Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia wojenne Janusza Paszyńskiego ps. "Machnicki", żołnierza Grupy Bojowej "Krybar"




Janusz Paszyński,
ur. 07.11.1924 we Włocławku
kprl pchor., żołnierz Armii Krajowej
ps. "Machnicki"
2 kompania, III Zgrupowanie "Konrad"
Grupa Bojowa "Krybar"



Powstanie

         Dopiero na kilka dni przed wybuchem Powstania, kiedy wiedziałem już, że zanosi się na poważną operację, przypadkowo spotkałem jednego ze znajomych kolegów, który zapytał mnie, czy mam łączność konspiracyjną. Powiedziałem, że chwilowo nie mam. On zaproponował mi wtedy wejście do oddziału, który przygotowywał się już do Powstania. Była to druga połowa lipca. I w ten sposób trafiłem do Zgrupowania "Krybar" walczącego później w Powstaniu na Powiślu.
         Znalazłem się na terenie Powiśla jako żołnierz III Zgrupowania "Konrad", którego dowódcą był por. "Konrad" Niewiadomski" (Julian Szawdyn), a siedzibą dowództwa był gmach Ubezpieczalni Społecznej na ul. Smulikowskiego, tam gdzie obecnie jest Związek Nauczycielstwa Polskiego.
         Skąd ta nazwa - "Krybar"? - to są pierwsze głoski imion dwóch córek dowódcy zgrupowania Cypriana Odorkiewicza, który nosił pseudonim "Krybar". Miał dwie córki: Krystynę i Barbarę i stąd jego pseudonim. Powiśle miało wchodzić w skład Zgrupowania "Róg", które miało obejmować cały teren od Cytadeli aż po most i wiadukt Poniatowskiego.
         Jednakże już w pierwszych dniach Powstania, a nawet w pierwszych godzinach ten teren został przecięty i nie było łączności między Starym Miastem a Powiślem. Nowy Zjazd i most Kierbedzia były stale w rękach niemieckich i żadnego kontaktu między tymi dwiema dzielnicami nie było.
         Wobec tego major "Róg" wydał tylko rozkaz swojemu zastępcy kapitanowi "Krybarowi", który był na Powiślu, żeby on objął dowództwo wszystkich oddziałów znajdujących się na Powiślu. To były trzy zgrupowania: VIII Zgrupowanie "Krybar", III Zgrupowanie "Konrad" i Zgrupowanie Wojskowej Służby Ochrony Powstania "Elektrownia". Dowódcą "Elektrowni" był kpt. "Cubryna" - inż. Stanisław Skibniewski.
         Te trzy powstańcze zgrupowania utworzyły Grupę Bojową "Krybar". Sam "Krybar" objął dowództwo nad całością, a VIII Zgrupowanie przekazał swojemu zastępcy por. "Biczowi" Lechowi Mokrzyckiemu. Grupa bojowa "Krybar" była utworzona częściowo z dawnej konspiracyjnej organizacji "Unia". To była organizacja o nastawieniu katolickim.
         Koncentracja mojego oddziału przed godziną "W" była w domu Tamka 4. To był przed wojną dom akademicki, ostatni dom przed kościołem św. Teresy na Tamce. Oddział, do którego trafiłem - to było dowództwo WSOP, to znaczy Wojskowej Służby Ochrony Powstania. Organizacyjnie podlegało ono "Obroży" (Warszawa Podmiejska), ale dowództwo mieściło się w samej Warszawie. W oddziale było kilku oficerów i kilku nas, żołnierzy.
         Dobrze pamiętam dzień 1 sierpnia 1944 r.. Około godziny 11 odezwały się syreny, ale nie był to alarm przeciwlotniczy, bo wyły one tak, jak na odwołanie alarmu. Wkrótce potem rozdano nam opaski - każdy dostał po dwie: biało-czerwoną oraz zieloną z naszytą biało-czerwoną szachownicą, taką jak na skrzydłach naszych samolotów. Ta druga opaska była oznaką WSOP - nosiło się ją na dole rękawa, na mankiecie. Obie te opaski zachowały mi się do dziś, a opaska WSOP-u jest ponoć unikatem, według opinii Muzeum Wojska Polskiego moja jest jedynym znanym egzemplarzem.. Opaski nosiliśmy początkowo na lewym ramieniu, później - może po tygodniu - przyszedł rozkaz, by je przełożyć na prawy rękaw.





Opaski WSOP


         Dowódcą oddziału był porucznik "Kazik" Jan Gaździcki. Jego syn, Jurek Gaździcki "Gołąb" był u nas łącznikiem - miał wtedy około dwunastu lat, dziś jest profesorem geodezji. W skład oddziału wchodzili między innymi porucznik "Wolski", porucznik "Roma" - Aleksander Rajchert, plutonowy "Niuśka" - Jan Szustorowski, "Longinus" -Tadeusz Trzebiatowski i jeszcze kilku innych. Wśród nich był także porucznik "Żarski" - Jan Strzałkowski - ojciec Romka Strzałkowskiego, zastrzelonego przez ubowców w czerwcu 1956 roku w Poznaniu podczas tak zwanych "wydarzeń poznańskich" - miał on wówczas 13 lat.
         Znalazłem się w plutonie dowodzonym przez por. Jana Gaździckiego. W tym plutonie byliśmy z początku słabo uzbrojeni, dopiero później doszło trochę broni. Ja miałem na początku Powstania tylko pistolet, mówiło się wtedy "gnat" na pistolet. Miałem gnata w postaci pistoletu bębenkowego, ale do niego były tylko 4 pestki - naboje. I ten bęben trzeba było po każdym wystrzale obracać. Była to więc broń bardzo iluzoryczna. Później dostałem już lepszy pistolet, marki Walter 7,65, nowiuteńki, jeszcze nieużywany.
         Już na jakiś czas przed Godziną "W" zaczęły dochodzić odgłosy strzelaniny od strony śródmieścia. Punktualnie o godzinie "W" rozpoczęły się walki o elektrownię, które trwały kilka godzin do nocy. Zakończyły się sukcesem, dzięki czemu powstańcza Warszawa miała przez cały sierpień zapewniony prąd. 1 i 2 sierpnia na terenie Elektrowni dostało się do niewoli sporo jeńców. Wśród tych jeńców byli ponoć SS-mani, żandarmi i zwykli żołnierze Wehrmachtu, a także tak zwani Werkschutz, to znaczy straż przemysłowa rekrutująca się głównie z Ukraińców. Byli trzymani w podziemiach w budynku Ubezpieczalni na Smulikowskiego. Używano ich do różnych robót, między innymi do budowy barykad.
         Myśmy w walce o elektrownię udziału nie brali, byliśmy bowiem bardzo nędznie uzbrojeni. Obserwowaliśmy skrzyżowanie Dobrej i Tamki, ale po wybuchu walk wszelki ruch tam zamarł - raz tylko przejechał pędem samochód z niemieckimi żołnierzami.
         W pewnej chwili przebiegł wzdłuż Tamki powstaniec z opaską i z peemem zawieszonym na piersi wołając, że elektrownia zdobyta i żeby wywieszać flagi. Bardzo szybko pojawiły się polskie flagi w oknach i na bramach domów.
         Mimo że na terenie elektrowni wciąż jeszcze trwał bój, słychać było bliskie strzały i głośne wybuchy granatów, ludzie zaczęli wychodzić na ulicę i ktoś zaintonował "Jeszcze Polska nie zginęła". Wszyscy odśpiewaliśmy nasz hymn ze wzruszeniem, a nawet ze łzami w oczach, po raz pierwszy swobodnie od początku okupacji. To było wczesnym wieczorem tego dnia, gdzieś około godziny siódmej. W nocy padał deszcz, a nazajutrz rano widziałem jeńców niemieckich, wziętych do niewoli w elektrowni - prowadzono ich ulicą Smulikowskiego.
         2 sierpnia mój dowódca, porucznik "Kazik", podporządkował się z całym oddziałem dowódcy III zgrupowania, jakie działało w tej części Powiśla. Dowództwo III zgrupowania mieściło się w gmachu ubezpieczalni społecznej na ulicy Smulikowskiego, tam gdzie jest teraz Związek Nauczycielstwa Polskiego, a dowódcą był porucznik "Konrad", Juliusz Szawdyn.
         Nas włączono do drugiej kompanii III zgrupowania, dowodzonej przez porucznika "Leonowicza" Stanisława Krowackiego. Przedtem jeszcze kazano nam - jako "ochotnikom" - złożyć przysięgę, tak więc wojskową przysięgę składałem już po raz trzeci. Pozostałem przy swoim dotychczasowym pseudonimie "Machnicki".
         Początkowo podporządkowano nas dowódcy saperów zgrupowania, porucznikowi "Hucułowi" (Bogdan Nowicki). Każdego wieczora chodziliśmy do niego, do Ubezpieczalni, po hasło na daną noc. Do dziś pamiętam niektóre z nich z tamtego okresu, na przykład: hasło "Bydgoszcz" - odzew "Barykada", hasło "Karabin" - odzew "Kielce", hasło "Papież" - odzew "Fabryka".
         Naszym głównym zajęciem była najpierw budowa barykad na Dobrej, Tamce, Zajęczej, Smulikowskiego. Stawialiśmy też zasłonę na Solcu, by uniemożliwić Niemcom wgląd w tę ulicę z wiaduktu Poniatowskiego, po którym od czasu do czasu jeździły czołgi. Współpracowaliśmy również z żandarmami III zgrupowania, dowodzonymi przez porucznika "Ostróżkę", w wyłapywaniu tak zwanych "gołębiarzy", jacy na początku Powstania dawali się we znaki na Powiślu.
         Którejś nocy, w drugim tygodniu Powstania, byłem świadkiem zestrzelenia alianckiego samolotu, jednego z tych, jakie dokonywały zrzutów nad Warszawą. Tuż przed moimi oczami spadły na Tamkę, na środek jezdni, płonące części tego samolotu.
         Kilkakrotnie chodziłem z różnymi zadaniami czy rozkazami za Nowy Świat do Śródmieścia. Przejścia przez Nowy Świat strzegła bardzo solidna barykada, łącząca ulice Ordynacką z Warecką, zbudowana częściowo z ogromnych bębnów od kabli
.          Na Powiślu budowano wtedy opancerzony samochód, nazwany "Kubusiem". Małem w tym swój skromny udział. Kiedyś taszczyłem ciężkie blachy, potrzebne do jego opancerzenia, i to aż gdzieś z za Marszałkowskiej, z okolic ulicy Pańskiej.
         Koło połowy sierpnia obsadziliśmy stanowiska bojowe wzdłuż ulicy Czerwonego Krzyża, na wprost wiaduktu kolejowego linii średnicowej. Włączono wtedy do naszego oddziału, pod komendę porucznika "Kazika", jeszcze kilkunastu nowych żołnierzy. Zapamiętałem pseudonimy i nazwiska tylko niektórych spośród tych nowoprzybyłych: podchorąży "Puchacz" - Ireneusz Tromszczyński, plutonowy "Sokół" - Jan Łapiński, kapral "Karpa" - Jan Kruk, oraz strzelcy: "Orłowski" - Kazimierz Styczyński, "Korsarz" - Edward Żółciński, "Jurek" - Jerzy Cieszanowski, a także młodziutka, kilkunastoletnia dziewczynka, łączniczka "Iskra". W sumie oddział "Kazika" rozrósł się wówczas do pełnego plutonu, liczącego około 30 żołnierzy a należącego nadal do II kompanii.
         Broni w dalszym ciągu mieliśmy niewiele, ale za to dość dużo granatów produkcji konspiracyjnej, pochodzących - jak się zdaje - z tajnej wytwórni, mieszczącej się w szkole na ulicy Królewskiej.
         Zmieniliśmy też wtedy nasze kwatery. Na początku Powstania kwaterowaliśmy na Tamce, najpierw w domu Tamka 13, później naprzeciwko - po drugiej stronie ulicy. Natomiast w drugiej połowie sierpnia mieliśmy kwaterę na Dobrej, w kamienicy na wprost wylotu ulicy Smulikowskiego, a częściowo także na Solcu, w narożnym domu przy Czerwonego Krzyża, naprzeciwko szpitala.
         Żołnierzy "Krybara" zostało do dziś bardzo niewielu. W 1944 r. Grupa Bojowa "Krybar" liczyła ponad 1.500 ludzi, natomiast obecnie "krybarowców" jest zaledwie kilkudziesięciu, zdaje się 30 czy 40. Zbieramy się co roku 1 sierpnia w kościele św. Teresy na Tamce. Jest to kościół, z którym jesteśmy bardzo ściśle duchowo związani. Dzielił on nasze losy. W sąsiadującym z kościołem domu akademickim Tamka 4 zebraliśmy się na koncentrację przed godziną "W" 1 sierpnia. W tym kościele przystępowaliśmy gromadnie do spowiedzi i komunii św. w pierwszą powstańczą niedzielę, a spowiedzi tej słuchał wtedy nasz kapelan ochotnik III Zgrupowania, "Ojciec Michał" Jan Czartoryski. 15 sierpnia "Ojciec Michał" z okazji Święta Żołnierza odprawił mszę św. na dziedzińcu Ubezpieczalni na ulicy Smulikowskiego, a później na terenie Konserwatorium Muzycznego na Okólniku na Powiślu . W tej mszy miałem okazję uczestniczyć.



