Powstańcze relacje świadków

Wojenne i powstańcze wspomnienia




     



Aleksandra Cieciura z d. Buchalczyk
I voto Wagińska

ur. 15.11.1924 r. w Kraszewie
sanitariuszka AK ps. "Ola"
kompania "Wkra"
batalion AK "Łukasiński"



         Urodziłam się 15 listopada 1924 r. w leśniczówce w Kraszewie, położonej w lesie na trasie Łódź - Rokiciny. Mama, Karolina z domu Pigułowska, prowadziła dom. Tata, Zenobiusz Buchalczyk, był leśniczym. Przed I wojną światową ojciec należał do Polskiej Organizacji Wojskowej - POW w Łodzi.



odznaka Polskiej Organizacji Wojskowej

         Skończył szkołę podoficerską i był uczniem szkoły podchorążych, rozbitej wskutek represji niemieckich w 1917 r. W POW doszedł do stanowiska dowódcy plutonu. W październiku 1917 r. został urlopowany na studia leśne do Warszawy, brał tam udział w rozbrajaniu Niemców w listopadzie 1918 r.
         Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości ojciec w okresie od 11 listopada 1918 do 21 października 1920 służył w 1 Pułku Szwoleżerów Wojska Polskiego. W szeregach pułku brał udział w walkach o Wilno pod Mejszagołą w Grupie Operacyjnej gen. Edwarda Rydza-Śmigłego, został za to odznaczony odznaką "Za Wilno".


odznaka i legitymacja "Za Wilno"


         W 1920 r. ojciec ukończył Średnią Szkołę Leśną przy Centralnym Towarzystwie Rolniczym w Warszawie. 1 lipca 1925 r. został mianowany podporucznikiem rezerwy w korpusie oficerów kawalerii.
         Z uwagi na przeszłość wojenną mojego taty w naszym domu panował kult Marszałka Piłsudskiego.
         Przez kilka lat wraz z moim starszym o 3 lata bratem Bogdanem mieszkaliśmy w leśniczówce w Kraszewie. W 1930 r., gdy miałam sześć lat, tatę przeniesiono do leśnictwa Łaznów z siedzibą w Rokicinach koło Koluszek w woj. łódzkim. Tam zaczęłam uczęszczać do szkoły powszechnej. W szkole w Rokicinach uczyłam się z dziećmi niemieckimi. W Łaznowskiej Woli mieszkało bowiem wielu osadników niemieckich.

