawił na swoim i zaprowadził mnie do "speca" jak nazwaliśmy oficera politycznego. Ten zapytał mnie o personalia, a potem za co siedzę. Gdy odpowiedziałem: "Za to że walczyłem za Ojczyznę", zaczął krzyczeć: "Zamknąć tego sk........ do celi". Przyszedł oddziałowy i odprowadził mnie do celi. W drodze zapytał: "Czego on tak krzyczał? Powiedziałem oddziałowemu to co powiedziałem "specowi", a ten powiedział: "Nie martw się. Jak będę na oddziale to cię zawsze wypuszczę".
         Nadszedł dzień 28 sierpnia 1953 roku. Niespodziewanie otrzymaliśmy gazety z wiadomością o wrogiej postawie towarzysza Berii. 29 sierpnia 1953 roku napisałem w swojej sprawie pismo do Sądu Najwyższego. Powiadomiono mnie, że pismo wysłano drogą służbową do Sądu Rejonowego, a potem zapadła cisza. Pod koniec października 1953 roku trzech więźniów przygotowano do transportu. Byli to: Zygmunt Ziemięcki ps. "Gałązka", Tadeusz Janicki ps. "Czarny" i Jan Romańczyk ps. "Łata", wszyscy z batalionu "Miotła".
         Zaprowadzono nas skutych na dworzec kolejowy we Wronkach i wsadzono do zarezerwowanego przedziału w pociągu do Warszawy, w towarzystwie patrolu KBW w składzie: plutonowy - dowódca patrolu i dwaj szeregowi. Dodatkowo jechał z nami oficer ze służby więziennej. Ruszyliśmy w drogę. Ludzie z korytarza przyglądali się jakich to przestępców wiozą. Nie wolno nam było porozumiewać się ze sobą. Najgorzej było koledze Janickiemu, bo siedział w środku i był skuty na dwie ręce. My trzej byliśmy z "Miotły", z Powstania Warszawskiego.
         Gdy oficer i dowódca patrolu wyszli na korytarz na papierosa, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, tak żeby ci z korytarza nie widzieli. Młodzi żołnierze, którzy zostali w przedziale nie zwracali nam uwagi, choć zorientowali się kogo wiozą. Dojechaliśmy do Warszawy, zaczęliśmy szykować się do wyjścia. Młodzi ludzie założyli pepesze na ramię i powiedzieli: "Panowie pozwolą, my weźmiemy wasze bagaże." Z zadowoleniem przyjęliśmy odruch młodych żołnierzy a ich dowódcy gdyby mogli to oczami by ich zabili. Spojrzałem jednemu z tych młodych w oczy i oczami mu podziękowałem, chyba zrozumiał co chciałem przekazać.
         Przed dworcem czekał na nas samochód-więźniarka, który zawiózł nas do więzienia na ulicy Rakowieckiej. Tu zaprowadzono nas na oddział I b, na którym przebywałem wcześniej, od przeczytania mi aktu oskarżenia do ogłoszenia wyroku. Pokazał się oddziałowy, który był na oddziale gdy byłem tu prawie trzy lata temu. spojrzał na mnie, poznał i spytał : "Znowu"? Odpowiedziałem: "Jeszcze". Zrozumiał, jego twarz sposępniała.
         Zamknięto nas w jednej celi. Widząc reakcję oddziałowego postanowiłem to wykorzystać. Zrzuciłem klapę, był to znak, żeby przyszedł oddziałowy. Po chwili oddziałowy się pojawił. Wtedy zacząłem mówić, że przyjechałem właśnie z Wronek. Spodziewam się, że żona pojedzie tam w tym czasie na widzenie. Mieszka tu w Warszawie i chciałbym jej dać znać jak najprędzej, że ja jestem tutaj. Ona jest biedna i nie chciałbym jej narażać na niepotrzebne koszty. Oddziałowy Jedynak, bo tak się nazywał, kazał mi zgłosić się jutro rano.
         Był wtorek rano, otrzymałem papier, kopertę i napisałem list do żony. Bardzo byłem wdzięczny oddziałowemu, bo w czwartek przyszła żona na widzenie i powiedziała, że dostała mój list ocenzurowany ze stemplem pocztowym. Zadowolona powiedziała, że napisała prośbę o łaskę do prezydenta i mnie na pewno zwolnią.
         Starałem się ostudzić jej nadzieje, bo po tym łobuzie nie spodziewałem się niczego dobrego. Powiedziałem jej, że podtrzymuję swoją wypowiedź z naszego widzenia w sierpniu 1952 roku, że wcześniej nie wyjdę jak za dwa lata, ale nie będę dłużej siedział niż trzy.
         Przyczyną naszego przyjazdu do Warszawy była sprawa płk. Radosława. Nas wykorzystano jako świadków. W trakcie rozprawy żądano ode mnie zeznań na temat moich spotkań z płk. Radosławem. Sędzia niezadowolony z moich wypowiedzi odczytał tekst z protokółu niby mojego zeznania, mówiący o konspiracyjnych spotkaniach z płk Radosławem. Odpowiedziałem: "Wiem, że takich spotkań nie było i ja nie brałem udziału w takich zebraniach". Sędzia zapytał, czy czytałem ten protokół. Zaprzeczyłem i powiedziałem, że ten protokół przeczytał mi oficer śledczy i dał do podpisania. Nie wypadało mi zarzucać mu nieuczciwości.
