Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Barbary Gancarczyk-Piotrowskiej ps. "Pająk"






Barbara Gancarczyk-Piotrowska,
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Powrót

         W Nowym Targu doczekałyśmy się wyzwolenia. Następnego dnia, 30 stycznia 1945, zaczęłyśmy naszą podróż do Warszawy. Dołączyły do nas 2 panie. Jedna w zaawansowanej ciąży. Nasze rzeczy i spore bagaże towarzyszek podróży załadowałyśmy na duże dziecinne sanki, które ciągnęło się za sobą.
         Do Krakowa dotarłyśmy na piechotę po czterech dniach, 2 lutego. Była odwilż. Zwały śniegu na szosie zamieniły się w błotnistą breję. Trzeba było nasze bagaże zdjąć z sanek i narzucić na plecy.
         Samochody wojskowe, które nas mijały na szosie, ochlapywały nas od stóp do głów. W rękach miałyśmy drewniane kostury do podpierania, na plecach toboły podwiązane pod szyję. W Krakowie ludzie zaczepiali nas pytając, z jakiego obozu wracamy?
         Będąc w Nowym Targu dowiedziałam się, że moja ciotka - Helena Urbańska - wraz z córką Joasią została wywieziona z Warszawy do Krakowa ze szpitalem. Znałam jej adres. Tam się też skierowałyśmy.
         Ciotka w pierwszym momencie, zobaczywszy przed drzwiami mieszkania 4 baby uzbrojone w kostury, z tobołami na plecach, niesamowicie ubłocone, proszące o nocleg - nie posiadała się ze zdumienia.
         Wkrótce jednak, poznawszy mnie, rozczuliła się i ucieszyła, że przeżyłam powstanie. Mimo, że w pokoju spało już pięć osób, znalazło się jeszcze miejsce i dla nas czterech na prowizorycznym legowisku na podłodze.
         Powiedziano nam, że kolej z Krakowa do Warszawy jeszcze nie chodzi, ale podobno już chodzi z Rzeszowa. Wyszedłszy na miejskie rogatki udało nam się złapać "okazję" - jakiś wojskowy radziecki samochód, który jechał do Rzeszowa. Kierowca przed odjazdem odebrał od pasażerów zapłatę w formie wódki i papierosów (pieniądze nie miały wtedy żadnej wartości) i po ok. 20 kilometrach zatrzymał się twierdząc, że samochód nawalił.
         Kazał wszystkim wysiąść i popychać wóz, aby zapalił. Wóz rzeczywiście zapalił i śmignął do przodu, zostawiając naiwnych pasażerów na środku drogi. Trzeba było łapać następną "okazję".

         W Rzeszowie dowiedziałyśmy się, że chodzi pociąg do Lublina, a z Lublina do Warszawy, ale raz na tydzień i nie wiadomo "kiedy przyjdzie jego pora". W Rzeszowie przez 3 dni wyczekiwałyśmy przed budynkiem Województwa na samochodową "okazję".
         "Okazją" stał się wóz strażacki, który zdążał do Lublina, ale okrężną drogą przez Przeworsk. Decyzję podjęłyśmy natychmiast. Jedziemy! Nasze 2 towarzyszki odjechały z Rzeszowa 2 dni wcześniej, ale dla nas już miejsca nie starczyło.
         Po drodze był nocleg w Janowie. Na ogół, aby znaleźć nocleg, szłyśmy na komendę milicji i oni nam coś przydzielali. W Janowie był jednak środek nocy. W tej sytuacji przenocowałyśmy u jakiegoś stolarza w składzie trumien.
         W Lublinie miałam rodzinę, ale nie znałam jej adresu. Znałam jedynie ich nazwisko. Do Lublina dotarłyśmy późnym wieczorem i nie wiedziałyśmy, gdzie się zatrzymać. Było zimno, nasze rzeczy miałyśmy zapakowane na sankach. Trafiłyśmy na plebanię jakiegoś ewangelickiego kościoła. Prosiłyśmy, aby nam pozwolono zostawić na noc sanki z rzeczami, a same poszłyśmy na poszukiwanie rodziny. Umówiłyśmy się, że w przypadku kiedy nie znajdziemy rodziny, pozwolą nam przeczekać noc na krzesłach na plebanii. Na to się zgodzili.
         Zaczęłam szukać swoich dalekich krewnych. Na szczęście mieli oni przed wojną dość znaną w mieście cukiernię i jakoś po nazwisku wreszcie do nich dotarłyśmy. Tam przenocowałyśmy.
         Teraz należało już tylko dotrzeć do Warszawy. Pociągu do Warszawy tradycyjnie nie było. Znowu wyszłyśmy na rogatki czekać na okazję. Podjechał spory transport wojskowy polskich żołnierzy. Były to ciężarowe wozy, w większości odkryte, ale niektóre z plandekami. Zapytałyśmy, czy jadą do Warszawy. Żołnierze byli bardzo sympatyczni.
         - "A tak, do Warszawy, chodźcie do nas."
         Wóz był kryty, w środku były ławki. Mnóstwo młodych chłopaków, wilniuków, bardzo miłych. Po sposobie mówienia można było poznać skąd pochodzą. Opowiadałyśmy, że byłyśmy w obozie, pytałyśmy skąd oni są. Droga szybko nam zeszła.