         Gdy we wrześniu 1939 r. zaczęła się wojna, tata mój jako oficer rezerwy chciał się zgłosić do najbliższego pułku, nie było to jednak łatwe. Trzeciego dnia po rozpoczęciu wojny do leśniczówki przyszli mieszkający niedaleko Niemcy. Chcieli aresztować ojca. Na szczęście nie było go w domu. Nie wiedziałyśmy z mamą, jaka jest przyczyna zainteresowania ojcem. Potem dowiedziałyśmy się od taty, że mieszkający w sąsiedztwie Niemcy mieli broń i kłusowali w lesie, tępiąc zwierzynę, którą tata się opiekował. Teraz rabusie chcieli się zemścić. Po kilku dniach dostaliśmy informację od podległego ojcu gajowego, że jest u niego list do nas napisany przez ojca. Po ten list pojechałam na rowerze nad ranem, gdy jeszcze było ciemno - miałam wtedy piętnaście lat. Tata prosił, abyśmy z mamą wyjechały jak najprędzej do Warszawy. On nie mógł pokazać się już w leśniczówce. Jak się potem okazało, podjął słuszną decyzję. Wielu jego kolegów leśników zostało aresztowanych przez Niemców i zginęło w niemieckich obozach koncentracyjnych.
         Mama, przy pomocy furmana, załadowała nasz dobytek na wóz i pojechała do Warszawy, gdzie mieszkała rodzina taty. Ja dojechałam pociągiem i w ten sposób znaleźliśmy się w stolicy. Wkrótce do Warszawy przyjechał też tata. Cała rodzina zamieszkała w Magdalence (kilkanaście kilometrów na południowy-zachód od Warszawy) w domku dozorcy mieszczącym się na dużej działce państwa Ziółkowskich. Tata usiłował zarobić na utrzymanie rodziny wywożąc gruz naszym wozem.
         Po przyjeździe do Warszawy zaczęłam uczęszczać do przedwojennego II Miejskiego Żeńskiego Gimnazjum i Liceum im. Jana Kochanowskiego. Siedziba szkoły przy ul. Rozbrat została w czasie okupacji zajęta przez administrację niemiecką. W tej sytuacji szkoła kontynuowała swą działalność edukacyjną w różnych rejonach miasta pod szyldem kursów krawieckich i farbiarskich. Ja uczęszczałam na kursy farbiarskie na ul. Nowogrodzką. Ćwiczenia praktyczne z farbowania odbywały się w lokalu przy ul. Marszałkowskiej.
         Po roku uczęszczania do szkoły farbiarskiej, w 1940, po pozytywnej "weryfikacji", że nie jestem żadną "wtyką", rozpoczęłam właściwą edukację na tajnych kompletach prowadzonych przez personel szkoły. Tajne komplety odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Nauczycielami w szkole były m.in. Zofia i Halina Domaniewskie. Zofia Domaniewska, przed wojną była nauczycielką geografii. Halina Domaniewska - przed wojną nauczycielka historii - była żoną brata Zofii Domaniewskiej, autora znanego przed wojną podręcznika z biologii.
         Dyrektorem szkoły była pani Maria Rościszewska, w powstaniu była łączniczką. Zginęła podczas przenoszenia meldunku. Jedna z uczennic chciała ją w tym wyręczyć, ale pani Rościszewska odmówiła i w chwilę potem zginęła.
         Ponieważ rodzice mieszkali pod Warszawą, załatwili mi internat u sióstr Urszulanek na ul. Leszno. Za pobyt w internacie płaciła polska organizacja charytatywna, jaką była Rada Główna Opiekuńcza. Siostry, które prowadziły internat zostały przesiedlone z Krakowa. Budynek internatu graniczył z gettem. Z okien było widać, jak małe dzieci z getta przekradały się po żywność przez wąskie kanały odpływowe umieszczone pod murem odgradzającym getto. W drodze do szkoły często widziałam ciałka żydowskich dzieci zastrzelonych przez Niemców, ciałka te leżały przez wiele dni. Po rozpoczęciu likwidacji getta w styczniu 1943 r. internat został przeniesiony do domu jakiejś hrabiny na Mokotowie. Do internatu wróciłyśmy po likwidacji getta w maju 1943 r.
         W czasie nauki na tajnych kompletach wstąpiłam do Szarych Szeregów, konspiracyjnego harcerstwa, przyjmując pseudonim "Ola". Okazało się, że moja nauczycielka, Zofia Domaniewska, była drużynową Szarych Szeregów. Skończyłam w tym czasie kurs sanitarny.
         Ukończyłam szkołę w 1944 r., zdając maturę tuż przed samym wybuchem powstania. Świadectwo maturalne wystawiła mi po wojnie Pani Halina Domaniewska, co umożliwiło mi późniejsze podjęcie studiów.

         Podczas moich sobotnio-niedzielnych pobytów u rodziców w Magdalence poznałam Włodzimierza Wagińskiego, którego nazywano Zdzichem. Rodzice Zdzicha, Barbara i Jan Wagińscy, mieli letni domek w Magdalence.



Włodzimierz Wagiński 1941 r.

         Spotykaliśmy się często, graliśmy w siatkówkę, chodziliśmy na spacery po lesie. Nawiązała się między nami nić sympatii, która przekształciła się później w głębsze uczucie.
         Zdzich był bardzo zaangażowany w działalność konspiracyjną. Studiował prawo na tajnym Uniwersytecie Warszawskim, uczestniczył w kursach podchorążówki AK. Używał pseudonimu "Konrad". Miał poglądy zdecydowanie prawicowe, często dyskutował ze mną o Dmowskim, przekonując mnie do endecji. Było to trochę sprzeczne z tradycją, którą wyniosłam z domu. Niemniej imponowała mi jego wiedza.
         W pewnym momencie okazało się, że "Konrad" jest w Warszawie spalony. Gestapo deptało mu po piętach, wielu jego kolegów aresztowano. Został skierowany przez organizację do Kraśnika, prawdopodobnie do Szkoły Młodszych Dowódców Piechoty, do oddziału partyzanckiego, gdzie byli kierowani chłopcy z Warszawy i Krakowa. Wyjechał tam pod fałszywym nazwiskiem Lech Podosowski.



