Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia Jerzego Lisieckiego ps. "2422", "Jerzy II", żołnierza dwóch powstańczych batalionów "Ruczaj" i "Harnaś"




Jerzy Lisiecki,
ur. 22.08.1923, Warszawa
st. strz. Armii Krajowej, ps. "2422", "Jerzy II"
bat. "Ruczaj", komp. "Tadeusz Czarny", plut. "Orlik"
bat. Harnaś", komp. "Genowefa", plut. 138



Dalsze losy

         Potem była kapitulacja, bardzo to wszyscy przeżyliśmy. Nie wiedząc, jaki los spotkał mamę i brata, postanowiłem nie iść do niewoli. Po wyjściu z ludnością cywilną zacznę szukać brata w ewakuowanych szpitalach.
         3 czy 4 października wyszliśmy z Warszawy z ojcem, którego w międzyczasie odnalazłem, i dwojgiem naszych znajomych. Nie wiedziałem, co zrobili moi koledzy, każdy ratował się jak mógł. Część z nich poszła do niewoli.
         W długiej kolumnie, pilnowani przez niemieckich żołnierzy, wyszliśmy ze Śródmieścia, szliśmy przez Okęcie. Zastanawiałem się, co robić. O Pruszkowie słyszałem straszne rzeczy. Ojciec został bardzo zraniony w nogę rykoszetem i początkowo ledwo chodził. Zrobiono mu opatrunek i po tygodniu mu się poprawiło.
         Ojciec powiedział, że ma na Okęciu znajomych. Powiedziałem do niego: "Tato, ja spróbuje się urwać, może mi się uda." Miałem adres do znajomych w Komorowie, przyjaciół rodziców. Byliśmy u nich nawet w czasie okupacji, ten Pan miał tam willę. Powiedziałem do ojca: "Jeśli mi się uda, to tam się spotkamy".
         Zobaczyłem, że szwab się odwrócił, otworzyłem furtkę i wpadłem do pierwszego z brzegu zabudowania. Usłyszałem za sobą: "Halt, Halt!" Udałem głuchego. Szedłem dalej, na nic nie zwracając uwagi. Skręciłem za dom, za sobą słyszę buciory. Zobaczyłem otwarte okno w suterenie. Leżały tam pomidory i pełno chlebów, stos sucharów z chleba. Podbiegłem do sterty i zacząłem ładować do kieszeni te pomidory i suchary.
         Z tyłu usłyszałem buciory Niemca. Dopadł mnie, przywali kopniaka i wrzasnął: "Du verfluchte, komm". Odpowiedziałem: "Ich bin hungrich". Wypędził mnie z tej piwnicy. Dobrze, że były tam te pomidory i suchary, nie wiadomo jak by się to skończyło. To był stary Niemiec w mundurze lotnika, trochę taka ciura. Wielki chłop, miał chyba z 50 lat.
         Zagonił mnie z powrotem do szeregu. Pomaszerowaliśmy dalej. Dogoniłem ojca i naszych znajomych. Potem udało się nam wydostać z kolumny. Wprawdzie, co kilkadziesiąt metrów był żołnierz niemiecki, ale któryś tam został przekupiony. Przenocowaliśmy u znajomych na Okęciu. Stamtąd dostaliśmy się do Komorowa.
         Trzeba się było jakoś ustabilizować, jakoś to przeżyć. Przez pewien czas mieszkaliśmy u znajomych w Komorowie. Mieliśmy jednak kuzynów z poznańskiego, którzy mieszkali w Pruszkowie na ul. Owocowej, jakieś 2 kilometry dalej. Przeprowadziliśmy się do nich i tam zamieszkaliśmy.
         Ojciec dowiedział się w jakiś sposób, że jest porozumienie pomiędzy Niemcami a władzami polskimi, że jeśli ktoś miał jakiś interes lub przedsiębiorstwo w Warszawie, może z niego ewakuować jego wyposażenie. To stwarzało szanse dotarcia na ul. Drewnianą i zorientowania się, co się stało ze szpitalem, w którym był brat Konrad z mamą.
         Ojciec miał odpowiednie zaświadczenie dotyczące posiadania warsztatu elektromechanicznego na Nowym Świecie 27. W czasie okupacji bywał w nim od czasu do czasu, głównie handlując śrubami na ul. Zielnej. Ojciec załatwił furmankę z woźnicą, Niemca Begleitera-konwojenta i w listopadzie pojechaliśmy do Warszawy.





