Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Barbary Gancarczyk-Piotrowskiej ps. "Pająk"






Barbara Gancarczyk-Piotrowska,
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Próba przebicia i wyjście kanałami

         30. VIII.
         Dzień 30-go sierpnia jest dla nas dniem odpoczynku.
         Spędzamy go w papierni ministerstwa. Od rana daje się zauważyć zwiększony ruch i stan podniecenia. Jedni za drugimi przybiegają gońcy z meldunkami, odchodzą z nowymi poleceniami. Ogłoszono ostre pogotowie i zakaz oddalania się bez pozwolenia poza obręb ministerstwa (naszej kwatery).
         Wszystko to wygląda na przygotowanie do jakiejś ogólnej dużej akcji.
         Jest cudne, słoneczne, sierpniowe popołudnie. Gromadka chłopców, wśród nich "Kazik" (Kazimierz Kąkol), "Stach", por. "Andrzej", "Bąk" (Zdzisław Bacciarelli), "Wojtek Rawicz" (Wojciech Rzymowski), na ganku pod papiernią zajęta jest czyszczeniem p mów, karabinów, pistoletów. Słychać brzęk rozmontowywanej i składanej broni. Twarze, choć wymizerowane i umorusane są pogodne. Jesteśmy z Janką wśród nich; udziela nam się atmosfera ich trochę wisielczego humoru i beztroski. Kazik znany z dowcipu wiedzie prym w rozśmieszaniu bliźnich. Nastrój ogólnej wesołości, jaki wprowadza, pozwala nam choć na chwilę zapomnieć o tym co było i co nas jeszcze czeka.
         "Janka" szyje furażerkę dla "Łosia" (Henryk Modzelewski). Biedna, całe palce ma pokłute.. Ja przyszywam "Stachowi" kokardę biało-czerwoną do czapki, guzik do spodni małemu "Moskitowi" (Zdzisław Borysiuk), potem robię opatrunek "Józkowi" (NN), który sobie obtarł nogę.
         Godziny upływają, chłopcy zwracają się do nas ciągle z jakimiś drobnymi prośbami.
         Nadchodzi wieczór. Czas zakrzątnąć się koło kolacji. Obrzydliwą zupę, jaką dostajemy 3 razy dziennie, jadamy tylko z musu. "Żbik" (Henryk Fabisiak) z "Piatem" (Tadeusz Fabisiak ) wyszabrowali dziś 2 puszki konserw wieprzowych. Zadaniem dziewcząt jest postarać się o chleb, którego od kilku dni już nam nie przydzielają. Cudem jakimś udało się "Jance" i "Szczupłemu" (Wojciech Szmelter) zdobyć podstępem jeden bochenek. Trochę to jednak mało na 20 osób. Postanawiamy więc we dwie popróbować szczęścia po raz drugi. Magazyn żywnościowy mieści się w gmachu Ministerstwa na parterze. Jest tu kilka osób. W głębi siedzi por. "Afr" (Henryk Wyganowski), "Modrzew", "Lech" (Paweł Leński)i inni.
         Przy drzwiach po prawej stronie na dużym stole stos pachnących, świeżych bochenków razowca. Podczas kiedy "Janka" zagaduje towarzystwo, pytając długo i rozwlekle o "Martę" (Zofia Jóźwiak-Swiercz), ja ściągam za jej plecami ze stołu duży bochen i ukrywam go pod "panterką". Już za drzwiami wybuchamy śmiechem, ciesząc się, że kradzież tak pięknie się udała. W międzyczasie chłopcy wystarali się o pół litra czystej i trochę czerwonego wina u p. Pułkownikowej. Szykuje się większa "biba". W najbardziej zabitym kącie "papierni", oświetlonym jedną mizerną świeczką, sporządzamy z "Janką" kanapki. Chłopcy ustawiają się w ogonku, każdy bierze w rękę swoją porcję, wypija starannie odmierzony kieliszek wódki i odchodzi. Czyniąc zadość ogólnym żądaniom we dwie z "Janką" również wychylamy "po kieliszku".
         Upływają minuty na pogaduszkach, przekomarzaniach i ostatecznych przygotowaniach do jakiejś bliżej nieznanej nam akcji. Wyczuwamy instynktownie nastrój napięcia, moment zbliżającej się rozgrywki, która być może, zadecyduje wkrótce o naszym losie. "Zosia" i "Irena" (Irena Deresz) mają dyżur w aptece, rozdają materiały opatrunkowe, lekarstwa, opaski uciskowe. Dziewczęta sprawdzają swoje torby sanitarne.
         W pewnym momencie "Irena" bierze nas z "Janką" na bok i przyciszonym głosem mówi:
         - "Dziś w nocy będzie akcja. Wraz z innymi oddziałami idą nasi chłopcy. Być może razem z nimi pójdziecie wy, jako patrol sanitarny. Czujecie się na siłach? Jeszcze rozkazu nie ma, ale musicie mieć, na wypadek, cały ekwipunek przy sobie i w kompletnym porządku. Tylko warunek - pary z ust".
         Słowa "Ireny" przyjmujemy jako wyróżnienie.
         Por. "Prokop" (Roman Kaczorowski) naznacza zbiórkę chłopców w "papierni" i jednocześnie wydaje rozkaz sanitariuszkom przygotowania rannych do ewentualnego wymarszu. Dziewczęta rozchodzą się. Z chłopcami pozostajemy tylko we dwie z "Janką".
         W czasie zbiórki ogłaszają stan ostrego pogotowia i zakaz wydalania się poza obręb "papierni". Chłopcy z bronią i plecakami gotowi są w każdej chwili do wymarszu. Niektórzy próbują drzemać w pozycji półsiedzącej na materacu. Są tacy, co jeszcze popijają winko. Inni zwracają się do nas z jakimiś prośbami: jednemu zsunął się bandaż, inny prosi o opium - ma bóle żołądka, tamtemu trzeba dać do torby opatrunek osobisty.
         Jest diabelnie ciemno, jedna mała świeczka oświetla ponure wnętrze. Stojąc z boku obserwuję ich wszystkich, chcę zapamiętać te, ledwo widoczne w mroku twarze. Ilu z nich po dzisiejszej nocy nie wróci już do naszego grona? Obiecuję "Dąbkowi" (Stanisław Gałązka), że w czasie akcji będę blisko niego - ma złe przeczucia, z uporem maniaka twierdzi, że to jego ostatni wieczór.
         Donośny głos por. "Andrzeja" zrywa nas na nogi. Chłopcy ustawiają się w dwuszeregu. Jeszcze raz "odlicz" - sprawdzenie listy obecności i ilości posiadanej broni: 1 rkm, 2 "błyskawice", kilka p-mów, kilka pistoletów, reszta granaty i filipinki - a potem pytanie skierowane do "Janki", mnie, ustawionych na szarym końcu: "Czy wy idziecie z rozkazu "Prokopa"?"
         Chwila milczenia.
         - "Wobec, tego nie mogę was zabrać ze sobą".
         Chłopcy wychodzą pośpiesznie z "papierni", pozostawiając nas na miejscu z żalem w sercu.
         Staramy się odszukać kogoś z dowództwa, trafiamy na por. "Prymusa", którego prosimy z o pozwolenie pójścia z oddziałem. Twierdzi, że on nami nie rozporządza, a decyzję w tej sprawie może wydać tylko "Prokop". Niestety "Prokop", jak na złość, gdzieś zniknął. Wybiegamy na podwórze, w gęstym mroku snuje się mnóstwo postaci, ale naszych już między nimi nie ma.
