Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Barbary Gancarczyk-Piotrowskiej ps. "Pająk"





Barbara Gancarczyk-Piotrowska,
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Walki w katedrze

         14.VIII.
         Pozostaję przy "Isi" i "Jance". Obie są ranne. Mają gorączkę. Pomagam w uprzątaniu mieszkania. Jestem kompletnie załamana psychicznie po wczorajszym strasznym dniu. Robota mi wcale nie idzie, ruszam się jak "mucha w smole".

         15.VIII.
         Mam dyżur w szpitalu na Długiej 7 na sali operacyjnej. Poza tym rejestruję przybywających rannych. Widok okropny nie na moje nerwy. Rozklejam się zupełnie w czasie opatrunku małej może sześcioletniej dziewczynki. Skomli z bólu jak mały psiak. Nie ma przy niej nikogo z bliskich. Może zginęli? Podtrzymuję opadającą głowinę, delikatnie głaszczę spłakaną buzię i czuję, że sama mam oczy pełne łez.
         "Gruba Zosia" (Zosia Łoszczyńska-Nowiak) posyła mnie na poszukiwanie kateteru. Biegam po wszystkich aptekach St. Miasta. Nigdzie nie mogę dostać. Dopiero na Franciszkańskiej niedaleko Rynku Nowego Miasta obiecują mi przygotować za 2 godziny. Apteka jest częściowo zawalona i niektóre instrumenty jak i cenne leki trzeba będzie dopiero odkopać.
         W ciągu całego powstania nie spędziłam chyba tylu godzin w piwnicach między ludnością cywilną, co tego dnia. Adresy aptek, względnie ich właścicieli znane były najlepiej mieszkańcom Starówki, a ci siedzieli przeważnie w schronach. Z konieczności więc musiałam tam schodzić dla zdobycia potrzebnych informacji. Otaczano mnie kołem. Ludzie spragnieni byli wiadomości, chwytali się nadziei, że piekło, na które zostali skazani wkrótce się skończy.
         Dziewczyna w "panterce", dziewczyna z akcji... być może łączniczka w ich mniemaniu, powinna znać sytuację.
         Nie potrafię łgać bez zająknienia i opowiadać o nadzwyczajnych sukcesach, których nie było. W tym okresie walczyliśmy już tylko o utrzymanie pozycji. Zamknięto nas w kotle, odcięto od innych dzielnic miasta, skazano na zagładę, skupiając tu cały ogień bombowców, artylerii, "szaf" i wszelkiej broni.
         W zastraszającym tempie mnożą się ludzkie tragedie, walą się domy jedne po drugich, znikają bez śladu znajome staromiejskie zaułki, ba! - całe ulice.
         Coś trzeba odpowiedzieć tym ludziom. Czekają na słowa pokrzepienia. Mówię o rozpoczętej ofensywie sowieckiej, o tym jak nocami tkwiąc na barykadach wsłuchujemy się w grzmot armat zza Wisły, trwający nieustannie od kilku dni. Tak, niewątpliwie już niedługo wszystko pomyślnie się zakończy.
         Swoją drogą czuję się szczęśliwa, że biorę udział w powstaniu, że nie siedzę bezczynnie w schronie. Nie wytrzymałabym takiej atmosfery: tego ciągłego nasłuchiwania nadlatujących samolotów, liczenia spadłych bomb według ich detonacji, niepokoju, że przywalą mnie żywcem gruzy kilku-piętrowej kamienicy.
         Na rozpamiętywanie tragicznych sytuacji brak mi po prostu czasu. Mam przydział do harcerskiego batalionu. Obracam się wśród młodych ludzi, tak jak ja, pełnych zapału, może trochę lekkomyślnych (bo to cecha młodości), których mimo wszystko stać jeszcze i na uśmiech i na dowcip, a jak trzeba, na pomoc pełną poświęcenia. Stanowimy jedną wielką solidarną rodzinę. To prawda, że każdego dnia śmierć wyrywa kogoś z naszego grona. Każda strata jest bolesna i każda budzi natychmiastowe refleksje: kto następny? Może teraz moja kolej?
         Ale przecież tu na zewnątrz oddychamy innym powietrzem, inna atmosfera mimo wszystko... mimo, że blask szalejącego pożaru jest niekiedy silniejszy od blasku słońca tonącego w dymie, świst lecącego pocisku, nagły wybuch - nawet ten zwalający z nóg, seria kaemu, to dla nas krótki moment strachu i... utwierdzenie w przekonaniu, że nie każda "zaraza" musi nas akurat trafić. A po kontuzji wystarczy spojrzeć w lusterko, aby wybuchnąć śmiechem: "rany boskie, czy możliwe, że ten kocmołuch to ja?" W takich warunkach chłopcy nigdy nie potrafią docenić urody dziewcząt batalionu.