"Ojciec Michał" Jan Czartoryski 15 sierpnia odprawia mszę św. na dziedzińcu budynku ZUS przy ul. Smulikowskiego

         Do życia religijnego w początkowym okresie Powstania zaliczyć trzeba także pogrzeby. Pierwsze pogrzeby poległych odbywały się jeszcze z pewnym ceremoniałem. Ksiądz brał w nich udział, poległego niesiono w trumnie. Później już chowano zmarłych czy poległych nawet bez trumien, tylko wprost w ziemi.
         U wejścia do tego kościoła i w sąsiednich uliczkach budowaliśmy powstańcze barykady, a kiedy trzeba było, tych barykad broniliśmy. Z ruin kościoła zbombardowanego w końcu sierpnia wyszliśmy we dwóch z sierżantem "Niuśką" - Jankiem Szustorowskim na ostatni patrol 5 września wieczorem na teren opuszczonej już przez naszych elektrowni. A nazajutrz o świcie 6 września raz jeszcze znalazłem się w ruinach kościoła i wraz z kolegą kapralem "Longinusem" - Tadeuszem Trzebiatowskim; byliśmy wtedy chyba ostatnimi dwoma polskimi żołnierzami, którzy na rozkaz zeszli z tych stanowisk na krótko przed wtargnięciem Niemców na Tamkę.
         Naprzeciwko kościoła Niemcy wymordowali po zajęciu tej części Powiśla 6 września naszych ciężko rannych kolegów znajdujących się w polowym szpitalu w narożnym budynku Alfa Laval. A wraz z nimi kilkudziesięciu mieszkańców okolicznych domów. Z nimi zginął wtedy także nasz kapelan "Ojciec Michał" Jan książę Czartoryski, architekt i dominikanin, jeden z obrońców Lwowa w 1920 r. przed bolszewikami, odznaczony Krzyżem Walecznych, założyciel "Odrodzenia". "Odrodzenie" to była organizacja młodzieży akademickiej, która na początku okupacji połączyła się z kilkoma innymi dając początek "Unii" - katolickiej organizacji konspiracyjnej, której członkiem był także w swoim czasie pewien krakowski student Karol Wojtyła.
         Podobny los spotkał także inny pobliski szpital powstańczy na ul. Drewnianej, gdzie Niemcy, po pewnym zresztą czasie, po kilku dniach czy nawet dwóch tygodniach, wymordowali leżących tam ciężko rannych powstańców. W ten sposób zginęło wielu rannych żołnierzy Armii Krajowej już po zajęciu tej dzielnicy przez Niemców.
         Jesteśmy z kościołem świętej Teresy na Tamce związani przez to, że razem z nami przeżywał on różne dobre i złe chwile, dobre i tragiczne i bohaterskie wpisując się w ten sposób w księgę dziejów Powiśla.



Ruiny kościoła św. Teresy 1945 r.

         Obok nocy listopadowej i pożaru browaru na Solcu, który to pożar miał być sygnałem do wybuchu innego powstania. Obok Traugutta, który w kaplicy stojącej na miejscu, gdzie później kościół wybudowano, w kategoryczny sposób odrzucił propozycję szukania bezpiecznego schronienia za granicą, po to tylko by po niedługim czasie zostać aresztowanym przez carskich żandarmów w jego konspiracyjnym mieszkaniu, też zresztą na Powiślu, na Smolnej.
         Obok Prusa i Wokulskiego, którzy chadzali po uliczkach tego Powiśla, które z lat naszej młodości pamiętamy, jako jedną z dzielnic Warszawy Stefana Starzyńskiego, jako dzielnicę robotników i rzemieślników, ale też urzędników, nauczycieli, lekarzy, którzy w okresie międzywojennym zaczęli tam zamieszkiwać.
         A kiedy nadszedł biało-czerwony sierpień 1944 r. uliczki Powiśla zapełniły się dziwnym wojskiem. Byli to chłopcy niepełnoletni, dziewczęta. Nie mieli mundurów, a tylko biało-czerwone opaski i orzełki. Te same orzełki na czapkach i beretach, świadczące o tym, że nad Wisłą są znowu polscy żołnierze.
         Po krwawych bojach pierwszych dni, po zwycięskim boju o elektrownię stoczonym przez żołnierzy "Cubryny", po tragicznych walkach o Uniwersytet, o przyczółki mostowe, było Powiśle wtedy w tamtych sierpniowych dniach częścią wolnej Warszawy. Skrawkiem niepodległej Rzeczypospolitej.
         Nasi żołnierze zajmowali stanowiska na rogu ul. Browarnej i Oboźnej. Po lewej stronie w zaokrąglonym kilkupiętrowym budynku były garaże niemieckie. Znajdowały się one u podnóża skarpy i Niemcy ostrzeliwali stamtąd nasze stanowiska na dole Powiśla, na ul. Browarnej i Dobrej. Trudno ich było stamtąd wykurzyć, mieliśmy zbyt słabe uzbrojenie. Ale nasi zastosowali pewien fortel. Mianowicie przez megafony jeden z żołnierzy, który bardzo dobrze mówił po niemiecku zapowiedział, żeby Niemcy natychmiast się poddali, bo w przeciwnym razie zostanie przeciwko nim użyta najnowsza broń. Niemcy na to nie zareagowali, a nasi spuścili po skarpie wielkie metalowe beczki naładowane kamieniami. Podobno był tak straszny huk, że Niemcy uciekli z tych garaży na drugą stronę, na teren uniwersytecki.



Powstańcy róg Browarnej i Oboźnej

         Jak już powiedziałem, Powiśle było w tych sierpniowych dniach dzielnicą dość dobrze zorganizowaną. Obok wojska działały tam sprawne władze cywilne, kierowane przez Rejonowego Delegata Rządu mecenasa "Sokołowskiego" Konrada Sieniewicza, wyłonione z konspiracyjnej organizacji "Unia". Utworzono szereg wydziałów: aprowizacji, przeciwpożarowy, techniczny, szpitalnictwa i tak dalej. Wydawano nawet kartki żywnościowe przygotowane przez. Delegaturę Rządu na Kraj.



Powstańcze kartki żywnościowe

         Wychodziła prasa. Ukazywała się codziennie "Barykada Powiśla", jedno z najlepszych, a może i najlepsze pismo codzienne powstańczej Warszawy, wspólny organ wojska i władz cywilnych. Wychodziły również inne pism np. "Demokrata" i docierały także pisma ze Śródmieścia, głównie "Biuletyn Informacyjny", "Walka" i "Robotnik", organ Polskiej Partii Socjalistycznej. Prasę roznosili młodzi chłopcy należący do Harcerskiej Poczty Polowej.
         "Barykada Powiśla" była pismem codziennym, wyszło zdaje się dwadzieścia siedem numerów. Ostatni numer ukazał się 3 września, tuż przed zbombardowaniem elektrowni i drukarni, kiedy już nie było warunków do dalszego jej wydawania. Jako pierwszy ukazał się numer czwarty "Barykady", a to dlatego, że przedtem wydawano podobne pismo, ale pod tytułem "Komunikat Informacyjny Zgrupowania "Krybar"". Ukazały się trzy numery tego "Komunikatu Informacyjnego". Numer czwarty wyszedł już pod nowym tytułem "Barykada Powiśla".