         Wracamy do opustoszałej "papierni". W przejściu natykam się na "Irenę"; w ciemnościach z trudem mnie rozpoznaje i proponuje pójść po dokumenty rannego "Falińskiego". Zabrał je przez pomyłkę któryś z kolegów "Stefana". Tadeusz "Wolny" (Tadeusz Olejarski) ma mnie poprowadzić, bo właśnie idzie w tamtym kierunku z meldunkiem i zna drogę. Wręczają mi przepustkę, podają hasło. Przez bramę wychodzimy na ul. Długą, kierując się w stronę pl. Krasińskich. Od czasu do czasu mija nas jakiś patrol, albo łącznik biegnący z rozkazem. Na ogół jest raczej pustawo. Docieramy wreszcie do miejsca postoju naszych kolegów, które mieści się w jednej z bram na ul. Długiej.
         Chłopcy zmęczeni posiadali pod ścianą, niektórzy poukładali się na gołej ziemi. Por. "Andrzeja" dostrzegam od razu, on jeden czuwa, stojąc pośród nich. Wyraźnie się ucieszył z mojej wizyty podobnie jak "Kazik", który to manifestuje gromkim głosem wołając:
         - "Baśka, jak Boga kocham, a więc idziesz z nami!"
         Muszę ich rozczarować, że tylko przyszłam po dokumenty "Falińskiego", ale obiecuję wrócić natychmiast z "Janką". Nie będzie trudno skoro znam ich miejsce postoju.
         W drodze powrotnej mija mnie dwóch łączników. Jeden przystaje i przygląda mi się uporczywie, w ciemnościach trudno rozpoznać rysy twarzy.
         - "Basiu to ty?
         Po głosie poznaję "Bąka".
         - "Idziesz od nas?"
         - "Tak."
         - "I wracasz?"
         - "Tak."
         - "To do zobaczenia".
         Skąd mogłam wiedzieć, że była to moja ostatnia z nim rozmowa. Zginął w kilka godzin potem.
         Docieram do ministerstwa z postanowieniem powrotu do oddziału. Odszukuję Jankę i mówię jej o wszystkim. W tej chwili ogłaszają rozkaz natychmiastowej zbiórki pozostałych osób łącznie z rannymi. Po sprawdzeniu obecności kierują nas na ul. Kilińskiego. Dopiero teraz dowiadujemy się wszystkiego. Sytuacja na Starówce jest ciężka, nie do opanowania. Niemcy przypuścili atak ze wszystkich stron: od Żoliborza, Woli, pl. Zamkowego i Wisły. Będziemy próbować przebić się do Śródmieścia. Oddziały bojowe mają utrzymać przejście poprzez ul. Bielańską, Senatorską, pl. Bankowy do Królewskiej, aby można było ewakuować ze Starówki rannych, część ludności cywilnej i resztę powstańców.
         Jest noc. Całą ulicę Kilińskiego i Długą zalegają tłumy. Trudno się przecisnąć. "Wigry" grupują się razem. Sanitariuszki prowadzą pod rękę lżej rannych kolegów. Tych, którzy nie mogą iść o własnych siłach niosą na noszach "cywile" w ten sposób i oni mają szanse przejścia do Śródmieścia razem z powstańcami. Między, rannymi widzę "Wojnicza" (Jerzy Krieger), "Pala" (Adam Borys) - dowódcę "Parasola", "Rocha", "Nietykszę". Przy każdym jest jedna z naszych sanitariuszek. W tłumie dostrzegam "Klechę". Daje mi rozpaczliwe znaki. Dołączam do jego noszy, które dźwiga kilka osób stanowiących jedną rodzinę. Tadzio cieszy się, że jest przy nim któraś z "wigierskich" dziewcząt. Nie ufa "cywilom" twierdząc, że w razie jakiejkolwiek paniki gotowi są porzucić go na drodze.
         Ustawiamy się w ogonku. Nakazują zachować bezwzględną ciszę. Nie takie to proste, gdy w ciemnościach ludzie gubią się wzajemnie i nawołują, a pod nogami chrzęści zerwana z dachów blacha i inne żelastwo. Posuwamy się wolno. Z trudem pokonujemy wyrwy po pociskach, okrążamy leje po bombach. Nogi wykręcają się. Ulica zasłana jest zwałami gruzów i kamieni. Co kilka kroków, gdy pochód zatrzymuje się, kładą nosze z Tadziem na ziemi, by je za chwilę znów poderwać. Za każdym razem usuwam spod nich cegły i kamienie, aby nie urażały poharatanej nogi. Rana nie jest wprawdzie ciężka, ale świeża i bolesna.
         Mam przy sobie w przepaścistych kieszeniach spodni ogromny zapas pierników, czekolady i cukierków. Na skutek likwidacji magazynu dostało się nam trochę tych delikatesów, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Tadzio nie ma jakoś apetytu. Na ogół jest spokojny i bardzo szczęśliwy, że jest ktoś ze swoich przy nim.
         Z trudnością przeciskamy się przez wąskie przejścia między barykadą a budynkiem. Mijają kwadranse a my wciąż jeszcze tkwimy prawie w tym samym miejscu. Przestrzeń kilkunastu metrów przebywamy dosłownie w godzinę. Niemcy często rozświetlają ulicę rakietami. Wznoszą się one raptownie w górę, zakreślają ogromny łuk na niebie. Robi się wtedy jasno jak w dzień. Na przeciąg kilku chwil tłum nieruchomieje, przyciska się do murów, klęka na ziemi i zamiera.
         Noc jest na ogól spokojna. Nie słychać ani artylerii ani "szaf", ani granatników, tylko gdzieś z oddali dobiegają serie karabinów maszynowych. Czyżby Niemcy nie zdawali sobie sprawy co się święci? Dochodzimy do placu Krasińskich. Mamy przed sobą trudną do pokonania przeszkodę. Stanowi ją barykada. Przez nią trzeba przerzucić nosze z rannym. Kosztuje nas to sporo wysiłku. Przejście przez plac, jest niebezpieczne; nieosłonięte od strony Bonifrat?rskiej, skąd bywa silny ostrzał. Właśnie tutaj goni nas ze świstem pierwszy pocisk. Przypadam do ziemi, aby po detonacji znów się poderwać i biec dalej. Nowy świst. Tym razem uderzyło całkiem blisko.
         Robi się popłoch. Przy moich nogach lądują nosze z Tadziem, rzucone na ziemię; ci co go nieśli, prysnęli pod ściany. Przyklękam, osłaniam chorą nogę i pilnuję, aby chłopaka nie stratowano. Rakiety oświetlają nas w dalszym ciągu. W jasnym ich blasku widać przerażone twarze. Znowu czekamy. Tymczasem dnieje. Najdalej za godzinę, półtorej, jak zwykle, zaczną się nieprzyjacielskie naloty. Skóra cierpnie na samą myśl, co się wtedy może dziać - istna masakra.
         Jesteśmy zdezorientowani, ale jednoczenie prawie pewni, że dzisiejsza akcja nie powiodła się. Wkrótce nasze przewidywania sprawdzają się. Zarządzają odwrót. Nie wiem skąd wzięła się przede mną "Janka". Chwytamy nosze z Tadziem i transportujemy go do ministerstwa, aby za chwilę wrócić po następnych kolegów. W odwrocie "cywile" nam już nie pomagają. Dziewczęta zdane są wyłącznie na własne siły. Wśród nich widzę "Justynę", "Krystynę", "Zośkę", "Olę" (Aleksandra Taube-Jankowska), "Iskrę" (Wanda Haft-Szatyńska-Maciejewska-Woźniak).