         16.VIII.
         Rano razem z "Teresą" (Teresa Potulicka-Łatyńska) zostaję odkomenderowana do drugiego plutonu por. "Andrzeja" (Jerzy Kowalczyk), który zmienia oddział broniący katedry św. Jana. Katedra nie jest zniszczona. Wprawdzie okna są wybite, a ściany ogołocone z niektórych cennych dzieł sztuki, noszą wyraźne ślady toczących się tutaj walk, ale mury zewnętrzne i sklepienia są prawie nienaruszone, a drewniane wyposażenie wnętrza w całości.
         W kaplicy Literackiej stosy poskładanych cennych książek, wydawnictw albumowych, dzieł z dziedziny historii sztuki. Szczególnie te ostatnie mnie interesują jako studentkę Wydziału Architektury. Wybieram sobie jakąś jedną ilustrowaną książkę, aby w wolnej chwili móc do niej w spokojnym miejscu zajrzeć, nie przeczuwając, że takiej okazji w okresie powstania nigdy nie będzie. Leżą też teczki z być może ważnymi dokumentami. Ktoś je tam przytaszczył myśląc, że ocaleją. Niestety wszystko się to tam spaliło. Katedra w ciągu pierwszej połowy sierpnia paliła się kilkakrotnie. Jakoś udawało się zawsze gasić ogień w zarodku. Pożar, który strawił ją doszczętnie zaczął się 16-go sierpnia w południe.
         Niemcy podpalają pociskami zapalającymi domy po drugiej stronie Dziekanii. Na skutek silnego wiatru ogień przenosi się szybko na boczną kaplicę, prezbiterium i nawy. Grupka mężczyzn próbuje go gasić. Ktoś taszczy nawet węża strażackiego. Cóż, kiedy znikome ilości wody unicestwiają wszelkie wysiłki. Zgromadzone książki, drewniane boazerie, ławki, obicia stopniowo padają pastwą płomieni.
         Na zewnątrz kościoła od Kanonii nasi chłopcy wzmacniają naprędce barykadę. Katedra, jest najbardziej wysuniętym punktem Starówki od strony wschodniej. Ruiny zamku oraz budynki pod skarpą wiślaną zajęte są przez Niemców i Własowców. Nieprzyjaciel podchodzi wypalonymi ruinami Kanonii.
         Chłopcy w pośpiechu ściągają na barykadę worki cukru zgromadzone w przedsionku przez zapobiegliwych księży. Znoszą także różne sprzęty, chodniki, co popadnie, byle prędzej. Szamocą się z jakimś leciwym dziadkiem, któremu porwali pieczołowicie przechowywane w kościele piernaty. Por. "Andrzej" kierujący akcją wyrywa komuś pokaźnych rozmiarów dywan:
         - "Co do cholery, powariowaliście? Dywan na barykadę? Przyda się na posłanie w tej bramie. Na gołym betonie chcecie spać?".
         Na wierzch barykady ściąga się blachę, która całymi arkuszami spada z płonącego dachu.
         Wchodzimy z "Teresą" do katedry. W kaplicy Baryczków wisi jeszcze Chrystus Cudowny. Jeden z księży usiłuje zdjąć figurę z krzyża. To ksiądz Wacław Karłowicz. Wokół na ołtarzu i posadzce rozsypane wota z roztrzaskanej pociskami gabloty, między nimi wysokie odznaczenia bojowe - Krzyże Virtuti Militari. Pomagamy księdzu we dwie z "Teresą". Figura jest duża i ciężka. Chwytamy ją w wyciągnięte dłonie. Wspólnie wynosimy figurę na zewnątrz kościoła na ulicę Jezuicką, która była pod ostrzałem.