Ausweiss Zdzicha na nazwisko Lecha Podosowskiego

         Po jego wyjeździe prowadziliśmy ze sobą korespondencję. Taka sytuacja trwała przez cały rok. Ja w międzyczasie skończyłam liceum. Rodzice Zdzicha bardzo chcieli, aby wrócił do Warszawy i trochę się ustatkował. Byli bardzo zadowoleni z naszej znajomości.
         W połowie 1944 r. Zdzich wrócił do Warszawy. 9 lipca 1944 r. wzięliśmy ślub w Katedrze w Warszawie. Był to ślub rzymski tzn. zawarty w czasie Mszy świętej. Podczas mszy śpiewał jeden z najlepszych polskich tenorów - Lesław Finze. Dokument potwierdzający zawarcie naszego związku był typowy dla okupacyjnych i konspiracyjnych realiów. Stąd w dokumentach zapisano fałszywe nazwisko Lech Podosowski. Ja natomiast miałam zaniżony wiek i zmienione imię z obawy przed wywiezieniem na roboty do Niemiec. W czasie ślubu miałam złe przeczucia, co do naszej przyszłości. Podczas całej uroczystości płakałam. Zdzich robił mi wyrzuty, że płakałam.



świadectwo ślubu z fałszywymi danymi

         Po ślubie w milczeniu pojechaliśmy bryczką do Magdalenki. Humor mi się trochę poprawił. U moich rodziców odbyło się skromne przyjęcie. W domku było bardzo ciasno, nie mieliśmy gdzie spędzić nocy poślubnej, każde spało u swoich rodziców. To też można było uznać za zły omen.
         Rodzice Zdzicha wynajęli nam mieszkanie w Warszawie, na Starym Mieście, na ul. Kilińskiego 1. Pojechaliśmy tam następnego dnia. Było to nasze pierwsze samodzielne lokum.

         Zbliżał się 1 sierpnia 1944 r. Powszechnie mówiło się o powstaniu. Czuło się niepokój na ulicach. Młodzi ludzie w oficerkach i płaszczach prowokowali swym wyglądem liczne niemieckie patrole krążące po mieście. Często bywaliśmy w Magdalence u rodziców. Było tam ciasno, więc chętnie wracaliśmy do siebie na Kilińskiego. Któregoś dnia, gdy wracaliśmy furką, zatrzymał nas patrol. Ja w koszyku pod jarzynami wiozłam pistolet "Vis". Na szczęście nie byliśmy zrewidowani.
         Po wybuchu powstania chcieliśmy zgłosić się do swoich jednostek. Oboje z mężem mieliśmy przydział na Pragę. Niestety most został zablokowany przez Niemców i musieliśmy wrócić na Starówkę. Zdzich był po podchorążówce, miał stopień kpr. podchor. Zgłosił się do oddziału powstańczego w sąsiednim domu. Była to kompania "Wkra" batalionu AK im. "Łukasińskiego". Przyjęli go tam bardzo chętnie tym bardziej, że przyszedł z własną bronią. W czasie powstania w dalszym ciągu używał pseudonimu "Konrad". Został przydzielony do sztabu kompanii, ale bardzo często miał służbę na barykadzie na ul. Długiej. Ja także zgłosiłam się jako sanitariuszka do tego oddziału.
         Rozpoczęły się walki o Stare Miasto. Niemcy cały czas ostrzeliwali dzielnicę przy pomocy artylerii. Z dachów strzelali snajperzy. Straty wśród powstańców były ogromne. Trudno było uniknąć śmierci.
         13 sierpnia na ul. Kilińskiego powstańcy zdobyli czołg. Radość była wielka. Kto mógł, pobiegł go oglądać. Ja także pobiegłam. Kierujący czołgiem powstaniec wysiadł z niego mówiąc, że idzie na kawę. Ja też nie stałam długo przy zdobyczy i odeszłam w kierunku naszej kwatery. Gdy byłam w bramie budynku gdzie była nasza jednostka, zachwiały się mury, czołg pułapka eksplodował. Zginęło masę ludzi, widok był wstrząsający - do dzisiaj staje mi przed oczyma. Czołg był wyładowany materiałem wybuchowym. Powstał po nim ogromny lej, mnie cudem udało się uniknąć śmierci.
         W tym czasie byłam już w ciąży, mój najstarszy syn Marek urodził się kilka miesięcy później. Od urodzenia miał na główce czerwoną plamkę, która pozostała do dzisiaj - mam przekonanie, że pojawiła się ona na skutek wybuchu czołgu.

