Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia wojenne Janusza Paszyńskiego ps. "Machnicki", żołnierza Grupy Bojowej "Krybar"




Janusz Paszyński,
ur. 07.11.1924 we Włocławku
kprl pchor., żołnierz Armii Krajowej
ps. "Machnicki"
2 kompania, III Zgrupowanie "Konrad"
Grupa Bojowa "Krybar"



Po wojnie

         Wróciłem do kraju w lipcu 1945 r. Podróż powrotną miałem z przygodami. Było nas czterech byłych jeńców, akowców. Jechaliśmy różnymi środkami lokomocji, najczęściej napotkanymi przygodnie wojskowymi ciężarówkami. Pociągi jeszcze właściwie nie kursowały.
         We Frankfurcie nad Odrą zatrzymał nas enkawudowski patrol sowiecki. Byliśmy ubrani w mundury amerykańskie, więc stwierdzili, że jesteśmy "szpionami". Postawiono nas przed jakimś oficerem NKWD. Na nic zdały się nasze tłumaczenia, że wracamy do Polski z niemieckiej niewoli. Ten oficer uparcie twierdził, że jesteśmy "szpiony". Zamknęli nas w więzieniu we Frankfurcie. Tam przespaliśmy noc.
         Rano wsadzili nas na ciężarówkę wraz z kilkunastoma Niemcami i zaczęli wieźć do Berlina, z powrotem na zachód. Skierowano nas do jakiejś wyższej instancji NKWD. Dojechaliśmy niedaleko, do miejscowości Fürstenwalde. W lesie koło Fürstenwalde kazali nam wysiąść z ciężarówki. Było jakieś jedzenie i oczywiście picie. Konwojenci wkrótce byli tak pijani, że my po prostu poszliśmy sobie. Kawałek dalej zatrzymaliśmy jakiś samochód i pojechaliśmy do Frankfurtu.
         We Frankfurcie przez Łabę był pontonowy most na polską stronę., Po stronie zachodniej były posterunki sowieckie, a po wschodniej już polskie. Most przeszliśmy bez problemów. Po polskiej stronie był transport byłych jeńców, spotkaliśmy tam naszych kolegów z Altengrabow. Tylko część z nich wyjechała ciężarówkami, większość, która nie zdążyła, została. A na drugi dzień byli już tam Sowieci.
         Potem razem ze Słubic przez Repen (teraz Rzepin) przyjechaliśmy pierwszym pociągiem przez Poznań do Łodzi. W Łodzi czekała na nas bezpieka. Ale byli grzeczni. Powiedzieli tylko: "Chodźcie z nami, wystawimy wam dokumenty, żebyście mieli jakiś dokument."
         Trzymali nas dwie doby w UB w Łodzi. A potem dali dokument, że jeniec wojenny taki a taki powrócił z niewoli i udaje się we wskazane miejsce. Ja powiedziałem, że jadę do Włocławka i to mi wpisano do dokumentu. Wpisano też, że mam obowiązek zgłosić się w RKU. Z Łodzi pojechałem pociągiem przez Kutno do Włocławka. Tam zastałem rodziców.

         W naszym przedwojennym mieszkaniu jeden pokój zajmował teraz baron Leopold Kronenberg, wnuk założyciela Banku Handlowego w Warszawie. Całą okupację spędził w Warszawie. Po wyjściu Niemców wrócił do swojego majątku Wieniec pod Włocławkiem, ale wkrótce bezpieka kazała mu się stamtąd wynosić jako "obszarnikowi". Dyrekcja Banku Handlowego pozwoliła mu wówczas zamieszkać w domu bankowym we Włocławku.
         Moja mama od razu uprzedziła mnie, bym przypadkiem nie rozmawiał z nim o jego córce. Okazało się, że ją powstańcy zaraz na początku Powstania rozstrzelali jako agentkę gestapo. Jak się później z różnych źródeł dowiedziałem, była to tragiczna pomyłka: Wanda Kronenberżanka była rzeczywiście w latach okupacji agentką, ale nie niemiecką, lecz brytyjską, a kontrwywiad akowski tego nie rozpoznał i sąd Polski Podziemnej skazał ją na karę śmierci.
         Po powrocie natknąłem się na pierwsze oznaki nowej rzeczywistości, która czekała Polaków. Mianowicie niemieccy żołnierze, którzy walczyli w Warszawie, otrzymali od Hitlera odznakę tzw. Warchau Schild - Tarczę Warszawską - orzeł niemiecki zgniatający węża czy syrenę. Ta odznaka nadawana była wszystkim, którzy walczyli w Warszawie. Uzasadnienie było takie, że walki w Warszawie były tak zacięte jak walki w Stalingradzie i dlatego ustanowiona została specjalna odznaka. Myśmy też dostali nagrodę w postaci plakatu, który spotkał mnie kiedy wróciłem z obozu z niewoli niemieckiej. Był to plakat z rysunkiem i napisem: zapluty karzeł reakcji, a na dole po prawej stronie, to Armia Krajowa. Taką nagrodę dostaliśmy za naszą walkę.