Pismo "Barykada Powiśla"


         Były tam ciekawe materiały. Między innymi publikowała tam swoje artykuły Zofia Kossak-Szczucka, także Jan Hoppe, który był działaczem "Unii". Niektóre numery miały na stronie tytułowej bardzo ładne drzeworyty, widoki fragmentów Powiśla. Mam komplet numerów "Barykady Powiśla" w postaci odbitek, a niektóre numery zachowały mi się jako oryginały. Udało mi się przenieść je przez obóz, przez niewolę i przywieźć z powrotem do kraju.
         W Powstaniu wydawane były także znaczki pocztowe. Te znaczki były wydrukowane w końcu sierpnia. Wydano kilka znaczków o tym samym rysunku, w różnych kolorach. Znaczki w określonych kolorach miały być rozprowadzane w poszczególnych dzielnicach. Do tego chyba nie doszło i te znaczki stanowią teraz bardzo wielki rarytas filatelistyczny.
         Prasę i pocztę powstańczą roznosili mali chłopcy, członkowie Harcerskiej Poczty Polowej, przeważnie ochotnicy. Oni również składali przysięgę, tak jak prawdziwi żołnierze Armii Krajowej.



Mali kolporterzy róg ul. Tamki i ul. Cichej



Młodzi ochotnicy składają przysięgę na dziedzińcu budynku przy ul. Smulikowskiego 15 sierpnia 1944 r.
Uroczystość została zakłócona ogniem niemieckich granatników

         W służbach łączności zatrudniono głównie kobiety. Telefony w powstańczej Warszawie były czynne jeszcze przez cały sierpień, aż do zbombardowania elektrowni. Wraz z brakiem dopływu prądu zamilkły także telefony na obszarze warszawskim. Dziewczęta były bardzo dzielne, zarówno jako łączniczki jak i sanitariuszki. Odegrały wielką rolę w walkach powstańczych.
         Wspaniała była też postawa mieszkańców tej dzielnicy. Do tego stopnia, że zacierały się różnice między wojskiem a ludnością. Walczyli właściwie niemal wszyscy. Nie tylko ci z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, nie tylko żołnierze na stanowiskach bojowych czy łączniczki przenoszące meldunki i rozkazy. Nie tylko sanitariuszki opatrujące rannych czy harcerze z Poczty Polowej.
         Walczyli także ci, dla których broni nie starczyło, ci, co formalnie w wojsku nie byli. Owi wspaniali mężczyźni, nieraz starsi już panowie, walczyli z ogniem gasząc pożary, dowozili wózkami węgiel do kotłów elektrowni, kopali studnie i groby poległych. I owe bohaterskie kobiety opiekujące się rannymi i bezdomnymi, gotujące strawę ze swoich, jakże skromnych zapasów dla swoich najbliższych, ale także dla coraz liczniejszych rzesz pogorzelców i uciekinierów.
         Wieczorami można było usłyszeć śpiew, kiedy na kwaterach śpiewaliśmy wojskowe piosenki. Wśród innych była taka, co się tak zaczyna:

         "Świat cały śpi spokojnie
         i wcale o tym nie wie,
         że nie jest tak na wojnie
         jak jest w żołnierskim śpiewie."


         Bo rzeczywiście tak nie jest, a świat wcale spokojnie nie śpi. Ale sen całego świata był w porównaniu z tym co się działo w powstańczej Warszawie rzeczywiście spokojny i beztroski. Śpiew umilkł o świcie. Padli ci, którzy zaczynali piosenki. Padli nasi koledzy i już tylko nuconymi pod nosem melodiami żegnaliśmy ich składanych w grobach, na ulicach, na podwórzach, w wolnych miejscach.
         Pod koniec Powstania, większość ludności przebywała w schronach, bo stale były naloty i ostrzał artyleryjski. Wtedy życzliwość osłabła, pojawiła się obojętność i oczekiwanie końca. Ja osobiście nie spotkałem się jednak z jakimś wrogim nastawieniem ludności cywilnej do powstańców.
         Szczególnie dały się zapamiętać boje o Uniwersytet, obsadzony przez cały czas Powstania przez Niemców, górujący nad Powiślem, skąd Niemcy mogli razić wiele punktów tej dzielnicy. Oddziały "Krybara" trzykrotnie próbowały opanować teren Uniwersytetu i trzykrotnie musiały się wycofać wobec ogromnej przewagi, może nie tyle ilościowej, co jakościowej, głównie technicznej i ogniowej, przewagi, która zmuszała nas do wycofania się po tych nieudanych atakach. Niemcy stacjonowali na terenie Uniwersytetu już przed Powstaniem, to była silna załoga, mieli bardzo dużą ilość broni i to broni ciężkiej.

         Pierwsze natarcie na Uniwersytet wyszło od razu po godzinie "W". 1 sierpnia o godz. 17.00 oddziały "Krybara" zaatakowały teren Uniwersytetu od dołu, od ulicy Browarnej i Gęstej. Udało się opanować niektóre budynki uniwersyteckie, między innymi zrujnowany jeszcze we wrześniu 1939 r. gmach Audytorium Maximum. Ale po kilku godzinach, w ciągu nocy, wobec całkowitego wyczerpania amunicji musieli nasi opuścić ten teren.



Szkic 1-go natarcia na Uniwersytet 1.08.1944

         Drugie natarcie wyszło 23 sierpnia. Było ono już dobrze przygotowane. Wzięły w nim udział nasze pojazdy opancerzone: zdobyczny "Jaś" i zbudowany na Powiślu "Kubuś". Jaś", drugi nasz wóz pancerny, został kilka dni wcześniej zdobyty na ulicy Kopernika.



Zdobyczny pojazd opancerzony "Jaś" na Tamce

         Pojazd jechał Krakowskim Przedmieściem i prawdopodobnie miał rozkaz wjechać na teren Uniwersytetu, ale kierowca widać nie znał Warszawy, minął bramę uniwersytecką i skręcił dopiero w ul. Kopernika w okolicach Teatru Polskiego. Tam nasi obrzucili go butelkami z benzyną. Transporter nie zapalił się, ale Niemcy zaczęli uciekać. Zostawili broń, furażerkę niemiecką. Tak pojazd dostał się w nasze ręce.



Szkic 2-go natarcia na Uniwersytet 23.08.1944

         Przed tym drugim natarciem myśmy podeszli prawie pod sam Uniwersytet, też od strony Powiśla, od ulicy Browarnej, i tam zalegliśmy w nocy tuż u podnóża stromo wznoszącej się skarpy. Byliśmy tak blisko stanowisk niemieckich, że słuchać było Niemców rozmawiających na górze, a Niemcy być może i nas słyszeli. Naszym zadaniem miało być zaatakowanie pozycji niemieckich od dołu, ale było ono przewidziane jako działanie odciążające, bo główne natarcie miało wyjść od strony Krakowskiego Przedmieścia.
         Wziąłem w nim udział niejako przez przypadek. 22 sierpnia, późnym wieczorem, mój dowódca kazał mi z jednym z kolegów wziąć skrzynkę granatów, tzw. filipinek i sidolówek konspiracyjnej produkcji, i zanieść do ubezpieczalni na Smulikowskiego. Gdyśmy je tam przynieśli, zameldowałem się porucznikowi "Hucułowi", a ten rozkazał, byśmy się z tymi granatami ustawili na końcu kolumny, szykującej się do wymarszu. Stało tam na dziedzińcu ubezpieczalni w dwuszeregu kilkudziesięciu żołnierzy, i ja z tym kolegą i z granatami ustawiliśmy się prawie na końcu. Potem poszliśmy wraz z całą tą kolumną.
         Okazało się, że to była grupa wydzielona specjalnie do ataku na Uniwersytet, dobrze uzbrojona i złożona z najbardziej wyróżniających się żołnierzy III zgrupowania. Między innymi uczestniczył w nim specjalny oddział tzw. Oddział Wypadowy, dowodzony przez pchor. "Rafała Olbromskiego" Jana Potulickiego. Był to oddział dobrze uzbrojony i używany w różnych miejscach w momentach kiedy było naprawdę potrzebne ześrodkowanie ogniowe. W oddziale tym byli moi bliscy koledzy i późniejsi przyjaciele, jak na przykład "Von Sternau" Marek Antoni Wasilewski, czy podchorąży "Złomicz" Ryszard Langner, syn generała Langnera, dowódcy obrony Lwowa we wrześniu 1939 roku.
         O świcie wyruszyło natarcie wspomagane przez dwa polskie pojazdy opancerzone. Oddziały VIII zgrupowania pod dowództwem podchorążego "Szarego Wilka" wtargnęły na teren Uniwersytetu przez główną bramę, tę od Krakowskiego Przedmieścia, unieszkodliwiły betonowy bunkier, który Niemcy krótko przed wybuchem Powstania tam wybudowali. Niemiecka obsada bunkra uciekła. Nasze oddziały dotarły aż do placyku przed starą Biblioteką Uniwersytecką.
         Jednakże bardzo silny ogień niemiecki ze wszystkich stron zmusił naszych do odwrotu. A w trakcie tego uderzenia poległ także dowodzący nim pchr. "Szary Wilk". Na jego cześć ten zdobyczny pojazd niemiecki "Jaś" został przemianowany na "Szarego Wilka".
         Naszym zadaniem miało być jednoczesne zaatakowanie Uniwersytetu od dołu. Czekaliśmy na sygnał w postaci rakiety, jaka miała być tam na górze wystrzelona - to miał być sygnał do ataku oddziałów III zgrupowania od dołu. Ale rakieta ta nie została wystrzelona, myśmy tam leżeli i czekali na rozkaz do natarcia. I chyba dobrze, że tak się stało, bo natarcie na Uniwersytet od dołu nie miało właściwie żadnych szans powodzenia. Niemcy mieli tam wstrzelane stanowiska cekaemów, granatników, moździerzy. Mogli atakujących razić rzucanymi z góry granatami, tak że spośród tych, którzy by w takim natarciu wzięli udział, chyba niewielu tylko mogłoby pozostać przy życiu.
         Pod skarpą i na samej skarpie chyba nie było zieleni, na pewno nie było takiego parku jak obecnie. Do samej skarpy dochodziły jakieś stragany, zdaje mi się, że było to coś w rodzaju bazaru, jakieś jatki, jakieś budki… Na samej skarpie były krzaki, ale czy rosły tam i drzewa, to tego nie wiem, tym bardziej, że to była noc, kiedyśmy tam przyszli i niewiele mogłem zobaczyć.
         Pamiętam, że kazano nam owinąć buty jakimiś szmatami, żeby nie robić hałasu. Kiedy zalegliśmy pod tą skarpą, jeden z kolegów "Starter" a nazywał się Delman, który się tam koło mnie ulokował, zaczął szukać w tych ciemnościach swojego brata, mającego pseudonim "Goryl". Zawołał przyciszonym głosem: "Goryl! Goryl!". Usłyszeli to Niemcy i z góry któryś z nich też zawołał: Gorilla! Komm zu uns! ("Goryl! Chodź do nas!").
         Leżeliśmy tam do rana i jak już jasno się zrobiło, kazano nam się wycofać. Dowódca tego oddziału, który zaległ pod skarpą, porucznik "Leonowicz" Stanisław Krowacki wysłał łącznika po dalsze rozkazy. Nie wiem, czy ten łącznik wrócił, ale dostaliśmy wreszcie rozkaz wycofania się z tych stanowisk pod skarpą.