         Trzeba ostrożnie przejść koło barykady a potem wchodzimy do najbliższej bramy na Jezuicką 1. Tam ksiądz odłącza od korpusu rozkrzyżowane ręce. Z bliska przyglądam się Obliczu. Wydaje się surowe. Z zaciekawieniem badam wzrokiem legendarne włosy. Są rzeczywiście prawdziwe, ale przyprószone pyłem. Pełno w nich jakiegoś kurzu, piachu, resztek tynku, gruzu. Korona cierniowa też jest prawdziwa, nie rzeźbiona. Z dzieciństwa znałam legendę, że figurze tej rosły do pewnego czasu włosy.
         Figura ta od wieków jest otaczana wielką czcią. Słynęła ona z cudów. Modlili się przed nią polscy królowie, wodzowie wielu narodowych powstań: Tadeusz Kościuszko, Romuald Traugutt. Modlił się król Jan Sobieski przed swoją wyprawą pod Wiedeń a także po powrocie, dziękując za zwycięstwo.
         Ja do tej figury też czułam jakiś wielki respekt, szacunek, ze względu na jej legendę. Widziana z pewnego oddalenia w ciemnawej kaplicy wydawała się owiana jakąś tajemnicą, odległa i niedostępna. Tymczasem mam ją tuż przy sobie, tak blisko. Mogę z bliska przyjrzeć się jej rysom twarzy. To jakieś niesamowite odczucie.
         Z bramy na Jezuickiej wynosimy figurę na podwórko. Ja idę pierwsza niosąc ręce, za mną idzie ksiądz, któremu pomaga jakiś chłopak, nie z "Wigier". To powstaniec, z opaskę na ręku. Nigdy nie dowiedziałam się kto to był, z jakiego oddziału. Nie wiem nawet czy przeżył powstanie.
         Idziemy podwórzem. Po prawej stronie jest pas zieleni. Tam kopano groby, gdzie chowano powstańców poległych w tym rejonie. Wśród tych grobów były też chyba groby ojców jezuitów. Z podwórza wchodzimy do piwnic. Tu przebywają ojcowie jezuici. Nieraz przychodziłyśmy tam z koleżanką Teresą gotować u nich kawę, czasami częstowano nas zupą. Ale dziś nie ma ani kawy, ani zupy.
         Droga od katedry do Rynku Starego Miasta prowadzi poprzez piwnice sąsiadujących z? sobą kamieniczek. Zarówno Jezuicka jak i Świętojańska jest pod silnym obstrzałem. Podziemne przejścia zatłoczone ludźmi. Ciemno. Okna są czymś zasłonięte, położone są też dla bezpieczeństwa worki z piaskiem. Gdzieniegdzie tylko migoce światło świecy. Idę pierwsza niosąc przed sobą ręce figury. Proszę o zrobienie przejścia dla posuwającego się wolno za mną księdza i kolegi powstańca. Ludzie na wieść, że niosą Cudownego Pana Jezusa z katedry rozstępują się, klękają, głośno modlą, niektórzy płaczą. Jest to bardzo wzruszające.
         Dochodzimy do ostatniej kamieniczki skąd jest bezpośrednie wyjście na Rynek przez poszerzone okienko. Przekazuję ręce cennej rzeźby, traktowanej przez mieszkańców Warszawy jak najświętsze relikwie, komuś z cywilów, który je poniesie dalej.