Plakat szkalujący Armię Krajową

         Próbowaliśmy dowiedzieć się, co się dzieje z bratem. Gdzieś pod koniec lipca 1945 r. ktoś dał znać moim rodzicom, że mój brat jest w obozie Leitmeritz - Litomierzyce koło Pragi w Czechach i że jest bardzo ciężko chory. Natychmiast tam pojechałem. Faktyczniie chodziło o Paszyńskiego, ale nie Andrzeja tylko Józefa, który też był uczniem szkoły Długosza. Nie była to nasza rodzina.
         Jeszcze w czasie trwania powstania brat napisał list z obozu. Skierował go do Włocławka, do znajomych folksdojczów. Do Warszawy ze względu na powstanie nie mógł napisać. Adresaci listu dali znać po wojnie mojej mamie. Z listu wynikało, że Andrzej trafił do obozu w Gross-Rosen i że tam nadano mu numer więźnia 11839.
         O jego losie dowiedziałem się od ludzi, którzy dojechali do Gross-Rosen tym samym transportem i udało im się przeżyć. Obóz był usytuowany na Śląsku, niedaleko Wrocławia. Teraz miejscowość ta nazywa się Rogoźnica. Gdy zbliżał się front, więźniów z Gross-Rosen "przeniesiono" do Leitmeritz (Litomierzyce). Transport wyjechał 9 lutego 1945 r. i trwał 6 dni. Więźniów przewożono odkrytymi wagonami-węglarkami. Jak mówili inni więźniowie, najsłabszych Niemcy mordowali i wyrzucali z wagonów.
         Po wojnie pisałem do różnych instytucji. Dopiero niedawno z biura poszukiwań w Arolsen w Niemczech dostałem świadectwo zgonu Jędrka. W zaświadczeniu tym podano, że Andrzej Paszyński był więźniem w obozie Gross-Rosen (nr 11839) i że 15 lutego 1945 roku został "przeniesiony" z Gross-Rosen do Leitmeritz i tam tegoż dnia zmarł. Prawdopodobnie zmarł lub został zabity juz wcześniej, w czasie transportu, który wyjechał z Gross-Rosen 9 lutego. Więźniowie całe sześć dni jechali na mrozie w odkrytych wagonach, otrzymawszy tylko po bochenku chleba na drogę. Jest też taka możliwość, że Jędrek dojechał jeszcze żywy, ale tych słabszych od razu zamordowano po przyjeździe do Leitmeritz.
         Przez wiele lat po wojnie szukaliśmy kogoś, kto był z Jędrkiem czy to w obozie, czy na komenderówce, czy w transporcie, kogoś, kto go widział i pamiętał. Kogoś, kto mógłby cokolwiek powiedzieć o ostatnich strasznych dniach, tygodniach czy miesiącach jego życia. Na próżno!