         Poprosiłem sędziego, by przeczytał kawałek tekstu przed cytowanym fragmentem i po cytowanym fragmencie. Fragmenty te stanowiły logiczną całość, a cytowany fragment był częścią niepasująca do tej części zeznania. Poprosiłem o wykreślenie tego tekstu i zaprotokołowanie tego faktu w aktach sprawy.
         Odezwał się generalny prokurator Zarakowski, oskarżający pułkownika "Radosława": "Wysoki Sądzie, świadek tu wariata odrzyna, bo wszystkim wiadomo, że Radosław przystąpił do tajnej organizacji mającej na celu obalenie ustroju". Po tej wypowiedzi ja zabrałem głos: "Wysoki Sądzie, nie wiem kto tu wariata odrzyna. Siedzę już przeszło cztery lata i do tej pory nie udowodniono mi przynależności do organizacji, mającej na celu obalenie ustroju". Po mojej wypowiedzi obrona płk. Radosława uderzała w dłonie pod stołem. Sędzia zapytał prokuratora czy ma coś do powiedzenia. Prokurator zaprzeczył. Na tym moje zeznania się skończyły.
         Przerzucono nas na oddział ogólny. Ja trafiłem do celi 35, w której siedziałem po wyroku pierwszej instancji, cztery lata temu. Cela ta zmieniła się nie do poznania. Podłoga była z ładnych desek, czyszczona wiórkami przez więźniów. Zamiast sienników były piętrowe łóżka z siennikami, nie było robactwa. W celi było mniej więźniów. Warunki się poprawiły.
         Jestem przekonany, że właśnie wtedy spotkałem się z Gracjanem Frógiem ps. "Szczerbiec" z Wileńszczyzny, choć dokumenty podają, że został zamordowany w więzieniu w Mokotowie w 1951 roku. Spostrzeżenia swoje opieram na tym, że "Szczerbiec" wróżył mi z ręki. To co zapamiętałem zaprzeczało temu, że został zamordowany w 1951 roku. Powiedział mi, że straciłem bardzo bliską osobę i stracę drugą bliską osobę. Na ręce zapisane jest też, że niedługo opuszczę więzienie. Wiedziałem, że 21 lutego 1951 roku zmarła mi mama. W międzyczasie nie miałem kontaktu ze Szczerbcem, dopiero na Mokotowie, w listopadzie 1953 roku. Wyszedłem z więzienia 14 grudnia 1954 roku a 11-ego listopada 1956 roku zmarła mi żona. To była druga moja strata, którą w listopadzie 1953 r. przepowiedział mi "Szczerbiec".
         W styczniu 1954 roku znalazłem się znów we Wronkach. Przywitanie już nie było tak brutalne. W kwietniu żona oznajmiła mnie, że dostała odpowiedź odmowną na podanie do prezydenta. Ja na tą okoliczność dostałem wiadomość w czerwcu. W międzyczasie zbudzono mnie pewnej nocy, kazano się ubrać i zaprowadzono na przesłuchanie. Przesłuchujący przedstawił się jako prokurator Generalnej Prokuratury. Na początku zapytał mnie o personalia, a potem za co siedzę. Gdy odpowiedziałem, że za przynależność do Armii Krajowej, to się bardzo oburzył i powiedział: "My za przynależność do Armii Krajowej nikogo nie wsadzamy". Powiedziałem: "Może pan znajdzie inną wersję, ja panu powiem swoją. Gdy zostałem aresztowany i przywieziony do więzienia w Mokotowie na X pawilon, przyjął mnie pan major Serkowski, którego pan dobrze zna. Zapytał mnie do jakiej organizacji należałem. Gdy powiedziałem, że do Armii Krajowej, to powiedział, że nie powinienem się dziwić za co siedzę. Teraz nich pan powie swoją wersję".
         Pan prokurator zamilkł i rozpoczęliśmy przesłuchanie. Pytano mnie o dwie nosoby z terenu Ursusa: pana doktora Jerzego Włoczewskiego i nauczyciela szkoły powszechnej w Ursusie pana Edmunda Pokrzywę. Powiedziałem, że to dwaj najlepsi Polacy jakich znałem. Na tym przesłuchanie się zakończyło.
         Pewnego dnia wszedł do celi oddziałowy z więźniem, zapytali się o Romańczyka. Gdy powiedziałem, że to ja, powiedziano, że naczelnik przychylił się do mojej prośby. Odpowiedziałem, że ja pana naczelnika o nic nie prosiłem. Wtedy kazano mi dobrze sobie przypomnieć. Przypomniałem sobie, że przeszło trzy lata temu, gdy przyjechałem do Wronek w 1951 roku, prosiłem naczelnika o prawo korzystania z książek technicznych. Właśnie na tą prośbę we wrześniu 1954 roku naczelnik wyraził zgodę. Zapytałem, co mi mogą zaoferować w języku polskim. Odpowiedziano, że nic, bo wszystko wybrali ci co są na funkcjach. Dla mnie mają "Uczenie rzezania" Reznicowa w języku rosyjskim. Zapytałem czy dostanę też słownik rosyjsko-polski, przytaknęli. Zgodziłem się więc, miałem zajęcie i nie próżnowałem. Opanowałem język rosyjski na tyle dobrze, że patrząc na tekst rosyjski czytałem go po polsku.
         Dotarła do nas wiadomość, że nasze akta zostały odtajnione i możemy je obejrzeć. Skorzystałem z tej możliwości. Najbardziej mnie interesował protokół z pierwszej mojej sprawy, gdzie adwokat domagał się zwolnienia, gdyż nie widzi podstaw do ukarania i losy mojego pisma z dnia 29 sierpnia 1953 roku, które wyszło do Sądu Rejonowego Wojskowego i tam ugrzęzło. Inne sprawy przejrzałem, ale już mnie mniej interesowały.