         31.VIII.
         Po powrocie jesteśmy jak otumanieni, niepewni sytuacji, być może, że wkrótce wkroczą Niemcy. Nie wiemy, co się stało z naszymi chłopcami. Nie ma wśród nas nikogo z dowództwa, ani "Trzaski", ani "Prokopa", ani "Andrzeja".
         Pierwsze konkretne wiadomości przynosi nam "Saski" (Eugeniusz Bazyl). Wpada do kwatery spocony i zziajany. Jest ranny w rękę. Przebicie nie udało się. Są zabici i ranni, niektórzy nieopatrzeni. Sanitariuszki potrzebne natychmiast. Wyruszamy dużą grupą: lekarz, "Irena", "Hala" (Halina Paschalska-Najder), "Zośka", "Sewa" (Seweryna Siemińska-Wieszczak), "Janka" i ja. Taszczymy ze sobą nosze i apteczki. "Saski" prowadzi. Zna drogę do kolegi, który został w ruinach bez żadnej pomocy.
         Ulica Długa jest pod silnym ostrzałem i dlatego zrobiono równolegle do niej przejście łączące Kilińskiego z Miodową. Droga jest zawiła: prowadzi poprzez podwórza, między oficynami domów i poprzez liczne dziury wybite w murze. Niekiedy, aby przejść przez budynek trzeba wspiąć się po desce, opartej o parapet okna mieszkania na parterze, skąd dopiero jest wyjście na podwórko następne. Częściowo rozwalone domy obchodzimy podziemnymi piwnicznymi przejściami. Różnicę poziomów, gdy nie ma dostępu do schodów, pokonujemy dzięki ustawionym w piramidę stołom i stołkom. Przy wąskich przejściach tworzą się kolejki. Miodową przebiegamy schyleni pod barykadą. Pasaż łączący się z Hipoteczną zatkany ludźmi. Na podwórkach gromadzą się oddziały. W tłumie łatwo się zgubić. Panuje ogólne zamieszanie i chaos.



Brama pasażu na Hipotecznej (fot. Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946)


