Powstańcze relacje świadków


Wspomnienia Janusza Hamerlińskiego - żołnierza batalionu AK "Kiliński"


Przed akcją








Janusz Hamerliński,
ur 02.07.1926 w Warszawie
szeregowiec Armii Krajowej
ps. "Morski"
III drużyna, 165 pluton
kompania "Szare Szeregi"
batalion "Kiliński"



         Na głównych ulicach Warszawy dały się widzieć niespotykane dotąd rzeczy... Ruch wojskowych kolumn niemieckich ze wschodu na zachód. W kolumnach transportowych najczęściej przeważały zaprzęgi konne. Dużo obandażowanych żołnierzy, twarze zmęczono i zrezygnowane... To było nowe oblicze "niezwyciężonej" armii niemieckiej. Tak było na początku i w połowie lipca 1944 r.
         Chyba w tym czasie nadszedł okres "podwyższonej gotowości" batalionu "Kiliński".
         Oto notatki spisane w czerwcu 1945 r. tj. niecałe 11 miesięcy. po tych wydarzeniach:
         "W końcu lipca nadeszła pora częstych alarmów, która zmieniła się w stan pogotowia. Kompania była skoszarowana przy ul. Marszałkowskiej 138 [pkt 1 na planie] na pierwszym piętrze w lokalu spółdzielni, zamkniętym z powodu "remontu."
         Nasza drużyna otrzymała pozwolenie kwaterowania w moim mieszkaniu przy ul. Hożej 26 m. 2. Z braku dalszych rozkazów rozchodzono się na nocleg do domów rodzinnych na 1,5 godziny przed godziną policyjną. Na drugi dzień zbierano się już o 7,00 rano.
         Nudy były straszliwe... Jedni grali w karty, drudzy czytali, inni znowu rozmawiali lub kłócili się, a zawsze ktoś grał na pianinie. Plecaki i tornistry wojskowe - spakowane i ułożone rzędem na podłodze, zawiniątka z żywnością leżące na wszystkich możliwych miejscach, kilka ciał, częściowo umundurowanych, na tapczanie. Ktoś bębni wariackiego fokstrota, grupki ziewające lub gadające po kątach, a wszystko tonące w tumanach tytoniowego dymu... Ot, obrazek naszej kwatery. Jeżeli do tego obserwatorowi uda się dostrzec kogoś bawiącego się bagnetem, innego sortującego amunicję lub jeszcze innego liczącego przygotowane butelki samozapaIające z benzyną (tzw. "butelki J"), otrzyma wielce pociągającą całość.
         Codziennie mieliśmy inspekcje. Z reguły odwiedzał nas dowódca drużyny pchr. "Trocki" i to wcale nie z pustymi rękami. Dbał o podległych żołnierzy, przynosił zawsze jakiś prowiant. Pamiętam, iż raz przyniósł pokaźne zawiniątko z mięsem i prosił moją Mamę, by zrobiła obiad dla "chłopców". Kwaterę drużyny kilkakrotnie wizytował również były d-ca drużyny, obecnie zastępca dowódcy plutonu, pchr. "Czarny".
         Ruch na ulicach dochodził do zenitowego punktu. Wielu młodych ludzi, jakby umówieni i ubrani u jednego krawca, w szczelnie zapiętych i coś ukrywających płaszczach, wszyscy w długich butach, żywo krążyło po mieście niosąc dziwnego kształtu podłużne paczki lub wielkie pękate zawiniątka, z których wyglądał czasem róg koca albo skóra tornistra.
         Aktywność patroli niemieckiej żandarmerii dziwnie zmalała. O ile dawniej żandarmi wprost rzucali się na każdego podejrzanego osobnika, a legitymowaniu i rewizjom ulicznym nie było wprost końca, teraz chodzili sobie spokojnie nie zwracając uwagi na uwijających się młodzieńców. Ba! Omijali nawet niektórych z wyraźnym respektem! O żadnych rewizjach mowy nie było.
         My zaś z utęsknieniem wyczekiwaliśmy wybuchu i co dzień rozchodziliśmy się do domów z większym rozczarowaniem.
         Lecz wreszcie wyczekiwana chwila nadeszła. Pierwszego sierpnia o godz. 11 do naszej kwatery przybył goniec z dowództwa kompanii z rozkazem bezzwłocznego stawienia się w kwaterze kompanii przy ul. Marszałkowskiej. Więc się zaczyna!
         Ostatnia kontrola "umundurowania".
         Nosiłem na sobie:
         - długie oficerskie buty niemieckie szyte przez wiedeńskiego szewca z niemieckim stemplem na wewnętrznej stronie cholewy (prezent od Ojca),
         - polskie wojskowe bryczesy z wojskowego sukna (będące częścią umundurowania ochotniczej straży pożarnej), pożyczone od kolegi szkolnego,
