Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Barbary Gancarczyk-Piotrowskiej ps. "Pająk"






Barbara Gancarczyk-Piotrowska,
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Długa 7

         19.VIII.
         Powracamy z katedry do nowej kwatery. Przydzielono nam spory pokój na piętrze w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości na Długiej 7. Z "Basią Wasilewską" zabieramy się do przygotowania extra śniadania: chleba z krojonym boczkiem. Chłopcy nie mogą doczekać się momentu, kiedy wolno im będzie wyciągnąć rękę po swoją porcję. Porcje są ściśle wydzielone i ograniczone, ale obowiązkowo muszą być sprawiedliwe tzn. równe.



Rejon gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości na Długiej 7.
Niemieckie zdjęcie lotnicze przed samym wybuchem Powstania


         Nagle dochodzi nas charakterystyczne skrzypnięcie "szafy". Wiemy, ze w kilka sekund dosięgnąć nas mogą straszliwe pociski. Rzucamy się na podłogę. Pokój ma okna wychodzące na ulicę. Słychać pierwszy wybuch. Następny jest bliższy. Trzeci trafia w nasz budynek. Robi się szaro od pyłu, tynk sypie się na głowy, ściany trzęsą.
         Żal nam bardzo naszego wspaniałego śniadania. Pajdy chleba oczyszczamy z gruzu i tynku, a że będą trochę trzeszczały w zębach nie takie t? znowu nieszczęście. Gorzej, że "Beniuś" PS. "Benesz" (Bernard Bieliński)dostał odłamkiem w kolano. Sprowadzam go na dół do szpitala, który mieści się w piwnicach.
         W pół godziny później zostaje ranny odłamkiem na podwórzu Ministerstwa "Zbych" (Zdzisław Skupień) i "Szary" (Jan Fejge).
         Po południu wybieramy się razem z Teresą na Podwale 44 po przygotowane dla nas legitymacje AK-owskie. Trwa silne bombardowanie. Pół godziny siedzimy w piwnicy. Wreszcie decydujemy się wyjść. Na ul. Kilińskiego słyszymy skrzyp "szafy". Rzucamy się do bramy, wpadamy na schody. Robi się ciemno, podmuch przewraca nas na ziemię, coś się sypie na głowy. Gubię legitymację trzymaną w ręku. Rąbnęło bardzo blisko, dwa piętra wyżej. Tym razem miałyśmy szczęście.
         W nocy od godz.12-ej do rana mam dyżur przy rannym "Zbychu" i "Szarym".