         Na Hipoteczną wychodzi się przez bramę. Tędy wycofują się oddziały z Daniłowiczowskiej. W przeciwnym kierunku nie puszczają nikogo. Nasze argumenty, że idziemy po rannych nie są dostatecznym powodem do łamania rozkazu przez posterunek, pilnujący przejścia. Wykorzystujemy jednak moment zamieszania i tym razem tylko we troje z "Janką" i "Saskim" prześlizgujemy się przez bramę, pozostawiając za sobą resztę grupy. Idziemy przeciw prądowi bez przerwy wycofujących się oddziałów. Przez moment, patrząc na niemieckie mundury, jakie noszą na sobie, mam wrażenie, że to nieprzyjacielscy jeńcy.
         Poszarzałe, umęczone twarze, wlokące się w żółwim tempie "nogi, świadczą o trudach nocnej przeprawy, zakończonej klęską. Wypatrujemy swoich. Dostrzegamy wreszcie w tłumie, jako pierwszych, por. "Prokopa" i por. "Andrzeja". Tak jak wszyscy są zdezorientowani. Potwierdzają tylko, że nasi ranni pozostali jeszcze na Daniłowiczowskiej i trzeba ich stamtąd zabrać.
         Docieramy do Banku, gdzie, jak twierdzi "Saski" mieści się punkt opatrunkowy. Tu prawdopodobnie odnieśli rannych "Stasiuka", "Kańskiego", "Moskito", "Kazulę" (Kazimierz Matuszewski) i innych.
         Przechodzimy zatłoczonymi piwnicami. Potykamy się w ciemnościach o porozstawiane krzesła, stołki, porzucone toboły. Nosze, które taszczymy ze sobą bardzo nam przeszkadzają. Idziemy po omacku trzymając się za ręce, aby się nie pogubić. Przez dziurę w murze wychodzimy na klatkę schodową, a stamtąd na malutkie podwóreczko. Wreszcie trochę światła i świeżego powietrza. Podobno punkt opatrunkowy mieści się na I piętrze, dokąd trzeba się wspiąć po wąziutkiej drabinie. Oczyma wyobraźni widzę nas powracających tędy z rannym kolegą i żałuję, że nie mamy przy sobie mocnej liny. "Jankę" nachodzą te same wątpliwości, bo mruczy pod nosem:
         - "Diabli nadali! jak my ich będziemy tędy znosić?"
         Znowu ciemne korytarze, stryszki, zakamarki, schodki. Zupełnie nie wiemy gdzie jesteśmy, być może kręcimy się w kółko. Dopiero spotkana przypadkowo sanitariuszka orientuje nas gdzie mogą być chłopcy z batalionu "Wigry". Pomieszczenia dalsze są prawie zupełnie ciemne. Krążymy wśród rannych, poukładanych na materacach względnie noszach. W świetle rozbłyskujących zapałek przyglądamy się ich twarzom. Na próżno nawołujemy "wigierczyków". Wreszcie dochodzi nas, gdzieś z oddali głos "Stasiuka":
         - "Tutaj chodźcie".
         Stach leży na podłodze na materacu. Obie nogi ma zabandażowane aż po uda. Wie, że przyszłyśmy, aby go zabrać do naszego "wigierskiego" szpitalika. Nie ukrywa radości z tego powodu, ale jednocześnie oznajmia, że w ruinach domu na Bielańskiej pozostał ciężko ranny "Kański" i to jemu pilnie potrzebna jest nasza pomoc.
         - "...jeżeli Edek jeszcze żyje... jeżeli nie zagarnęli go Niemcy, musicie.. go stamtąd ściągnąć... "Saski" ty znasz drogę, to poprowadzisz. Zobaczcie, ja już jestem opatrzony, mogę sobie spokojnie na was poczekać, ... ale Edek..."
         Taki jest "Stasiuk". Nawet teraz wykazuje przede wszystkim troskę o kolegę, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę, że on sam może w każdej chwili wpaść w ręce Niemców - są tuż, tuż po drugiej stronie ulicy.
         Wycofujemy się obiecując, że natychmiast po odtransportowaniu Edka zjawimy się tutaj jeszcze raz. "Stasiuk" nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Żegna nas uśmiechem. Wychodzimy na Daniłowiczowską. Prowadzi "Saski". Dookoła jedno rumowisko. Wszystkie domy zburzone, względnie spalone. Trudno doszukać się śladów dawnej ulicy. Co tu się działo u licha? Martwą ciszę przerywają pojedyncze strzały od pl. Teatralnego, czasem wybuch granatu, albo seria z karabinu maszynowego. Bomby, pociski artyleryjskie tu nie docierają, za blisko pozycji niemieckich.
         Na Daniłowiczowskiej w ruinach więzienia natykamy się na placówkę powstańczą. Dwóch chłopców przyczajonych za najbliższym murem daje znaki, aby podchodzić cicho i ostrożnie. Kilku następnych ubezpiecza punkt od strony pl. Teatralnego, dalszych trzech pilnuje przejścia od Bielańskiej.



Ruiny więzienia na Daniłowiczowskiej (fot. Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946)


         Porozumiewamy się z nimi "na migi". Twierdzą, że gdzieś w pobliżu rzeczywiście musi być ranny, słychać bowiem jęki. Nie wiedzą jednak dokładnie, gdzie. Postanawiamy iść naprzód.
         Ruiny więzienia z narożnikiem najbliższego domu łączy niziutka barykadka, widać, że sypana naprędce z cegieł i gruzu. Przeczołgujemy się pod nią ciągnąc nosze. Przez otwór w murze wskakujemy do niezbyt głębokiej piwnicy. Dom jest wypalony. Niczym nieosłonięte okienka podziemi wpuszczają stosunkowo dużo światła; nie idziemy po omacku. Po przejściu kilku piwnic wydostajemy się na małe podwóreczko osłonięte z jednej strony murem, z dwóch innych ruinami wypalonych kamienic. Chłopcy, których mijamy ostrzegają, że za pięć - dziesięć minut wycofują się. Mamy niewiele czasu. Penetrujemy najbliższe ruiny. Ostrzał grozi nam głównie od Bielańskiej. W dużej mierze chronią przed nim wypalone ściany domu, o ile oczywiście idzie się w przygiętej pozycji. Być może bardzo blisko tkwią przyczajeni Niemcy; staramy zachowywać się jak najciszej. Stłumionym głosem nawołuję kilkakrotnie:
         - "Edek ... Edziu, gdzie jesteś? ... odezwij się..."
         Słyszę słaby jęk. Na stercie gruzów i jakiegoś żelastwa dostrzegam leżącą postać. Tak to Edek. Bez czapki, w pokrwawionej, poszarpanej "panterce". Serce ściska się z żalu. Jest śmiertelnie blady, osłabiony, mówi z trudnością. W głosie, obok wdzięczności, brzmi nuta wyrzutu:
         - "A jednak przyszłyście ... myślałem, że już nikt mnie stąd nie zabierze... czekam tak strasznie długo..."
         W chwilę po mnie wpada "Janka" i "Saski". Przyklękamy. Podczas, gdy ja uważnie oglądam okrwawioną głowę, Janka rozcina bluzę "panterki". Całe ciało naszpikowane jest drobnymi odłamkami, ale ran głębszych nie stwierdzamy. Robimy pierwszy prowizoryczny opatrunek. Edek narzeka na nogę. Na próżno usiłujemy ściągnąć but.



