Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia Jerzego Lisieckiego ps. "2422", "Jerzy II", żołnierza dwóch powstańczych batalionów "Ruczaj" i "Harnaś"




Jerzy Lisiecki,
ur. 22.08.1923, Warszawa
st. strz. Armii Krajowej, ps. "2422", "Jerzy II"
bat. "Ruczaj", komp. "Tadeusz Czarny", plut. "Orlik"
bat. Harnaś", komp. "Genowefa", plut. 138



Wojna i okupacja

         31 sierpnia wieczorem dotarłem do Radości. 1 września rano wsiedliśmy z babcię w Radości do pociągu elektrycznego jadącego do Warszawy. Pamiętam, że na stacji była duża kolejka ludzi czekających na połączenie telefoniczne z zainstalowanych tam automatów telefonicznych. Nie komentowaliśmy tego, kupiłem bilety kolejowe. Kolejka do automatu telefonicznego specjalnie mnie nie interesowała. Mieliśmy w mieszkaniu na Wiejskiej telefon, pamiętam jeszcze numer 724-34.
         Wsiedliśmy do pociągu. W wagonie panowała cisza, nikt nie rozmawiał, choć jechał tłum ludzi. Dojechaliśmy do Dworca Gdańskiego. Wysiedliśmy na dworcu, a tu alarm. Powiedziałem babci, że to pewnie jakieś ćwiczenia. Nie wiedziałem, że już zaczęła się wojna. Po paru minutach alarm odwołano. Po wyjściu z dworca drugi alarm. Słychać jakąś strzelaninę. Ludzie powiedzieli, że zaczęła się wojna i strzelają działa przeciwlotnicze, rozrywają się pociski.
         Dotarliśmy do Alej Jerozolimskich. Tam wsadziłem babcię do tramwaju jadącego na Sadybę. Znowu alarm, coraz większa strzelanina. Zobaczyłem na niebie lecące samoloty. Słychać było bombardowanie. Schowałem się do bramy i zrozumiałem - to wojna. Pomyślałem - teraz to dopiero damy Szwabom. Muszę się przyznać, że traktowałem to wtedy jako przygodę. Nie przypuszczałem, że się to tak tragicznie skończy.
         Potem na piechotę dotarłem na Wiejską, nie było to tak daleko od Alej. W domu mieliśmy radio, z którego dowiedzieliśmy się, że to wojna. I zaczęło się. 4 września Francja i Anglia wypowiedziały Niemcom wojnę. Wszyscy się strasznie ucieszyli. Pamiętam, jakie były manifestacje przed ambasadami. Nie pamiętam, czy brałem udział w obu, chyba tylko przed ambasadą francuską, bo to było niedaleko.
         Nadszedł 8 września. Komunikaty o padających miastach: Łódź, Sochaczew. Świat się wali, tragedia. 9 września Niemcy byli już pod Warszawą. I zaczęło się oblężenie stolicy.
         Naloty, ciągle naloty. Do dziś mam przed oczami jak pali się kopuła na Sejmie, ogromny ogień. Siedzieliśmy w schronie w piwnicy. Pamiętam, był z nami żołnierz z Wielkopolski, czy ze Śląska. Nagle straszny huk. W piwnicy były dymniki, gdzie na dole zbierały się sadze. Nagle z hukiem otworzył się dymnik, żołnierz siedział przy nim. I nagle zrobił się cały czarny, chyba kilkadziesiąt kilogramów sadzy buchnęło wprost na niego. Ja siedziałem 3-4 metry od niego. Żołnierz krzyknął: "Pierony, cholera, to mnie zrobiły". Nie wiem, co się z nim potem stało. Pamiętam też krojenie zabitego konia w czasie oblężenia, róg Górnośląskiej i Wiejskiej.