zezwolenie Piotra Lisieckiego na prowadzenie zakładu


         Dojechaliśmy na Nowy Świat. Cały dom był spalony, ale pancerna kasa ocalała. Ojciec część warsztatu miał w suterenie, druga część była w drugim podwórku. Tam całe pomieszczenie ocalało. Było tam trochę lamp rentgenowskich starego typu, które ojciec wziął dla picu. Coś tam jeszcze załadowaliśmy na furkę i zaczęliśmy kombinować, że by jechać na Drewnianą.
         Fura z trudem mogła się przecisnąć. Wszędzie były kupy gruzów, ale były trochę uprzątnięte. Zjechaliśmy na dół Tamką. Ojciec miał zapisane na kartce, że szpital był w szkole na Drewnianej. Dotarliśmy furmanką na miejsce. Wokół nie było żywej duszy. Begleiter z woźnicą gdzieś sobie poszli a my weszliśmy do szkoły.
         Był to duży budynek, prawie nie zniszczony. Na górze w środku wszystko było sprzątnięte. Zobaczyłem, że jest porządek, jakby wszystko było ewakuowane, nie ma bezładu, bałaganu, nie ma nic. Zeszliśmy do sutereny. Były tam duże okna wychodzące na sąsiednią ulicę. Ojciec powiedział: "Idź tu, a ja pójdę do następnej sutereny".
         Zszedłem do sutereny rozejrzeć się, gdzie tu mógł być szpital. Schodzę Zobaczyłem dużą sala, która wydawała mi się zupełnie pusta. Zobaczyłem tylko na jej początku pojedyncze, metalowe łóżko, z siatką. Na nim leżała jakaś postać.
         Podszedłem bliżej i zobaczyłem spalone ciało w kolorze jasnej czekolady. Nachyliłem się i zobaczyłem maleńką buzię, to musiała być śliczna młoda dziewczyna. Ciało leżało wyprostowane na siatce, z rękami wzdłuż ciała, widać siennik spalił się całkowicie. Na jednej ze spalonych nóg był założony gips.
         Zawołałem do ojca: "Tato, chodź zobacz, tu nikogo nie ma". Uznałem, że szpital został ewakuowany, a to miejsce jest kostnicą, gdzie leży jakaś młoda kobieta.. Nie przyjrzałem się dokładnie leżącej postaci, nie stwierdziłem czy jest to kobieta, czy mężczyzna. Ojciec podszedł bliżej, ale nic nie powiedział. Podejrzewam, że poznał już wtedy prawdę, ale się z nią ze mną nie podzielił. Ja zdecydowałem wtedy, że ponieważ nie ma tu ani mamy ani brata, wracamy z powrotem do Pruszkowa.
         Potem przenieśliśmy się do Częstochowy i zamieszkaliśmy w Alei Najświętszej Marii Panny. Tam nas zastało 17 stycznia wyzwolenie. Jakiś tydzień potem postanowiliśmy z ojcem pojechać do Warszawy. Mieliśmy nadzieję, że na Drewnianej będzie można spotkać kogoś, kto wiedział, jakie były losy szpitala. Do Warszawy ruszyły pierwsze pociągi. Jechało się pociągiem towarowym, w strasznym tłoku. Dojechaliśmy umęczeni do Warszawy i zatrzymaliśmy się u znajomych ojca na ul. Mokotowskiej. Stamtąd poszliśmy na Drewnianą.
         Szkoła była już otwarta. Wewnątrz było posprzątane, chyba zaczęły się już zajęcia, albo zaraz miały się zacząć. Poszliśmy do sekretariatu szkoły. Tam powiedziano nam, że faktycznie w czasie Powstania był tu szpital i że mieszkają w szkole woźni, którzy wtedy byli tu na miejscu.
         Poszliśmy do pomieszczenia, które zajmowali woźni. Weszliśmy tam Pamiętam jak dziś pokój, w którym leżała w łóżku jakaś kobieta, jak się później okazało - żona woźnego. Przedstawiliśmy się i spytali, czy była tu w szpitalu Nadzieja Lisiecka z synem. Kobieta odpowiedziała, że ona nic nie wie, że za kilka godzin będzie mąż, wtedy proszę przyjść.
         Zgodnie z umową wróciliśmy po paru godzinach do szkoły. Woźny był już na miejscu. Powiedział, że bardzo dobrze pamięta panią Nadzię i syna. I zaczął płakać. Opowiedział, że 27 września 1944 r. do szpitala, który od ponad 2 tygodni egzystował na ziemi niczyjej wpadli esesmani z grupy Dirlewangera. Wypędzili personel medyczny na zewnątrz, a wszystkich rannych leżących w podziemi rozstrzelali, celując każdemu w głowę. Moja mama nie chciała opuścić Konrada, więc ją też zastrzelili. Potem ciała zabitych polali benzyną i podpalili. Razem zginęło tam dwadzieścia kilka osób.
         Woźny powiedział, że ciało, które wziąłem za młodą dziewczynę, to był mój brat, a mama leżała u jego stóp. Wszystkich zabitych pochowano później w dużym dole wykopanym na ulicy przed szkołą. Ja się zupełnie załamałem, ojciec był twardy, zachował opanowanie. Woźny poprosił nas o adres i obiecał, że zawiadomi nas o terminie ekshumacji.