Tu znaleźliśmy Edka (fot. Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946)


         Chłopcy w pobliżu nawołują do pośpiechu. Nie są w stanie dłużej się utrzymać, opuszczają placówkę.
         Układamy Edka na noszach i wycofujemy się. Czeka nas ciężkie przejście piwnicami. Poprzez wywaloną dziurę w stropie spuszczam półprzytomnego Edka w ramiona "Janki", która stojąc na rumowisku, z trudem łapie równowagę. Z piwnic wychodzi się przez niewielki otwór, umieszczony na wysokości ponad 1,5 m. Gramolę się pierwsza i pełznąc układam się natychmiast na brzuchu pod przytykającą do wyjścia barykadką. Za mną wysuwają się powoli nosze z Edkiem, które dźwiga z tamtej strony "Janka" z kolegą. Ciągnę je z całej siły do siebie. Strasznie to wszystko długo trwa. Wreszcie, kiedy już wszyscy jesteśmy na powierzchni zaczyna się najtrudniejszy odcinek drogi.
         Trzeba przeciągnąć rannego wzdłuż niziutkiej barykadki, liczącej, około 10 m długości. Przestrzeń ponad nią, od pl. Teatralnego, jest zupełnie otwarta. Każdy nieopatrzny ruch może sprowadzić na nas ogień nieprzyjaciela. "Janka" z "Saskim" czołgając się tyłem, na komendę: raz, dwa, trzy - pociągają nosze za sobą, w tym samym momencie ja je popycham z drugiej strony do przodu. Świeży gruz rozbitych cegieł rani nam ręce i kolana. Edek prawie nieprzytomny, nieświadomy sytuacji, przynajmniej nie czuje bólu. Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Wymyślamy sobie wzajemnie przyciszonym głosem:
         - "Janka, wariatko, nie ciągnij tak gwałtownie.... miażdżysz mi ręce!"
         "Baśka, do cholery, nie wypinaj się, bo cię ustrzelą!.. tego tylko brakowało".



ul. Daniłowiczowska - barykada i okienko piwniczne, przez które wyciągaliśmy Edka Kuminka (fot. Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946)


         Pozostało nam do przebycia jeszcze kilka metrów przestrzeni nieosłoniętej. Na komendę podrywamy się wszyscy raptownie i jednym skokiem chronimy się za występ muru. W ostatnim momencie zawadzam nogą o jakąś przeszkodę i walę się na ziemię. Suchy trzask i rozpryskujący się tynk ponad naszymi głowami świadczy, że w pobliżu rąbnęła seria k-mu.
         Robimy krótki odpoczynek. Siadamy za murem obok kilku chłopców broniących ostatniej placówki powstańczej. Oni obserwowali nas jak przeciągaliśmy nosze z Edkiem pod barykadką. Pytają, z jakiego jesteśmy oddziału? Odpowiadamy: z "Wigier" ...
         - "To szczęśliwi ci Wigierczycy, że mają takie sanitariuszki".
         W odpowiedzi macham rękę ze słowami:
         - "Ee - tam!".
         Nie mamy czasu na dłuższy odpoczynek. Jesteśmy zdane z Janką wyłącznie na własne siły. "Saski" z ręką na temblaku może być tylko naszym przewodnikiem.
         Znów ta sama zawiła droga przez ruiny, piwnice, podwórka i różne karkołomne przejścia - tym razem dużo trudniejsze, bo z rannym.
         Powrót opóźniają stałe naloty. Chowamy się wtedy do bram, bądź na klatki schodowe. Z zamierającym sercem słuchamy przeraźliwego warkotu nurkujących samolotów, świstu padających w pobliżu bomb i detonacji. Edek leży na wznak. Od czasu do czasu otwiera oczy i znów je ze strachem zamyka. Pochylam się wtedy nad nim, aby osłonić przed ewentualnym przysypaniem chociaż jego głowę i twarz. Na terenie dawnego kina Miejskiego, w okrągłej, kolumnowej sali, pozbawionej sufitu, robimy dłuższy postój. Jesteśmy u kresu sił.
         Zwracamy się o pomoc do wielu przechodzących tędy mężczyzn. Każdy wykręca się służbą, gdzieś się śpieszy. Wreszcie Janka, klnąc i wymyślając, przyprowadza siłą, niemal za kołnierz, jakiegoś szamoczącego się dziadka, który miał nieszczęście gotować sobie w pobliżu kluski na palenisku zrobionym z kilku cegieł. Grożąc pisto1etem, każe mu brać nosze. Wlecze się za nami z trudem. Znika już na pierwszym postoju.
         Kres naszej uciążliwej drogi stanowi kwatera w gmachu ministerstwa na Długiej 7. Przekazujemy Edka pod fachową opiekę naszych lekarek "Beli" (Izabela Niedźwiecka - Namysłowska) i "Ireny", podczas kiedy same wracamy na Daniłowiczowską po "Stasiuka".
         Tym razem do pomocy przydzielają nam czterech Żydów z garkuchni. "Adam" "Lubicz" ranny w rękę, ale uzbrojony w pistolet stanowi ich eskortę, aby nie uciekli. Mimo tego dwóch "wieje" od razu na początku drogi.
         Dochodzimy do bramy wychodzącej na Hipoteczną. Zmuszone jesteśmy pozostawić tutaj naszych żydków pod "opieką" "Adama". Są załamani. Trwające, prawie bez przerwy bombardowanie i silny ostrzał zupełnie ich wytrąciło z równowagi i dadzą się raczej zatłuc na miejscu, a dalej nie pójdą.
         Ulicę przeskakujemy tylko we dwie. Drogę znamy i stosunkowo szybko odnajdujemy "Stasiuka". Jest ciężko ranny w nogi. Układamy go na noszach. Mijamy zaciemnione pomieszczenia, wychodzimy na zewnątrz budynku. Otaczają nas zwały gruzów.
         Jedyna droga przez te rumowiska prowadzi po stalowej belce stropu nad rozwaloną piwnicą. Belka ma szerokość może 20 cm. Zdejmujemy "Stasiuka" z noszy i bierzemy go na "stołeczek" ze splecionych naszych dłoni. Chłopak chwyta nas mocno za szyję; na szczęście jest przytomny. Idziemy po belce krok po kroczku. Wolno i niesłychanie ostrożnie przenosimy go nad czeluścią zapadłej piwnicy. Czujemy się prawie tak, jak cyrkowcy balansujący na linie. Potem jedna z nas wraca po nosze i idziemy dalej.