         20.VIII.
         Kwatera nasza mieści się na parterze Ministerstwa Sprawiedliwości w tzw. papierni. Czujemy się tu bezpieczniej niż na I p. Przede wszystkim dlatego, że zajmujemy pomieszczenia przeważnie bez okien. Za to panują tu egipskie ciemności; Trzeba palić świeczki. Spanie na belach papieru nie jest złe. W każdym razie cieplej i bardziej miękko niż na gołym betonie.
         Jest niedziela. W korytarzu Ministerstwa na parterze Mszę św. odprawia O. Rostworowski. Ludzi jest sporo. Przed samym podniesieniem trafia w budynek, na szczęście dwa piętra wyżej, pocisk "szafy". Nabożeństwo zostaje przerwane na 10 minut. Trzeba uprzątnąć gruz z ołtarza, zapalić na nowo świece, które zgasły. Wszyscy obecni zachowują godny podziwu spokój, nikt nie rusza się z miejsca, nie robi paniki. Panuje śmiertelna cisza. Ojciec Tomasz udziela wszystkim absolucji. Po krótkiej przerwie nabożeństwo odprawia się dalej.
         W nocy mam dyżur z "Basią Wasilewską" w szpitalu na Długiej 7.
         Zbyt szczupły personel szpitalny nie wytrzymuje ani fizycznie, ani nerwowo ciężkiej służby trwającej często bez przerwy ponad dwie doby albo i dłużej. Toteż do doraźnej pomocy angażuje się przeważnie sanitariuszki z oddziałów, te które po 24-ech godzinach schodzą z barykad na "odpoczynek".
         Pod naszą opiekę oddano dużą salę na parterze, oraz przylegający do niej korytarz. Razem około 80-ciu osób.
         Ranni ci "szczęściarze" poukładani są często po dwóch na zsuniętych pod ścianami łóżkach. Inni leżą pokotem między łóżkami, niemal pod łóżkami i na środku sali na materacach, noszach, względnie kocach. Trzeba uważnie przechodzić, aby kogoś ni? nadepnąć, bądź nie urazić. Sytuację pogarsza brak światła. Mały ogarek świecy i kilka zapałek, jakie nam pozostawiono na całą noc, to nie wiele. Dostałyśmy poza tym niecałą szklankę bezcennej zbożowej czarnej kawy na tych kilkudziesięciu umierających z pragnienia, wykrwawionych, trawionych gorączką ludzi. Dzielimy ją skąpo, najwyżej po łyżeczce na jeden raz.
         Czuwamy z Basią w korytarzu. Mamy do dyspozycji jedno krzesełko. Obok nas ciężko charcze konając niemłody już mężczyzna z przestrzelonym gardłem. Na szczęście jest przy nim żona. Chory jest przytomny. Dusi się. Błaga żonę by go uniosła to znów położyła niżej i tak bez końca. Wydaje mu się, że zmiana pozycji przywróci normalny oddech. Kobieta jest u kresu wytrzymałości. Nagle zrywa się w szale i zaczyna okładać męża pięściami po głowie. Krzyczy:
         - "Ja już nie mogę, czemu mnie tak męczysz? Każesz mi się podnosić to znów kłaść... ja już nie mam siły..."
         Chwytamy ją za ręce. Odciągamy na bok. Tłumaczymy:
         - "Co pani robi? Przecież ten człowiek umiera".
         Kobietą wstrząsa łkanie.
         Wśród chorych na sali znajduje się młody chłopak. Ma amputowaną nogę aż do pachwiny, oraz zabandażowaną głowę. Bez przerwy krzykiem nas wzywa, rzuca się na łóżku, a gdy do niego podejść, bełkoce coś niezrozumiale. W pewnym momencie chwyta mnie za szyję. Mimo wszystko jest jeszcze bardzo silny. Z trudem udaje mi się uwolnić od niego. Obecni na sali zaczynają go rugać za to, że tak zakłóca spokój. Wszak z nastaniem nocy mają przed sobą kilka godzin względnie spokojnego snu. Odgłosy walki słychać, ale gdzieś daleko. Nękanie samolotów zaczyna się dopiero o świcie, gdzieś od 5-ej, 6-ej rano. Na salach robi się cicho. Chorzy chcą spać.
         Głośny jęk dochodzi nas z daleka. Tak jakby z góry. Na pierwszym piętrze pozostało jeszcze kilka osób. Jęk przechodzi w wyraźne wołanie, powtarza się. Idę za głosem. Wstępuję po schodach. Muszę przejść koło szpitalnej kloaki. Od tygodni nie mamy kanalizacji. Ekskrementy chorych znosi się tutaj na pierwsze piętro do pomieszczeń dawnych ubikacji, utworzyła się z tego masa sięgająca okna. Trzeba wstrzymać oddech, gdy się tędy przechodzi. Fetor doprowadza do mdłości.
         W drzwiach jednej ze zdemolowanych sal natykam się na nosze z ciężko rannym mężczyzną. To on wołał rozpaczliwie: "wody, wody". Opodal twarzą do ziemi, leży na brzuchu poparzona, nieprzytomna już, naga dziewczyna. Ta nie doczeka świtu. Umiera samotnie na gołej podłodze. Myślę o jej, najbliższych, których zresztą nie znam.... matka, ojciec, rodzeństwo... Boże, oby się nigdy nie dowiedzieli jak umierała ich, jedyna może, ukochana córka... siostra. Smukłe, młode ciało dyszy jeszcze. Cóż ja mogę dla niej zrobić? Nawet nie mam jej czym okryć. Makabra.
         Rano wynoszą z naszej sali trzech umarłych.