         My byliśmy harcerzami, trzeba było mieć maskę. Największym szczęściem było mieć maskę gazową naturalną, bo były i tampony, myśmy nimi pogardzali. Brat zdobył jakoś maskę, był bardzo ważny. W czasie oblężenia myśmy z bratem raczej nie latali nigdzie po mieście, trzymaliśmy się naszego miejsca zamieszkania.
         17 września towarzysze ze wschodu zadali drugi cios w plecy. To już było dno. No i potem wkroczenie Niemców. Zwiadowcze samoloty z krzyżami krążyły nad Warszawą, coś filmowali. Latało kilkanaście samolotów, kilkadziesiąt razy. Wreszcie wkroczenie niemieckich wojsk - tragedia.
         Pamiętam, że Niemcy w Alejach Ujazdowskich rozstawili kotły i tam wydawali zupę i czarny chleb. Niestety ustawiały się tam kolejki Polaków. My z tego dobrodziejstwa nie skorzystaliśmy. Potem była niemiecka defilada, ale tam nikogo z obywateli polskich nie puścili, wszystkie boczne ulice były zablokowane. Był to szok dla nas, nie spodziewaliśmy się, że tak łatwo pójdzie Niemcom.
         I tak się zaczęła okupacja. W nowych okolicznościach ojciec podjął starania, aby zapewnić byt swej rodzinie. Był dość obrotnym człowiekiem. Kupił furę z koniem, woźnicą był rotmistrz, starszy pan. Ojciec miał w ambasadzie amerykańskiej w Alejach Ujazdowskich znajome urzędniczki, Polki. Szwagierka, żona Mariana, brata ojca, była obywatelką amerykańską. Ambasadora już wtedy nie było.
         Ojciec załatwił zaświadczenie, że dowozi zaopatrzenie dla ambasady. Jeździliśmy parę razy do cukrowni. Potem jeździliśmy do Karczewia po rąbankę. Ojciec kupił angielskiego Forda 10, który pierwotnie jeździł na taksówce. Korzystaliśmy z niego do momentu, gdy zaczęły się ograniczenia benzyny.
         Potem ojciec, z racji swojego wykształcenia i doświadczenia, założył na Nowym Świecie 27 warsztat naprawy aparatów elektromechanicznych i rentgenowskich. Ojciec znał doskonale język niemiecki, przed I wojną światową kilka lat studiował w Berlinie. Czasami się to bardzo przydawało. Warsztat przetrwał przez całą okupację, został zbombardowany dopiero w czasie Powstania.
         Później ojciec zakupił cały wagon częściowo spalonych śrub. Cała rodzina i znajomi czyścili i sortowali te śruby. Używano do tego specjalnych bębnów z trocinami i piachem. Po paru tygodniach ojciec stał się warszawskim królem śrub. Otworzył sklep na rogu Zielnej i Świętokrzyskiej, tego domu już nie ma. Interes funkcjonował doskonale do samego Powstania. Warsztat na Nowym Świecie był w zasadzie przykrywką. Za wynajem płaciło się grosze. Z Poznańskiego przyjechała do Warszawy nasza rodzina, część z nich mieszkała w tym warsztacie.
         W 1942 r. Niemcy zaczęli organizować dzielnicą niemiecką. W jej obrębie znalazła się ulica Wiejska. Do naszego mieszkania zaczęli przychodzić szwabi i się rozglądać. Podobało się im nasze mieszkanie. W tej sytuacji ojciec zaczął się rozglądać za nowym lokum. Przydała się perfekcyjna znajomość języka niemieckiego, udało mu się załatwić bardzo ładne mieszkanie na Królewskiej 27. To też było ogromne mieszkanie, 5 pięknych pokoi.