Droga z rannym "Stasiukiem" przez ruiny banku (fot. Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946)


         W bramie na Hipotecznej odnajdujemy "Adama" i dwóch pozostawionych tu Żydów. Dalszą drogę odbywamy we wzmocnionym składzie.
         Przy jakimś przejściu natykam się na biegnącą w przeciwnym kierunku koleżankę z gimnazjum Halinę Dalicką. W przelocie dowiaduję się, że jako łączniczka, utrzymuje stały kontakt ze Śródmieściem. Widziała na Kruczej moje dwie przyjaciółki: Wandę Manczarską i Stasię Witkowską. W pośpiechu zdołała mi tylko przekazać, że są całe i zdrowe. Wdzięczna jej jestem za te bardzo skąpe, ale jakże ważne wiadomości.
         "Stasiuka" tak jak Edka odstawiamy do "papierni" w ministerstwie.
         Nieludzko zmęczona, postanawiam choć trochę wytchnąć. Wlokę się noga za nogą, potykając na nierównej drodze, do naszego szpitalika na Podwalu 19. Marzę o spłukaniu zimną wodą rozpalonej twarzy, lepkiej od potu, szarej od pyłu i sadzy. Pokaleczone nogi pieką niemiłosiernie. Obolałe ręce mam chyba powyrywane z "zawiasów".
         Nasz szpitalik mieści się w suterynie nowoczesnej, stosunkowo mało zniszczonej kamienicy. Z niewielkiego korytarzyka wchodzi się na lewo do kuchenki, a na wprost do obszernego pomieszczenia, stanowiącego izbę chorych. Wprawdzie jest tu duszno i ciemnawo na skutek szczelnie zatkanych okien, ale jednoczenie czysto, schludnie i spokojnie. Ranni poukładani przeważnie na podłodze na materacach zasłanych czystą pościelą. Sprawy zaopatrzenia szpitalika wzięła na siebie mieszkanka tego domu. "Kameleon" (Irena NN), osoba niesłychanie zapobiegliwa i sprytna. Z dziewcząt można tu spotkać zawsze "Lidkę" (Lidia Buczek), "Wisię" (Jadwiga Konopacka-Klimaszewska), "Grubą Zosię", "Iskrę", często "Irenę" i "Belę", te z większym stażem pielęgniarskim.

         Chłopcy są spragnieni wiadomości. O tym, jaka jest sytuacja ogólna, kto zginął tej nocy, wiedzą już od kolegów, którzy brali udział w przebiciu; niepokoją się natomiast o los rannych. Opowiadam im o naszej przeprawie po "Kańskiego" i "Stasiuka". Przychodzi mi to z trudnością. Nie mogę opanować drżenia głosu, rozklekotanych nerwów, nieludzkiego wprost zmęczenia. Widzą to. "Nietyksza" namawia, żeby się u nich "zadekować" i przespać, inaczej przydzielą mnie znów do jakiejś akcji.
         Układam się na brzeżku materaca u ich nóg, starając się zająć jak najmniej miejsca, zwinięta w kłębek z punktu zasypiam.
         Budzi mnie nagle donośny, krzykliwy głos "Kameleona":
         - "Do czego to podobne, aby sanitariuszka przychodziła tutaj się przesypiać, przecież to tylko szpital!"
         Półprzytomna dopiero po chwili łapię sens zdania. Chłopcy są oburzeni, stają w mojej obronie, zatrzymują. Nie czuję zażenowania, ale jest mi bardzo przykro. Z trudem hamując łzy wychodzę.

         Dowiaduję się, że jestem poszukiwana jako jedna z nielicznych znająca drogę na Bielańską, miejsca dzisiejszej nocnej akcji. Dowódca naszego batalionu "Trzaska" oraz jego adiutant "Leszek" (Zbigniew Popowicz) dotychczas nie powrócili. Nie widziano ich ani wśród rannych, ani zabitych. W piekle dzisiejszego natarcia, w zamęcie gwałtownego, dziesiątkującego ognia, nikt nie zauważył, co się z nimi stało. Przepadli. A nuż ranni, niezauważeni przez nikogo, gdzieś w ruinach, oczekują pomocy? Nie ma chwili do stracenia.
         Razem z "Halą" i "Ireną", zaopatrzone w parę noszy i apteczki, wyruszamy na poszukiwanie znaną mi drogą w kierunku Bielańskiej. Ruinami biblioteki Załuskich dochodzimy na tyły dawnego ratusza. Wszędzie cicho i głucho. Nie ma żadnych oddziałów powstańczych w pobliżu, przynajmniej w zasięgu naszego wzroku, nie ma placówki, na którą natknęłyśmy się jeszcze przed południem. To nas trochę dezorientuje i niepokoi. Z każdego załomu muru mogą wyskoczyć na nas Niemcy. Nie mamy pojęcia gdzie się znajdują. Po cichu i ostrożnie penetrujemy najbliższe ruiny ratusza i sąsiednich domów.
         U wylotu Daniłowiczowskiej na Bielańską widać leżące zwłoki. Z tej odległości trudno poznać, czy to akurat ci, których szukamy. Wydaje nam się, że żadne nie mają postaci tak charakterystycznej dla "Trzaski". Korci nas jednak, aby to sprawdzić w stu procentach. Miejsce, w którym leżą jest całkowicie odsłonięte, stanowi doskonale pole ostrzału. A może by tak zdecydować się na oficjalne wyjście z płachtą czerwonego krzyża? Mamy niejakie wątpliwości czy Niemcy, mimo wszystko, nie puszczą w nas serii? Zresztą leżący nie dają żadnych oznak życia. To już trupy. Dochodzimy do wniosku, że w tym wypadku po prostu nie wolno ryzykować. Zawracamy z niczym.
         Dopiero następnego dnia dojdzie nas wiadomość, że "Trzaska", razem z oddziałem "Zośki", przebił się do Śródmieścia, jego zaś adiutant "Leszek" zginął w czasie skoku już niedaleko Królewskiej.