         Pewnego dnia do celi weszło dwóch funkcjonariuszy więziennych i powiedzieli, że jeśli ktoś ma jakieś zastrzeżenia do wyroku to niech pisze. Wtedy ja się roześmiałem, na co ostro zareagowali. Powiedziałem im, że 29 sierpnia 1953 roku napisałem do Najwyższego Sadu i do tej pory cisza, nie dostałem żadnej odpowiedzi, prawdopodobnie moje pismo trafiło do kosza. Odpowiedzieli, ze na pewno sprawę załatwią , że dostanę odpowiedź i wyszli. Za dwa dni zjawili się z pismem z czerwca o odpowiedzi na łaskę i zarzucali mi nieprawdę. Ja im odpowiedziałem, że to jest odpowiedzi na prośbę o łaskę, które pisała żona. Ja chcę odpowiedzi na moje pismo, ja nie chcę łaski, ja chcę sprawiedliwości. Zapewniali, że załatwią mi odpowiedź i wyszli.
         W październiku 1954 roku, w liście, żona mi napisała, że minęło 6 miesięcy od odpowiedzi prezydenta i można znowu pisać, ale lepiej żebym ja napisał osobiście. W liście do żony odpisałem, że ja nie mam podstaw do pisania, ponieważ nie popełniłem żadnego przestępstwa i nie przyznałem się do winy. Jeśli chce mi pomóc to nich pójdzie do Sądu Rejonowego Wojskowego i dowie się co słychać z moim pismem, które pisałem 29 sierpnia 1953 roku.
         13 grudnia 1954 roku po obiedzie kazano mi się zabrać z rzeczami i z siennikiem z celi, zaprowadzono mnie na oddział IV d do pojedynki. Byłem zdezorientowany co to znaczy, bo w celi były cztery sienniki. Na tym oddziale był pośmieciuchem (więźniem sprzątającym) znajomy więzień, który przeprowadzał Rydza-Śmigłego przez Tatry. Doszedł do moich drzwi i powiedział, że z tej celi więźniowie wychodzą na wolność. Noc przespałem niespokojnie, ciekawy dnia jutrzejszego.
         W dniu 14 grudnia 1954 roku, rano po śniadaniu, wyprowadzono mnie z celi. Na korytarzu stało już trzech więźniów. Uformowano nas w szereg i zaprowadzono do pomieszczeń administracji. Po dwóch wsadzono nas do dwóch niewielkich pomieszczeń obok siebie. Potem zabrano jednego więźnia z sąsiedniego pomieszczenia. Po pewnym czasie wrócił, a zabrano mojego kolegę. Ścianka między pomieszczeniami była cienka i można było się porozumiewać. Dowiedziałem się, że kolega zza ściany otrzymał urlop zdrowotny i wychodzi na wolność. Wrócił i mój kolega, a zabrano drugiego z tamtego pomieszczenia. Mój kolega dostał warunkowe zwolnienie. Przyszedł drugi kolega z tamtego pomieszczenia i zabrano mnie.
         Zaprowadzono mnie do administracji, sprawdzono moje personalia i odczytano orzeczenie Zgromadzenia Sędziów Najwyższego Sądu Wojskowego: Umorzono mi karę z artykułu 32 w związku z artykułem 86 KKWP. Karę śmierci z artykułu 3 punkt b z dekretu o ochronie Państwa z1944 roku zmniejszono na 10 lat więzienia, zastosowano amnestię z 1947 roku i ustalono wyrok na 5 lat pozbawienia wolności. Ponieważ odsiedziałem 6 lat, sąd zarządził natychmiastowe zwolnienie z więzienia.
         Wyrok przyjąłem bez specjalnej reakcji. Czytający pomyślał, że nie zrozumiałem i przeczytał jeszcze raz. Gdy zapewniłem go, że rozumiem, zapytał mnie czemu się nie cieszę. Odpowiedziałem, że jak dostałem karę śmierci nie płakałem to teraz, gdy mam 6 lat życia zmarnowane, mam się cieszyć. Spojrzał na mnie i powiedział zamyślony: "To prawda".
         Odprowadzono mnie do kolegów, zaprowadzono do magazynu odzieży i przygotowano naszą odzież do wyjścia na wolność, między ludzi. Myślałem o tym, że wkrótce będę w domu, jak mnie przyjmą po tak długiej nieobecności. Domyśliłem się, że zwolnienie nastąpiło w wyniku mojego pisma, pewnie żona zrobiła tak jak ją prosiłem. Czy ona wie, że ja jutro rano będę w domu?
         Gdy z magazynu wyszliśmy z naszymi rzeczami oddziałowi, którzy nam robili rewizje byli również podekscytowani. Byli z nami przez kilka lat, niektórzy byli ludźmi ale nie wszyscy. Po rewizji zaprowadzono nas pod kancelarię, by odebrać dokumenty i niewielkie pieniądze, które sukcesywnie przysyłała mi żona na tzw. wypiskę. Raz w miesiącu można było za nie kupić produkty w więziennej kantynie. Miałem nadzieję, że wystarczą one na podróż. Czekając w korytarzu pod kancelarią zobaczyłem przechodzącego oficer, który przeprowadzał ze mną rozmowy. Gdy zobaczył mnie w ubraniu, spytał dokąd się wybieram. Gdy odpowiedziałem, że do domu odpowiedział: "Wpierw bym się śmierci spodziewał niż że wy do domu pójdziecie". Odpowiedziałem: "Nie mam nic przeciwko temu, niech się pan spodziewa".