Droga ewakuacji figury z Katedry na Rynek Starego Miasta


         Sama wracam do naszego oddziału, do katedry. Została tam tylko jedna sanitariuszka, "Teresa". Na tym odcinku robi się gorąco nie tylko z racji szalejącego pożaru, ale i dlatego, że Niemcy znacznie wzmogli ostrzeliwanie. Czyżby przygotowywali się do ataku? Jeżeli tak to sanitariuszka może być w każdej chwili potrzebna.
         Niemcy zajmują już Plac Zamkowy, właściwie podchodzą już do ul. Dziekania. Domy po drugiej strony Dziekanii już się palą, tylko dlatego nie mają bezpośredniego dojścia do katedry.

         Jak się potem dowiedziałam figura była niesiona dalej przez Rynek Starego Miasta, Krzywe Koło, Nowomiejską. Wśród pożarów i padających pocisków zaniesiono ją do kaplicy sióstr Szarytek na ul. Starą. Tam położono ją na ołtarzu kaplicy. Dwa dni później kaplica została zbombardowana. Pionowa nasada ołtarza pochyliła się pod pewnym kątem nakrywając figurę, która nie doznała żadnego uszkodzenia. Nad kaplicą nie istniał już wtedy żaden strop ani dach.
         W tej sytuacji figurę przeniesiono do kościoła O. O. dominikanów na ul. Freta. Figura miała być złożona tam gdzie znajdowała się trumna ze szczątkami św. Andrzeja Boboli, w podziemiach kościoła.
         W podziemiach kościoła znajdował się szpital. Rannych układano wprost na posadzce, jednych obok drugich. Wśród tych rannych położono figurę Pana Jezusa. Opowiadał kiedyś ksiądz, który bywał wśród tych rannych, spowiadał ich, udzielał ostatniego sakramentu. Pod ścianą spostrzegł leżącą postać przykrytą żołnierskim płaszczem. Zapytał leżącego, czy może chce się wyspowiadać. Nie usłyszał odpowiedzi, pomyślał więc, że leżący już pewnie nie żyje. Sięgnął ręką pod płaszcz i upewnił się, że ta osoba musiała już dawno umrzeć, bo jest zimna i jakaś skostniała, zesztywniała. Uważał, że trzeba ją w tej sytuacji wynieść. Zapalił zapałkę i okazało się, że to nie zmarły, ale figura Pana Jezusa. W kilka dni później ten kościół został zbombardowany. Zginęło bardzo wiele osób, a Pan Jezus jakimś cudem ocalał. Był nienaruszony.
         W 1948 r. kaplica Baryczków została już odbudowana. Katedra była jeszcze w proszku, nie było sklepień. Dopiero wznoszono zewnętrzne ściany. Ponieważ kaplica była już cała postanowiono, że figura Pana Jezusa powróci do niej. Pamiętam ten dzień, była wiosna 1948 r. kiedy po nabożeństwie szła wielka procesja. Niesiono figurę w asyście wielu biskupów, księży. Krakowskie przedmieście było całe zajęte przez tłum ludzi idących w skupieniu, ze śpiewem.
         Ja też szłam gdzieś na końcu tego całego pochodu. Oczywiście nie byłam w stanie dostać się do katedry. Przypominałam sobie wydarzenia sprzed kilku lat, kiedyśmy wynosili figurę. Ta ucieczka zupełnie nie przypominała tego tryumfalnego powrotu.