         1.IX.1944
         Po nieudanej akcji przebicia do Śródmieścia, wobec beznadziejnej sytuacji na Starówce, dowództwo Armii Krajowej wydaje rozkaz wycofania ze Starego Miasta oddziałów powstańczych kanałami do Śródmieścia i na Żoliborz. Ewakuacji podlegają również lżej ranni, mogący jako tako iść o własnych siłach, lub z pomocą sanitariuszek oraz służba sanitarna oddziałów. Ludność cywilna i ciężko ranni pozostają. Ci ostatni na ogół bez żadnej opieki. Chyba, że koleżanki - sanitariuszki dobrowolnie, a często i wbrew rozkazowi dowódcy, zdecydowały się pozostać razem z nimi. W szpitalu na Długiej i Miodowej również zostaje część personelu.
         Ciężko rannych, nie mogących się poruszać, takich których trzeba by nieść na noszach, postanowiono zostawić na Starym Mieście. Po prostu nie ma możliwości transportu ich kanałami.
         Cały dzień trwają przygotowania do wymarszu. Sanitariuszki zakładają nowe opatrunki, rozdzielają niezbędne zastrzyki zarówno tym co pozostają, jak i tym, którzy mają być ewakuowani. Niektórych trzeba przebandażować, zlikwidować zbyt sterczące "szyny", aby mogli zmieścić się w kanale.
         Jeśli chodzi o oddział wigierski, przed samym odejściem kanałami została przeprowadzona selekcja rannych. Lekarz z pielęgniarka obchodzili punkty sanitarne i kwalifikowali tych, którzy mogli być zabrani. Zdarzało się, że pewni koledzy byli zakwalifikowani do pozostania, niemniej sanitariuszki na własną odpowiedzialność zabierają ich do kanałów.
         Większość rannych pragnie opuścić Starówkę. Nie dowierzają Niemcom, zwlekają się z łóżek nawet ci, co ledwo trzymają się na nogach. Łudzą się, że dadzą radę iść, Dadzą radę... o ile sanitariuszka podeprze, pociągnie, albo i zarzuci na plecy, jak będzie trzeba. Edka "Kańskiego", osłabionego upływem krwi po niedawnych zranieniach, zabierają do kanału ze szpitala na Długiej 7 na swoją odpowiedzialność "Justyna" i "Krystyna" ratując mu tym życie. Edek jest ranny w czasie przebicia. To są świeże rany, z tym że są to rany odłamkowe, bez poważniejszych urazów. "Kański" ma jednak ogromny upływ krwi i jest zupełnie bez sił. Droga kanałami jest bardzo ciężka i uciążliwa. Chwilami trzeba chłopaka przenosić na własnych plecach, mdleje szereg razy po drodze. Ale jakoś udaje im się Edka dotaszczyć do Śródmieścia.
         "Nietyksza" ma 39° gorączki i zgangrenowaną rękę. W ostatniej chwili decyduje się na przejście. Doprowadzam go do włazu: Wlecze nogi z trudnością. Przystaje od czasu do czasu. Łapie oddech. Na pożegnanie, wiedząc, że zostaję, darowuje mi swojego colta ze słowami:
         - "Mnie już nie potrzebny, a ty weź, może ci się przyda..."
         Po kolei, grupami, doprowadzamy rannych do włazu na pl. Krasińskich. Dołączają do długiego ogonka. Nim przyjdzie ich kolejka postoją tu dobre kilka godzin.
         Z rannymi schodzą do kanału również sanitariuszki. Niedobitki oddziałów tkwią jeszcze na barykadach. Osłaniają odwrót. Oni zejdą ostatni, jeżeli zdążą.
         Późnym wieczorem okolice gmachu ministerstwa na Długiej, ulice Kilińskiego i Podwale, wyludniają się. Pustoszeją kwatery batalionów. W czasie powstania wtedy, kiedy mieścił się tu sztab dowództwa, był to chyba najruchliwszy punkt Starego Miasta. Teraz tu głucho i martwo, przynajmniej pozornie. Wszak żywi ludzie... setki żywych, umęczonych ludzi spośród ludności cywilnej i rannych zalegają piwnice domów, które cudem jakimś nie rozsypały się jeszcze w gruzy. Pozostawieni na pastwę losu miotani rozpaczą i niepewnością, co ich jeszcze czeka, przeklinają w duchu to całe powstanie.
         Skuleni pod ścianami obok swoich tobołków, walizek, czekają w milczeniu, w trwodze, aż ich nie poderwie na równe nogi dziki wrzask: "Rauss!! Schnell!!"

         P.S.
         Na tym kończy się mój pamiętnik. Notatki robiłam pierwotnie ołówkiem na niemieckich drukach fabrycznych, potem piórem na kratkowanych kartkach papierów. Upływ czasu zrobił swoje. W tej chwili początek pamiętnika jest w zasadzie nieczytelny.

