Powstańcze relacje świadków

Moja wojna 1939-1945



Janusz Wałkuski
ur. 3.01 1934 w Ciechanowie


Zaczęło się tak...

         Wyjechaliśmy z Babcią na lato do Czernic pod Opinogórą. Dla mnie, prawie sześcioletniego mieszczucha, był to niezwykły świat! Pierwszy raz poczułem zapach pól, zobaczyłem skąd się bierze mleko, czekałem w kurniku na znoszone jaja. Najbardziej lubiłem jeździć wozem i poganiać konie chodzące w kieracie.
         Leon wystrugał mi szablę, dzięki której mogłem toczyć (nie zawsze) zwycięskie potyczki ze stadem bojowych gęsi.
         Niemal każdy dzień obdarzał mnie jakimś nowym doświadczeniem, nieraz bolesnym: chciałem zobaczyć jak mieszkają pszczoły i zajrzałem do ula - do dzisiaj omijam ule z daleka, wpadłem do dołu z wytłokami buraków cukrowych i mało nie utopiłem się w tej cuchnącej mazi. Wszystko, czego doświadczyłem, mimo tych niemiłych zdarzeń, pozostało w mojej pamięci jako obraz szczęścia! Szczęśliwe dzieciństwo - wkrótce się okaże, że był to jego kres...


Na spacerze na ul. Chłodnej w 1938 r.


         Z żalem rozstawałem się z Czernicami. Leon odwiózł nas wozem do Ciechanowa. Kilka dni byliśmy u cioci Marysi przygotowując się do wyjazdu.
         Z wujkiem Gienkiem chodziłem nad rzekę, do zamku, który fascynował mnie swoją wielkością; bardzo lubiłem z Farskiej Góry patrzeć na Łydynię, na rozciągające się bagniska, z których wydobywano torf.
         Dwa deszczowe dni przesiedziałem w domu, wyglądając przez okno na drogę. W stronę koszar co jakiś czas przechodził oddział wojska, jechały wozy, konie ciągnęły niewielkie armatki. Przechodnie stali w deszczu i patrzyli na żołnierzy.
         Po dwóch dniach wyjrzało słońce i zrobiło się radośniej!
         Dorożka zawiozła nas na dworzec i po niedługiej podróży byliśmy w domu na Młynarskiej.

         Rano obudziły mnie wyjące syreny. Nie bardzo wiedziałem, co się dzieje. Mama powiedział, że to próbny alarm.
         Alarm...Alarm?
         Nowe wydarzenia biegły szybko - z trudem nadążałem je rozumieć.
         Dziadek został komendantem OPL (obrona przeciwlotnicza) i nosił na rękawie opaskę. Dom Młynarska 34 przygotowywał się do wojny! Okienka piwniczne okładano workami z piachem. Oklejano szyby paskami papieru. Zaklejano wszystkie kratki wentylacyjne. Robiono tampony przeciwgazowe. Przed bramą stała warta - nie wpuszczali obcych.


Budynek Młynarska 34 od podwórka. Dwa okna z lewej strony na pierwszym piętrze to było miszkanie Dziadków.
Strzałki pokazują miejsca uderzeń pocisków we wrześniu 1939 r. Z prawej strony topola posadzona w 1938 r.


         Dziadek przywiózł swój sprzęt budowlany: drabiny, łomy, oskardy, łopaty, wielkie żelazne beczki. Zostało to zgromadzone tam, gdzie mogło wystąpić zagrożenie.
         Chodziłem za dziadkiem jak przyklejony. Żeby mnie się pozbyć - a miał wiele pracy - kazał mi nosić wodę do beczek wiaderkiem, z którego niedawno ustawiałem babki z piasku...

         Dzięki zabiegom Dziadka i lokatorów dom ocalał, mimo, że dwukrotnie uderzyły w niego pociski i dwukrotnie palił się strych. Ucierpiał wtedy pan Borgenhagen - strącając z dachu zapalające bomby sam się zapalił i bardzo się poparzył.
         Dziadek wykazywał wiele pomysłowości - kiedy zaczęło brakować wody i ludzie podbierali ją z beczek, polecił nawrzucać do nich końskich kupek, dzięki temu woda była w czasie wielkiej potrzeby!

         Chodziłem spać późno - zbierali się u nas sąsiedzi, słuchali radia i długo rozmawiali. Słyszałem, że wojny nie będzie, bo Niemcy przestraszą się Francuzów i Anglików...

         Obudziłem się na rękach Mamy, która zbiegła ze mną do schronu. Słychać było wybuchy, strzały "zenitówek", warkot samolotów. Bałem się! Przytuliłem się do Mamy i wrócił przerwany sen.
         Kiedy otworzyłem oczy, w mieszkaniu była tylko Babcia. Coś tam zjadłem i wyszedłem na podwórko. Wyjrzałem na ulicę - wszystko wyglądało normalnie.
         Przed sklepem, tuż przy bramie stało kilku sąsiadów - usłyszałem, że spadły bomby. Podobno na Kole rozwaliło blok i jeszcze gdzieś tam...

         Poszliśmy z chłopakami na "Budlak" (plac po drugiej stronie ulicy - miejsce naszych zabaw) i kopaliśmy "schrony".
         Przed domem zatrzymała się ciężarówka. Wysiadł z niej w mundurze wojskowym "Szofer" (pan Biskupski - woził z Gdyni do Warszawy towary kolonialne). "Schrony" mogły poczekać - wleźliśmy na skrzynie czekając, jak zwykle, na przejażdżkę. Szofer wyszedł bardzo szybko, tym razem wygonił nas z samochodu i odjechał.

         Po obiedzie poszedłem do Irki Maliszewskiej. Bawiliśmy się po cichu, bo jej tata słuchał kryształkowego radia. Później usiedliśmy na parapecie okna wyglądając na ulicę. Po pewnym czasie usłyszeliśmy wystrzały - na niebie pojawiły się obłoczki wybuchów - leciały samoloty!
         Zaczęły wyć syreny. Pod naszym oknem zatrzymał się pan oficer i patrzył przez lornetkę.
         - Uciekać! Chować się! To nalot! - krzyczał.
         Mama Ireny ściągnęła nas z okna i po raz drugi w tym dniu znalazłem się w piwnicy.

         To był 1 września 1939 roku...

Janusz Wałkuski

      Janusz Wałkuski
współcześnie

opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz






Copyright © 2005 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.