Powstańcze relacje świadków

Moja wojna 1939-1945



Janusz Wałkuski
ur. 3.01 1934 w Ciechanowie


Wyboista droga edukacji

         W roku 1941 osiągnąłem urzędowy wiek do rozpoczęcia szkolnej edukacji.
         Broniłem się przed pójściem do szkoły, bo nie chciałem iść (jak się pogardliwie mówiło) do "pierdaka". Poparła mnie Babcia mówiąc - "a co on będzie w pierdaku robił, umie czytać i pisać, liczyć też potrafi. Zanudzi się na śmierć!"
         Pisać i czytać nauczyłem się dosyć wcześnie. Całymi dniami studiowałem książkę telefoniczną. Przerysowywałem rysunki z reklam. Zamęczałem wszystkich pytaniami - co to za literka, co to za cyferka? Droga do samodzielności była długa i wyboista. Nadszedł czas, że zacząłem się mądrzyć! Nikt mnie nie mógł przekonać, że należy pisać - tramwaj , a nie "trąwaj". (czytałem ą odpowiednio do ę). Pisałem również "kko", a nie - kakao, co nie podobało się "starszym."
         Mądrzyłem się i później. W trzeciej klasie było wypracowanie o zwierzętach i pytanie: co nam daje koza? Napisałem, że koza daje nam mięso, wełnę (i tu się upierałem) zimne mleko! Pani Mikołajczykowa miała niewielkie zastrzeżenia do wełny, ale intrygowało ją to "zimne mleko". W końcu palnąłem:
         - Dziadek powiedział, że koza daje zimne mleko, bo ma ogon zadarty do góry!
         - No, jak Dziadek powiedział, to mleko na pewno jest zimne - zgodziła się pani...


Moja Mama w 1941 r.


         Mama bez oporu dała się przekonać Babci i udaliśmy się na rozmowę do pana kierownika. Pan kierownik uznał racje Mamy, ale powiedział, że muszę zdać "egzamin".
         Egzaminatorem była późniejsza moja wychowawczyni pani Mikołajczykowa. Byłem bardzo stremowany, bo nie wiedziałem, na czym to polega, ale widmo "pierdaka" dodało mi odwagi.
         Dostałem do przeczytania czytankę o baranku Jasia. Zacząłem czytać: ba - ra - nek- Ja sia- miał - czer - wo - ną - wstą - że - czkę - i - zło - ty - dz - wo - ne - czek - ma -chał - we - so - ło - o - ogon - kiem - kie - dy - Ja - sio - da - wał - mu - sma - czne - sian - ko...
         Dziękuję ci Januszku, dziękuję ci bardzo - powiedziała pani. - Teraz napisz,jak się nazywasz i na jakiej ulicy mieszkasz.
         Wyszło mi nieźle.
         - Powiedz mi - kontynuowała pani - jeżeli w większej kieszeni będziesz miał dziesięć kasztanów i w mniejszej kieszeni dziesięć kasztanów, to w której będzie ich więcej?
         Jednakowo! - bąknąłem, podejrzewając jakiś podstęp. Podstępu nie było i w ten sposób zostałem uczniem drugiej klasy!
         Po wakacjach, po zgromadzeniu wszystkich niezbędnych akcesoriów Szkoła Publiczna Nr 90 otworzyła przede mną swoje wrota.


Budynek Szkoły Nr 90 na ulicy Karolkowej.
Trzy okna na parterze z prawej strony wejścia należały do mojej klasy.


