Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Barbary Gancarczyk-Piotrowskiej ps. "Pająk"





Barbara Gancarczyk-Piotrowska,
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Początek Powstania

         Po wyjściu ze Starówki dostałam się do obozu pracy we Wrocławiu. Tam w październiku i listopadzie 1944 r. na świeżo zapisałam swoje sierpniowe przeżycia na Starym Mieście. Do notatek wróciłam po ok. 10 latach, w 1955 roku. Pozwoliły mi one na napisanie wiernej relacji z jednego powstańczego miesiąca, który wyrył niezatarte piętno na całym życiu 21-letniej wówczas warszawskiej dziewczyny.

         W ostatnich dniach lipca 1944 r. spotykało się na ulicach Warszawy wycofujące się wojska niemieckie, tabory, nawet na wozach konnych, nie samochodach. Niemcy prowadzili nawet krowy, zwierzęta za wozami. Był harmider, ogólny bałagan. Poza tym na gwałt szykowali się do odjazdu z Warszawy wszyscy folksdojcze, urzędnicy niemieccy.
         Z całą satysfakcją chodziliśmy na dworzec patrzeć jak uciekający Niemcy nie tylko drzwiami, a i przez okna wchodzili do podstawionych pociągów. Tak działo się na Dworcu Centralnym w Alejach Jerozolimskich. Wyczuwało się, że Niemcy się boją. Wiadomo było, że ze wschodu nadchodzą wojska rosyjskie. Był ogólny niepokój.
         Już na kilka dni przed Powstaniem dowództwo AK wydało rozkaz, że ci, którzy mieszkają poza Wisłą na Pradze, na Grochowie, mają przenieść się na lewy brzeg Wisły. Spodziewano się, że jak wybuchnie Powstanie, mosty mogą być zablokowane i nie będzie połączenia.
         Na kilka dni przed Powstaniem zamieszkałam u koleżanki na Lesznie. Każdego dnia wyczekiwaliśmy na rozkaz mobilizacji, koncentracji. To się trochę przedłużało. Jednego dnia był alarm, trzeba było się stawić, ale to nie dotyczyło mnie.



Barbara Piotrowska w 1944 r. po Powstaniu,
fotografia wykonana do legitymacji obozowej


         Oto jak zapamiętałam swoje sierpniowe przeżycia.

         1.VIII.1944 r.
         O koncentracji oddziałów powstańczych dowiaduję się o godz. 11-ej w południe od Zbyszka Smidowicza, który właśnie udaje się na swój punkt do Śródmieścia. Żegnamy się z mieszanym uczuciem: niepokoju i wiary, że się jednak jeszcze zobaczymy (w tydzień potem 8-go sierpnia Zbyszek ginie w ataku na Małą Pastę).
         O godzinie 14-ej stawiam się, jak codziennie na punkcie kolportażu u p. Hanki po tajną prasę i korespondencję. Stamtąd mam już blisko do Danki Schiele na Noakowskiego. Danka jest członkiem tej samej organizacji harcerskiej, co ja. W czasie okupacji przechodziłyśmy obie szkolenie sanitarne i bojowe w ramach batalionu "Wigry".
         Danka jest poinformowana o naszym punkcie koncentracji. Podaje adres: Stare Miasto, ul. Kilińskiego 1, mieszkanie prof. Hempla, godz. 17.
         Od Danki wychodzę o godz. 15-ej. Niewiele mam czasu. Muszę dotrzeć do mojej przyjaciółki Wandy Manczarskiej na Leszno, gdzie pozostawiłam ekwipunek: plecak oraz apteczkę.
         Komunikacja tego dnia jest "parszywa". Tramwaje chodzą nieregularnie, są przepełnione.
         Wandę zastaję w jej mieszkaniu. Ona również wychodzi na swój punkt, ale do Śródmieścia. Ojciec Wandy prof. Manczarski pilnuje, abyśmy zjadły cośkolwiek przed wyjściem, ale nie mamy na to czasu. Żegnamy się w pośpiechu. Jeszcze na schodach dochodzi nas jego głos, gdy przestrzega: "tylko nie słuchajcie głupich rozkazów".
         Na ul. Żelaznej rozchodzą się nasze drogi. Jeszcze jedno pożegnanie, żal, niepokój, maskowany uśmiechem:
         - "Wandziu, Basiu, a więc do zobaczenia".
         Ja gonię pieszo w kierunku Starówki, Wanda łapie jakiś tramwaj do Śródmieścia.
         Na Kilińskiego docieram na kwadrans przed 17-ą. W mieszkaniu zastaję sporą grupę chłopców i dziewcząt. Słychać dalekie strzały.
         Inne sanitariuszki miały swój punkt koncentracji na Jezuickiej 2 obok Kanonii. To było mieszkanie jakiegoś dyplomaty o nazwisku Patek. Koleżanki opowiadały potem, że było ono pięknie urządzone. Sam gospodarz nawet o tym nie wiedział, że jest u niego punkt koncentracyjny. Był głuchy, nie bardzo wiedział, że tam gromadzą się sanitariuszki. To wszystko organizowała jego gosposia, która była mocno zaangażowana w konspiracji. Chłopcy byli rozmieszczeni w różnych punktach Starego Miasta. "Wigry" były oddziałem odwodowym komendanta Okręgu Warszawskiego. Były specjalne dla nas zadania.
         Strzelanina trwa do świtu.