         Po krótkim pobycie we Włocławku pojechałem do Warszawy. Chciałem się dowiedzieć, czy jest możliwość kontynuowania studiów. W czasie okupacji rozpocząłem konspiracyjne studia na kierunku Geografii.
         Uniwersytet Warszawski robił przygnębiające wrażenie. Większość budynków była wypalona. Jakieś jednostki administracyjne, być może dziekanat, były w bibliotece uniwersyteckiej. Powiedziano mi, że geografia przed wojną mieściła się w Pałacu Staszica. W czasie okupacji nie wiedziałem o tym. Dopiero teraz się dowiedziałem, że w Pałacu Staszica był Zakład Geografii Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego.
         Poszedłem do Pałacu Staszica, ale tam była jedna ruina. Pałac był częściowo wypalony. Po gruzach wszedłem do miejsca, gdzie w czasie powstania miałem stanowisko strzeleckie. Tam wziąłem na pamiątkę leżącą łuskę od pocisku karabinowego, być może tego, który ja wystrzeliłem. Mam ją do dzisiaj.
         Tam znalazłem na tablicy ogłoszeniowej kartkę z informacją, że geografia jest w mieszkaniu profesora Samsonowicza na ul. Wilczej. Był on profesorem geologii, wykładał nam geologię w czasie wojny na tajnym uniwersytecie. Poszedłem na Wilczą. Tam spotkałem pana doktora Jerzego Kondrackiego, który był przed wojną asystentem prof. Lencewicza, u którego ja zacząłem się uczyć w czasie wojny. Ale Kondracki całą wojnę był w obozie, w oflagu w Gross Born. Miał kontakt z Lencewiczem. Zorganizował w Gross Born kursy - odpowiednik pierwszego roku geografii uniwersyteckiej. Kilkunastu oficerów skończyło ten kurs.
         Nie miałem żadnych możliwości zadomowienia się w zrujnowanej Warszawie. Nasze mieszkanie zostało zbombardowane i spalone. A co do studiów, to niewiele jeszcze wtedy się działo, był to koniec sierpnia lub sam początek września.
         Wróciłem do Włocławka. Zastanawiałem się, co robić dalej. Najpierw pojechałem do Torunia, bo już zaczął się organizować uniwersytet w Toruniu, ale tam o geografii nie było mowy. Wracając z Litomierzyc zatrzymałem się na kilka dni w Krakowie. Tam powiedziano mi, że można studiować w Krakowie, już była geografia. Wtedy w Krakowie był profesor Romer. No ale do Krakowa z Włocławka trochę daleko. Ktoś powiedział, żeby jechać do Poznania. Nie pamiętam już, dlaczego do Poznania. Może dlatego, że tam najbliżej z Włocławka. I zdecydowałem się pojechać do Poznania. Tam właśnie, na Uniwersytecie Poznańskim rozpocząłem studia na kierunku geograficznym.