         Z Młynarskiej (34) do szkoły na Karolkową (między Lesznem a Wolską) miałem blisko. Chodziłem chętnie i bardzo mi się w szkole podobało. (Budynek przetrwał czas wojny - obecnie jest tam szkoła dla młodzieży niepełnosprawnej).
         W zimie kazano nam się ze szkoły wynosić. Szkołę zajęli Niemcy. Był to początek naszej tułaczki.
         Część klas, w tym moją, przeniesiono na ulicę Miedzianą 8. Tłok w szkole był ogromny. Lekcje rozpoczynały się o różnych godzinach, podawanych z dnia na dzień - no i do szkoły było bardzo daleko.
         Mama w obawie, żebym się nie zagubił, zaszyła mi w kieszonce tekturkę z nazwiskiem i adresem.
         W tej szkole nie doczekaliśmy nawet wakacji. Przeniesiono nas w następne miejsce.
         W budynku klasztornym na rogu Żelaznej i Żytniej było tylko kilka klas. Szkoła ciągle rozparcelowana i nie przypominam sobie gdzie była reszta. Z tej zmiany byłem bardzo zadowolony. Uprościło to i skróciło drogę do szkoły. W miarę spokojnie doczekaliśmy wakacji.
         W wakacje byłem w Warszawie, robiąc z Mamą (i samodzielnie) wypady w różne miejsca. Najbardziej lubiłem jeździć do lasu na Boernerowo (tramwajem 22 B), na glinki i do lasku na Kole.


Z Mamą w ogródku przy Młynarskiej 34.


         W końcu wakacji był w nocy wielki nalot. Obudziły mnie głośne wybuchy! - Ruscy rzucają bomby - powiedziała mama. Staliśmy w oknie wpatrzeni w scenerię nocnego nalotu. Na spadochronach opadały świetlne race. Było prawie tak widno, jak w dzień! Słychać było warkot samolotów, eksplozje bomb i strzały "zenitówek". Dziadek "urzędował" na dachu i później opowiadał gdzie się paliło.
         Rano dzwonili znajomi z zapytaniem, co u nas, bo im popękały ściany. Na drugi dzień pojechaliśmy na Grochów (w okolice Placu Szembeka) zobaczyć, w czym można im pomóc.
         Dach był zrujnowany, szczeliny w ścianach, wiszący balkon - wszędzie powybijane szyby. Sąsiedni dom rozwalony całkowicie - trzy osoby zabite...
         Straszne!

         Za kilka dni powtórzyło się to samo. W rocznicę wojny. Sceneria podobna. Nalot o wiele silniejszy niż poprzedni. Bardzo ucierpiała Wola.
         Kiedy wyszliśmy z piwnicy nad zajezdnią tramwajową widać było płomienie, unosiły się wysoko chmury czarnego dymu. Płonął na Wolskiej młyn Michla i magazyny zboża. (Strażacy dogaszali je przez kilka dni.) Zginęło dużo ludzi.

         Tak zaczynał się rok szkolny. Dwóch kolegów z sąsiedniej klasy zabiła bomba na Krochmalnej. Byliśmy przygnębieni...
         Ludzie zaczęli uciekać z miasta. My też wielokrotnie opuszczaliśmy Warszawę, bo podobno były jakieś sygnały, czy znaki (nikt dokładnie nie wiedział, jakie), że będzie nalot. Jechaliśmy zatłoczonym tramwajem do Boernerowa i szliśmy wraz z tłumem ludzi do okolicznych wsi przespać się w stodole.
         Po Bożym Narodzeniu znowu przenieśli szkołę! Przeprowadziliśmy się do budynku "Collegium" na rogu Żelaznej i Leszna.