ojciec Piotr Lisiecki 1942 r.


         Nie zajmowaliśmy całego mieszkania, 2 dalsze pokoje zajmowali Niemcy. Dzięki temu nie mieliśmy problemu z elektrycznością. W czasie okupacji w Warszawie, ze względu na oszczędności energii było wyłączane światło, co drugi dzień po parzystej i nieparzystej stronie ulicy. Nasz dom, dzięki mieszkającym w nim Niemcom, miał energię elektryczną bez przerwy.
         W Warszawie poza ojcem mieszkało w czasie okupacji dwóch jego braci - Najstarszy Stefan, inżynier mechanik i Marian, młodszy od ojca, ożeniony z obywatelką amerykańską. O najmłodszy Wacławie, pilocie wojskowym, rodzina nie miała żadnych wiadomości przez całą okupację. Wiedziano tylko, że w ramach mobilizacji był skierowany do Poznania.
         W 1946 czy 1947 r. dotarła do nas urzędniczka ambasady brytyjskiej i przekazała informacje o nim. Jak się okazało stryj kapitan Wacław Lisiecki w 1939 r. ewakuował się spod Poznania na Wołyń. Tam uciekł z pociągu sowieckiego wiozącego oficerów polskich do Katynia. Miejscowi mieszkańcy ukrywali go przed bolszewikami i przekazywali od wsi do wsi. Później przedostał się do Rumunii, następnie do Grecji i stamtąd brytyjska łódź podwodna wzięła go na Maltę. Z Malty dotarł do Francji, walczył w bitwach powietrznych nad Francją. W końcu wylądował w Anglii. Tam latał w 304 dywizjonie bombowym RAF jako pilot nawigator.