         W 1946 r. przeżyłem swą "przygodę" z władzą ludową. Zaczęło się od tego, że z okazji święta 3 Maja odbył się w Krakowie pochód, podobno nielegalny, zorganizowany przez krakowską młodzież akademicką. W konsekwencji aresztowano tam dość duże grono studentów. W odpowiedzi na to w kilka dni później, w Poznaniu urządzono solidarnościowy strajk studencki.
         Zebrała się młodzież akademicka, przeszliśmy pochodem przez miasto, niesiono transparenty: "Żądamy uwolnienia kolegów z Krakowa!". Doszliśmy do urzędu wojewódzkiego, tam przemawiali do nas wojewoda poznański, niejaki pan Widy-Wirski, oraz rektor Uniwersytetu, profesor Dąbrowski. Na tym manifestacja miała się zakończyć.
         Jednak w trakcie tych przemówień cały plac przed urzędem wojewódzkim został otoczony przez milicję. Większość studentów, którzy tam się znajdowali, powsadzano na ciężarówki i pod eskortą przewieziono do jakiejś szkoły na Łazarzu, tak się nazywa jedna z dzielnic Poznania. Stamtąd część zatrzymanych wypuszczono nazajutrz, a część dopiero po pewnym czasie.
         Mnie przetrzymano dłużej, chyba przez moją własną nierozwagę. Przesłuchujący mnie ubek zapytał, co robiłem od rana tego fatalnego dnia. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że przed południem byłem na uniwersytecie i rozmawiałem z rektorem.
         Rzeczywiście, po przyjeździe z Włocławka poszedłem z jednym z kolegów, też włocławiakiem, do rektoratu i poprosiłem o przyjęcie przez rektora, żeby mu zdać sprawę z wydarzeń, jakie trzeciego maja miały miejsce także we Włocławku, bowiem dzień trzeci maja przypadał tego roku jeszcze na przerwę świąteczną. To było wkrótce po świętach wielkanocnych i studenci, którzy nie mieszkali stale w Poznaniu, byli w swoich domach rodzinnych.
         We Włocławku było wtedy sporo młodzieży akademickiej studiującej na różnych uczelniach, w Poznaniu, na pobliskim Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, w Łodzi, w Gdańsku.
         Studenci włocławscy umówili się, że nie będą brać udziału w pochodzie pierwszomajowym, natomiast wezmą udział w zapowiedzianych uroczystościach trzeciomajowych. Te uroczystości w ostatniej chwili zostały odwołane.
         3 maja młodzież szkolna i akademicka zebrała się na mszy we włocławskiej katedrze. Potem mimo zakazu po pewnym czasie uformował się samorzutnie pochód. Ponieważ w dalszym ciągu nosiłem jeszcze mój battledress, koledzy wysunęli na czoło, ażebym poprowadził ten pochód.
         Przeszliśmy przez miasto przez nikogo nie zatrzymywani i doszliśmy do placu Dąbrowskiego, gdzie stała jeszcze trybuna po oficjalnych obchodach pierwszomajowych. Z tej trybuny przemawiało kilku kolegów. Nie były to jakieś przemówienia antyrządowe czy antysowieckie. Miały one patriotyczny charakter, dotyczący po prostu trzeciomajowej rocznicy.
         Jeszcze tego samego dnia, wieczorem i w nocy, UB aresztowało tych, którzy przemawiali, ale i niektórych innych studentów. Z tego powodu były nazajutrz ponownie demonstracje młodzieży i doszło nawet do strzelaniny. Zginął w niej jeden z milicjantów. Prawdopodobnie postrzelił go któryś z jego kolegów, a może sam się przypadkowo postrzelił. To spowodowało nową falę aresztowań we Włocławku.
         Kiedy po kilku dniach przyjechałem do Poznania, poszedłem zaraz do rektora powiedzieć mu, że także niektórzy ze studentów Uniwersytetu Poznańskiego zostali we Włocławku zatrzymani czy aresztowani.
         Tak więc, kiedy mnie przesłuchiwano w Poznaniu po tych zajściach i zapytano, co tego dnia robiłem, odpowiedziałem, że byłem rano w rektoracie i rozmawiałem z rektorem. Widocznie to właśnie zwróciło szczególną uwagę, bo odłączono mnie od reszty zatrzymanych i zawieziono do jakiegoś innego aresztu, w dzielnicy Jeżyce.
         Tam mnie przez kilka dni trzymano, prawie przez tydzień. Chcieli wydobyć ze mnie zeznanie, że to rektor namawiał młodzież, studentów, do pochodu i do manifestacji. Ubecy przygotowali nawet odpowiednie oświadczenie, żądając nachalnie, bym je podpisał. Oczywiście, nie chciałem nic takiego podpisywać.

         Przesłuchiwało mnie trzech facetów. Jeden od razu powiedział: "Ja jestem Polak radziecki". Nie wiedziałem, co to znaczy "Polak radziecki". W każdym razie mówił on bardzo źle po polsku, raczej więcej mówił po rosyjsku niż po polsku.
         Drugi też marnie mówił po polsku, co chwilę wtrącał słowa francuskie. Zdaje mi się, że był to tak zwany "reemigrant" z Francji czy może z Belgii. Rząd francuski wtedy wydalił polskich działaczy komunistycznych, którzy tam działali wśród Polonii, wśród górników polskich. Z nim trudno było się porozumieć. To był zresztą bardzo nieprzyjemny typ.
         A trzeci z tych ubeków nawet dobrze mówił po polsku, ale z takim swoistym akcentem, znanym mi jeszcze z przedwojennego Włocławka od lokatorów mojej Babci. On okazał się najbardziej przystępny i ludzki. Najpierw zaczął na mnie wrzeszczeć:
         "Podpisz to oświadczenie!"
         "Proszę pana, ja tego nie mogę podpisać..."
         "Tu nie ma panów, tu są towarzysze!"
         "To proszę towarzysza..."
         "Ja nie jestem dla ciebie żaden towarzysz!"
         "No to jak mam mówić?"
         "Obywatelu kapitanie!"
         "Obywatelu kapitanie, ja tego nie podpiszę, bo to jest niezgodne z prawdą..."
         "To my mamy sposoby na takich jak ty. Zgnoimy cię!"
         Wtedy zebrałem się na odwagę, było mi już wszystko jedno i powiedziałem:
         "Sposoby to ja różne znam, bo za Niemców siedziałem na Pawiaku i na Szucha, i tam różne sposoby poznałem, więc tak bardzo się ich nie boję..."
         "Panie Paszyński, pan siedziałeś na Pawiaku? Ja też tam siedziałem. To my jesteśmy towarzysze niedoli więziennej. Ja to dla pana robię, że pana stąd wypuszczę, ale niech pan to podpisze".
         "Nie, obywatelu kapitanie, tego nie podpiszę..."
         "No to masz pan czysty papier - pisz pan, co pan sam uważasz, jak było. Pan jutro stąd wychodzisz".
         No i rzeczywiście na drugi dzień stamtąd wyszedłem.