         Niestety gdzieś w okolicach Garwolina zatrzymano cały transport i zaczęto sprawdzać po kolei wszystkie wozy, czy nie jadą nimi cywile. Kontrolerami byli żołnierze radzieccy. Wyrzucali wszystkich jadących nielegalnie ludzi po prostu w szczerym polu, mimo nocy i zimna. Zbliżyli się do naszej ciężarówki. Wilniucy posadzili nas blisko szoferki, zasłonili sobą. Żandarmi spytali, czy są tu jacyś cywile. Odpowiedź była przecząca. Uwierzyli i konwój wkrótce ruszył dalej.
         I tak dojechałyśmy do Warszawy, do placu Szembeka. "Janka" mieszkała w pobliżu placu, więc tutaj po podziękowaniu, wysiadłyśmy. Dotarłyśmy do jej rodzinnego domu. Rodzice "Janki" byli już w domu. Był 10 luty 1945 r. Tego samego wieczoru poszłam z Grochowa na Saską Kępę do moich rodziców. Państwo Gruszczyńscy zatrzymywali mnie, ale ja chciałam jak najszybciej zobaczyć, co się dzieje u mnie w domu.
         Szłam Aleją Waszyngtona, pamiętam, że nie spotkałam tam żywego ducha. Na Grochowskiej szwendali się jacyś radzieccy żołnierze. Trochę się bałam, ale na Waszyngtona nie było nikogo. Okazało się, że dom stoi i są w nim rodzice i siostra.