prowizoryczne akty śmierci brata i mamy





formalny akt śmierci Nadziei Lisieckiej


         Wróciliśmy do Częstochowy. Po 2-3 tygodniach na ulicach zobaczyłem plakaty "AK zapluty karzeł reakcji". Zacząłem zastanawiać się, co robić. Ojciec cały czas opowiadał nam jak to było z Sowietami, wrócił przecież do Polski z Rosji dopiero w 1923 r. Wiedzieliśmy również o Katyniu, że była to robota NKWD. Obawiałem się, że zostanę wzięty do wojska, miałem wtedy skończone 21 lat. A na to nie miałem żadnej ochoty.
         W Częstochowie mieszkałem na razie bez meldunku. Miałem ze sobą Arbeitskartę z datą urodzenia 1923 wypisaną atramentem. Postanowiłem się odmłodzić. Przerobiłem trójkę na ósemkę. I w ten sposób stałem się młodszy o 5 lat. Zameldowałem się na podstawie tej Arbeitskarty. Ta data figuruje od tej pory we wszystkich moich dokumentach, również w dowodzie osobistym, chyba nie będę już tego zmieniał.
         Zgodnie z obietnicą woźny z Drewnianej zawiadomił nas o terminie ekshumacji. Odbyła się ona w maju 1945 r. Pojechałem na nią sam, ojciec nie chciał jechać. Uczestniczyło w niej kilkanaście osób. Termin nie był najszczęśliwszy. Było gorąco, nad rozkopanym dołem unosiły się chmary much.