         Po częściowej likwidacji getta odzyskaliśmy swoje mieszkanie na Chłodnej (Nr 18). Było całkowicie zniszczone i wymagało remontu. Miałem blisko do szkoły i bardzo lubiłem to jedno z najruchliwszych miejsc w Warszawie. Tu ciągle coś się działo - czasami za dużo!
         Życie szkolne można by uznać za w miarę normalne, gdyby nie częste wizyty żandarmów z pobliskiego Szpitala Świętej Zofii. Przeglądali nam książki, zeszyty, wyrzucali wszystko z teczek.
         Zachowywaliśmy ostrożność i robiliśmy swoje. Wszystkie święta państwowe i kościelne były obchodzone jak gdyby najbliższy Niemiec znajdował się w Berlinie.
         Święta Wielkanocne upłynęły w przygnębiającej atmosferze. W getcie od kilku dni trwały walki. Ta część Warszawy była palona i burzona, ludzie mordowani. (Załatwią się z Żydami, wezmą się za nas - mówiono).
         Okna naszej klasy wychodziły na getto. Słyszeliśmy ciągle strzelaninę, widzieliśmy bombardowania. Trudno było myśleć o nauce.
         Przyszli żandarmi. Zagrozili, że zastrzelą każdego, kto będzie wyglądał przez okno. Okna zostały zaklejone papierem. Baliśmy się do nich zbliżać odkąd zabłąkane pociski rozbiły obok nas szybę.
         Jakby tego było mało znów dali znać o sobie Rosjanie bezsensownym bombardowaniem miasta, przysparzając zniszczeń i ofiar.
         Róg Żelaznej i Chłodnej (na wprost "Nordwachy") bomba zabiła stolarza, który nocował w warsztacie. Dwa dni temu dał mi listewki i ścinki sklejek, z których "laubzegą" wycinałem elementy fortyfikacji dla swojej armii ołowianego wojska. Poszliśmy z chłopakami patrzeć jak płonie bazar na Placu Kazimierza. W całej Warszawie czuć było swąd spalenizny.
         Zdechł żółw "Dupek", którego dał mi dziadek.
         Przestałem chodzić na niemiecki, ale mama ćwiczyła mnie w domu.
         Komentarz dziadka: zacznij się uczyć ruskiego, już oni nam nie popuszczą...
         W wakacje nigdzie nie wyjechałem. Ze względu na niespokojną sytuację, Mama nie chciała, żebym oddalał się od domu. Wiele czasu spędzałem nad Wisłą - lubiłem wodę. Często chodziłem do Bogdziewiczów, którzy mieszkali nad kasynem w "Dolinie Szwajcarskiej" (zajętej przez Niemców), gdzie zagłębiałem się w książkowe i albumowe zbiory Kazika.
         Nowy rok szkolny zaczął się dla mnie niezbyt pomyślnie. Zrobiliśmy Niemcowi "małego psikusa" - uciekając wpadłem pod samochód i złamałem rękę (ale mnie nie złapał). Ręka krzywo się zrosła i powtórnie była łamana w Szpitalu Karola i Marii na Lesznie.
         W tym czasie, kiedy byłem " kontuzjowany" w szkole aresztowano dwóch nauczycieli. Jeden z nich podczas próby ucieczki został zastrzelony na Żelaznej przy Ogrodowej.
         Coraz częściej dochodziło do niebezpiecznych zdarzeń i nieraz Mama nie wypuszczała mnie z domu, żebym "nie szukał guza". Miałem też swoje tajemnice - dorabiałem sobie roznosząc w tornistrze "bimber" po pijackich spelunach.
         Niemcy coraz bardziej interesowali się naszą szkołą i zachodziła obawa, że nas wyrzucą. Dotrwaliśmy do czerwca, kiedy kazali nam się wynosić. Nikt nie wiedział, jakie będą losy szkoły. Tak naprawdę nie bardzo się tym interesowano. Czekaliśmy na ostateczne przegnanie Niemców. Prawie cały lipiec byłem w Nowym Dworze, kiedy wróciłem wybuchło Powstanie.
         Niemców, tak szybko jak byśmy chcieli, nie przegoniono. Nasi "alianci" dali im nawet czas na mordowanie mieszkańców i całkowite unicestwienie Warszawy.
         Szkołę Nr 90 reaktywowano w 1945 roku, tym razem w budynku na rogu Dworskiej (Kasprzaka) i Karolkowej.
         Do szkoły powróciło zaledwie kilku nauczycieli (nie pamiętam imion):
         - Pan Godlewski - kierownik szkoły
         - Pani Beniszówna - nauczycielka przyrody
         - Pani Mikołajczykowa - moja wychowawczyni
         - Pan Jasienowski - nauczyciel muzyki i rysunku.
         Ze swojej klasy po wojnie spotkałem tylko jednego kolegę - Kazika Rachockiego.
         Często wracam myślami do koleżanek i kolegów, dla których rozstąpiły się bramy Nieba! Szkoła skupiała głównie dzieci Woli - tysiące ich zostało wymordowanych przez hitlerowców podczas Powstania Warszawskiego.


Janusz Wałkuski

      Janusz Wałkuski
współcześnie

opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz






Copyright © 2010 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.