Widok Uniwersytetu od strony skarpy

         Kiedy okazało się, że tego natarcia od strony skarpy nie będzie, część nas skierowano na górę do Pałacu Staszica, bowiem spodziewano się natarcia niemieckiego wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Wtedy po raz pierwszy dostałem do ręki karabin, przedtem leżąc pod skarpą miałem tylko cztery granaty, każdy w innej kieszeni bluzy.
         Równocześnie z uderzeniem na Uniwersytet, kilka godzin później, nastąpił atak naszych oddziałów na kościół św. Krzyża i sąsiadujący z kościołem gmach Komendy Policji. Zakończył się on pełnym sukcesem.
         Pałac Staszica chyba był wtedy nie obsadzony. W każdym razie nie pamiętam, żeby tam były jakieś powstańcze oddziały, kiedy tam weszliśmy. Kazano nam zająć stanowiska w oknach wychodzących na Krakowskie Przedmieście, widocznie obawiano się kontrataku niemieckiego, bo kościół Świętego Krzyża był już wtedy zdobyty przez Polaków. Niemcy, których nie zlikwidowano w kościele, częściowo uciekli na teren Uniwersytetu, wykorzystując barykadę przez Krakowskie Przedmieście, jaką sami sobie zbudowali, żeby mieć łączność między kościołem a Uniwersytetem. To była niska barykada, tylko osłonowa, nie taka jak nasze, na ogół solidnie zbudowane barykady, mające powstrzymać ataki nawet broni pancernej. A reszta Niemców zginęła. Ostatni bronili się nawet jeszcze na wieży kościelnej.
         Czołgi niemieckie wyjeżdżały potem kilkakrotnie na Krakowskie Przedmieście. Wyjeżdżały z ul. Królewskiej, wjeżdżały w Krakowskie Przedmieście, dojeżdżały mniej więcej do bramy uniwersyteckiej czy do ul. Traugutta i stamtąd ostrzeliwały wylot Nowego Światu i Pałac Staszica. Ostrzeliwały też kościół Świętego Krzyża i sąsiednią komendę policji. Za czołgami posuwała się niemiecka piechota. Ale dalej niż do bramy uniwersyteckiej ani razu nie dotarli.
         Dostałem wtedy po raz pierwszy karabin i miałem stanowisko w Pałacu Staszica na antresoli pomiędzy parterem, a pierwszy piętrem i kiedy widziałem jak ta lufa czołgowa się podnosi, to wydawało mi się, że celuje prosto we mnie. Wtedy się trochę przesuwałem, aby zostać zasłoniętym przez głowę Kopernika. Uważałem, że jak rąbnie, to trafi w Kopernika a nie we mnie.



Widok Krakowskiego Przedmieścia z Pałacu Staszica

         No, ale jakoś do tego nie doszło. Pomnik Kopernika został zniszczony dopiero na początku września. Natomiast, kiedy po powrocie z niewoli niemieckiej znalazłem się w Warszawie, na jesieni 1945 r. zaszedłem na teren zrujnowanego zupełnie Pałacu Staszica. Dotarłem po tych ruinach do miejsca, gdzie miałem swoje stanowisko strzeleckie i tam znalazłem jeszcze łuski od pocisków karabinowych wystrzelonych chyba z mojego karabinu. Wziąłem ich sobie kilka na pamiątkę.
         Natarcia niemieckich czołgów powtarzały się, jak pamiętam, trzykrotnie. Za czołgami szła piechota, ale nigdy nie doszli dalej niż do wylotu ulicy Traugutta. Kiedyśmy strzelali do Niemców odległość była dość duża i trudno mi powiedzieć czy kogoś trafiłem, czy nie. W każdym razie do wieczora byłem na tym stanowisku w Pałacu Staszica. Kilka razy dochodziło do wymiany ognia z Niemcami.



Zniszczone niemieckie działo pancerne przy Uniwersytecie

         Dopiero późnym wieczorem zluzowały nas inne oddziały powstańcze, ale już nie "Krybara", tylko - jak mi się zdaje - to były oddziały "Harnasia", to znaczy zgrupowania, jakie działało po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, między Krakowskim Przedmieściem a Mazowiecką. Taki oto był mój udział w drugim natarciu na Uniwersytet.
         Tego wieczora, w czasie powrotu z Pałacu Staszica na kwaterę na ul. Dobrej pomagaliśmy gromadzie cywilów w usuwaniu gruzów zbombardowanego domu, aby dotrzeć do piwnic gdzie mogli być zasypani ludzie. To spowodowało, że z dwoma kolegami, "Longinusem" i "Orłowskim", dotarliśmy, bardzo zmęczeni, do swojego oddziału, kiedy zrobiło się już zupełnie ciemno. Koledzy, którzy wcześniej wrócili na kwaterę, pokładli się, gdzie kto mógł, i niemal wszyscy już spali. Pozostali pełnili służbę na barykadach na Dobrej i na Solcu lub tkwili na stanowiskach wzdłuż ulicy Czerwonego Krzyża.
         Wobec braku wolnego miejsca położyłem się na podłodze przy samych drzwiach do sieni, z głową niemal na progu. Zasypiając, usłyszałem dochodzącą z poza drzwi rozmowę dowódcy oddziału porucznika "Kazika", z jego zastępcą, sierżantem "Niuśką". Z urywanych fragmentów tej rozmowy wywnioskowałem, że planują wysłanie kogoś na przedpole, by sprawdzić, co dzieje się za wiaduktem kolejowym, przed którym były ostatnie powstańcze placówki. Za wiaduktem tym zaczynała się już "ziemia niczyja", ciągnąca się aż do mostu Poniatowskiego.
         Skurczyłem się jak tylko mogłem, starając się zrobić jak najmniejszym, prawie niewidocznym, tak by nie zwracać na siebie uwagi i nie zostać przypadkiem wyznaczony do tego zadania. Ale jak zwykle miałem pecha. Do mnie jako najbliżej leżącego, podszedł "Niuśka" i nachyliwszy się powiedział przyciszonym głosem, by nie budzić śpiących obok:
         - Wstawaj "Machnicki" - pójdziemy razem na patrol!
         Przez chwilę udawałem, że pogrążony jestem w głębokim śnie. Miałem nadzieję, że "Niuśka" zrezygnuje z budzenia mnie i weźmie ze sobą kogoś innego. Ale ten nie dał za wygraną i mocno mnie szarpnął. Trudna rada - trzeba było wstać, wziąć karabin i pójść z "Niuśką" na ten patrol.
         Przeszliśmy najpierw podwórzami z Dobrej na Solec, minęliśmy ostatnie polskie placówki i przeskoczyliśmy przez ulicę Czerwonego Krzyża. Przez wybite okna przedostaliśmy się do opustoszałego budynku szpitala. Teraz posuwaliśmy się w ciemnościach niemal po omacku, starając się zachowywać jak najciszej. Nie było to jednak łatwe, bo podłoga zasypana była rozbitym szkłem, trzeszczącym pod nogami. Minęliśmy długi korytarz, ciągnący się przez środek budynku, i weszliśmy do pomieszczenia, którego okna wychodziły na podwórze szpitalne od strony wiaduktu.
         Udało się nam jakoś wyjść na ten dziedziniec i tamtędy dojść do przejścia pod nasypem. Kiedy jednak przeszliśmy na drugą stronę, z naprzeciwka odezwał się karabin maszynowy. Niemcy zauważyli widocznie jakiś ruch, bo od tamtej strony wiadukt był jasno oświetlony. Na lewo od przejścia paliły się jakieś zabudowania na Solcu i pożar rzucał jaskrawy odblask na nasyp kolejowy i na przejście pod nim.
         Ubezpieczając się nawzajem jeszcze dwukrotnie próbowaliśmy posunąć się do przodu, ale za każdym razem zostaliśmy ostrzelani, chociaż niecelnie, bo stanowisko niemieckiego cekaemu musiało być dość odległe, pewnie znajdowało się dopiero na wiadukcie Poniatowskiego. Ustaliliśmy więc tylko kierunek, z którego do nas strzelano, i zdecydowaliśmy wrócić tą samą drogą na Dobrą. Kiedy jednak doszliśmy do ulicy Czerwonego Krzyża, zatrzymał nas groźny okrzyk z naprzeciwka:
         - Stój! Kto idzie?
         - Własny patroli - padła odpowiedź.
         - Podejdź bliżej dla podania hasła!
         Przeskoczyłem na drugą stronę ulicy i wtedy dopiero zobaczyłem stojącego w bramie wartownika. Był to "Jurek", najmłodszy, szesnastoletni żołnierz oddziału.
         - Kielce - wyszeptałem doń z odległości kilku kroków.
         - Karabin - usłyszałem odzew.
         Dołączył do nas "Niuśka" i przez chwilę w milczeniu odpoczywaliśmy w ciemnościach bramy. Zaraz jednak ruszyliśmy dalej i wkrótce znaleźliśmy się na kwaterze na Dobrej.
         Tutaj okazało się, że porucznik "Kazik" poszedł do dowództwa zgrupowania. mieszczącego się w pobliskim gmachu ubezpieczalni, i pewnie nieprędko stamtąd wróci. "Niuśka" polecił mi w związku z tym, bym czekał na powrót dowódcy i bym mu złożył meldunek z wyprawy, a sam udał się na obchód placówek. Usiadłem więc w sieni na podłodze, oparłem się plecami o ścianę i czekałem na swojego dowódcę.
         Mijały minuty, kwadranse, a może i godziny, ale porucznik "Kazik" się nie zjawiał. Żeby nie zasnąć, zacząłem w myśli powtarzać sobie zapamiętane z dawnych lat wiersze: te "wykute" ze szkolnego obowiązku, jak też te, jakie bez żadnego już przymusu przyswoiłem sobie urzeczony czarem poezji.
         Przychodziło mi to z trudem, gdyż ogarniała mnie senność. Myliłem się i po kilka razy od początku to samo zaczynałem. Nie na wiele jednak się to zdało. Rwała się Konradowa modlitwa, poplątał się rytm artyleryjskiego poloneza z innym polonezem, granym dźwiękiem słów. W mojej wyobraźni przeistoczyłem się w Machnickiego, tamtego sprzed stu lat, mówiącego: "Albo wiem, o co mnie pytacie, i nie chcę powiedzieć, albo nie wiem i w takim razie nic powiedzieć nie mogę". Te słowa głęboko zapadły mi w pamięć, bo powtarzałem je sobie wielokrotnie już dawniej, kiedy to policyjną "budą" przewożono mnie na przesłuchania z Pawiaka na Szucha i kiedy tam, w podziemiach, zwanych przez więźniów "tramwajem", przez długie godziny oczekiwałem na przesłuchanie.
         Byłem przekonany, że właśnie dzięki stałemu pamiętaniu, nawet w najtrudniejszych chwilach, o owym niezłomnym tamtego Machnickiego haśle, udało mi się jakoś przetrzymać ciężkie kilka tygodni trwające śledztwo i żadnego nazwiska przy tym nie wydać, ani żadnej tajemnicy nie zdradzić.
         Cały czas próbowałem bronić się przed sennością. Nie wiele jednak pomogło przypominanie sobie nauczonych w przeszłości wierszy i to nie tylko polskich, ale nawet i francuskich. tych zapamiętanych z lekcji w "Długoszu". Wśród nich znalazły się też strofy o bladym świetle księżyca, spływającym z gałęzi drzew na ciemną ziemię, może dlatego, że tak łudząco podobnym do białego, upiornego światła rakiet, jakimi nieprzyjaciel co pewien czas oświetlał sobie przedpole w owe sierpniowe noce. Z tą jednak różnicą, że rakiety te - zamiast uspokojenia - na ogół wywoływały ożywioną, choć krótkotrwałą wymianę ognia.
         A kiedy strzelanina umilkła, zjawiły się jeszcze pojedyncze fragmenty różnych wierszyków, tych z dziecinnych lat, nie dające się jednak w żaden sposób w jakąś całość poskładać. Chociaż starałem się za wszelką cenę nie zasypiać, to mimo wszystkich tych usiłowań, co chwilę zapadałem w drzemkę i tylko każdy bliższy wystrzał lub głośniejszy wybuch pocisku budził mnie co jakiś czas z tego niespokojnego półsnu. Z trudem jednak zdawałem sobie wtedy sprawę z tego, gdzie się znajduję i co tu robię.
         - Co to? Strzelają? Ach tak - przecież toczy się walka, przecież to powstanie... Nie łatwo docierało to do mojej świadomości. Za chwilę sen zaczynał znowu mnie morzyć. Ale i wtedy było powstanie, tyle tylko, że wszystko naokoło wyglądało jakoś inaczej.
         W głowie brzmiały mi strofy wiersza, który przed laty mówiłem na lekcji historii w szkole:

         Pójdziemy dzisiaj do Łazienek, choć spadł już zloty liść.
         Nie zniszczy słota wam sukienek - a dziś tam trzeba iść.
         Niech się tu do mnie wszyscy zbiegną; chcę zebrać wszystkich was
         i pod pomnikiem Sobieskiego przystaniem sobie wraz.
         Opowie dąb nam rosochaty, szumiący już. sto lat,
         jak to tu przyszedł przed stu laty wasz pradziad, a mój dziad.
         Jak poprzysięgał z bronią w dłoni, z kolegów garstką - w noc,
         że Polskę piersią swą osłoni, aż zginie obca moc.
         Na Solcu łuna się rozpala, widzialna z wszystkich stron.
         Podchorążowie! Na Moskala! Zwycięstwo albo zgon!"
         Tak dąb stuletni opowiada przy wtórze młodszych drzew
         w tę noc najświętszą listopada. - Zmarszczyłeś. chłopcze, brew!
         Zaciskasz w kułak drobne pięści, paznokcie wbijasz w dłoń...
         Już czujesz, jak ci bagnet chrzęści, jak kaszkiet gniecie skroń.
         I w tych walecznych idziesz ślady, za Polskę w bojach trwasz...
         Tak? Więc za mężne twe pradziady zmów chłopcze: "Ojcze nasz!"


         Wtedy, w szkole, nie bardzo wiedziałem, co znaczy łuna na Solcu i kim byli podchorążowie. Teraz było inaczej.
         W sennym oszołomieniu wydawało mi się, że biegnę w mroku z karabinem w ręku przez ciemną parkową aleję, z obydwóch stron porośniętą wysokimi drzewami, z których opadły już jesienne liście, że mam na sobie nie zabrudzony, podarty, szary kombinezon, lecz granatowy mundur z żółtymi wyłogami. A na głowie, zamiast płóciennej furażerki, wysoki, okrągły kaszkiet; i tylko orzełek nad daszkiem zdawał się być ten sam. Zatraciła się różnica między snem a jawą - nie wiedziałem już, ani gdzie się znajduję, ani kto i do kogo strzela. Zniknęło poczucie miejsca i poczucie czasu. Nie wiedziałem, czy to strzela ze swych armat major Brzoza, czy może sam Bem...
         O jednym tylko pamiętałem: byłem na patrolu i że muszę jeszcze złożyć meldunek swojemu dowódcy. Próbowałem więc w myśli ułożyć sobie treść tego, co mam zameldować, ale słowa plątały się w sennej głowie i za nic nie dawały się w sensowne zdania poskładać.
         Dość długo to trwało, może godzinę, a może i dwie. W pewnej chwili poczułem, że ktoś potrząsa mnie za ramię. Otworzyłem zaspane oczy i w półmroku zobaczyłem pochyloną nad sobą twarz porucznika "Kazika", Zerwałem się na nogi, chociaż nie łatwo mi to przyszło, i przyjmując z trudem pozycję "na baczność" próbowałem wykrztusić z siebie meldunek. Uprzedził mnie jednak porucznik .Kazik" pytając:
         - No, jak tam "Machnicki"? Jak sytuacja między mostami, za wiaduktem? Dokąd żeście dotarli?
         - Panie poruczniku! Melduję, że.., że nie..., nie przeszliśmy za ten wiadukt...
         - A dlaczego? Co się stało?
         - Bo..., bo właśnie..., bo na Solcu... na Solcu...
         Nie mogłem w żaden sposób wyplątać się z tego Solca, aż nagle jakby coś mi się w głowie rozjaśniło, i mimo że wciąż trochę stłumionym, to jednak podniesionym głosem, wyrzuciłem z siebie słowa, które zabrzmiały niemal jak bojowy okrzyk:
         - Na Solcu... łuna się rozpala, widzialna z wszystkich stron - podchorążowie, na Moskala!
         - Co, co, co takiego? Na jakiego Moskala?
         - To jest.. właśnie - melduję, że... że nie na Moskala, tylko na Niemców...
         - Zaraz, zaraz! Co wy mi tu, "Machnicki" pleciecie? Obudźcie się!
         Na całe szczęście, w tym właśnie momencie otworzyły się drzwi i wszedł sierżant "Niuśka". Do niego więc zwrócił się porucznik "Kazik":
         - Co ten "Machnicki" mi tu bredzi? Co tam się dzieje za tym przeklętym wiaduktem?
         "Niuśka" objaśnił dowódcy szczegółowo, co zastali na Solcu i pod wiaduktem. Porucznik wysłuchał, po czym zakończył:
         - Kapral-podchorąży "Machnicki"! Rano zgłosicie się do karnego raportu za złożenie fałszywego meldunku! A teraz spać!
         - Tak jest, panie poruczniku!
         Dopiero teraz całkowicie otrzeźwiałem i zdałem sobie sprawę z tego, jakie to wierutne głupstwo palnąłem. Zaraz też położyłem się na tym samym co i przedtem miejscu, przy drzwiach. Zanim zasnąłem zdążyłem sobie wreszcie jasno uświadomić, co w tym wszystkim było złudzeniem, a co jest rzeczywistością.
         Wreszcie trzecie natarcie na Uniwersytet odbyło się 2 września, już po upadku Starego Miasta, kiedy dowództwo Armii Krajowej liczyło się z tym, że następną dzielnicą, którą Niemcy zaatakują, będzie Powiśle, bowiem zależało Niemcom wówczas na jak najszybszym odsunięciu powstańców od brzegu rzeki.