stryj Wacław Lisiecki jako oficer RAF, Anglia


         Za zasługi bojowe został odznaczony czterokrotnie Krzyżem Walecznych, czterokrotnie brytyjskim Medalem Lotniczym, medalem Atlantic Star i innymi odznaczeniami angielskimi i francuskimi. Po wojnie do Polski nie wrócił. Osiedlił się w Stanach Zjednoczonych.



moment odznaczenie kapitana Wacława Lisieckiego


         Po krótkiej przerwie rozpoczęło się nauczanie w szkołach. Przez pewien czas gimnazja funkcjonowały normalnie, potem Niemcy zaczęli je zamykać. Nie było pożądane, aby Polacy byli zbytnio wykształceni. W odpowiedzi rozpoczęło się tajne nauczanie.
         Miałem rok przerwy w nauce, chyba 1939-40. Byłem bardzo wątłym dzieckiem, mama nazywała mnie Pajączkiem. Młodszy ode mnie prawie o 2 lata brat był wyższy i lepiej zbudowany. Mamy przyjaciółka, jeszcze z Rosji, z Krymu, była zarządzającą w sanatorium przeciwgruźliczym w Świdrze. Ona z kolei miała przyjaciółkę doktór Zapaśnik, po wojnie profesor medycyny. Powiedziała ona: "Jerzy taki wątły jest. Ja wezmę go do siebie." I przez prawie rok nabierałem sił w Świdrze.
         Nawiązaliśmy z bratem kontakt z gimnazjum Górskiego. Mieściło się ono w dużym gmachu na ul. Górskiego. Część budynku szkoły zajęli Niemcy. Szkoła była najpierw otwarta, potem Niemcy ją zamknęli, potem znów otworzyli. Były tam prowadzone kursy pierwszego i drugiego stopnia do szkół zawodowych.
         Jednocześnie trzeba było chodzić na komplety, bo w tych klasach oficjalnych nie było historii, religii, polskiego. Skończyłem szkołę zawodową drugiego stopnia. Potem był egzamin, prawie jak matura, ale to nie była matura, bo nie było historii, polskiego, łaciny. Musiał być natomiast niemiecki. Chcieli nas zrobić rzemieślnikami, jakimiś tokarzami czy coś w tym rodzaju.
         Równolegle chodziłem do szkoły handlowej. To był odpowiednik szkoły II stopnia, szkoła zawodowa o kierunku handlowym. Wykładał tam profesor Piętka. On był wielkiej zacności człowiekiem, wykładowcą na SGGW. Tej szkoły nie skończyłem, to była przykrywka. Miałem z niej papiery ratujące przed wywózką do Niemiec. Oprócz tego fikcyjnie pracowałem u ojca, na potwierdzenie czego miałem odpowiednią Arbeitskartę.
         Po roku Niemcy tą szkołę handlową zamknęli. Wszyscy uczniowie dostali zawiadomienie, żeby jako ochotnicy zgłosić się na roboty do Niemiec. Nie zgłosił się chyba nikt. Ja i kilku kolegów dostaliśmy wezwanie na Skaryszewską. Tam był obóz przejściowy, skąd wywożono na roboty do Niemiec. Był to chyba 1943 rok.
         Ojciec miał znajomości wśród radiologów. Wiedział, że przed wyjazdem jest kwalifikacyjna komisja zdrowotna. Zrobiono mnie chorym na gruźlicę. Dostałem oficjalne zaświadczenie i Niemcy odczepili się ode mnie. Nie byłem wyjątkiem w zapobiegliwych działaniach. Koledzy, którzy trafili przed komisję mówili, że pracująca tam lekarka była bardzo zdziwiona, że wszyscy ochotnicy do wyjazdu są ciężko chorzy. Większość uczniów w ogóle nie poszła. Niemcy żadnych sankcji nie z tego nie wyciągnęli.
         Jak wspomniałem wcześniej do szkoły handlowej uczęszczałem w kratkę. Na komplety, tak jak wszyscy chodziłem regularnie i uczyłem się pilnie. Był to w pewnym sensie obowiązek patriotyczny. Zaowocowało to zdaniem matury w czerwcu 1944 roku. Brat też chodził do Górskiego, ale o rok niżej.