         2.VIII.1944 r.
         Nad ranem oznajmiają nam, że akcja powstania nie powiodła się. Chłopcy będą przedzierać się w zwartej grupie do puszczy Kampinoskiej przez Wolę, a dziewczęta, udając zagubionych "cywili" mają rozejść się do rodzin.
         Rozkaz wydał dowódca obwodu, którym był wtedy podpułkownik "Paweł" (Franciszek Rataj). Na Wolę odeszły "Wigry" i inne oddziały odwodowe. Poprzez Wolę mieli przejść do Kampinosu po broń i wrócić do Warszawy, ale to się nie udało. "Wigierczycy" walczyli u boku "Parasola" i "Zośki" na Woli przez pierwszy tydzień, a potem oddział powrócił na Starówkę. Nie do wszystkich dotarł rozkaz wymarszu na Wolę. Oficerowie, którzy zostali na Starówce zaczęli organizować spośród ochotników jakby drugi rzut "Wigier", który rozrósł się do kilkuset osób. To byli przeważnie ochotnicy, mieszkańcy Starówki i ci, którzy nie dotarli do swoich oddziałów, wstąpili do "Wigier". Powstał tak zwany drugi rzut "Wigier", powstała pierwsza kompania, trzecia kompania. Potem nasz dowódca "Trzaska" (Eugeniusz Konopacki), który wrócił z Woli, przejął dowództwo nad całością, była reorganizacja.
         Nad ranem 2 sierpnia sanitariuszki opuszczają kwaterę na Kilińskiego małymi grupkami, zostawiając na miejscu powstańczy ekwipunek. O godzinie 6-ej rano wychodzę razem z "Janką" (Janina Gruszczyńska-Jasiak) i "Isią" (Maria Sielużycka-Czermińska). Kierujemy się w stronę pl. Napoleona, gdzie mieszka moja ciotka. Nasze domy rodzinne pozostały po drugiej stronie Wisły na Saskiej Kępie i Grochowie. Idziemy Podwalem, potem względnie cichą, wąziutką uliczką Kozią. Po drodze prawie nie spotykamy ludzi. Na rogu Koziej i Trębackiej natykamy się na duży czołg niemiecki. Janka tłumaczy po niemiecku, że powstanie zastało nas przypadkiem na ulicy, a chciałyśmy dostać się do naszej rodziny na pl. Napoleona. Niemcy na widok trzech młodych dziewcząt, rzucają niewybrednymi dowcipami. Nie puszczają nas przez Krakowskie Przedmieście, twierdząc, że tam jest obstrzał i kierują w stronę pl. Saskiego.
         Plac Saski roi się od wojska i żandarmów. Pełno tu czołgów, samochodów, dział. Najbliższa droga na pl. Napoleona prowadzi przez ulicę Mazowiecką, a więc przez to skupisko wojska. Początkowo "walimy" prosto na nich, ale przychodzi chwila zastanowienia: "czy aby rozsądnie tak leźć prosto w paszczę lwa?". Brakuje nam odwagi, zawracamy, więc spokojnie i skręcamy w stronę pl. Teatralnego. Pod arkadami budynku trupy kilku mężczyzn w cywilnych ubraniach.
         Na Senatorskiej w okolicy kościoła św. Antoniego znów czołg niemiecki. Ta sama gadka z Niemcami, co poprzednio; udajemy zaskoczone przez wypadki osoby cywilne. Tym łatwiej to nam przychodzi, iż rzeczywiście obok nas zjawiają się jakieś kobiety z dziećmi, starsi mężczyźni. Kierują nas na pl. Bankowy nie dając zresztą żadnej eskorty. Próbujemy przejść ul. Żabią do Królewskiej. Słyszymy świst kul karabinowych. Musieli Niemcy nas zauważyć z Ogrodu Saskiego. Chronimy się do najbliższej bramy.
         Potem przez podwórka domów i oficyn dostajemy się na plac Żelaznej Bramy, a stamtąd przez hale targowe i Ciepłą docieramy na ul. Twardą. Niestety przejście przez ul. Marszałkowską jest absolutnie niemożliwe. Bardzo silny obstrzał, czołgi nie dopuszczają nikogo do tej arterii. Zawracamy. Zostajemy skierowane na punkt opatrunkowy, mieszczący się przy ul. Mariańskiej 11 w prywatnym mieszkaniu p. Wandy.