         - jakąś bluzę z kieszeniami koloru khaki (zamienioną później na kurtkę listonosza),
         - płaszcz letni cywilny.
         Paczka z tornistrem do ręki, w drugą chlebak: z żywnością i opatrunkiem osobistym. Krótkie pożegnanie z matką i w drogę!
         Wyszliśmy parami do ul. Marszałkowskiej, inni Kruczą i Bracką. Zbliżyliśmy się do domu pod nr 138. Na wystawie jakiegoś sklepu stoi ponad metrowej wysokości model wieży Eiffla. Wchodzimy w bramę. Na klatce schodowej mijamy dwóch młodych ludzi taksujących nas ostrożnym spojrzeniem. Dzwonimy do lokalu spółdzielni. Otwiera nam ktoś, za którym stoi ubezpieczenie z pistoletem gotowym do strzału. Jesteśmy na miejscu!
         Sam lokal ogromny, okna zaciemnione, cisza... A w lokalu tłum! Nigdy nie przypuszczałem, że tylu ludzi może się tak cicho zachowywać. Zgłosiliśmy dowódcy drużyny swoje przybycie. Była godzina 12 z minutami... Otrzymaliśmy biało-czerwone opaski ze stemplem: orzeł, po obu stronach litery AK, na dole nr 165.
         Nie pamiętam przebiegu tych kilku godzin dzielących nas od godziny "W". Prawdopodobnie prowadziliśmy między sobą ciche rozmowy, przyglądaliśmy się twarzom nowych kolegów...
         Wreszcie półgłosem rzucona komenda do zbiórki. Kompania stanęła w dwuszeregu. Przed frontem dowódca kompanii sierż. pchr. "Frasza" oraz dowódcy plutonów. Kilka słów o tym, że ... zaczynamy. Trema wstępuje do gardła... Broni mamy mało. Broń dostanie ta grupa, która pójdzie pierwsza.
         Słowa dowódcy:
         - "Nie wyznaczam ludzi do składu pierwszej grupy. Pójdą ochotnicy. Na moją komendę: Ochotnicy wystąp! Reszta rozejść się."
         Nogi same zaniosły mnie trzy kroki wprzód. Wraz ze mną wystąpiło kilkunastu ludzi. Oglądam się i ze zdumieniem konstatuję, że nie widzę w tej grupie nikogo z kolegów! Na zastanowienie się nie było już czasu. Dowodzenie grupą przejął pchor. "Trocki" i poprowadził nas do przyległego pokoju w celu pobrania broni. Było tego (o ile pamiętam) 2 - 3 karabiny, kilka pistoletów i butelki "J" - na całą grupę tj. na całą kompanię!
         Wręczono mi długolufy karabin typu Lebel wraz z garścią amunicji oraz dwie butelki zapalające. Łódek do karabinu nie było. Ładuję więc karabin pięcioma nabojami, zamykam zamek. Resztę (5 - 10 szt. amunicji) chowam do kieszeni spodni. Butelki chowam po jednej do kieszeni płaszcza z lewej i prawej strony. Plecaki i chlebaki miały bowiem pozostać na miejscu.
         Jestem gotowy... Ale może sprawdzić jeszcze pazur wyciągu łusek? O zacięcie bowiem łatwo.
         Repetuję więc broń i fontanna naboi wytryska mi przed nosem! Po krótkim zaskoczeniu natychmiastowa refleksja: nie mam przecież łódki, zatem nie ma oparcia dla amunicji w komorze magazynku. Ładować mogę pojedynczo jak dotychczas, ale przy repetowaniu koniecznie palcem zakrywać otwór magazynku i uważnie wprowadzać nabój do lufy!
         Już słychać gdzieś z oddali stłumione echa wystrzałów... Punktualnie o godz. 17,00 wychodzimy do bramy i natychmiast na ulicę Marszałkowską. Jest nas garstka 10-12 ludzi. Pchr. "Trocki" na czele kieruje się przy ścianie domu w kierunku ul. Świętokrzyskiej. My gęsiego za nim z bronią gotową do strzału. Ulica pusta, nikogo. Słychać pojedyncze strzały karabinowe i krótkie serie z peemów. Kierunku nie można ustalić, nie myśli się zresztą o tym.
         "Trocki" rzuca ostrożne spojrzenie w ul. Świętokrzyską do pl. Napoleona. Następnie krótkim zrywem przebiegamy do drzwi banku PKO [pkt 2 na planie] i ... głośno stukamy. Natychmiast otwierają się drzwi i staje w nich dwóch naszych żołnierzy z opaskami i bronią. Byli tu już przed nami!
         Tak "zdobyliśmy" gmach banku!


Janusz Hamerliński


redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Janusz Hamerliński,
ur 02.07.1926 w Warszawie
szeregowiec Armii Krajowej
ps. "Morski"
III drużyna, 165 pluton
kompania "Szare Szeregi"
batalion "Kiliński"





Copyright © 2010 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.