         W 1941 roku razem z bratem zaczęliśmy działać w konspiracji. Początki konspiracji były one związane ze środowiskiem kadeckim. Kolega brata, Tadzio Trębacki, był kadetem w korpusie kadetów we Lwowie. Po wybuchu wojny trafił do Warszawy. Chodził do Górskiego do jednej klasy z moim bratem. I zaproponował mu wejście do organizacji. Ja przyłączyłem się do nich. Grupa, w której się znaleźliśmy, weszła potem w skład Zgrupowania AK "Ruczaj".
         Spotykaliśmy się w systemie piątkowym. Na szkoleniach przerabialiśmy PDD "Podręcznik dowódcy drużyny" i PDP "Podręcznik dowódcy plutonu". Bratu udało się skombinować oryginalne książeczki. Pochłanialiśmy wiedzę w nich zawartą. Miałem wtedy 18 lat.
         Jeździliśmy na "manewry" do lasów w Józefowie lub Dębe Wielkim. Pod Michalinem ćwiczyliśmy przy wraku angielskiego czołgu "Matylda" w służbie niemieckiej zniszczonego w 1939 r. Były zbiórki, musztra i okopywanie się, ataki, odwroty. Szkolenie nie zostało zakończone egzaminem. Zbiórki trwały do 1943 r.
         Pewnego dnia w 1943 wpadł do nas kolega, Janusz Chyliński i powiedział: "Chłopaki, który ma 700 zł, to będzie miał Parabelkę." Obaj z bratem handlowaliśmy w tym czasie trochę książkami. Kupowało się podręczniki na komplety i potem odsprzedawało się je potrzebującym. Na ulicy Szkolnej był bazarek, gdzie przeprowadzano transakcje. Podręczniki były w cenie. Nie drukowano ich przecież w czasie okupacji. Nieraz można było dobrze zarobić. Kiedyś, pamiętam, kupiłem podręcznik do łaciny do pierwszej klasy za 10 zł a sprzedałem go za 100 zł. To był wtedy rarytas, nie było tych książek w sprzedaży. Bratu książkowy handel szedł lepiej, dysponował więc większą ode mnie gotówką. I tym sposobem stał się właścicielem pięknego pistoletu Parabellum z dwoma prawie pełnymi magazynkami.
         Któregoś dnia nasz sekcyjny, Leszek Filipkowski, kolega z mojej klasy, powiedział na zbiórce: "Chłopaki, przyprowadziłem wam fajnego chłopaka". I rzeczywiście zjawił się sympatyczny, wysoki blondyn. Z naszej piątki zrobiła się szóstka. Zbiórki trwały, ćwiczyliśmy na nich składanie i rozkładanie pistoletu, którego właścicielem był mój brat, Konrad. Nowy chłopak sprawiał sympatyczne wrażenie. Przychodził na zbiórki do nas na Królewską, do Leszka na Zielną.
         Po dwóch czy trzech miesiącach wpadł na zbiórkę blady Leszek Filipkowski i powiedział: "Słuchajcie chłopaki, jest niedobrze, widziałem tego nowego kolegę, (nie pamiętam, jak miał na imię), jak szedł z chłopakiem w mundurze Hitlerjugend. Byli pogrążeni w ożywionej rozmowie, uśmiechnięci".
         Nastąpiła konsternacja, nie wiedzieliśmy co robić. Brat nawet w pewnej chwili zaproponował, żeby go zastrzelić z posiadanej Parabelki, ale odstąpiliśmy od tego pomysłu. Uznaliśmy, że nasze mieszkania są spalone. Cała nasza piątka natychmiast się wyprowadziła, każdy gdzie indziej. Leszek zamieszkał gdzieś w Pustelniku, ja z bratem u stryja na Mokotowie.
         Mieszkaliśmy tam przez miesiąc. Była cisza, nikt nie przyszedł do rodziców szukać nas, więc wróciliśmy. Ale straciliśmy kontakt z organizacją i przez jakieś 2-3 miesiące wszystka działalność się urwała. Leszek powiedział, że nie ma kontaktu z wyższym dowództwem, zbiórki są odwołane i nasz oddział zostaje rozwiązany. Tak rozsypał się nasz przyszły "Ruczaj". Z chłopakiem z Hitlerjugend szczęśliwie straciliśmy kontakt.
         Upłynęły dwa lub trzy miesiące i ojciec dał nam kontakt na swojego znajomego, przedwojennego rotmistrza Stefana Marin, którego ojciec znał jeszcze z Odessy. Za jego pośrednictwem wstąpiliśmy z bratem wiosną 1943 roku do Narodowej Organizacji Wojskowej "Stolica", zbrojnej konspiracyjnej organizacji Stronnictwa Narodowego.