    

Potwierdzenie zwolnienia z więzienia



Powrót do domu

         Dostaliśmy dokumenty i pieniądze i z oddziałowym poszliśmy na stację kolejową we Wronkach. Oddziałowy zakupił bilety i czekaliśmy na pociągi. Ja jechałem do Warszawy, a koledzy w kierunku Szczecina. Gdy wsiadali do pociągu oddziałowy powiedział: "Nie wracajcie" a gdy ja wsiadałem do swojego pociągu powiedział: "Nie wracaj tu nigdy". Pociąg ruszył. Zacząłem szukać miejsca. Zaglądałem do przedziałów wagonu pulmanowskiego, ale wszystkie miejsca były zajęte. W jednym przedziale odezwała się jedna pani: "Niech pan poczeka, ja teraz wysiadam, będzie wolne miejsce". Ucieszyłem się, bo miejsce było nawet przy oknie.
         Gdy pani wyszła zająłem wolne miejsce. Ubiór mój wskazywał na to kim jestem. Byłem z gołą głową, ostrzyżony na zero, kapelusz mój zginął, w ręku miałem woreczek materiałowy, po więziennemu zwany "samarką". Pan, który siedział naprzeciw spojrzał na mnie i zapytał: "Pan dawno"? Odpowiedziałem: "Sześć lat". Pan pokiwał głową i powiedział: "Nic się nie zmieniło". Pociąg, zatrzymując się na stacjach, pędził do Warszawy. Byłem podekscytowany czekającą mnie chwilą zobaczenia rodziny. Pociąg zatrzymał się na stacji końcowej Warszawa Wschodnia. Byłem na miejscu. Za pół godziny będę w domu. Czy wiedzą, że wracam?. Jak mnie przyjmą? Jakie wrażenie zrobię na mojej małej córeczce?
         Ruszyłm na piechotę, to przecież niedaleko. Szedłem ulicami Kijowską, Brzeską, Markowską, Ząbkowską, Radzymińską, Folwarczną. Potem przez niezabudowany placyk i już jestem na Grodzieńskiej 10, gdzie był cel mojej podróży. Zapukałem do zamkniętej bramy, przybiegła stara suka Miśka. Chyba mnie poznała, bo pognała na korytarz i zaczęła szczekać. Na obcych szczekała przy bramie. Było bardzo rano. Miśka swoim szczekaniem sprawiła zagadkę domownikom, nikt tak rano z bliskich się nie zjawia. Bramę otworzyć przyszła teściowa z Miśką. Nie spodziewałem się, że po sześciu latach pies tak mnie przyjmie. Łasił się do mnie, lizał mi ręce.
         Weszliśmy na parter do teściów. Przywitałem się z teściem i kuzynką teściów a potem poszedłem na górę do żony i córki. Konsternacja była niesamowita, okazuje się, że nic nie wiedzieli o moim powrocie. Żona moja, jak napisałem w liście, poszła na dziennik podawczy do Sądu Rejonowego Wojskowego. Tam dowiedziała się, że pismo moje przeleżało do tej pory i dopiero na interwencję żony wysłali go do Najwyższego Sądu Wojskowego i kazali tam się dowiadywać. Gdy za tydzień poszła do Sądu Najwyższego powiedzieli, że pismo dopiero wpłynęło w środę, żeby dowiedziała się za dwa tygodnie. Żonie coś wypadło i za dwa tygodnie nie mogła się dowiedzieć o moim losie. Obiecała sobie, że pójdzie w następnym tygodniu, ale ja już w środę przyszedłem do domu.
         Swoim powrotem przewróciłem porządek dnia rodziny. Żona pojechała do pracy, żeby z okazji powrotu męża zwolnić się na ten dzień. Córeczka podekscytowana poszła do przedszkola. Ja poszedłem do administracji zameldować się. Dowiedziałem się, że pani meldunkowa nie jest władna to załatwić i że muszę się zgłosić na milicję. Wróciłem do domu, poszedłem po córeczkę do przedszkola. Moim pierwszym zadaniem było odwiedzić grób matki, której przyczyną śmierci było moje uwięzienie i zasądzony wyrok.
         Po zjedzonym obiedzie wyruszyliśmy z żoną na cmentarz do Kobyłki. Robiło się ciemno, żona wzdrygnęła się przed wejściem na cmentarz. Powiedziałem: "Nie bój się. Umarli ci krzywdy nie zrobią, wystrzegaj się żywych". Weszliśmy na cmentarz, w duszy porozmawiałem z mamą. W miejscu, w którym była pochowana, leżał brat mamy z żoną a naprzeciw leżała moja babcia. Po odwiedzeniu cmentarza, pojechaliśmy do Wołomina odwiedzić rodzinę ze strony mojej mamy. Tam była moja chrzestna, było to bardzo miłe spotkanie po tylu latach.