         20 sierpnia Zdzich wrócił szczęśliwie wraz z innymi kolegami ze służby na barykadzie. Jak zwykle zostali radośnie powitani przez pozostałych chłopców z kompanii. Gdy czyścili broń, nadleciał niemiecki samolot i ostrzelał ich z broni pokładowej. Zdzich został trafiony w plecy, miał wiele ran. Od śmierci uratował go gruby skórzany portfel, który miał w tylnej kieszeni spodni. Osłabił on siłę rażenia pocisku, który nie dotarł do kości miednicy. Rana dzięki temu nie była głęboka. Portfel i dokumenty, które w nim były udało mi się zachować do dnia dzisiejszego. Widać na nich ślady pocisku.
         Rannego przeniesiono do szpitalika na ul. Kilińskiego, gdzie stacjonował batalion "Łukasiński". Pielęgniarki opatrzyły mojego męża i położyły w piwnicy domu, gdzie był szpitalik. Od tej pory tylko ja się nim opiekowałam. Byłam przy nim dzień i noc. Rany ropiały, ale była nadzieja na wyzdrowienie. Zdzich bardzo cierpiał, nie mógł wstawać z bólu.
         Kończyła się walka o Starówkę. 1 września wraz z innymi oddziałami cała jednostka męża, batalion "Łukasiński", opuściła kanałami Starówkę. Mnie zostawili samą z ciężko rannym. W drugiej piwnicy dogorywał nieprzytomny powstaniec. Zdzich nie nadawał się do transportu kanałami. Niedaleko w dawnym Ministerstwie Sprawiedliwości przy ul. Długiej 7 był szpital powstańczy.
         2 września rano pobiegłam tam i spotkałam swojego kapelana z harcerstwa, księdza jezuitę Tomasza Rostworowskiego PS. "Tomasz", kapelana bat. "Gustaw", "Wigry" i KG AK. Doradził mi, abym przeniosła męża do szpitala na ul. Długą 7. Załatwił nosze i jeńca Azerbejdżanina, który pomógł mi przenieść Zdzicha do szpitala pod flagą Czerwonego Krzyża, mieszczącego się przy ul. Długiej 7. Myślałam, że uratowałam męża. Położyliśmy go na łóżku, a ks. Rostworowski był przy nim.
         Niemcy szykowali się do wkroczenia na Starówkę. Z głośników zapowiedzieli, że wszyscy mają opuścić domy i będą ewakuowani, a miasto będzie zaminowane. Nie było możliwe, aby Zdzich mógł wstać z łóżka i wyjść na ulicę. Choć minęło ponad sześćdziesiąt lat, nie umiem bez płaczu o tym pisać. Po krótkim pobycie w szpitalu, 2 września 1944 Niemcy weszli tam i kazali wszystkim opuścić budynek. Ubrałam męża w jakieś ciuchy. W czasie powstania chodził w niemieckim mundurze z opaską biało-czerwoną. Zdzich wstał z trudem i usiłowałam go wyprowadzić. Niemiec pchnął go i kazał wrócić, a mnie pod karabinem wyprowadził na podwórze. Błagałam oficera, by się zlitował, ale na próżno. Wyprowadzili mnie na ulicę i kazali nieść nosze z ranną kobietą.