brat Konrad Lisiecki 1943 r.


         Znów zaczęliśmy szkolenia, tym razem zarówno wojskowe jak i polityczne. Trzeba było studiować dzieła Romana Dmowskiego. Trochę się nam ta polityka nie podobała, choć uważaliśmy, że Roman Dmowski to bardzo przyzwoity człowiek. Podpisywał traktat wersalski z Paderewskim. Musieliśmy znać statut Stronnictwa Narodowego, przeczytać "Jestem Polakiem" Dmowskiego, egzaminowano nas z tego.
         Zdaliśmy również egzamin z przeszkolenia wojskowego. W maju lub czerwcu 1944 r. otrzymałem stopień starszego strzelca. Po złożeniu przysięgi (nie pamiętam, kiedy) otrzymałem pseudonim "2422". Taki system pseudonimów przyjęto w NOW. Naszym dowódcą politycznym na Obwód Warszawski był Tadeusz Maciński, działacz Stronnictwa Narodowego. Wszyscy go bardzo lubiliśmy.
         W Szkole Zgromadzenia Kupieckiego poznałem kolegę - Stasia Achajskiego. On miał szwagra, który handlował bronią. Chcieliśmy mieć broń, kupiliśmy od niego piękny sztucer. Miał jeden feler, że nie było do niego naboi. Poza tym stwierdziliśmy, że jest dla nas za duży. Brat miał trochę kontaktów w podwarszawskich miejscowościach, gdzie dostarczał prasę konspiracyjną. Wsadziliśmy sztucer do pokrowca razem z wędkami i pod pozorem wyprawy na ryby ruszyliśmy do miejscowości Rzezeń. Tam udało się nam sprzedać sztucer zarabiając trochę grosza. Nie było to ani mądre, ani bezpieczne, ale byliśmy młodzi i rozpierała nas brawura.
         Potem były dwie FN-ki kaliber 6,35, małe damskie pistoleciki. Moczyliśmy je w nafcie w wannie. Sprzedaliśmy je, bo były za małe. Do kompletu doszła FN-ka kaliber 7,63, do której brat zdobył około 20 naboi, trochę skorodowanych na wierzchu. Postanowiłem, że ten pistolet zatrzymam dla siebie. Postanowiłem wypróbować kupioną broń.
         Był początek lipca 1944 r. Wybrałem się razem z Leszkiem Filipkowskim na Żoliborz na przestrzelanie broni. Leszek był w "Ruczaju", ja w NOW, w niczym to nie przeszkadzało. Razem chodziliśmy na tajne komplety do Górskiego. Na Żoliborzu mieszkał nasz kolega Jurek Chyliński. Tam również mieszkały bliźniaczki, sympatie moja i Konrada.
         Poszliśmy na plażę nad Wisłą. Przy plaży były krzaki, myśleliśmy, że tam będzie można przeprowadzić próbę. Dzień był pogodny, w związku z czym wokół było mnóstwo ludzi. W tej sytuacji nie można było sobie spokojnie postrzelać. Wróciliśmy z powrotem na Żoliborz i odwiedziliśmy nasze znajome. Trochę się zasiedzieliśmy i dość późno wracaliśmy tramwajem do domu. Tramwaj jechał Bonifraterską, Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem. Nie mieliśmy zegarków, ale na ulicy nie było już żywej duszy.
         Na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Królewskiej był przystanek tramwajowy. Wysiedliśmy i ruszyliśmy Królewską. Ja mieszkałem przy Królewskiej 27, obok obecnego hotelu "Victoria", Leszek nieco dalej, na Zielnej. Obok był pałac Kronenberga, zniszczony w 1939 r., cały wypalony, nikt tam nie mieszkał.
         Byliśmy prawie w połowie placu Piłsudskiego, gdy nagle zza węgła wyłonił się niemiecki patrol: żandarm z Feldgendarmerie z blachą na piersi, policjant z Schupo i polski policjant granatowy. Było zupełnie cicho. Słychać było tylko podkute buty. Leszek miał buty podkute stalą resorową z samochodu, ja miałem niemieckie buty z gwoździami. Z naprzeciwka słychać było buty Niemców. Huk niósł się po całym Placu Piłsudskiego.
         Przy sobie miałem nie wypróbowaną jeszcze FN 7. Kątem ust powiedziałem do Leszka: "Leszek, w razie czego ja w lewo, ty w prawo, ja wyjmuję spluwę i walę". Patrol by; już blisko, idąc patrzyłem im prosto w oczy, Leszek też. On miał przepustkę nocną, a ja wszystkie dokumenty uczniowskie, Kenkartę. Powiedziałem jeszcze do Leszka: "Uważajmy, podobno u nich jest taki zwyczaj, że jak miniesz ich do dopiero od tyłu cię zaatakują".
         Minęliśmy się. Przeszliśmy 10-15 metrów czekając na okrzyk: "Halt, hände hoch!" Nic, cisza. Ja miałem już do domu około 100 metrów. Szliśmy dalej z narastającym napięciem. Obaj szczęśliwie dotarliśmy do swoich domów.
         Leszek był w trochę lepszej sytuacji ode mnie. Pracował w prywatnym warsztacie, który robił dla Wehrmachtu naprawy samochodów z frontu. Stąd jego całodobowa przepustka. W niektórych naprawianych samochodach była zaschnięta krew. Leszek znalazł pod podłogą ze 20 naboi dziewiątek, które mi sprezentował. Niestety nie było tam naboi do siódemek.
         Za tydzień, koło 20 lipca, znów wyruszyliśmy, tym razem z bratem, wypróbować broń. W Józefowie mieszkał Stasiek Kowalewski z "Koszty" (Kompania Ochrony Sztabu). Powiedział nam: "Przyjedźcie chłopaki do mnie. Przenocujecie się u nas, wykąpiemy się w Świdrze i wypróbujemy tą waszą FN-kę". Brat wziął ze sobą Parabelkę, którą też chciał przestrzelać. Józefów był pod Warszawą, na linii otwockiej.