Szkic 3-go natarcia na Uniwersytet 2.09.1944

         I dlatego w oczekiwaniu na generalny szturm niemiecki na Powiśle starano się przygotować i zarządzono ostatnią próbę zdobycia terenu Uniwersytetu. Ta próba też się nie powiodła. Uderzenie wyszło od strony ul. Oboźnej. Wprawdzie niektóre oddziały przeskoczyły ul Oboźną i wdarły się na teren Uniwersytetu od strony Teatru Polskiego, ale musiały zalegnąć pod bardzo silnym ogniem niemieckim, szczególnie z gmachu Chemii po prawej stronie patrząc od Oboźnej. Dowodzący natarciem kpt. "Krybar" wydał po pewnym czasie rozkaz wycofania się. Niestety wtedy były dość znaczne straty. W tym natarciu uczestniczyły też nasze opancerzone samochody "Kubuś" i "Szary Wilk", bo taką nazwę nadano zdobycznemu "Jasiowi", ale z powodu jakiegoś defektu jeden z nich nie dojechał na czas i to też prawdopodobnie zaważyło na niepowodzeniu tego natarcia.
         Ja w ostatnim ataku na Uniwersytet udziału nie brałem, bowiem tego dnia, to był 2 września, pomagałem jeszcze kolegom ze Starego Miasta w wychodzeniu z kanału na rogu ul. Wareckiej i Nowego Światu. Wyjście było na Nowym Świecie, ale też było boczne wyjście na ul. Wareckiej. Bardzo blisko jedno od drugiego. Ci żołnierze, którzy wychodzili z kanałów najbardziej byli zaskoczeni tym, że w Śródmieściu drzewa mają jeszcze liście, że w oknach szyby są całe i że ulice są posprzątane, nie ma gruzu, nie ma szkła. To było dla nich po tych przeżyciach na Starym Mieście czymś bardzo zdumiewającym.



Żołnierze ze Starówki po wyjściu z kanału na ul. Wareckiej

         Część tych żołnierzy znalazła się później także na Powiślu. Skierowano ich na teren Konserwatorium Muzycznego, na Okólnik. I stamtąd przeszli na ul. Foksal, gdzie wraz z nami bronili barykady na Foksal i na Kopernika.
         Tak więc żadna z trzech prób zdobycia Uniwersytetu nie udała się. Ale ta przelana krew w jakiś sposób połączyła tradycją Uniwersytet Warszawski z naszym zgrupowaniem. Co roku zbieramy się także na terenie Uniwersytetu przy specjalnej tablicy poświęconej żołnierzom poległym w tych natarciach. W ten sposób wraz z przedstawicielami władz uniwersyteckich staramy się zachować tę tradycję.
         Nasze związki z Uniwersytetem biorą się także stąd, że myśmy wchodzili w skład Legii Akademickiej. Legia Akademicka powstała w listopadzie 1918 r., kiedy Polska odzyskiwała niepodległość. A utworzyli ją wtedy studenci Uniwersytetu Warszawskiego a także niektórych innych wyższych uczelni stolicy, Politechniki Warszawskiej, SGGW czy Szkoły Głównej Handlowej. Niemało żołnierskiej serdecznej krwi przelał ten studencki pułk walcząc w 1919 r. w walkach o granice odradzającego się państwa, walcząc w roku 1920 przeciw bolszewickiej nawale i walcząc bohatersko w kampanii wrześniowej 1939 r.
         A kiedy we wrześniu 1944 r. organizowano Korpus Warszawski Armii Krajowej, wówczas też w ramach struktur Armii Krajowej powołano do życia 36 pułk Legii Akademickiej AK, którego to pułku dowódcą został mjr "Róg", a dowódcą 1 batalionu kpt. "Krybar". Staliśmy się w ten sposób jakby spadkobiercami naszych poprzedników, studentów Uniwersytetu Warszawskiego z pierwszych lat jego istnienia, którzy w grudniu 1830 r. utworzyli wprawdzie nie Legię, ale Gwardię Akademicką. Stacjonowała ta Gwardia na terenie Uniwersytetu i stamtąd młodzi gwardziści poszli w bój. W ten sposób nawiązaliśmy do tradycji najstarszej wyższej warszawskiej uczelni.
         Poza Uniwersytetem toczyły się walki i na innych odcinkach. Na samym początku Powstania w nieszczęśliwie zakończonej próbie opanowania przyczółków mostowych: mostu Poniatowskiego i mostu kolejowego linii średnicowej. W obydwu wypadkach Niemcy mieli ogromną przewagę, mieli działka, mieli granatniki, a nasi atakowali najwyżej z karabinami w ręku. I oczywiście nie mogło dojść do zdobycia tych przyczółków mostowych.



Most kolejowy - widok z Mostu Poniatowskiego; zdjęcie niemieckie

         3 września, rozpoczęło się generalne natarcie niemieckie na Powiśle. Niemcy atakowali niemal ze wszystkich stron. Przez całe dnie i noce strzelała artyleria, pociąg pancerny z wiaduktu kolejowego, kanonierka pływająca po Wiśle. Czołgi waliły pociskami jak taranem w stare mury Powiśla. Sprzężone, poszóstne miotacze min, zwane krowami, wyrzucały serie za seriami. Wreszcie Stukasy regularnie, co pół godziny kładły złowrogi cień na dachy domów.
         Pocisk za pociskiem, bomba za bombą, natarcie za natarciem. Śmierć zbierała krwawe żniwo, nie robiąc różnicy między wojskiem, a ludnością. Kule ani odłamki nie wybierały. Ginęli żołnierze na stanowiskach bojowych odpierając bezustanne ataki wroga. I ginęli cywile, na ulicach, w mieszkaniach, w schronach. Na barykadach bitwa niemal bez przerwy.



Płonące Powiśle

         Mój pluton wraz z innymi plutonami 2 kompanii III Zgrupowania przez dwie doby odpierał ataki niemieckie wychodzące z wiaduktu kolejowego na nasze stanowiska rozmieszczone wzdłuż ul. Czerwonego Krzyża. Było ciężko, z trudem udawało się odeprzeć kolejne ataki, głównie granatami. Wreszcie po tych ciężkich walkach otrzymaliśmy rozkaz opuszczenia dolnej części Powiśla. Jedyna droga odwrotu wiodła przez odkryty teren ogrodów sióstr św. Kazimierza. Teren ostrzeliwany bezustannie przez granatniki i działka niemieckie z wiaduktu mostu Poniatowskiego od strony Muzeum Narodowego.
         Byłem wtedy prawie cały poprzedni dzień na barykadzie zamykającej wylot ulicy Dobrej na placyk przed szpitalem na Solcu. Kilka razy zresztą kazano nam zmieniać stanowiska. Byłem wtedy i w szpitalu i naprzeciwko niego, w niewykończonym domu stojącym już przy samym wiadukcie - na drugą stronę ulicy Czerwonego Krzyża, do tego niewykończonego domu, można było przedostać się już tylko podziemnym przejściem, wykopanym pod ulicą.
         W tych gorących dniach poległo kilku żołnierzy z naszego oddziału: "Piekarz", "Sowiński", także inni. Jeszcze 5 września wieczorem z jednym z kolegów, plutonowym "Niuśką", byliśmy w ruinach kościoła Świętej Teresy na Tamce i stamtąd poszliśmy na patrol, na teren elektrowni - elektrownia już była opuszczona przez Polaków, ale jeszcze nie zajęta przez Niemców. Dość daleko żeśmy się wtedy zapuścili na tym terenie, chyba mniej więcej do ulicy Radnej czy może nawet Leszczyńskiej. Elektrownia była zburzona przez bomby i musieliśmy ostrożnie posuwać się po gruzach. Niemców tej nocy jeszcze na terenie elektrowni nie było.
         Nazajutrz, 6 września o świcie, jeszcze raz byłem w ruinach kościoła, też we dwóch, z jednym z kolegów, Tadeuszem Trzebiatowskim "Longinusem"; po wojnie zresztą był on przez wiele lat organistą w tymże kościele Świętej Teresy. Wtedy chyba byliśmy już ostatnimi polskimi żołnierzami, jacy z tych ruin zeszli na rozkaz, na krótko przed wtargnięciem Niemców na Tamkę.
         6 września dostaliśmy rozkaz opuszczenia Dolnego Powiśla. Przeszliśmy przez ogrody zakładu Świętego Kazimierza sióstr Szarytek, bo Tamka była już częściowo w rękach niemieckich. Te ogrody znajdowały się po południowej, to znaczy prawej stronie Tamki idąc nią na dół, między Tamką a wiaduktem kolejowym, mniej więcej tam, gdzie obecnie jest stacja "Powiśle".
         Przeprawa przez te ogrody odbywała się pod niemal stałym ogniem niemieckich działek, granatników i karabinów maszynowych z wiaduktu kolejowego - było wielu rannych, a pewnie i poległych, różne oddziały uległy wymieszaniu, jednak popłochu ani paniki nie było, wbrew temu, co po latach twierdzili a nawet pisali niektórzy historycy. Przez te ogrody doszliśmy do ulicy Szczyglej. W momencie, jak weszliśmy na Szczyglą, zaczął się akurat ostrzał domów po obydwu stronach ulicy z tak zwanych krów - to były sześciolufowe miotacze min. Domy po obydwu stronach ulicy płonęły, zapalone przez pociski z miotaczy min. Myśmy posuwali się środkiem ulicy i jakoś udało się z tego piekła, wydostać. Nasz pluton wyszedł z tego bez strat. Doszliśmy do ul. Kopernika i stamtąd na ul. Pierackiego. Tak nazywała się wtedy ul. Foksal.
         Na końcu tej ulicy Foksal jest pałacyk, w którym się mieści teraz SARP, to pałacyk Zamoyskich, a w czasie Powstania - placówka "Żaba"; za nim jest niewysoki murek, oddzielający ten teren od stromej skarpy. Tam, na skarpie, przez kilka godzin broniliśmy się przed atakami niemieckimi. Tylnią strażą, oddziałami, które miały się wycofywać jako ostatnie, dowodził porucznik "Leonowicz" i on zorganizował obronę na tej skarpie.
         Ponieważ broni było mało, kazał nam strzelać szybko jeden po drugim, tak by sprawiało to wrażenie, że to karabiny maszynowe strzelają, a myśmy tam mieli tylko jeden cekaem. Już w godzinach popołudniowych musieliśmy się stamtąd wycofać, bo Niemcy posuwali się wzdłuż ulicy Kopernika od Tamki i doszli prawie do Foksal, więc mogli nas tam całkowicie odciąć i zniszczyć.
         Na końcu Foksal, ale nie w pałacyku, tylko po prawej stronie patrząc w kierunku Wisły, był szpital powstańczy, który się palił. Ranni wyskakiwali z pierwszego piętra, z okien tego płonącego budynku, niektórzy leżeli na ziemi, na noszach, a nawet wprost na bruku czy na trawie. Widziałem to na własne oczy i nigdy tego widoku nie zapomnę, bo myśmy tamtędy kilkakrotnie przebiegali do tego murku oddzielającego ten teren od skarpy i z powrotem.
         Szczególnie utkwiła mi w pamięci twarz jednego z tych leżących rannych chłopców, który słabym głosem prosił: "Kolego, dobijcie!". Kilku z tych rannych przenieśliśmy do najbliższej bramy, ale musieliśmy znowu wrócić na nasze poprzednie stanowiska.
         Potem musieliśmy się stamtąd wycofać wobec zagrożenia przez niemieckie natarcie postępujące wzdłuż Kopernika od strony Tamki i Ordynackiej.
         Brałem udział w walkach na Powiślu do 6 września. Jak wspomniałem wcześniej natarcie niemieckie na Powiśle zaczęło się 3 września. Tu muszę replikować na to, co piszą niektórzy historycy, m.in. p. Komorowski, historyk wojskowy, który napisał książkę "Akcja Burza".
         Czytamy w niej, że Niemcy 6 września rozpoczęli natarcie na Powiśle, zakończone tegoż dnia sukcesem. Próbowałem z nim dyskutować.
         Powiedział mi, że ma on dokumenty niemieckie, nakazujące 6 września natarcie na "Weichsel Viertel". Ale "Weichsel Viertel" w terminologii okupacyjnej Niemców to nie było wcale to Powiśle, na którym my byliśmy, tylko to była przyszła niemiecka dzielnica mieszkaniowa na Czerniakowie. I rzeczywiście po upadku Powiśla nastąpił atak niemiecki na Czerniaków. 6 września zakończyły się walki na Powiślu po trzydniowym oporze przeciw natarciu niemieckiemu.
         Nasz pluton otrzymał rozkaz obsadzenia barykady na Foksal, u wylotu Kopernika, mniej więcej w tym miejscu, gdzie był Teatr Kameralny. Wtedy na tej barykadzie spotkałem się z podchorążym "Nałęczem", który przyszedł ze Starego Miasta trzy dni przedtem i znalazł się na Powiślu. Z nim razem broniliśmy tej barykady przez kilka godzin. Razem z nami byli chłopcy ubrani w "panterki", którzy przeszli kanałami ze Starego Miasta.
         Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że dowodził nimi kpr. pchr. "Nałęcz", późniejszy generał Stanisław Nałęcz-Komornicki, kanclerz Kapituły Orderu Virtuti Militari, który zginął w katastrofie samolotowej pod Smoleńskiem.