         Pognali nas na Dworzec Zachodni. Po drodze Niemcy strzelali do słabszych, którzy nie nadążali. Wszędzie leżały trupy. Miasto płonęło. Dowlekliśmy się do dworca, gdzie załadowano wszystkich do pociągu elektrycznego, który miał dowieźć nas do obozu przejściowego w Pruszkowie, a stamtąd do Niemiec na roboty. Spotkałam w tłumie koleżanki sanitariuszki. Dałyśmy motorniczemu pierścionki, a on wsadził nas do kabiny przy motorze. Za stacją przyhamował i wyskoczyłyśmy z pociągu, ja na jedną stronę, one na drugą. Strzelali do nas z pociągu, ale położyłam się w rowie i udało mi się uniknąć śmierci.
         Szłam polami wzdłuż torów w stronę Piastowa. Trafiłam na dom, w którym na schodach siedziało dużo rannych ludzi. Rany cuchnęły, że ledwo można było wytrzymać. W tym domu spędziłam noc. O świcie ruszyłam dalej do Piastowa. Wiedziałam, że w Piastowie mieszkał mój brat Bogdan, który pracował w tutejszej fabryce akumulatorów "Tudor". Udało mi się jakoś trafić do domu, gdzie mieszkał, choć znałam tylko nazwisko jego gospodarzy. Brat w tym czasie był u rodziców w Magdalence, fabryka była bowiem zamknięta. Szczęśliwym trafem akurat przyjechał na rowerze do Piastowa i spotkaliśmy się. Radość nasza była wielka i płakaliśmy oboje ze wzruszenia. Wziął mnie na rower i zawiózł do domu rodzinnego w Magdalence, ku radości mamy i taty.
         Jak się później dowiedziałam, ranni w szpitalu przy Długiej 7 zostali zamordowani i spaleni. Krążyła wprawdzie wieść, że z tego szpitala uratowali się ranni, którzy leżeli w piwnicach. Mama, ja i babcia Basia, matka mojego męża, szukałyśmy Zdzicha po szpitalach w okolicach Warszawy, łudząc się, że może przeżył i Niemcy go ewakuowali.
         Ranni ze Starówki, których znalazłyśmy w Brwinowie, mówili, że przeżyli w piwnicy szpitala i dopiero, gdy Niemcy uznali powstańców za żołnierzy, a nie za bandytów, zostali przewiezieni do szpitala. Ludzie ci mówili, że słyszeli jak Niemcy strzelali do rannych, a potem podpalili szpital. Jestem osobą, która bardzo przeżywała te straszne dni.

         Nigdy nie odnalazłam ciała mego męża. Pozostał mi po nim jedynie portfel ze śladem po kuli oraz dokumenty i inne osobiste "talizmany", w tym moje zdjęcia, które w nim się znajdowały. Zamieszczone wcześniej, przestrzelone dokumenty i moje zdjęcie pochodziły także z tego portfela.



portfel ze śladami po kuli


    

dowód tożsamości i świadectwo zameldowania Włodzimierza Wagińskiego


           

święte obrazki i fragmenty modlitwy

         Symboliczny grób Zdzicha znajduje się na Starych Powązkach w Warszawie.



Symboliczny grób na cmentarzu na Starych Powązkach, w grobie tym pochowani są Jego Rodzice


         Mój tata ps. "Suchy", był w czasie okupacji dowódcą 1727 plutonu, 4 kompanii, II batalionu, VII Obwodu "Obroża" Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej. Podczas Powstania Warszawskiego w/w kompania miała kryptonim "Polesie" lub "Sękocin Las" i należała do pułku "Helenów". Ojciec został odznaczony m.in. Odznaką Wilno (1919), Medalem za Wojnę 1918-1921, Brązowym Medalem za Długoletnią Służbę, Medalem Niepodległości (1935) oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami nadanym w 1949 r. w Londynie.

                

Krzyż Zasługi z Mieczami z legitymacją

         Mama w czasie wojny organizowała zaopatrzenie dla podziemia i należała do sekcji kobiet znajdujących się w strukturach AK na terenie obecnej gminy Lesznowola. Została odznaczona Odznaką Grunwaldzką (1970), Medalem Zwycięstwa i Wolności (1972) oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1975).