         Poszliśmy kilkaset metrów nad Świder. Piękna pogoda, ale nie było żywej duszy. Czuło się, że zbliżają się Sowieci. Przeszliśmy przez most na drugą stronę. Była tam budka z napisem "Lody". Brat wycelował, dobrze mu poszło, trafił w "O". Ja wziąłem FN-kę, wycelowałem, nacisnąłem spust. Puk, cisza. Drugi raz, cisza. I tak kolejne niewypały. FN-ka nie odpaliła, żaden z 20 naboi.
         Do dziś zastanawiam się, co by było, gdyby patrol na Królewskiej krzyknąłby do nas: "Halt! Hände hoch!". Dwa peemy i Vis przeciw mojemu pistoletowi z popsutymi nabojami. Za 15 minut byliby u mnie w domu na Królewskiej. Zabiliby wszystkich. W sionce obok drzwi wejściowych do mieszkania (mieliśmy wejście od kuchni, to była dwupodwórzowa kamienica), moczyły się w nafcie dwie lub trzy FN-ki. A ja wbrew wszelki zasadom konspiracji miałem ze sobą wszystkie dokumenty uczniowskie i Kenkartę. Była to skrajna głupota. Złamałem te zasady, ale widać Łaska Boska czuwała nade mną. Ja jestem bardzo wierzący.
         Dwudziestolatki są jednak niepoprawne. Nie dałem za wygraną. 24 lub 25 lipca znów pojechaliśmy ciuchcią do Józefowa. Pociągi nie chodziły. Zobaczyliśmy, że tory kolejowe są poniszczone. Podkłady kolejowe są połamane na pół, a szyby powybijane na boki. Dokonała tego jakaś piekielna maszyna. Widać było, że Niemcy szykują się do odwrotu.
         Most nie był jeszcze zniszczony. Prześlijmy na drugą stronę i powtórzyliśmy operację ze strzelaniem. Brat miał naboje, które dostał od Leszka, ja skombinowałem kilka sztuk do mojego pistoletu. Tym razem FN-ka spisała się na medal. Brat nawet wcelował z kilkunastu metrów w "O". Naboje były dobre.
         Wróciliśmy z Józefowa do Warszawy ciuchcią, na dachu. Tłok był straszny. Wysiedliśmy przy Skaryszewskiej i ruszyliśmy w stronę placu Waszyngtona. Ulicą waliły tłumy uciekinierów. Jechały fury, Kozacy w różnokolorowych papachach, krowy. Rosjanie, Ukraińcy, niektórzy uzbrojeni, cała kawalkada. Wszystko to waliło w stronę mostu Poniatowskiego. Widać było, że to już jest panika, że uciekają w bezładzie. W lipcu już front się zbliżał. Sowieci już przekroczyli granice przedwojenne Polski, na Wołyniu, gdzieś w Sarnach chyba. Ze dwa tygodnie przed Powstaniem zajęli Mińsk Mazowiecki.
         Nasi koledzy należeli do różnych ugrupowań konspiracyjnych. Mieliśmy kontakty towarzyskie z chłopakami z "Koszty", "Zośki", "Baszty" i "Parasola". Pamiętam, jak pewnego dnia wpadł do nas Staś Rybka, który był w "Zośce". Wpada i zostawił pistolet, Visa. Powiedział, że przed chwilą zrobili egzekucję na Szwabach placu Starynkiewicza, obok zajezdni w Alejach Jerozolimskich. Był ranny, ale lekko, u nas się opatrzył.
         Przyjaźniliśmy się z dwoma kolegami Borowiczami, którzy opowiadali nam, że szkolą się w plutonie motorowym. Później okazało się, że byli w kompanii "Giewont", w batalionie "Zośka". Obydwaj polegli w Powstaniu. Pochodzili z Białegostoku, mieszkali jak i my na Królewskiej 27. Tam się poznaliśmy i wymienialiśmy gazetkami. Brat był kolporterem pisma NOW "Walka" i innych pism Stronnictwa Narodowego. Rozwoził po kilkadziesiąt sztuk po podwarszawskich miejscowościach. Od znajomych pań dostawaliśmy "Biuletyn Informacyjny".
         Mieliśmy też wzmacniacz do odtwarzania płyt gramofonowych. Znajomy znał się trochę na radiotechnice, przerobił ten wzmacniacz. Kręciłem kondensatorem obrotowym i od czasu do czasu mogłem usłyszeć "bum-bum-bum-bum" londyńskiego radia na falach długich. Kolega chwalił się, że słucha Londynu regularnie.
         Koło 27 sierpnia Niemcy podali na afiszach i przez megafony komunikat, że 100.000 mężczyzn ma się zgłosić z łopatami do kopania rowów. Z tego, co wiem, nie zgłosił się chyba nikt. Na 3-4 dni przed wybuchem Powstania został ogłoszony alarm, ogłoszono ostre pogotowie. Zostaliśmy wezwani na ul. Kopernika. Było tam zgromadzonych kilkudziesięciu chłopaków. Po 3-4 godzinach rozpuszczono nas do domów, ale powiedziano, że mamy nie oddalać się za daleko od miejsc zamieszkania, meldować się co kilka godzin i czekać na wezwanie. Taki stan trwał do momentu wybuchu Powstania.


Jerzy Lisiecki

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Jerzy Lisiecki
ur. 22.08.1923, Warszawa
st. strz. Armii Krajowej, ps. "2422", "Jerzy II"
bat. "Ruczaj", komp. "Tadeusz Czarny", plut. "Orlik"
bat. Harnaś", komp. "Genowefa", plut. 138





Copyright © 2012 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.