gen. Stanisław Nałęcz-Komornicki i Janusz Paszyński po latach

         Niemcy nas ostrzeliwali z tego pałacyku na końcu ulicy, już przez nich zajętego. Później, już o zmierzchu, kazano nam się przeprawić na drugą stronę Nowego Światu. A ponieważ był ostrzał niemiecki z gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, tam gdzie jest teraz PAP, to barykada przecinająca Nowy Świat była stale niszczona.
         Pilnujący przejścia nasi żandarmi kazali każdemu brać cegłę do ręki i czołgając się rzucić ją na barykadę, by ją w ten sposób choć trochę podwyższyć. Już wieczorem przeszliśmy na drugą stronę Nowego Światu, do tak zwanego wówczas "Północnego Śródmieścia", i znaleźliśmy się na ulicy Szpitalnej.
         Zakwaterowano nas w domu wychodzącym z jednej strony na Szpitalną, z drugiej na ulicę Zgoda. Dom na rogu Chmielnej, Szpitalnej i Zgoda, w którym przed wojną była cukiernia "Szwajcarska" a teraz jest restauracja "Sfinks", był zburzony już w 1939 roku i tam były tylko niskie, parterowe ruiny, dokąd chodziliśmy "za potrzebą". Dopiero następny dom stał cały, ten właśnie, gdzie były nasze kwatery. Ten wysoki dom stoi tam do dzisiaj. Od strony ulicy Zgoda, na parterze była restauracja "Salis" i w tej restauracji kilka nocy kwaterowaliśmy. Tam zresztą jest do dzisiaj też jakaś restauracja, dokładnie w tym samym miejscu, a w 1980 roku była tam siedziba "Solidarności".
         Po przyjściu do Śródmieścia okazało się, że oddział "Kazika" stopniał do liczby kilkunastu tylko ludzi. Część została z ludnością cywilną na Powiślu, głównie ci, co mieli tam rodziny i których nasz dowódca na własną ich prośbę zwolnił ze służby. Część poległa, inni zostali ranni lub zagubili się podczas tragicznego odwrotu lub dostali w ręce wroga.
         Nazajutrz rano, 7 września, przeszliśmy na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Przejście przez Aleje było stale ostrzeliwane, zarówno od strony dawnego Dworca Głównego, czyli od strony Marszałkowskiej, jak i od Nowego Światu, z obsadzonego przez Niemców gmachu BGK. Pewien odcinek tego przejścia trzeba było przebiegać pod ostrzałem.
         Przez kilkanaście godzin byliśmy po drugiej strony Alej Jerozolimskich, w południowej części Śródmieścia, to był krótki odpoczynek po dramatycznych przejściach poprzedniego dnia.
         Potem wróciliśmy na Szpitalną. Wkrótce po naszym powrocie przybiegł do nas jeden z kolegów, podchorąży "Teddy", pamiętam go, chodził w przedwojennej polskiej rogatywce. Wezwał nas, żeby - kto ma broń - jak najszybciej pobiegł z nim na główną pocztę na placu Napoleona, bo poczta jest właśnie przez Niemców atakowana od strony Nowego Światu i potrzebna jest natychmiastowa pomoc.
         Zgłosiliśmy się we dwóch z sierżantem "Niuśką" i pobiegliśmy na ulicę Warecką. Tam, wzdłuż Wareckiej, posuwało się niemieckie natarcie i wtedy to znalazłem się w najbardziej gwałtownym i zażartym boju, w jakim przyszło mi brać udział w Powstaniu. Strzelaliśmy do atakujących Niemców z odległości czasami tylko kilkunastu metrów, pośród kurzu, dymu, huku i ognia wybuchających granatów.
         Kiedy Niemcy atakowali na ul. Wareckiej dochodziło do bojów prawie że bezpośrednio. Była taka sytuacja, że Niemcy wyskoczyli na podwórze jakiegoś domu, myśmy z drugiej strony mieli nasze stanowiska. Rzucaliśmy granaty, Niemcy też rzucali granaty. Strzelanina, trudno było cokolwiek zobaczyć. Leżący obok mnie kolega, Stanisław Kopf, miał pseudonim "Malarz" krzyknął do mnie: "No strzelaj, strzelaj." Ja później mu powiedziałem: "Mnie nauczono w podchorążówce, że strzelać można w dwóch przypadkach: albo kiedy chce się utworzyć zasłonę ogniową, to się strzela na chybił-trafił, albo do wyraźnie rozpoznanych celów." Ja chciałem wtedy strzelać tym drugim sposobem, do celów wyraźnie rozpoznanych, ale ponieważ było tyle dymu i pyłu i ognia, to ja tych celów nie mogłem wyraźnie rozpoznać i dlatego wstrzymywałem się z tym strzelaniem.
         Braliśmy udział w obronie Poczty Głównej, w walkach o kawiarnię Latona. To była kawiarnia letnia Bliklego. Blikle miał na Nowym Świecie swój lokal, a na lato otwierał kawiarnię w przejściu między ulicą Górskiego a Nowym Światem. Ulica Górskiego była ślepą uliczką, nie było wylotu na Nowy Świat.
         Broniliśmy odcinek po zachodniej stronie Nowego Światu od Świętokrzyskiej do Chmielnej, głównie okolice Wareckiej i Górskiego. Kwatery mieliśmy w domu na Szpitalnej, ten dom jest do tej pory, wychodzący z jednej strony na Zgoda, z drugiej na Szpitalną. Wtedy byliśmy jedną dobę na kwaterze, jedną dobę na linii.



Żołnierze plutonu kpt. "Kazika" na patrolu; drugi od prawej Janusz Paszyński ps. "Machnicki"

         Służbę na stanowiskach strzeleckich mieliśmy zorganizowaną w ten sposób, że stało się na stanowisku godzinę, a może dwie, dokładnie już tego nie pamiętam, później przychodziła zmiana, również na godzinę, a myśmy przechodzili na tak zwane "tyły" na odpoczynek i po godzinie znowu wracaliśmy na swoje stanowisko. Owe "tyły" były albo w tym samym, albo w sąsiednim domu, co i nasze stanowiska bojowe. I tak to trwało przez całą dobę. A po takiej całodobowej służbie wracaliśmy znowu na odpoczynek, już całodobowy, na nasze kwatery na Szpitalną. Kwaterowaliśmy najpierw w restauracji "Salis" wychodzącej na ulicę Zgoda, potem w mieszkaniach na piętrze tego domu, już nie pamiętam, zdaje się, że na drugim piętrze. Spało się, oczywiście, w ubraniach, na podłodze. Nasz dowódca kapitan "Kazik" miał łóżko, na którym spał z innym oficerem, porucznikiem "Romą".
         Niemal wszyscy obrońcy poczty byli wtedy ranni. Ja również zostałem ranny, wprawdzie niezbyt groźnie, przy bocznej bramie poczty, wychodzącej na ulicę Warecką. Stało się to wieczorem, 8 września.