         3. VIII.
         Rano wysyłają nas we dwie z "Isią", jako patrol sanitarny w okolice pl. Grzybowskiego. Spodziewają się rannych z oblężenia Pasty na Zielnej. Trzeba uważać, gdyż Twarda ostrzeliwana jest przez "gołębiarzy". Docieramy na przeciwko kościoła Wszystkich Świętych. Dalej nie puszczają. Nie mamy przydziału do żadnego oddziału powstańczego, nie możemy się niczym wylegitymować, nie posiadamy nawet opasek powstańczych. Tkwimy gdzieś w bramie do południa. Trwa straszna ulewa. Wracamy na punkt przemoknięte do nitki. Tutaj dostajemy konkretną robotę. Trzeba przetransportować kilku chorych do szpitala. Zgłasza się również do nas jakiś oficer AL, prosząc o opiekę nad żoną, będącą w ciąży, która dostała krwotoku. Sprawa umieszczenia jej w jakimkolwiek szpitalu jest niezmiernie kłopotliwa. Wszędzie tłumaczą się brakiem specjalistów i odsyłają od Annasza do Kajfasza.
         Jesteśmy z "Janką" u kresu sił fizycznych i psychicznych. Zrobiłyśmy z chorą na noszach szmat drogi, wreszcie właściwie poinformowane trafiamy do prywatnego, urządzonego z szykanami gabinetu lekarza ginekologa na ul. Śliskiej 53. Z ulgą zostawiamy mu pacjentkę, dając znać o tym jej mężowi. Po południu wysyłają nas z dużymi worami, koszami po żywność, pościel i materiały opatrunkowe dla nowo organizowanego szpitala ZUS na ul. Mariańskiej. Chodzimy od podwórka do podwórka, wzywając ludność cywilną do składania darów. Obracamy kilkakrotnie, ludzie są nadzwyczaj ofiarni, nie żałują niczego.
         Przed wieczorem przeżywamy pierwszy nalot. Bomby padają w okolicy Siennej, Złotej, a więc stosunkowo niedaleko nas. Spustoszenie ogromne.

         4.VIII.
         Zgłaszamy się do pracy w szpitalu. "Isia" i ja dostajemy pod opiekę każda jeden pokój z czterema rannymi. "Janka" pracuje jako rejestratorka chorych i rannych, których ciągle przybywa. Kierownictwo szpitala wymaga zachowania nienagannego porządku i czystości. Codziennie myjemy chorych, karmimy, podajemy lekarstwa, asystujemy przy opatrunkach, zmywamy podłogę w naszych salach. Jesteśmy obie pielęgniarkami-amatorkami przyuczonymi, co prawda do tej misji na konspiracyjnych kursach, tym niemniej nasza praca w szpitalu, nasz stosunek do chorego nie ma nic wspólnego z zawodową rutyną. Zbyt głęboko przeżywamy czyjś ból, przejmujemy się każdym najdrobniejszym żądaniem, o ile to może w jakiś sposób ulżyć cierpieniu.
         Jeden z moich podopiecznych to młody mężczyzna świeżo po amputacji ręki, ma wysoką gorączkę. Drugi z przestrzeloną, opuchniętą szczęką. Trzeba go karmić rurką. Trzeci ciężko poparzony od bomby fosforowej. Bardzo cierpi. Po dniu naszej służby w szpitalu, która trwa nieprzerwanie od godz. 7-ej rano do 8-ej wieczorem, jesteśmy zupełnie wykończone.