gazeta z marca 1945 r.z informacją o mordzie w szkole na ul. Drewnianej


         Zwłoki były w stanie zaawansowanego rozkładu. W pewnej chwili wyjęto czaszkę z otworem po kuli na środku ciała. Ciała już prawie na niej nie było, ale ocalały nieopalone kruczoczarne włosy z siwym kosmykiem. Jeden z zębów na przedzie szczęki miał nieco różniącą się kolorem plombę. To była czaszka mojej mamy. Włosy były bardzo charakterystyczne, a przed wojną mama okropnie narzekała na dentystę, który źle dobrał kolor plomby. Mama miała bardzo piękne żeby. Wyjęto również nogę brata w gipsie. W chwili śmierci mama miała 39 lat, a brat 19.
         Oprócz mnie w ekshumacji uczestniczyły żony dwóch wyższych oficerów AK ze Zgrupowania "Radosław" ppłk Wacława Janaszka ps. "Bolek" i mjra Mieczysława Kurkowskiego PS. "Sawa". Ranni na Starówce, zostali przeniesieni kanałami na Warecką do Śródmieścia i stamtąd, nie wiadomo dlaczego, przeniesiono ich do szpitala na Drewnianą. Tu, podobnie jak moją mamę i brata, spotkała ich śmierć. Jeszcze dwie osoby zostały rozpoznane. Była to Maria Grabusińska - lat 60 i jej córka Irena - lat 31. Rozpoznał je pan Grabusiński.
         Ppłk Janaszek i mjr Kurkowski leżeli razem, jak w uścisku. Ich żony zdecydowały, że będą razem pochowani. Ja zdecydowałem wspólnie z panem Grabusińskim, że pozostali zabici zostaną pochowani we wspólnym grobie. Zwłoki zostały włożone do 3 dużych drewnianych skrzyń z nieheblowanych desek, które zostały ustawione na wozach zaprzężonych w konie. Następnie kondukt ruszył Wybrzeżem Kościuszkowskim na cmentarz wojskowy. Nie pamiętam, czy w kondukcie szedł ksiądz. Ze mną szła moja sympatia z matką.
         Na cmentarzu był wykopany dół, w którym wszystkich razem pochowano. Ojciec, ja i pan Grabusiński zrobiliśmy wspólny grób. Oprócz czerech osób, których nazwiska są wymienione na dwóch tablicach, spoczywa tam około 15 niezidentyfikowanych ciał. Mogiła jest usytuowana za kwaterą "Zośki" obok grobu poety Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.



zbiorowy grób na Cmentarzu Wojskowym


         Ppłk Janaszek i mjr Kurkowski spoczęli w kwaterze "Miotły".



grób ppłka Janaszka i mjra Kurkowskiego


         W 1965 r. na ścianie budynku szkoły na ul. Drewnianej 8 odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą mordowi w powstańczym szpitalu.





tablica pamiątkowa w szkole na ul. Drewnianej 8


         Do dziś nurtuje mnie tajemnica tragedii szpitala na Drewniej. Szpital był znany na Powiślu. Był podobno bardzo dobrze zaopatrzony w żywność, zaopatrywały się w nim sąsiednie placówki. 27 września 1944, w dniu egzekucji na Drewnianej, siostry ze szpitala na Tamce załatwiły u Niemców zgodę na ewakuację rannych, których wywieziono stamtąd na 7 wozach. Było to w odległości 300 metrów od szpitala na Drewnianej. Dlaczego nie zabrano rannych również z tego miejsca. Miał w tym podobno udział komendant szpitala, który nie chciał ewakuacji. A poza wszystkim, nie wiem, dlaczego mój brat w ogóle trafił ze Śródmieścia do szpitala na Powiślu w momencie, kiedy dzielnica w ciągu kilku dni po tym fakcie została opanowana przez Niemców. Lekarza, komendanta szpitala, który przeżył egzekucję, nie było na ekshumacji. Nie mogłem zażądać od niego wyjaśnień. Nie ma również dokumentacji szpitala z ostatnich jego dni. Ostatnie zapisy dotyczą 28 sierpnia 1944 r.
         Wojna się skończyła, trzeba było dalej żyć. Podjąłem decyzję o rozpoczęciu studiów. Aby to zrealizować potrzebny mi był dokument o uzyskaniu świadectwa dojrzałości. Jak wspomniałem wcześniej, maturę otrzymałem w czerwcu 1944 r.
         Budynek gimnazjum Górskiego był całkowicie zniszczony. Na gruzach znalazłem karteczkę, że szkoła jest na Nowogrodzkiej. Udałem się tam i spotkałem kolegów, którzy powiedzieli mi, że aktualnie gimnazjum znajduje się na Smolnej, w budynku gimnazjum Zamoyskiego.
         Zastałem tam swoich byłych nauczycieli, wielu z nich przetrwało okupację i Powstania. Powitanie było bardzo serdeczne. Powiedziałem swojemu wychowawcy, że potrzebuję swoje świadectwo dojrzałości. Odpowiedział, że nie stanowi to żadnego problemu, zaraz mi je wystawią. Ja z kolei odpowiedziałem mu, że może być pewien problem i opowiedziałem mu o operacji ze zmianą daty urodzenia.
         Profesor zastanowił się głęboko. Powiedział, że faktycznie to stanowi problem. Gdyby napisał na świadectwie, że urodziłem się w 1928 r., oznaczałoby to, że maturę zrobiłem nie mając ukończonych 16 lat, co było nonsensem. Na pewno zainteresowałaby się tym bezpieka. Po namyśle powiedział mi: "Jerzy, możemy wystawić ci świadectwo z datą urodzenia 1927 r. To może jeszcze jakoś przejść."
         I tak się stało. Zostałem maturzystą z rocznika 1927. Urzędniczka z kuratorium osowaty, gdzie zgłosiłem się z dokumentem złożyła mi gratulacje jako najmłodszemu maturzyście w okręgu warszawskim, młodemu geniuszowi.