         Kanałami do Śródmieścia wyszło około 50 chłopców z "Wigier". Wchodzili do kanałów kilkoma włazami. Niektórzy wchodzili włazem z Hipotecznej. Tam był bardzo niski kanał. Właz na Placu Krasińskich był wysoki, na odcinku do Miodowej był tu burzowiec. Ktoś mi opowiadał, że wchodził do kanału włazem na ul. Długiej, blisko Placu Krasińskich i na Hipotecznej.
         Kilku rannych z "Wigier" musiało pozostać na Starym Mieście. To był "Stasiuk", "Klecha", "Robert", "Ikar". "Ikar" to nawet nie był z "Wigier" ale z "Zośki". Została też ranna sanitariuszka Kazia Świderska, zaprzyjaźniona z naszą koleżanką Ewą Faryaszewską. Z Kazią Świderską pozostała zresztą pani Faryaszewska.
         W naszym punkcie na Kilińskiego 1 było więc 5 osób i kilka osób w szpitalu na Długiej, w piwnicach. Między innymi "Faliński", "Lot" i jeszcze ze 2 osoby, których pseudonimów nie pamiętam. Sanitariuszki miały w zasadzie rozkaz odejścia do kanałów z oddziałami bojowymi. My z Janką postanowiłyśmy jednak zostać z naszymi rannymi. Taka była nasza decyzja, bez porozumienia zresztą z dowództwem.
         Wracałam z Coltem "Nietykszy" od włazu do nas na kwaterę. Po drodze powiedziano mi, że nasz dowódca "Prokop" poszukuje mnie, ponieważ mianował mnie swoim adiutantem. Naszym dowódcą był właściwie "Trzaska", ale on przeszedł w czasie przebicia wraz z "Zośką" do Śródmieścia.
         Byłam wściekła, bo będąc przydzieloną do "Prokopa" nie będę mogła zostać. Pamiętam jak szłam ulicą z pistoletem w dłoni, całe szczęście z lufą skierowaną w dół. Weszłam na teren Ministerstwa Sprawiedliwości. "Prokop" z grupą innych kolegów stał przed naszą kwaterą, do której wejście było z dziedzińca ministerstwa. Szłam w ich kierunku z pistoletem w dłoni. Cos mnie podkusiło, pociągnęłam za spust i strzeliłam przed nimi, całe szczęście w ziemię.
         "Prokop" był dość strachliwy, strasznie się zdenerwował, ale nic się nie stało. Powtórzył mi, że zostałam mianowana jego adiutantem i muszę być w razie potrzeby na wszystkie jego rozkazy w pobliżu i stale dostępna.
         Wśród stojących kolegów był Tadeusz Wolny, który zorientował się, że mam w ręku pistolet i powiedział:
         - "Po co ci ten pistolet. Ja go chętnie wezmę."
         Chętnie przekazałam pistolet Wolnemu.
         Potem tego dnia nagle zabrano nasz 2 pluton, do wsparcia na Rynek Starego Miasta, gdyż przyszła wiadomość, że Niemcy wdarli się już na Rynek. Reszta oddziału weszła już do kanałów. Grupa kolegów tam poszła a ja zostałam z "Prokopem".

         1 września wieczorem naszych kolegów z 2 plutonu, do którego byłam przydzielona, już nie było. Część lżej rannych odeszło już z sanitariuszkami do kanału. Na terenie Długiej 7 zostało 6 dziewcząt uznanych za mocniejsze, wśród nich były 2 lekarki: "Irena" i "Zosia". Właściwie były to studentki medycyny, ale już na ostatnim roku i nazywaliśmy je lekarkami. Na Kilińskiego 1 byli ranni, z którymi została nasza koleżanka Wisia Konopacka i pani Irena Faryaszewska. "Wisia" została za pozwoleniem dowództwa. Wszyscy inni mieli odchodzić do Śródmieścia.
         Późnym wieczorem nagle zgromadzono pielęgniarki, które były z lekarką i powiedziano, że zgodnie z rozkazem dowództwa muszą wszystkie odejść do kanału. W tej grupie znalazłyśmy się również ja z "Janką", mimo że miałyśmy inne plany. Rozkaz jest jednak rozkazem. Cała grupa podlegała bezpośrednim rozkazom lekarki, Ireny, która poleciła przygotować się do wejścia do kanału.
         Grupa skierowała się do włazu kanałowego poprzez Plac Krasińskich. Najpierw czekałyśmy na Hipotecznej, potem na Długiej. Prosiłyśmy kilkakrotnie z "Janką", aby nas puszczono z powrotem do rannych. Zanotowała to nawet w swoim pamiętniku nasza koleżanka "Teresa". Nic to jednak nie dało. Czekałyśmy na naszą kolejkę niedaleko włazu, było to w pasażu między Długą a Hipoteczną.
         Ciągle zastanawiałyśmy się z Janką jak wrócić do naszych rannych chłopców. Nie chciałyśmy zostawić ich na pastwę losu, mimo że rozkaz dowództwa był inny. Nie opowiadając się nikomu, urwałyśmy się po prostu z "Janką" z ogonka i wróciłyśmy na Kilińskiego 1, do tych 5 rannych. Zastałyśmy tam "Wisię" i panią Irenę.
         Chłopcy się ucieszyli, bo nie było nas tam parę godzin. Pocieszałyśmy ich, że będziemy przy nich do końca. Byłyśmy strasznie zmęczone, niewyspane. Poprzedniej nocy było przebicie. Jeszcze poprzednia noc tez nie pozwalała na spanie. W piwnicy, gdzie byli ranni, "Wisia" i pani Irena nie było miejsca. Nie można było nawet położyć się na ziemi, bo ranni leżeli na noszach.

         Ostatniego dnia ranni pozostający na Kilińskiego 1 i na Długiej zostali odpowiednio przygotowani. Wszyscy zostali przez nas przebrani w cywilne ubrania. Starałyśmy się nawet odnaleźć ich własne ubranie cywilne, które były złożone w naszej kwaterze na 1 piętrze, w pokoiku od podwórza, który ocalał.
         Trafiłyśmy tam na marynarkę Tadzia Suskiego. "Stasiuk" miał kolejarski mundur, w który go ubrałyśmy. Wszyscy mieli dokumenty. Byli zaopatrzeni w legitymacje z pracy, część miała także kenkarty. Niektórzy mieli dobre miejsca zatrudnienia, tak jak Stasiuk na kolei, ktoś inny w jakiejś miejskiej instytucji. Mieli występować jako ranni cywile.
         Wiedzieli, że oddziały odchodzą, a oni zostają. To byli bardzo dzielni chłopcy, nie histeryzowali. Co sobie w duchu myśleli, tego nie wiem, ale nie okazywali tego na zewnątrz. Jeden z nich, Robert, to nawet wręcz chciał zostać. Był ranny w nogi, rany był świeże i bał się, że je zakazi w kanale. "Stasiuk" też był ranny w nogi w czasie próby przebicia. Właściwie wszyscy byli ranni w nogi, Tadzio Klecha miał przestrzelone kolano. Klecha był najmłodszy, miał 16 lat. Bardzo się denerwował i koniecznie chciał iść do Śródmieścia. Nie zabrano go jednak, bo nie mógł chodzić.



Barbara Gancarczyk-Piotrowska

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Barbara Gancarczyk-Piotrowska
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2011 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.