         Po zakończeniu wojny wróciliśmy z rodzicami do leśnictwa w Rokicinach. Oboje z bratem chcieliśmy studiować w Łodzi, ale dojazd z Rokicin był bardzo trudny. Dlatego tata przeniósł się do Gałkówka, który leżał na trasie Łódź - Koluszki. Tam, w leśniczówce, kilka miesięcy po powstaniu, w maju 1945 r., urodził się mój syn Marek. Po krótkim czasie tata został zatrudniony w Dyrekcji Lasów Państwowych w Łodzi. W ten sposób znaleźliśmy się w rodzinnym mieście moich rodziców.
         Brat Bogdan wrócił do Magdalenki. Tam poznał swoją przyszłą żonę Barbarę Markuszewską. Po ukończeniu Szkoły Inżynierskiej im. H. Wawelberga i S. Rotwanda w Warszawie pracował przez całe życie zawodowe w energetyce. Dochował się dwóch synów: Jacka i Tomka.
         Brat przyszłej żony mojego brata Bogdana - Janusz Markuszewski, ps. "Bolesław Kucharski", był żołnierzem AK. Zginął 17 października 1943 podczas akcji rozbrajania Niemców na ul. Powązkowskiej. Podczas Powstania Warszawskiego zginął także żołnierz AK batalionu "Bełt" Władysław Podlewski, ps. "Pogoria" - mąż Hanny Wagińskiej, siostry mojego męża. Został ciężko ranny w brzuch na ul. Poznańskiej. Z tego związku narodził się Stanisław Podlewski. Informacja o strz. Władysławie Podlewskim znajduje się na Murze Pamięci na terenie Muzeum Powstania Warszawskiego (kolumna 196, pozycja 42).

         Po wojnie ksiądz Tomasz Rostworowski, który był kapelanem w Łódzkiej Akademii Medycznej, wystawił mi świadectwo o śmierci mojego męża w Powstaniu. W 1949 r. powtórnie wyszłam za mąż za Leszka Cieciurę. Z tego związku urodziło się dwoje dzieci: Piotr i Marcelina.
         W 1950 r. ukończyłam Wydział Stomatologii Akademii Medycznej w Łodzi. Po uzyskaniu II stopnia specjalizacji w stomatologii zachowawczej całe życie zawodowe przepracowałam w gabinecie stomatologicznym Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. W latach 80-tych zaczęłam amatorsko malować. W swoim dorobku artystycznym mam kilka wystaw indywidualnych oraz udział w kilkudziesięciu wystawach zbiorowych. Moje prace zdobywały nagrody i wyróżnienia na wielu wystawach. Pamiętając klimat mojego domu w moich młodzieńczych latach na jednym z moich obrazów przedstawiłam Marszałka Piłsudskiego - obraz jest wzorowany na jednej z grafik Zdzisława Czermańskiego, ale jest kolorowy i ma znacznie większy format.



obraz marszałka Józefa Piłsudskiego


         Ksiądz "Tomasz" zmarł 9 marca 1974 r. Jest pochowany na cmentarzu na Dołach w Łodzi, gdzie są groby licznych osób z mojej rodziny, w tym rodziców. Odwiedzam Jego grób zawsze, gdy jestem na tym cmentarzu.

         Informacja o moim pierwszym mężu znajduje się na Murze Pamięci na terenie Muzeum Powstania Warszawskiego (kolumna 142, pozycja 59).



informacja na Murze Pamięci


         W 1995 r. Włodzimierz Wagiński został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej następującymi odznaczeniami: Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Armii Krajowej oraz Medalem za Warszawę 1939-1945.

   
Warszawski Krzyż Powstańczy z legitymacją

     
Krzyż Partyzancki z legitymacją

        
Krzyż Armii Krajowej z legitymacją

        
Medal za Warszawę 1939-1945 z legitymacją


         Przyznanie odznaczeń i umieszczenie informacji o kpr. pchor. Włodzimierzu Wagińskim na Murze Pamięci jest wynikiem działań Marka Cieciury, naszego jedynego syna.

Aleksandra Cieciura


redakcja: Marek Cieciura i Maciej Janaszek-Seydlitz



           Aleksandra Cieciura z d. Buchalczyk
I voto Wagińska
ur. 15.11.1924 r. w Kraszewie
sanitariuszka AK ps. "Ola"
kompania "Wkra"
batalion AK "Łukasiński"





Copyright © 2010 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.