         Gdy wróciliśmy do domu odwiedził nas stryj mojej żony, który zaproponował nasze spotkanie w cztery oczy. Nie mogłem się na to zgodzić, uważałem że wszystkich szczegółów dowiem się od mojej żony i możemy się spotkać razem. Po wypiciu herbaty stryj poszedł do domu. Tak skończył się pierwszy dzień mojej wolności. Czekało mnie spanie w własnym łóżku. Noc minęła spokojnie.
         Rozpoczął się drugi dzień wolności, który rozpocząłem od wizyty w komisariacie Milicji Obywatelskiej na ulicy Wileńskiej. Oficer dyżurny był zdziwiony, że do niego przyszedłem. Pokazałem wtedy mój dokument zwolnienia z więzienia, na którym było napisane, że po powrocie do domu mam obowiązek zgłoszenia się w komisariacie Milicji Obywatelskiej. Wtedy mi odpowiedział, że muszę się wpierw zameldować. Udałem się znów do punktu meldunkowego z żoną zameldowaną w tym miejscu. Meldunkowa widząc dążenie władz do rozdzielenia rodziny, a sama nie chcąc brać udziału w tym procederze ukradkiem pokazała mi pismo, że jej nie wolno meldować takich ludzi jak ja.
         Zrozumiałem perfidię władz. Poszedłem na komisariat Milicji Obywatelskiej, siedziało trzech milicjantów. Powiedziałem do nich: "Aresztujcie mnie" i podałem im ręce do zakucia mnie w kajdany. Potem powiedziałem, że jeżeli nie pozwalają mi wrócić do rodziny, to niech mnie zamkną. W pokoju został tylko jeden milicjant, pozostali wyszli. Zaczął rozmawiać ze mną i tłumaczyć, że to nie jest ich zarządzenie, tylko przyszło z góry. Powracający z więzienia mieli meldować się tam, gdzie na stałe byli zameldowani przed aresztowaniem. W tej sytuacji nie miałem prawa zamieszkania z najbliższą rodziną.
         Moja matka zmarła, ojciec mieszkał z obcą kobietą. Czy będzie mnie chciał zameldować? Ja mam być z daleka od swojej rodziny, co to za czasy. Wtedy milicjant powiedział: "Jak tam się zameldujesz, to napiszesz podanie o tymczasowe zameldowanie u rodziny i je otrzymasz". Ponieważ zależało mi na unormowaniu dokumentów, bo było to konieczne do otrzymania pracy, posłuchałem rady tego milicjanta, zdając sobie sprawę z wrogiego postępowania władz względem mnie.
         Jadąc do Ursusa wstąpiłem do stryja, mojego chrzestnego, mieszkającego w Warszawie na ulicy Nowogrodzkiej 6. Spotkanie było serdeczne, stryj wsparł mnie kwotą 500 zł. mówiąc, że na początek to mi się przyda. Potem ruszyłem do Ursusa. Spotkanie z ojcem, jego żoną i gospodarzami domu Państwem Sobocińskimi było bardzo przyjemne. W tym dniu załatwiłem sprawy zameldowania.
         Wracając do domu wstąpiłem na ulicę Sierakowskiego do Uurzędu Bezpieczeństwa Publicznego by spełnić wymóg zameldowania się tam. Podałem swoją kartę zwolnienia z więzienia dyżurnemu i czekałem. Dyżurny dzwonił do biura, z kimś rozmawiał. W końcu zawołał mnie i powiedział: "Nikt z tobą nie chce gadać, uciekaj stąd". Dopominałem się o potwierdzenie, że tu byłem. odpowiedział, że mam potwierdzenie milicji, to wystarczy i jeszcze natarczywiej mnie wyganiał.
         Po powrocie do domu, odwiedził mnie mój kolega Jurek Pietrzyk. Powiedział mi, że jak będę szukał pracy to on mi pomoże, pracuje w biurze projektowym, które zajmuje się modernizacją odlewni w Ursusie. Jurek wiedział, ze ja pracowałem w odlewni, więc mnie to zainteresuje, a kierownikiem biura był bardzo przyzwoity pan inż. Stefański. Skorzystałem z propozycji Jurka i poszedłem na rozmowę do inż. Stefańskiego.
         Okazało się, że moja znajomość języka rosyjskiego, jaką zdobyłem w ostatnim okresie pobytu w więzieniu, była mi bardzo pomocna, gdyż w biurze był problem z językiem rosyjskim, a ja go dobrze opanowałem. Na podjęcie pracy musiałem czekać na zgodę niektórych czynników. Pracę podjąłem 19 stycznia 1955 roku.