         Dowiedziałam się, jakie były ich losy w czasie powstania. Moja młodsza siostra Elżbieta przed wybuchem powstania została zawiadomiona, że ma się stawić na ul. Grochowskiej u wylotu ul. Międzynarodowej. Tam był jakiś punkt sanitarny. Poszła ze swoją apteczką.
         Spędziła noc w grupie dziewcząt i chłopców. Następnego dnia powiedziano im, że niestety muszą rozejść się do domów. Siostra wróciła więc do rodziców. Opowiadała, że szła z 2 koleżankami ul. Zieleniecką. Szły trochę z duszą na ramieniu, bo spotkały jakichś żołnierzy niemieckich, którzy jak zobaczyli, że nadchodzą to będąc po drugiej strony ulicy udali, że ich nie widzą. Dotarły szczęśliwie do domu.
         Potem na Saskiej Kępie był zorganizowany jakiś punkt sanitarny, chyba przez jej komendantkę. Według zasad konspiracyjnych siostra znała tylko 5 osób. Ktoś ją zawiadomił, że są ranni, którzy brali udział w ataku chyba na most Poniatowskiego. Ranni byli na ul. Obrońców gdzieś przy Dąbrowieckiej. Siostra poszła tam, znalazła punkt opatrunkowy i kilku rannych. Opiekowała się nimi, ale na noc przychodziła do domu.
         Potem punkt został zlikwidowany i siostra wróciła po 2 tygodniach do domu na stałe. Ludzi mieszkających na Saskiej Kępie blisko Wisły Niemcy wysiedlali. Była to strefa przyfrontowa. Część z tych osób pojechała do obozów, nawet koncentracyjnych. Wśród nich byli nasi znajomi. Siostra z rodzicami ukrywała się. Niemcy ciągle robili łapanki.
         Na początku wszyscy mężczyźni mieli się stawić na Rondzie Waszyngtona. Poszedł tam zresztą i mój ojciec. Było obwieszczenie, że mężczyźni i młode kobiety mają się zgłaszać pod groźbą kary. Mężczyźni byli wywożeni do Niemiec. Wielu z nich nie wróciło. Inni, tak jak moi rodzice i siostra ukrywali się. Moja rodzina znalazła schronienie u znajomych na ul. Elsterskiej. Zabarykadowali się tam w piwnicy z węglem, były tez inne kryjówki. Ukrywali się tam do września, do wejścia wojsk rosyjskich.
         Moja mama, była nawet w naszym rozwalonym domu, w piwnicy. Mówiła, że widziała z piwnicznego okienka przechodzących kilku Niemców. Patrzyli na nasz dom, zastanawiali się, czy tam nie wejść. Wreszcie jeden z nich machnął ręką i poszli dalej.
         Ci co ukrywali się w ruinach i innych miejscach, ocaleli. Ci co poszli na wezwanie Niemców, w większości nie wrócili. Gdy weszli Rosjanie Saska Kępa była mocno ostrzeliwana. Zginęło sporo ludzi, między innymi nasi sąsiedzi. W tej sytuacji rodzice wyjechali na wschód, do miejscowości, gdzie bywaliśmy przed wojną na letnisku. Były zorganizowane specjalne transporty wojskowe dla uciekinierów. Podjeżdżały samochody, zabierały ludzi i lokowały ich na linii otwockiej.
         Gdy Niemcy wyszli z Warszawy, rodzice wrócili do swego nieco zdemolowanego mieszkania. O moich losach nic nie wiedzieli. Mieli jedynie informację o moim punkcie koncentracyjnym na Starym Mieście. Nie byli pewni czy w ogóle mnie jeszcze zobaczą.

         Już 11 lutego 1945, następnego dnia po powrocie do Warszawy, byłyśmy z "Janką" na Starówce. Szpital na Długiej 7 - spalony. Zwłoki rozstrzelanych, częściowo zwęglone - na dziedzińcu budynku, na parterze, w piwnicach. Pierwsze piętro, tam gdzie leżeli nasi koledzy z "Wigier", zawalone warstwą gruzu do wysokości 1 m.



Szczątki spalonych zwłok rannych powstańców na dziedzińcu szpitala Długa 7 (fot. L. Sempoliński)

Szczątki pomordowanych rannych w piwnicach szpitala; 2 kwietnia 1945 r. (fot. L. Sempoliński)


         W bramie na Kilińskiego 1 - nadpalone zwłoki pozostawionych chłopców od "Gustawa". Nie sposób nikogo zidentyfikować. A więc chyba nikt się nie uratował. Jeżeli... to tylko ten jeden, jedyny, stosunkowo lekko ranny w nogę chłopak od "Gustawa", który leżał w kuchence na parterze oficyny przy ul. Kilińskiego 3. Przeniosłyśmy go wtedy na Długą 7 do bramy... "Janka" twierdzi, że go widziała na terenie obozu w Pruszkowie. Ale czy to był rzeczywiście on? Chciałybyśmy mieć tę pewność, chociaż to jedno uratowane życie ludzkie byłoby nam nagrodą za poniesiony trud, który może nie poszedł na marne.
         Potem okazało się, że z rannych, którzy zostali, ocalał "Ikar", który był sympatią Wisi. Z pozostałych 4 z "Wigier" nie ocalał nikt, wszyscy zginęli na 1 piętrze szpitala na Długiej 7. W piwnicach też nikt nie ocalał z "Wigier".
         Z Kilińskiego 3 z grupy 12 czy 15 chłopców od "Gustawa", których ratowałyśmy z "Janką", ocalał tylko jeden o nazwisku Wegner, ten który leżał na parterze. Leżało ich na parterze trzech, ocalał tylko jeden.
         On ocalał dlatego, że poprosił jakąś sanitariuszkę, aby go przeniosła z bramy szpitala na Długiej 7 do wnętrza. Gdy weszli do szpitala Niemcy i kazali wychodzić personelowi i lżej rannym, on wyszedł z nimi. Sanitariuszka i jakiś mężczyzna wzięli go pod pachy i prowadzili ze sobą. Te osoby w ciągu drogi kilkakrotnie się zmieniały i tak dotarli na Wolę, a potem do Pruszkowa.
         Ojciec Rostworowski przysłał do mnie matkę "Firleja", Który leżał obok Wegnera, panią Bielańską. Miała przy sobie fotografię syna. Oczywiście poznałam go. Był bardzo przystojny, miał bardzo ładną, delikatną twarz. Powiedziałam matce, że jej syn leżał na Kilińskiego 3 i został przez nas przeniesiony do bramy szpitala na Długą 7, gdzie niestety został zamordowany. "Janka" twierdzi, że z tych na Kilińskiego 3 jeszcze jakiś chłopak ocalał, ale że zmarł bardzo szybko w szpitalu.