         5.VIII.
         Normalna służba w szpitalu. Spotykam rannego Witolda Marczewskiego, kolegę sprzed wojny. Opiekuje się nim "Isia". Witold nie ma dla niej słów uznania. W ciągu dnia nękają nas samoloty. Uwzięli się na naszą dzielnicę. Bomby padają stosunkowo blisko. Lecą szyby z okien. Odsuwamy łóżka w głąb pokoi. W przeciwieństwie do większości personelu nie schodzimy z "Isią" do schronu. Trwamy przy naszych rannych, których nie można nawet sprowadzić na dół. Choć budynek trzęsie się od wybuchów, pocieszamy ich, że to dalekie bombardowanie i nic im nie grozi.

         6.VIII.
         Praca w szpitalu. Przed południem spotykam Wandę Krysiewicz. Przyszła odwiedzić rannego kolegę. Ma przydział, jako sanitariuszka do jednego z oddziałów powstańczych w Śródmieściu. Nam trzem bardziej odpowiada służba w oddziale niż w szpitalu; do niej przygotowywano nas w czasie konspiracyjnego szkolenia. Poza tym mamy trochę żalu do dowództwa, że nas wykiwano rozpuszczając do domów. Przecież walka trwa dalej, nie ma mowy o jakiejś klęsce, a tym bardziej o upadku powstania. Na ulicy widzi się oddziały bojowe, którym towarzyszą dziewczęta - sanitariuszki i łączniczki. Zazdrościmy im zaszczytnej służby.
         Wanda proponuje nam przydział do swojego oddziału. Przystajemy na to z ochotą. Umawiamy się z nią nazajutrz na 12-tą w południe. Do tego czasu zobowiązujemy się przedostać na Stare Miasto po nasz ekwipunek sanitarny - apteczki i plecaki i powrócić do Śródmieścia.
         Po południu wychodzę na ul. Złotą do rodziny jednego z moich rannych po żywność dla niego. Widzę straszliwe skutki bombardowania.
         Wieczorem oznajmiamy władzom szpitalnym, że obejmujemy służbę przy oddziale powstańczym. Pożegnanie z naszymi podopiecznymi w szpitalu jest rzewne. Przez te kilka dni zdołaliśmy się do siebie przyzwyczaić. Obiecujemy przychodzić w odwiedziny. Na nocleg udajemy się do naszej kwatery-mieszkania p. Wandy na ul. Mariańskiej. Niestety zastajemy tam pożar. Dom pali się od dachu. Nosimy kubły wody na 4-te piętro. Poza nami trzema udział w likwidowaniu ognia biorą najwyżej 2-3 osoby. Po godzinie jesteśmy kompletnie wykończone. Siadamy w bramie na ziemi i usiłujemy zasnąć. Jest zimno, twardo i bardzo niewygodnie, postanawiamy więc zanocować u moich znajomych p. Madejczyków, mieszkających niedaleko na Twardej 18. Jest godz. 12-ta w nocy.
         Po uprzednim upewnieniu się, do kogo idziemy, ktoś z mieszkańców domu pełniący akurat dyżur na podwórzu, otwiera nam bramę. Nasi znajomi, jak zresztą wszyscy mieszkańcy kamienicy, przenieśli się do piwnicy. Postanawiamy rozgościć się w ich mieszkaniu na czwartym piętrze. Zastajemy je otwarte, częściowo zdemolowane. Przez dziurę w suficie widać gwiazdy. Układamy się we trzy na jakimś starym tapczanie. Nieludzkie zmęczenie przezwycięża wreszcie wszelkie niewygody, zimno i sprowadza tak upragniony sen.