Jan Romańczyk po wyjściu z więzienia 1955 r.


         W trakcie mojego szukania pracy, do żony przyszedł milicjant z zarzutem, ze przetrzymuje niemeldowanego człowieka. Żona zdenerwowała się i zaczęła wypominać, że mąż wrócił po tylu długich latach, a oni nie chcą go zameldować i jeszcze ją nachodzą. Speszony milicjant zaczął żonę przepraszać, że on nie wiedział o tym, że został napuszczony i poszedł sobie.
         Złożyłem wniosek o dowód osobisty. Moim dowodem było tymczasowe zaświadczenie tożsamości. Przyszedł czas na załatwienie sprawy tymczasowego zameldowania. Dostałem zameldowanie na trzy miesiące i co trzy miesiące musiałem go odnawiać. Jeden znajomy, który mnie spotkał zapytał się czy załatwiłem sobie sprawę inwalidztwa wojennego. Odpowiedziałem, że nie, ponieważ nie mam praw obywatelskich. Na to znajomy odpowiedział, że to nie ma znaczenia, powinienem to szybko załatwić. I rzeczywiście załatwiłem inwalidztwo wojenne trzeciej grupy. Dostałem wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień i w dniu 18 kwietnia1955 roku otrzymałem książeczkę wojskową ze stopniem szeregowca.
         Po pewnym czasie poszedłem dowiedzieć się, jak wygląda sprawa mojego dowodu osobistego. Dowiedziałem się, że dowodu osobistego nie dostanę, ponieważ jestem nigdzie nie zameldowany na stałe. Tam, gdzie byłem zameldowany na stałe, zostałem wymeldowany. Żona moja poszła wówczas do Biura Ewidencji Ludności o zameldowanie mnie na stałe, ponieważ nie chciała mieć męża na tymczasem.
         W sierpniu 1956 roku, zostałem wreszcie na stałe zameldowany do rodziny. Moja żona nie była zdrowa, często miała ataki wątroby. 6 listopada 1956 roku dostała silnego ataku, wizyty lekarza z przychodni i pogotowia ratunkowego nie pomogły. 10 listopada 1956 roku wezwałem lekarza prywatnie. Lekarz przyszedł dopiero 11 listopada rano. Zaraz zorientował się co jest i dał skierowanie do szpitala. Natychmiast kazał wezwać pogotowie a mnie powiedział, że to bardzo poważna sprawa. Pojechałem z żoną do szpitala. Lekarz przyjmujący prosił o zgodę na operację.
         Wyraziliśmy zgodę, żona została przyjęta do szpitala. Była godzina dwunasta. Poszedłem do domu, tam została mała córeczka. O godzinie 16.00, teściowie, ja i córeczka poszliśmy na widzenie. W czasie widzenia już przygotowywali żonę do operacji. Po zakończeniu widzenia żonę zabrano na operację. Rodzina poszła do domu a ja pod salą operacyjną czekałem na zakończenie operacji. Operacja trwała bardzo długo. Gdy wreszcie wywieźli nieprzytomną żonę poszedłem do domu.
         Rano niepostrzeżenie przekradłem się na oddział. Podeszła do mnie jakaś pani i powiedziała, że moja żona nie żyje. Na tą wiadomość ugięły się nogi pode mną. Co ja sam z dzieckiem zrobię? Nie mam już matki. Kto mi pomoże? Jak dziecko przyjmie stratę mamy? Gdy tak rozmyślałem ta pani podeszła do mnie i powiedziała, że zaraz będą wywozić żonę. Z korytarza wyjechał wózek z nieboszczykiem przykrytym prześcieradłem. Doszedłem do niego uchyliłem prześcieradła i zobaczyłem żonę. Serce zakłuło mnie z żalu. Serce mnie zakuło, z żalem odprowadziłem żonę do kostnicy, tam postałem przy niej, pomyślałem: "Czemuś mnie zostawiła?".Wróciłem na oddział dowiedzieć się coś od lekarza.
         Lekarz powiedział, że była to martwica trzustki systematycznie zatruwanej żółcią. Na to nie było ratunku, lekarz współczuł mi bardzo. Poszedłem do domu podzielić się tą smutną wiadomością z domownikami. Musiałem pomyśleć o pogrzebie. Trzeba ją godnie pochować jako żołnierza Armii Krajowej. Wykorzystując jej książeczkę inwalidy wojennego, w garnizonie załatwiłem pozwolenie na pochowanie na cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Potem załatwiłem pozwolenie na pochowanie na działce "Miotły" A-24, Pogrzeb odbył się godnie. W pogrzebie brał udział ksiądz z bazyliki na Kawęczyńskiej (naszej parafii) i obowiązkowo ksiądz z kościoła garnizonowego. Pogrzeb prowadził ksiądz z Bazyliki.
         Życie toczyło się dalej. Aby zapewnić opiekę córeczce zmuszony byłem ożenić się ponownie. 8 czerwca 1957 roku ożeniłem się z kobietą o 12 lat młodszą.