         Pierwsze pogrzeby były wiosną 1945 r. Cmentarze zaczęto przygotowywać później. "Stasiuka", "Klechę" i "Roberta" ekshumowałyśmy z Długiej 7 latem 1945 r., przy pomocy naszych kolegów "Zbycha" i "Nietykszy". Zginęli na tym samym miejscu, na którym ich położyłyśmy Po noszach pozostały tylko metalowe okucia, między nimi leżały zwęglone zwłoki. Przy "Stasiuku" znalazłyśmy gwizdek, opaloną legitymację, która rozsypała się nam w rękach, a także małe srebrne serduszko, dar narzeczonej. Siostra "Klechy" rozpoznała szczątki Tadzia po guzikach ubrania. Były też jakieś drobiazgi znalezione przy "Robercie". Wszyscy oni mają swoje mogiły na Cmentarzu Wojskowym. Nie leżą w bezimiennych zbiorowych grobach. Tyle tylko mogłyśmy dla nich zrobić.
         Na wiosnę 1945 r., gdy robiło się coraz cieplej zbierano szczątki ludzkie z ulic, piwnic, mieszkań i chowano ich we wspólnej, bezimiennej mogile w Ogrodzie Krasińskich. Tam też przenoszono zwłoki z podwórkowych cmentarzyków i ze skwerów.
         Ta ekshumacja była organizowana przez PCK. Przeprowadzana była dość niestarannie. Np. na ul. Kilińskiego 1/3 w podwórzu znajdował się spory cmentarz. Myśmy też tam chowali naszych poległych. Zwykle w jakichś zbitych z desek skrzyniach, do których wkładało się butelki z nazwiskami i takie same nazwiska umieszczało się na krzyżach.
         W PCK nie było po tym żadnych śladów. Po prostu zabierano te zwłoki z cmentarzyka i przenoszono do wspólnego bezimiennego grobu w Ogrodzie Krasińskich mimo, że były opisane.
         Dopiero w 1947 r. z Ogrodu Krasińskich ekshumowano zwłoki, głównie na Cmentarz Wojskowy na Powązkach, gdzie były przydzielone kwatery dla poszczególnych oddziałów. Z Miejskiego Zakładu Pogrzebowego otrzymałam list, że 15 kwietnia 1947 r. rozpocznie się ekshumacja zwłok z Ogrodu Krasińskich.




list z MZP w sprawie ekshumacji


         Do Ogrodu Krasińskich przychodziły rodziny poszukujące swoich bliskich. My z "Wigier" również pełniliśmy tam dyżury, starając się zidentyfikować zwłoki, choć praktycznie było to prawie niemożliwe. Sterczeliśmy tam po kilka godzin, można sobie wyobrazić, w jakich warunkach.
         Organizacją pochówku żołnierzy Armii Krajowej zajmował się płk. "Radosław" i p. Romocka. Naszych poległych szukaliśmy i chowaliśmy wg posiadanej listy.
         Zdarzało się, że rozpoznane zwłoki odkładaliśmy na bok, aby je przewieźć potem przygotowanymi furmankami na cmentarz. Tymczasem po południu już ich nie było, gdyż zostały zabrane na kwaterę AL. Toteż wkrótce kwatera Armii Ludowej rozrosła się do największych rozmiarów, jakkolwiek było wiadomo, że ta formacja jako nieliczna nie odegrała znaczącej roli w czasie Powstania Warszawskiego. Natomiast miejsca dla żołnierzy Armii Krajowej na Cmentarzu Wojskowym były przydzielane bardzo skąpo.
         Akcja zbierania zwłok skończyła się w 1947. Większość osób, które zginęły na Starówce została pochowana na cmentarzu na Woli. Był to świadomy ruch władz, aby przemieszać zabitych.
         Przypuszczam, że spaleni z Długiej 7 zostali razem z gruzem przewiezieni przy odgruzowaniu na kopiec przy Bartyckiej, a może na Stadion X-lecia. Na Długiej 7 zawaliła się reszta dachu, dwa stropy. Jak przyszłyśmy tam z Janką w 1945 r. gruz sięgał do parapetu okna.
         Ze Starówki najpierw wywieziono gruz, a potem rozpoczęto odbudowę, rekonstrukcję. Budynki zostały postawione prawdopodobnie na starych fundamentach. Nie było praktycznie żadnego całego domu.