świadectwo urodzenia Jerzego Lisieckiego z fałszywą datą




świadectwo dojrzałości Jerzego Lisieckiego


         Ojciec bardzo chciał bym poszedł w jego ślady, na politechnikę. W 1946 r. wstąpiłem na 1 rok Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej. Uczył mnie tam między innymi profesor Groszkowski, dobry znajomy ojca, profesor Kocjan i inni słynni polscy uczeni.
         Zamieszkałem w Aninie, tam gdzie przez pewien czas mieszkaliśmy całą rodziną przed wojną. Spotkałem tam wielu swoich kolegów. W utrzymaniu trochę pomagały paczki z YMCA, przychodzące przez pewien czas. Potem je zlikwidowano. Na uczelnię dojeżdżałem pociągiem elektrycznym lub ciuchcią. Nauka szła mi tak sobie. Zacząłem opuszczać zajęcia. Wpadłem w depresję z powodu tak okrutnej straty bliskich. Stan frustracji pogłębił fakt, że ojciec powtórnie ożenił się. Przez długi czas nie mogłem mu tego wybaczyć.
         W rezultacie nie skończyłem nawet pierwszego roku studiów. Ojciec był bardzo zawiedziony. Było mu wstyd wobec profesora Groszkowskiego. Pomogła mi druga żona ojca. Miała ona w Poznaniu duża rodzinę i sporo znajomości. Za jej namową pojechałem do Poznania i zacząłem studia w Akademii Handlowej w Poznaniu. Zamieszkałem u jej krewnych.
         Zmiana otoczenia pomogła mi pozbierać się psychicznie. W sekretariacie uczelni jakoś przeszło moje świadectwo dojrzałości niezgodne z datą urodzenia. Być może czegoś się domyślali, ale w tamtych czasach zdarzało się wiele cudów.



Jerzy Lisiecki 1950 r.


         Szczęśliwie ukończyłem studia. Temat mojej pacy dyplomowej brzmiał: "Racjonalne słodowanie jęczmienia browarnianego". Dwumiesięczną praktykę odbywałem natomiast w browarze Tychy, skąd do dziś pozostał mi sentyment do tyskiego piwa.
         Potem dostałem nakaz pracy w Gdańskich Zakładach Zbożowych. Była to więc kolejna zmiana miejsca zamieszkania. Będąc na urlopie na spływie kajakowym na Mazurach, w Giżycku poznałem moja przyszłą żonę. Spotkanie zaowocowało udanym małżeństwem, niedawno minęła nam 50 rocznica ślubu. Po 4 latach pobytu w Gdańsku wróciłem na stałe do Warszawy.
         Dwa lata temu wybraliśmy się z synem do Grecji, na wyspę Kefalonię. Miałem nadzieję, że odnajdę tam jakiś ślad po rodzinie mojej mamy. Syn znalazł nawet Greka, który nazywał się Spirydon Apatello, tam jak mój dziadek. Był on fotografem. Niestety nie przypominał sobie, aby ktokolwiek z jego rodziny był na początku XX w. w Odessie.
         W 6 tomie Wielkiej Encyklopedii Powstania Warszawskiego znajdują się informację o moim bracie i o mnie.


Jerzy Lisiecki

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Jerzy Lisiecki
ur. 22.08.1923, Warszawa
st. strz. Armii Krajowej, ps. "2422", "Jerzy II"
bat. "Ruczaj", komp. "Tadeusz Czarny", plut. "Orlik"
bat. Harnaś", komp. "Genowefa", plut. 138





Copyright © 2012 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.