         7.VIII.
         Budzimy się o 6-ej rano. Dojadamy resztki chleba pozostawione w kredensie, popijamy je sokiem jagodowym. Przygotowujemy się do wymarszu na Starówkę. Droga prowadzi przez wypalone Hale Mirowskie. W okolicy żywego ducha. Nie mamy pojęcia, jaka jest sytuacja. Gdzie są Niemcy, gdzie nasi? z której strony strzelają? Którędy można bezpiecznie dojść do Elektoralnej? Wokół spokój i cisza. Strzały karabinów maszynowych słychać, ale gdzieś z oddali. Decydujemy się na "skok" przez plac Mirowski. Poszło gładko. Żadnej reakcji ze strony Niemców. Na Elektoralnej natykamy się na oddziały wycofujące się z Woli. Docieramy na Kilińskiego 1.
         Na kwaterze zastajemy niektóre koleżanki z "Wigier". Dowiadujemy się, że nasi nie wrócili jeszcze z Woli. Komunikujemy, że otrzymałyśmy przydział w Śródmieściu i tam wracamy. Mamy stawić się na godz. 12-tą. Odnajdujemy nasze plecaki i apteczki. Wychodzimy ze Starówki. Docieramy do pl. Bankowego. W ruinach dawnego Banku Polskiego zatrzymuje nas posterunek powstańczy. Komunikują, że droga do Śródmieścia została dzisiaj rano przez Niemców odcięta i nie ma możliwości przejścia dalej. A więc zmuszone jesteśmy pozostać na Starówce.
         "Janka" idzie do Szpitala Maltańskiego. Dowiedziała się, że przebywa tam jej kolega. Jest ciężko ranny. My z "Isią" wracamy na Kilińskiego 1.

         8.VIII.
         Zostałyśmy przydzielone wraz z kilkoma koleżankami do drugiego plutonu kompanii szturmowej, który liczył wtedy trzydzieści trzy osoby. Wraz z dużą grupą chłopców i dziewcząt wyruszam na Stawki. Mieszczą się tam zdobyte przez powstańców duże, doskonale zaopatrzone magazyny niemieckie. Droga prowadzi przez getto. Dochodzimy blisko cmentarza powązkowskiego. "Fasujemy" wszystko, co się da: żywność (mąkę, cukier, konserwy), oraz mundury niemieckie i bieliznę. Wracamy obładowane.

         9-11.VIII.
         Nasz pluton pod dowództwem por. "Andrzeja" (Jerzy Kowalczyk) i por. "Pioruna" (Jan Derengowski) zostaje oddelegowany do szkoły na Barokowej, jako ochrona Kwatery Głównej gen. "Bora", która przeszła tu z Woli. Razem z nim jest delegat rządu Jankowski, inne znane i ważne osoby. Uliczka Barokowa odchodzi od ulicy Długiej, w kierunku Ogrodu Krasińskich. Szkoła mieści się na skraju Ogrodu Krasińskich blisko ulicy. Zgromadzono nas w dużej sali, może gimnastycznej, gdzie stało duże pianino, były ustawione stoły.
         Nocą pluton pełni dyżur w ogrodzie Krasińskich w czasie nocnych zrzutów broni i amunicji.
         Tutaj poznajemy O. Tomasza Rostworowskiego, który jednego wieczora organizuje ognisko harcerskie. Ojciec Rostworowski został wtedy ustanowiony kapelanem Komendy Głównej Siadając do pianina, śpiewa razem z nami żołnierskie i harcerskie piosenki. Nastrój jest pogodny, wesoły, beztroski.
         Prócz naszego oddziału "wigierskiego" jako ochrona Komendy Głównej jest przydzielony pluton 1112, który przyszedł z Woli.

         12.VIII.
         Przez cały dzień trwa silne bombardowanie szkoły na Barokowej. Niemcy musieli się dowiedzieć, że tutaj właśnie mieści się Kwatera Główna.
         Kwatera Główna przenosi się na Długą 7.
         W dzień nękają nas samoloty, w nocy artyleria. Zmuszeni jesteśmy na noc zejść do piwnic.
         Drugi pluton Kompanii Szturmowej "Wigier" obejmuje od rana stanowiska w Katedrze Św. Jana na ul. Świętojańskiej. Kwaterę mamy na Kilińskiego 1.



Barbara Gancarczyk-Piotrowska

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Barbara Gancarczyk-Piotrowska
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2011 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.