         21.VIII.
         Od rana trwa silne bombardowanie oraz ostrzeliwanie rejonu Ministerstwa. Niemcy musieli się dowiedzieć, że tu właśnie mieści się dowództwo Armii Krajowej. Artyleria i "szafy" grzmią bez przerwy. Trwa ewakuacja górnych pięter szpitala oraz pomieszczeń na parterze. Wiele osób zaangażowano do tej akcji. Szpital liczy setki osób. Razem z "Grubą Zosią" włączam się do pomocy. Droga jest uciążliwa, niejednokrotnie zawalona gruzem i niebezpieczna, bo walą "jak diabli". Za każdym trafieniem pocisku tynk i gruz sypie się na głowę. Szyby na szczęście już dawno zostały wybite, pokaleczenie szkłem więc nam nie grozi. Na skutek pocisków zapalających coraz w innym miejscu wybucha pożar, ale ofiarni "strażacy" dyżurujący na dachu szpitala działają sprawnie i zwykle ogień jest szybko lokalizowany.
         Musimy pokonać szpitalne schody, duże podwórko, nieraz kręte przejścia i jeszcze przeskoczyć na drugą stronę ulicy Podwale. Wystarczy przenieść tędy tylko jedną osobę, aby serce z wysiłku podeszło do gardła. A tu trzeba obrócić przynajmniej z kilka razy. Odpocząć, nabrać tchu można w drodze powrotnej jak się idzie z pustymi noszami.
         Na schodach spotykam "Chińczyka" (NN) z plutonu 1112. Przypatruje mi się i w pierwszej chwili nie poznaje: Wyglądamy z Zosią wprost upiornie. Rozczochrane, obsypane gruzem głowy, czerwone z wysiłku, osmolone twarze, znaczone cienkimi strużkami potu. Przerażone oczy "Chińczyka" wcale mnie nie dziwią. Z wdzięcznością przyjmuję od niego kilka pierników. Przez moment mam wyrzuty sumienia, że z braku czasu a może i ochoty nie czytam jego listów podsyłanych mi często "przez okazje". Nawet nie wiem, jakie wyznania w sobie kryją, czego mi nie może darować Teresa. Ze stoickim spokojem i humorem znoszę jej dogadywania i kpinki.
         Wieczorem część chłopców z naszego plutonu, na czele z "Trzaską" (Eugeniusz Konopacki), wyrusza kanałami na Żoliborz po broń. Żegnamy ich pełni niepokoju.

