Powstańcze relacje świadków

Moja wojna 1939-1945



Janusz Wałkuski
ur. 3.01 1934 w Ciechanowie


Baloniarskie hasło

         To nieprawdopodobne! Wtedy, kiedy strzelają do człowieka ze wszystkich stron - kiedy samoloty wiszą mu nad głową - kiedy działa, moździerze, czołgi usiłują człowieka zabić - kiedy człowiek myśli tylko o tym, żeby zrobić co trzeba i nie dać się trafić tej całej zgrai pocisków i bomb i odłamków - kiedy człowiek się boi i odczuwa strach i walczy, żeby go opanować - to nieprawdopodobne, żeby człowiek miał chęć do żartów!
         A jednak!
         A jednak tę chęć miał!

         Przyszliśmy z Woli na Starówkę (właściwie była to ucieczka). Zatrzymaliśmy się na Podwalu (29) przygarnięci przez panią Cudną, przyjaciółkę Babci.
         Znalazłem się w innym świecie! Oglądałem defiladę, chodziłem nie kryjąc się po ulicach. Poznawałem najbliższą okolicę, bo Starego Miasta nie znałem (było na uboczu moich zainteresowań).
         Pani Cudna dzieliła się z nami swoimi skromnymi zapasami żywności - w istniejących warunkach nie można było nic kupić (za pieniądze).
         W naszym domu zorganizowano powstańczą kuchnię. Za pomoc w kuchni otrzymywaliśmy z Mamą zupę (co dzień taką samą), kawałek chleba, czasem kilka kostek cukru, trochę sucharów.
         Dzięki Ci Boże za Twe hojne dary!
         Tym co otrzymaliśmy, teraz my dzieliliśmy się z panią Cudną.
         Kilka razy chodziłem z Mamą po chleb. Tak się złożyło, że chleb dla wojska był wydawany w sklepie niedaleko Placu Krasińskich, który należał do Mamy szkolnej koleżanki, pani Ostromeckiej. Nie potrafię obecnie zidentyfikować tego miejsca, bo go nie ma. Skręcaliśmy z Freta w Świętojerską, potem na prawo i było już blisko...

         Po upadku Woli, Niemcy zaczęli dobierać się do Starego Miasta. Coraz więcej poległych, coraz więcej rannych, coraz więcej gruzów...
         Mamę poproszono, żeby pomagała w Szpitalu na Długiej. Chciałem sam chodzić po chleb, ale nie chcieli się zgodzić (byłem za mały?). Upierałem się tak, że Mama nie chcąc słuchać mojego pyskowania, zgodziła się, obwarowując tę zgodę licznymi NIE. Nie zgodziła się, żebym nosił powstańczą opaskę, chociaż ja bardzo chciałem - nie chcę, żeby cię zastrzelił gołębiarz (niemiecki snajper) - powiedziała. Dostałem plecak (niemiecki) i błogosławieństwo szefa kuchni.
         Stare Miasto zamieniło się w piekło! Wychodzenie na ulicę z każdym dniem było coraz bardziej trudne i niebezpieczne. Dużym ułatwieniem były przejścia piwnicami, przez powybijane otwory.



         Mając zamiar wyjścia na ulicę trzeba było wiedzieć, czy Sztukasy są w powietrzu, liczyć wybuchy bomb (po cztery na samolot), odczekać aż się wystrzelają i biec, mając bardzo mało czasu do przylotu następnej pary. Ostrzału artyleryjskiego nie brało się pod uwagę, bo był nieprzewidywalny.
         Miałem do przebycia nie więcej niż czterysta metrów (jak na Stare Miasto była to odległość bardzo duża!). Czasami zajmowało mi to ponad godzinę. Bieganie po gruzach w sandałkach i krótkich spodenkach sprawiło, że nogi były ciągle krwawiącą raną...
         W miarę kurczenia się zapasów żywności, zaostrzono do niej dostęp i bardzo przestrzegano właściwego rozdziału. Żeby tylko zbliżyć się do punktu aprowizacyjnego trzeba było znać aktualne hasło, a później przejść całą procedurę odbioru. Gdyby złapano złodzieja, pewnie by go zastrzelono!
         Podczas ostatniego "rejsu" (orzekli, że to dla "dzieciaka" zbyt niebezpieczne) podano mi hasło z właściwą powagą, ściszonym głosem, rozglądając się wokół, czy ktoś nie słyszy. " Tylko się nie pomyl!" - usłyszałem na koniec. Żeby nie zapomnieć, powtarzałem go całą drogę. Kiedy wbiegłem do bramy, było w niej kilkunastu żołnierzy - szykowali się do wyjścia.
         - Hasło! - Krzyknął niewiele starszy ode mnie wartownik.
         - "Mucha w ciąży!" - odkrzyknąłem.
         Wszyscy żołnierze ryknęli takim śmiechem, że przybiegło jeszcze kilku, zobaczyć co się dzieje.
         Zrobiono mnie w "balona"! - pomyślałem skonsternowany, ale na czym to polegało (?) - nie wiedziałem. Młody wartownik też pewnie nie wiedział, bo zastawił mi sobą przejście.
         Któryś z żołnierzy krztusząc się jeszcze ze śmiechu powiedział:
         - Puść go, on od "Bończy"!


Janusz Wałkuski

      Janusz Wałkuski
współcześnie

opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz






Copyright © 2010 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.