         Profesor Dąbrowski był rektorem chyba jeszcze przed wojną; miał ponoć przekonania prawicowe. Był zdaje się przed wojną członkiem Stronnictwa Narodowego. Zapamiętałem jego wypowiedź, jaka krążyła wśród poznańskich studentów. Przy jakiejś okazji powiedział do któregoś z komunistycznych ministrów:
         "Właściwie to wszystko się zgadza, jestem jak najbardziej prorządowych przekonań, bo Polska jest dziś jednonarodowa, wróciła na piastowskie ziemie, Żydów nie ma, więc wszystko to, czego Stronnictwo Narodowe się domagało, zostało spełnione".
         W zaistniałych okolicznościach już niedługo był rektorem Uniwersytetu Poznańskiego.
         Trzy lata później ukończyłem studia geograficzne. W 1948 r. zrobiłem magisterium, a w 1951 r., doktorat.

         W międzyczasie do Polski wróciła z sowieckiego łagru w Kazachstanie moja koleżanka z dziecinnych lat, Zofia Dąbrowska. Była sama, nie miała żadnej rodziny. W sumie przebywała w łagrze 6 lat. Przeszła tam ciężkie choroby, tyfus plamisty i malarię. Po powrocie w 1946 r. do Polski zamieszkała w Białymstoku. Była samotna, ojciec i matka zmarli w sowieckich łagrach. Dopiero w roku 1948 lub 1949 moja mama dowiedziała się od kogoś, że Zosia jest w Białymstoku. Mama do niej napisała, ona odpisała i później ja kiedyś będąc w Białymstoku spotkałem się z nią. W 1952 r. zawarliśmy związek małżeński.



Janusz Paszyński z żoną Zofią; 1952 r.

         W roku 1951 przeniosłem się do Warszawy. Podjąłem pracę w biurze projektów "Geoprojekt" prowadząc badania klimatu miast i osiedli Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego dla potrzeb urbanistyki i planowania przestrzennego. Równocześnie prowadziłem zajęcia z klimatologii na Uniwersytecie Warszawskim. Pod koniec 1953 r. podjąłem pracę w nowopowstałym Instytucie Geografii Polskiej Akademii Nauk. W 1954 r. uzyskałem tytuł naukowy docenta, a w 1964 r. profesora nadzwyczajnego.