         22.VIII.
         Budynek Ministerstwa w dalszym ciągu nękany jest pociskami wszelkiego rodzaju. Jedynie bomby lotnicze nas omijają, trafiają za to w domy po drugiej stronie Podwala, Kilińskiego, Długiej. Pożar gmachu Ministerstwa trwa do południa. Obrona przeciwpożarowa zorganizowana jest imponująco. Przez całe podwórze od beczek napełnionych jeszcze w pierwszych dniach powstania wodą ustawia się długi wąż ludzi, Wąż ten sięga ostatniej kondygnacji i nawet rozgałęzia się w kilku kierunkach. Najodważniejsi mają swoje stanowiska na dachu. Tym razem pożar jest wyjątkowo groźny, trwa od kilku godzin wybuchając w coraz innym miejscu.
         Do gaszenia zmobilizowano sporo osób i cały dostępny "sprzęt pożarniczy", jak wypożyczone z kuchni garnki, kociołki, a także kubełki, miednice, miski i.t.p. Podaję lewemu sąsiadowi miskę, żeby od prawego odebrać kubełek, a w następnej chwili uchwycić ucho jakiegoś garnka. Niestety zdarzają się krótkie przerwy w dostawie wody. Za każdym skrzypnięciem "szafy", świstem pocisku, hukiem nadlatujących sztukasów, ludzie pryskają pod ściany, bądź chronią się do bramy, roniąc przy tym bezcenne krople wody. Niektórzy już do kolejki nie wracają. Wąż "pożarników" przerzedza się stopniowo. Ale mimo wszystko koło południa ogień zostaje opanowany.
         Piekło rozpętało się nad Starówką. Bombowce atakują okolice Rynku St. Miasta, Jezuicką, Świętojańską. Rzadko się zdarza, aby bombardowano pierwszą linię frontu. Niewielka pomyłka w obliczeniach spowodować może rażenie własnych oddziałów. Tym, razem wszystko wskazuje na to, że bomby padły w okolicach katedry. Co też się stało z naszym tkwiącym tam oddziałkiem?
         Około godz.2-ej po południu, korzystając z krótkiej przerwy między nalotami pełna niepokoju wyruszam w tamtym kierunku poprzez Podwale, Nowomiejską, Krzywe Kolo, Rynek, Jezuicką. Jestem przerażona skutkami bombardowania. Najwięcej ucierpiał chyba Rynek. Na Jezuicką, do naszych, wpadam w chwilę po uderzeniu tam bomby. Trafiła blisko barykady. Podmuch wywalił bramę i pokotem położył wszystkich będących w pobliżu. Znajduję ich zakurzonych poprzysypywanych pyłem. Jak to się stało, że nikt nie zginął?
         Przy mnie w ruinach domu na Kanonii zostaje od bratniej kuli zabity "Lech" (Leszek Klimczak), który wyszedł z trzyosobowym patrolem na zwiady w kierunku Zamku. Wychylił się nieopatrznie z bramy, a ponieważ był w niemieckim mundurze został wzięty przez nieuprzedzonego kolegę za wroga i zabity na miejscu. Upadł na placyk Kanonii. Trzeba było czekać zmierzchu, aby go stamtąd ściągnąć. Pochowaliśmy go na podwórku graniczącym z kościołem OO. Jezuitów. Szybko powiększała się liczba mogił tego podwóreczka.
         Przy mnie zostaje ranny w szyję "Ogniomistrz" (Andrzej Lewocki), następnie "Robert" (Tomasz Russanowski), "Wojtek" - "Rawicz" (Wojciech Rzymowski), "Dąb" (NN). Odprowadzam "Ogniomistrza" do Ministerstwa. Wracam z Ewą po "Roberta". Razem z "Justyną" (Helena Suryn) i "Ewą" (Ewa Dziewulska-Siemińska ) niesiemy go na noszach. Droga uciążliwa, ulice i rynek zasiane gruzami. Musimy przystawać od czasu do czasu dla złapania tchu. Dopiero na Krzywym Kole trafiamy na "cywilnych" mężczyzn, którzy, aczkolwiek bez entuzjazmu, ale pomagają nam donieść rannego do szpitala.
         W okolicach katedry sytuacja niewesoła. Niemcy nacierają z kilku stron: od Zamku, Kanonii, skarpy. Oddziałek nasz jest zdekompletowany: część chłopców odeszła kanałami na Żoliborz po broń, poza tym wielu jest rannych, a wielu zabitych. Obroną katedry kieruje "Roch". Prosi on mnie o zawiadomienie kogoś z dowództwa o ciężkiej i groźnej sytuacji na tym odcinku i sprowadzenie posiłków. Wracam na Kanonię razem z por. "Prymusem" (Jerzy Chorzewski), "Adamem" (Adam Nikolay) i pięcioma ludźmi z plutonu 1112. W podwiniętej bluzie panterki, jak w fartuchu jabłka, pieczołowicie niosę kilka filipinek i kilka granatów angielskich tzw. jajek, troszcząc się, aby się zbytnio o siebie nie obijały. Nogi stawiam ostrożnie. Nie mam prawa się potknąć, a tym bardziej przewrócić.
         Jest późny wieczór. Drogę oświetlają nam pożary. Wracam do Ministerstwa około godz. 12-ej w nocy. Dowiaduję się, że ranni "Benesz"( Bernard Bieliński), "Zbych" i "Szary" zostali przeniesieni pod Krzywą Latarnię.



Barbara Gancarczyk-Piotrowska

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Barbara Gancarczyk-Piotrowska
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2011 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.