ul. Warecka przy Poczcie Głównej; tu Janusz Paszyński został ranny

         Właściwie to była tylko kontuzja w nogę. Upadł tuż nade mną pocisk z granatnika, uderzył w mur, wszystkie odłamki odbiły się od tego muru, a na mnie spadł tylko ogon tego pocisku z obręczą i piórami. Przeciął mi spodnie i zranił nogę. Byłem w szoku, bo sporo gruzu spadło na mnie, dostałem jakimś twardym kawałkiem w głowę, a byłem bez hełmu, w oczach miałem pełno pyłu i kurzu i nie bardzo wiedziałem, co się stało. Chyba nawet na jakiś czas straciłem świadomość.
         Dopiero po chwili poczułem, że mam mokro w bucie. Spostrzegłem, że wszystko było we krwi i wtedy zemdlałem, chyba bardziej ze strachu niż z bólu. Jeden z kolegów ściągnął mnie z tego stanowiska i zaprowadził do szpitalika, a właściwie do punktu sanitarnego. Tam mnie opatrzyli i dali mi zastrzyk przeciwtężcowy. Na drugi dzień mogłem prawie normalnie chodzić, wprawdzie trochę kuśtykając, i wróciłem na linię.
         Nocami chodziliśmy czasem na patrole. Którejś nocy zapuściliśmy się we dwóch z sierżantem "Niuśką" dość daleko za ulicę Świętokrzyską, pomiędzy ulicami Mazowiecką i Czackiego, mimo że wschodnia strona Mazowieckiej aż do placu Napoleona była już wtedy zajęta przez Niemców. Doszliśmy niemal do ulicy Traugutta, ale nigdzie Niemców nie napotkaliśmy. Zatrzymaliśmy tylko jakiegoś podejrzanego cywila, który kręcił się po tych ruinach i przekazaliśmy go naszym żandarmom.
         Później obsadzaliśmy przeważnie stanowiska na końcu, a właściwie na początku ulicy Górskiego. Tam była szkoła Górskiego i przechodnie podwórze z bramą prowadząca na Nowy Świat. W tym podwórzu była cukiernia "Latona".
         Zdarzyło się kiedyś, że po zluzowaniu nas przez naszych zmienników znaleźliśmy się, kilku żołnierzy naszego plutonu, a wśród nich i mój przyjaciel kapral "Longinus", Tadeusz Trzebiatowski, w jakimś mieszkaniu na wpół zburzonym, w którym było pianino.
         Tadeusz przed Powstaniem chodził do szkoły muzycznej, umiał dobrze grać. Usiadł więc przy pianinie i zaczął grać jakąś melodię. Nagle do tego pokoju wbiegł jeden z oficerów III zgrupowania, porucznik "Janecki" z pistoletem w ręku, wołając:
         "Kto tu gra?! Niemcy są o pięćdziesiąt metrów od nas, a wy tu sobie gracie! Odsłaniacie nasze stanowiska! Kto tu grał? Zastrzelę skurwego syna!"
         Zrobiło się cicho, Tadeusz się schował jakoś za to pianino. I wtedy ja wystąpiłem:
         "Panie poruczniku, melduję posłusznie, że...
         " "Tyś grał?"
         "Nie, panie poruczniku, ale melduję posłusznie, że nie mówi się skurwego syna, tylko skurwysyna".
         "A! Jak się mówi, tak się mówi, ale będę strzelać!".
         No, ale jakoś do tego strzelania nie doszło.

         Ludność cywilna miała ciężki los. Przenosiła się z miejsca na miejsce, szukając coraz to nowych miejsc, które wydawały się być bardziej bezpieczne. W Śródmieściu, w porównaniu z Powiślem, były rozmaite braki i uciążliwe trudności, na przykład z wodą. Jedyna studnia, jaka w tym rejonie była czynna, znajdowała się w podziemiach kina Palladium na Złotej. Chyba trzy piętra pod ziemią mieścił się też sztab dowódcy Powstania, generała "Montera". Były tam schrony i studnia. Tam było takie ogromne koło, które obracali jeńcy niemieccy. Podobno służyło ono równocześnie do pompowania wody i wytwarzania prądu, bo we wrześniu po zburzeniu elektrowni w Warszawie prądu nie było. Podział był taki, że kilka godzin było przeznaczonych dla pobierania wody przez wojsko i kilka godzin przez ludność cywilną. Stamtąd wodę nosiliśmy w wiadrach na nasze kwatery i można się było umyć, ale i ugotować zupę "pluj".
         Kiepsko też było z higieną głównie z powodu braku wody. W Warszawie jeszcze wszy nie miałem, ale jak poszliśmy do niewoli, to w obozie już wszyscy chyba byli zawszeni.
         We wrześniu już było przygnębienie, bo stawało się jasnym, że Powstanie swoich celów nie osiągnie. Poza tym zaczął się głód. Chodziliśmy po jęczmień do browaru Haberbuscha, gdzieś w okolice ulicy Żelaznej, i w workach ten jęczmień stamtąd przynosiliśmy. Z tego jęczmienia gotowano zupę, a nazwano ją "zupa-pluj", bo jęczmień był jeszcze z łuskami. Kilkakrotnie tam chodziłem. Przynosiliśmy na plecach ciężkie, pewnie dwudziestokilowe worki. Dla mnie osobiście zmorą było przechodzenie przez ulicę Marszałkowską. Nie można było przejść górą, bo był ostrzał od strony Saskiego Ogrodu. Był tam tunel przekopany pod ulicą, ale bardzo niski. W dodatku w niektórych miejscach były jakieś rury, tak że trzeba było niemal się czołgać. Za każdym razem, gdy tam przechodziłem, uderzałem się w głowę o te rury. Później chodziłem już w hełmie na te wyprawy, żeby przynajmniej mieć jakieś zabezpieczenie przed kontuzją.
         18 września był wielki nalot amerykańskich superfortec, które zrzuciły nam na spadochronach zaopatrzenie. Początkowo myśleliśmy, że to jest desant spadochronowy, że to nasza brygada spadochronowa ląduje. Później okazało się, że są to zasobniki. Większość tych zasobników dostała się w ręce niemieckie, bo zrzucali je z dużej wysokości, pewnie z dwóch kilometrów. A teren, na którym jeszcze byli powstańcy, w drugiej połowie września już był bardzo ograniczony.
         Później jeszcze były zrzuty sowieckie, z nisko latających kukuruźników, takich dwupłatowych samolotów, wolno lecących i głośno przy tym klekocących. Zrzucały zaopatrzenie bez spadochronów i te zrzuty się rozbijały. Widziałem, jak beczka z jakimś szmalcem rozbiła się o mur, ale dość wysoko, i ten szmalec spływał po murze. Ludzie podchodzili z naczyniami, z łyżkami, niektórzy zlizywali go wprost z muru.
         Trochę broni również zrzucali, ale ta broń też ulegała uszkodzeniu, kiedy na przykład bez spadochronu zrzucili worek czy skrzynię z sowiecką rusznicą przeciwpancerną. Poza tym ich amunicja nie pasowała do broni, jaką myśmy mieli. Inna rzecz, że pod koniec Powstania uzbrojenie mieliśmy bez porównania lepsze niż na początku, częściowo dzięki właśnie zrzutom, ale i dzięki zdobytej broni. Ale już sensu dalszej walki nie było. I w ten sposób dotrwaliśmy do momentu kapitulacji.

         Pamiętam ostatni dzień Powstania. Padł już i Mokotów i Żoliborz, w naszych rękach zostało tylko Śródmieście. Ogłoszono zawieszenie broni, a na drugi dzień przyszła wiadomość o kapitulacji. Nasza kompania stanęła wieczorem na ostatniej zbiórce. Staliśmy w dwuszeregu w jakiejś salce na Szpitalnej, ja stałem w drugim rzędzie, pod ścianą. Poinformowano nas o warunkach kapitulacji, o tym, że idziemy do niewoli Wehrmachtu i że ani gestapo, ani SS nic do nas nie będzie miało.
         Potem przemówił dowódca kompanii, kapitan "Konrad Niewiadomski". Podziękował nam za wierną służbę, za żołnierski wysiłek, oddał cześć naszym poległym kolegom. Przypomniał też, żeśmy przeżyli razem bardzo ciężki dzień 6 września na Powiślu. Wezwał nas wreszcie, byśmy w niewoli odnosili się do siebie nawzajem w sposób koleżeński i braterski unikając kłótni i sporów.
         Z tego, co mówił, nie wszystko do mnie dochodziło. Ogarnął mnie jakiś podły nastrój. Do głowy przychodziły różne czarne myśli. Nie wiadomo było, co nas czeka w niewoli, czy Niemcy dotrzymają słowa… Zdawało mi się, że wszystko dookoła się wali i kończy. Żal sercem targnął, że tak oto w tragiczny sposób padła nasza święta sprawa, że skończyły się wszystkie nadzieje, którymi żyliśmy przez całą okupację, przez całe pięć lat. Wszystko to, na co czekaliśmy i do czego przez cały ten czas żeśmy się przygotowywali...
         I po co było to wszystko - te trudy, te cierpienia, te ofiary? Czy na cokolwiek to się zdało, skoro teraz znowu mamy oddać się w łapy Niemców? Co będzie z Polską? Co będzie z nami? Czy nie lepiej palnąć sobie w łeb - teraz, póki jeszcze mam broń? Czułem, że wstrząsają mną dreszcze, w oczach zjawiły się łzy. Jakby chcąc sprawdzić, czy mam wciąż jeszcze za pasem swój pistolet, swojego "gnata", sięgnąłem po niego drżącą ręką. W tym momencie poczułem, że na mojej dłoni spoczęła czyjaś dłoń. To stojący obok mnie podchorąży "Daszewski" - Janek Sztummer, mój kolega jeszcze z Konfederacji Narodu. Spojrzał mi w oczy i wyszeptał jedno tylko słowo: "Nie!". Przypuszczał, że może chcę sobie strzelić w łeb, były takie przypadki, że ludzie popełniali samobójstwo. A kiedy kapitan "Konrad" skończył i padł rozkaz "Rozejść się!", podszedłem do "Daszewskiego" i powiedziałem mu też tylko jedno słowo: "Dziękuję".
         Walka skończyła się. Przez wiele miesięcy pobytu w Niemczech i jakiś czas po powrocie do kraju prześladował mnie zapach Powstania. Przypuszczam, że był to po prostu zapach spalenizny i rozgrzanych płonących murów, ale ten zapach był bardzo charakterystyczny.


Janusz Paszyński

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Janusz Paszyński
ur. 07.11.1924 we Włocławku
kprl pchor., żołnierz Armii Krajowej
ps. "Machnicki"
2 kompania, III Zgrupowanie "Konrad"
Grupa Bojowa "Krybar"





Copyright © 2012 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.