Teresa j Jan Romańczykowie 8 czerwca 1957 r.
Trzeci od lewej Jan Romańczyk

         Odsiedziałem prawie sześć lat z zasądzonego w pierwszej instancji wyroku dożywotniego więzienia. Z więzienia wyszedłem w grudniu 1954 r. Miałem wtedy 30 lat. W kwietniu 1959 r. zostałem wyrokiem Sądu Najwyższego oczyszczony z winy, ale mimo tego, za czasów władzy komunistycznej byłem inwigilowany, gdyż byłem w dalszym ciągu groźnym obywatelem drugiej kategorii.


Epilog

         Mijały kolejne lata.



grupa żołnierzy "Miotły" przy grobie dowódcy mjra "Niebory" 1956 r.
Trzeci od lewej Jan Romańczyk


         Życie polityczne w kraju zaczęło się zmieniać na tyle, że pomyślałem o doprowadzeniu swojej sprawy do końca. Napisałem pismo do Generalnej Prokuratury o rozpatrzenie mojej sprawy. Dostałem odpowiedź odmowną. Zwróciłem się do płk. Radosława o pomoc w tej sprawie. Płk Radosław polecił mnie mecenasa Lis-Olszewskiego. Wpłacając mecenasowi na znaczki do pism sądowych otrzymałem zawiadomienie prezesa Sądu Najwyższego, że będzie on osobiście referował moją sprawę na posiedzeniu. Sąd Najwyższy w Warszawie w Izbie Karnej na posiedzeniu niejawnym w dniu 9 kwietnia 1959 r. wydał wyrok w imieniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, który oczyścił mnie z winy i kary i kosztami postępowania karnego obciążył Skarb Państwa.
         Na rozprawie o odszkodowanie, we wrześniu 1959 r., sąd przyznał mi kwotę 70.000zł. W komentarzu wyroku sędzia powiedział, że ani kwota, którą ja żądałem, ani kwota, którą przyznał Sąd nie są w stanie wynagrodzić mi krzywd jakich doznałem, a zasądzoną kwotę przyjął jako zapomogę do zagospodarowania się w dzisiejszej rzeczywistości.
         W sprawie rewizyjnej Sąd Najwyższy odrzucił moją skargę i skargę prokuratora i zatwierdził wyrok pierwszej instancji. Pieniądze odebrałem 29 stycznia 1960 roku. Znajomi mi zwrócili uwagę, że ponieważ pobierałem rentę inwalidy wojennego, należy mi się teraz wyrównanie za okres, w którym nie otrzymywałem renty. Na mój wniosek wypłacono mi zaległe świadczenie, ale w 1960 roku bezprawnie zabrano mi prawa inwalidy wojennego, było to państwo bezprawia.
         Otrzymałem zawiadomienie z WKU abym przedstawił odpowiednie dokumenty, gdyż jest dla mnie wniosek o awans na podporucznika. Odpowiedziałem, że moje dokumenty są w UB i proszę tam się zwrócić. Prawa inwalidzkie odzyskałem w 1976 roku.
         Nie wszyscy ludzie byli podli. Wiele zawdzięczam dyrektorowi Przedsiębiorstwa Ursus panu Zygmuntowi Purzyckiemu, ponieważ dzięki jego postawie w 1965 roku otrzymałem mieszkanie. Wbrew niechęci ludowej władzy postanowiłem dokończyć co mi przerwano aresztowanie w 1949 roku. Po pokonaniu trudności życiowych w 1973 roku otrzymałem dyplom inżyniera na Politechnice Warszawskiej na studiach wieczorowych. Pracowałem w biurze projektowym Prodlew.