         W katedrze ogień rozprzestrzenia się coraz bardziej. Płonie wschodnia nawa i część prezbiterium.
         Razem z "Teresą" pomagamy księdzu w zasypywaniu piachem stalowej pokrywy chroniącej wejście do podziemi. Złożono tam najcenniejsze skarby: złote monstrancje, kielichy, niektóre obrazy. Wszystko to, cudem jakimś ocalało i zostało po wojnie w nienaruszonym stanie wydobyte.
         W akcji ratowania zabytków katedry i innych związanych ze Starym Miastem duże zasługi położyła nasza koleżanka z "Wigier", studentka Akademii Sztuk Pięknych Ewa Faryaszewska. Z narażeniem życia wynosiła z płonących kościołów, wygrzebywała z rozwalonych domów bezcenne skarby naszej kultury. Zginęła w czasie akcji 28 sierpnia.
         Strzelanina nie tylko nie ustaje, ale ciągle się wzmaga. Mamy kilku rannych: "Kański" (Edward Kuminek) dostał odłamkiem granatnika, na szczęście niezbyt groźnie. "Teresa" odprowadza go na nasz punkt opatrunkowy na Kilińskiego. W katedrze "Wigry" obsadziły stanowiska w części zachodniej kościoła nieobjętej pożarem. Barykady n? Świętojańskiej bronią oddziały "Bończy".
         Ogień granatników jest tak silny, że aż strach wyjść poza obręb budynku, toteż ci, którzy nie tkwią na stanowiskach bojowych zgromadzili się w bramie Archiwum na Jezuickiej. Pociski granatników są bardzo niebezpieczne. Pocisk wyrzucany jest prawie pionowo w górę, zatacza łuk i spada w niewielkiej odległości nam na głowy. Nawet jeżeli jest się na podwórku otoczonym murami i kamienicami nie jest się całkiem bezpiecznym, pocisk może spaść z góry.
         Nagle dochodzi nas rozdzierający krzyk kobiety. Cierpnie mi skóra na myśl, że w tej sytuacji będę musiała biec na ratunek. Chwila wahania. Strach walczy z poczuciem obowiązku. Nadzieja, że może ktoś przede mną skoczy na pomoc przytrzymuje mnie na miejscu. Mijają sekundy... Rozpaczliwe wołanie "ratunku!" powtarza się kilkakrotnie. Nie ma już wątpliwości skąd pochodzi. Musiało kogoś razić na drodze ze Świętojańskiej na Jezuicką.
         Biegnę za głosem. Przez dziurę w murze dostaję się na podwórko przy katedrze. Niewiele widzę, jest zmierzch, a poza tym unoszący się wokół pył po wybuchu przesłania wszystko. Dostrzegam wreszcie dwie postacie mężczyzn pochylone nad ranną. Dźwigają ją z ziemi, niosą. Razem z "Teresą", która w tej chwili zjawia się koło mnie, idziemy za nimi do przedsionka katedry - punktu pierwszej pomocy. Pierwsze oględziny potwierdzają ranę dość głęboką uda i dolnej części brzucha. Dochodzi nas rozpaczliwe pytanie:
         - "Czy będę żyła?"
         - "Ależ tak".
         Rana jest wprawdzie dość głęboka, ale niegroźna. Nie mniej trzeba się postarać o jak najszybsze przetransportowanie do szpitala. Dowiaduję się, że ranną jest Barbara Rankowska, sanitariuszka, czy też łączniczka oddziału broniącego Świętojańskiej. Ofiarowuję się zawiadomić jej rodzinę i koleżanki z sanitariatu kwaterujące w domu PKO na ul. Celnej. Odnajduję je w schronie, komunikuję o wypadku i o konieczności zorganizowania natychmiastowej pomocy lekarskiej.
         Mimo moich nalegań dziewczęta nie mają odwagi wyjść ze mną. Nie czekam dłużej. Spieszno mi do swoich. Wracam ulicą Celną. Naokoło pożary, padające pociski, jeden bliżej, drugi dalej. Ze strachu biegnę Celną jak oszalała. Dobiegam do Rynku. Tam trzeba przełazić przez jakąś barykadę. Wpadam do bramy na ul. Jezuickiej. Dalej jest o tyle bezpieczniej, że można wzdłuż ulicy Jezuickiej przejść parterami budynków, które są ze sobą połączone. Szczęśliwie docieram do naszej kwatery w bramie na Jezuickiej. W kilkanaście minut potem mija nas patrol sanitarny idący po Barbarę Rankowską.



kwatera II plutonu w bramie Jezucka 1; tędy niesiono figurę Pana Jezusa (fot. Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946)


         Nocą nie ma bombardowania, nie wstrzeliwują się w nas granatniki, nie nęka nas artyleria, ani "szafy", ale i tak nikt nie może zmrużyć oka. Tuż obok pali się wielkim płomieniem katedra.
         Idę zobaczyć to widowisko. Staję w przedsionku od Świętojańskiej pod mocnym sklepieniem chóru. Widok niesamowity. Całe wnętrze w ogniu, migoce potężnym światłem o odcieniach od jasno złotego poprzez czerwony do ciemnego fioletu. Bezustanny trzaski i szum tłumiony jest od czasu do czasu hukiem walących się sklepień; wtedy wytryska jakby z ziemi fontanna ognia i iskier.
         Kiedy patrzę na to wszystko ogarnia mnie jakiś żal i złość. Uświadamiam sobie całą bezpardonową, nie mającą granic potęgę niszczenia, dla której nie ma nic świętego.

         18.VIII.
         Mam dyżur na Jezuickiej w katedrze razem z "Basią Wasilewską" (Barbara Kopeczek).



Barbara Gancarczyk-Piotrowska

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Barbara Gancarczyk-Piotrowska
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2011 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.