         Po powrocie do Warszawy podjęłam naukę, ale nie od razu. Wydział Architektury rozpoczął swoje działanie dopiero w 1946 r. Pamiętam był wtedy organizowany Bal Młodej Architektury na Wydziale. Myśmy, którzy wrócili, moje koleżanki i mój przyszły mąż - Maria-Tadeusz Gancarczyk, zaczęliśmy studia od odgruzowywania Wydziału Architektury. Mąż pracował na dachu, ja wynosiłam gruzy. Robiło się pomiary Potem wyszłam za mąż, urodziłam dziecko. Moje studia się przedłużyły. Skończyłam je dopiero w 1952 r.



Barbara Gancarczyk-Piotrowska w 1951 r.


         Stopnia wojskowego w czasie powstania żadnego nie miałam. W tym czasie byłam sanitariuszką patrolową, tak się wtedy mówiło. Potem się to i tak wszystko pomieszało. Nie było typowych patroli 5 osobowych. Byłyśmy dwie, jedna.
         Stopnie wojskowe nadawano nam dopiero po wojnie i to w latach 90-tych. W czasie powstania zostałam odznaczona Krzyżem Walecznych. Wniosek odznaczeniowy na naszą grupę sanitariuszek odnalazłam w Encyklopedii Powstania Warszawskiego.



legitymacja Krzyża Walecznych Barbary Gancarczyk


         Już po powstaniu dostałam Krzyż Virtuti Militari. Kapituła Orderu Virtuti Militari w czasie wojny działała w Londynie. Dopiero w 1990 r. została przeniesiona do Polski.



legitymacja Krzyża Virtuti Militari Barbary Gancarczyk


         W 1985 r. Środowisko "Gustaw-Harnaś" przyznało mi odznakę honorową środowiska z adnotacją; "... pamiętamy o ofiarnej pomocy rannym żołnierzom pozostawionym na Starówce..."





legitymacja honorowej odznaki Środowisk "Gustaw-Harnaś"


         Wśród różnych odznaczeń cenię sobie również wysoko medal Digno Laude (Godnemu Chwały) przyznany mi w 2005 r. przez Towarzystwo Lekarskie Warszawskie jako uczestniczce Powstańczych Służb Sanitarnych.








Medal Digno Laude (Godnemu Chwały)


         Trudno jest o jednoznaczną ocenę Powstania. Teraz docieramy do dokumentów, których wtedy nie znaliśmy. Odpowiedź na pytanie czy decyzja o wybuchu powstania była słuszna czy niesłuszna pozostawiam historykom. Różne były powody podjęcia takiej a nie innej decyzji. Na pytanie, jakie były korzyści a jakie straty też trudno odpowiedzieć. Dla mnie największą stratą była śmierć tylu ludzi, cennych ludzi. Bezpośrednio po powstaniu, byłam zadowolona, że to się już skończyło, przede wszystkim dlatego, że nie będzie już więcej ofiar. Chociaż później tez jeszcze były ofiary.
         Jeśli chodzi o moich kolegów, trochę na ten temat dyskutowaliśmy i przed i po wybuchu powstania. Były przecież rozkazy wstępne, alarmy. Nasze przewidywania były dość sceptyczne. Ja osobiście bałam się, że nie damy rady.



Barbara Gancarczyk-Piotrowska

opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Barbara Gancarczyk-Piotrowska
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2011 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.