dyplom inżyniera Jana Romańczyka


         W 1980 r., w trakcie protestów robotniczych, załoga wybrała mnie na wniosek pana Tadeusza Wyszyńskiego, przyrodniego brata Kardynała, na Przewodniczącego Komitetu Założycielskiego NSSZ "Solidarność" w przedsiębiorstwie. Na przełomie lat 80/90 koledzy ze Środowiska Żołnierzy Armii Krajowej Zgrupowania "Radosław" Batalionu "Miotła" wybrali mnie na przewodniczącego Środowiska.



dyplom pamiątkowy


         13 grudnia 1981 roku, władza postanowiła przerwać tworzenie się Solidarności i ogłosiła Stan Wojenny w kraju, aresztując aktywnych działaczy Związku, wprowadzając terror. Wskutek takich okoliczności, mając możliwości postanowiłem przejść na emeryturę. Będąc inwalidą wojennym, otrzymałem rentę inwalidy wojennego i wypracowaną emeryturę co dawało mi dosyć wysokie świadczenie. Postanowiłem odpocząć.



zdjęcie z wystawy na ogrodzeniu Ogrodu Ujazdowskiego


         Powstanie Warszawskie 1944 r. rozpocząłem w stopniu kaprala podchorążego. W połowie sierpnia, w trakcie stacjonowania na ul. Mławskiej dowiedziałem się o awansie na stopień plutonowego i odznaczeniu Krzyżem Walecznych za działalność przed powstaniem i walki przy przejściu z Woli na Stare Miasto.



legitymacja Krzyża Walecznych


         Rozkazem z dnia 9 września 1944 r. zostałem odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy.

    

wniosek odznaczeniowy i rozkaz nadania Krzyża Virtuti Militari



legitymacja Krzyża Virtuti Militari

         Po zakończeniu powstania dostałem awans na sierżanta podchorążego.
         W sierpniu 1948 r. zostałem odznaczony przez Rząd Polski w Londynie medalem Wojska po raz 1, 2 i 3.
         Po wyroku sądu w 1949 r. zostałem zdegradowany do stopnia szeregowca i pozbawiony praw obywatelskich.
         W sierpniu 1959 r. po wyjściu z więzienia Przewodniczący Rady Państwa PRL odznaczył mnie po raz drugi Krzyżem Walecznych. Do dziś zastanawiam się za co go otrzymałem, za Ursus czy inne moje dokonania w okresie po powstaniu.



Legitymacja KW nadanego przez A. Zawadzkiego


         Po otrzymaniu wyroku Sądu Najwyższego uwalniającego mnie od winy i kary w 1990 r. zgłosiłem się do komendy WKU w celu załatwienia mojej ewidencji. Po pewnym czasie wezwano mnie do WKU i zawiadomiono, że rozkazem MON Nr 14 z 29.01.1991 r. dostałem awans z szeregowca na stopień kapitana ze starszeństwem od 2 października 1944 roku.

         

książeczka wojskowa

         Potem otrzymałem kolejno Srebrny Krzyż Zasługi, Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Powstańczy, Warszawski Krzyż Powstańczy.
         W ramach awansów żołnierzy Armii Krajowej 23 kwietnia 1999 r. otrzymałem awans na stopień majora.
         27 października 2000 r. otrzymałem awans na podpułkownika.

    

książeczka zdrowia kawalera Krzyża Virtuti Militari

         11 grudnia 2006 r. awans na pułkownika podpisany przez Ministra Spraw Wojskowych Radosława Sikorskiego.
         W dniu 15 czerwca 2007 r. uhonorowano mnie Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
         W 1991 roku nowa władza dla zabezpieczenia sobie i naszym prześladowcom wysokich dochodów postanowiła, wbrew Trybunałowi Konstytucyjnemu, przy zbieżności emerytury i renty inwalidy wojennego, zmniejszyć jedno świadczenie o połowę. Mnie zmniejszono emeryturę o połowę mimo, że pracując płaciłem pełną składkę na emeryturę. Takie jest prawo władzy.


Jan Romańczyk


      Jan Romańczyk,
ur. 01.05.1924 r. w Wołominie
sierżant pchor. Armii Krajowej
ps. "Łukasz Łata"
Kedyw Komendy Głównej AK
pluton "Torpedy" batalion "Miotła"
Zgrupowanie "Radosław"





Copyright © 2008 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.