         Pobyt mojej żony w sowieckim łagrze odbił się niestety fatalnie na jej zdrowiu. Po przejściu szeregu ciężkich chorób dostała chronicznego zapalenia kłębuszków nerkowych. To jest choroba, na którą nawet dzisiaj nie ma lekarstwa. Teraz można by myśleć o przeszczepie nerki, ale w latach kiedyśmy się pobrali i mieszkali razem, to były lata pięćdziesiąte, w Polsce jeszcze przeszczepów nie robiono.
         Wiedziałem, że tego rodzaju operacje robione są we Francji. Złożyłem stosowne podanie i sprawa była rozpatrywana. Zdecydowałem, że pojedziemy razem i ja oddam żonie własną nerkę. Taka operacja miała podobno o wiele większe szanse powodzenia. Wszystko można było wcześniej przygotować w odróżnieniu od pobrania nerki od ofiary wypadku. Badania wstępne przeprowadzone w Polsce wskazały, że nie ma żadnych przeszkód immunologicznych, żeby moja nerka została przyjęta przez organizm żony.
         W pewnym momencie zostałem wezwany do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tam urzędniczka, nazywała się chyba pani Kamińska, powiedziała mi, że warunkiem na to żebyśmy wyjechali razem, jest podpisanie przez mnie zobowiązania do współpracy ze służbą bezpieczeństwa. Otrzymam potem szczegółowe wskazówki, co ich interesuje.
         Oszołomiony wróciłem do domu. Przeprowadziliśmy długą rozmowę z żoną. Ona zdecydowała, że bez względu na to, co ja zrobię, ona za taką cenę do Francji nie pojedzie. I tak się zakończyła nadzieja zagranicznej operacji.
         W Polsce pierwsze przeszczepy robił profesor Orłowski. Skontaktowałem się z nim. Powiedział, że może przeprowadzić zabieg, tym bardziej, że są 50% szanse. Oczywiście też byłem gotów dać własną nerkę. Jego adiunktem był mój kolega ze studiów w Poznaniu, którego znałem z tzw. Klubu Włóczęgów. On studiował medycynę, ja geografię. Spytałem go, co sądzi o sprawie.
         Odpowiedział:
         "Posłuchaj, co oznacza 50% szansy. W Polsce u Orłowskiego zrobiono 4 operacje. Były to pierwsze tego typu operacje w Polsce. Dwie osoby przeżyły dłużej niż pół roku. To są operacje uwiązane za udane. Dwie osoby zmarły wcześniej niż po pół roku po operacji. I to jest uważane za operacje nieudane. Tak wygląda prawda o 50% szansy. W przypadku twojej żony operacja nie ma sensu. Organizm jej jest bardzo zniszczony przez chorobę. Są już nie tylko widoczne zmiany fizjologiczne, ale również w świadomości chorej, w jej psychice. Nie ma to żadnego sensu. Orłowskiemu chodzi o to, aby mieć jeszcze jedeno doniesienie do przedstawienia gdzieś na konferencji naukowej. Nie decydujcie się na to".
         Faktycznie żona już z trudem czytała, nie bardzo mogła pisać. Nastąpiły już uszkodzenia tkanki mózgowej. Parę tygodni później Zofia zmarła. Miała w momencie śmierci 42 lata. Był rok 1967. 15 lat byliśmy małżeństwem. Ze względu na stan zdrowia żony nie mieliśmy dzieci.

         Po śmierci żony całkowicie poświęciłem się pracy naukowej. W 1976 roku uzyskałem tytuł naukowy profesora zwyczajnego. Uczestniczyłem w wielu przedsięwzięciach naukowych z zakresu klimatologii w kraju i zagranicą, w Europie, Amerykach i Azji.



Polska delegacja naukowa w Wietnamie, w środku stoi Ho Chi Min obok po prawej Janusz Paszyński

         Wykładałem na wielu uczelniach europejskich, w USA i Chinach. Jestem autorem ponad 250 prac opublikowanych, w tym wielu pozycji w obcych językach (angielskim, francuskim, niemieckim, rosyjskim), które redagowałem samodzielnie dzięki dobrej znajomości tych czterech języków. W roku 1994, mając lat 70, przeszedłem na emeryturę. W dalszym ciągu uczestniczę w pracach różnych towarzystw i organizacji społecznych.
         Za swoją działalność naukową i organizacyjną zostałem wyróżniony różnymi odznaczeniami resortowymi i państwowymi, zarówno krajowymi jak i zagranicznymi, a także nagrodami naukowymi Polskiej Akademii Nauk i Polskiego Towarzystwa Geofizycznego. Najbardziej jednak cenię sobie Krzyż Walecznych nadany mi dwukrotnie za udział w walkach Powstania Warszawskiego.

         Często spotykam się z pytaniem o sens Powstania. Czy powstanie było potrzebne? To trudne pytanie, ale odpowiedź jest jedna.
         Ja mogę powiedzieć tyle. Ci, co przeżyli w Warszawie ostatnie miesiące okupacji -czerwiec i lipiec 1944 r. - chyba zgodzą się ze mną, że do powstania dojść musiało. Nastroje były takie, ż nie mogło nie być powstania. Myśmy się nie po to przygotowywali przez całe 5 lat zarówno duchowo jak i fizycznie do walki z Niemcami, żeby w ostatniej chwili bezczynnie przyglądać się jak Niemcy będą wychodzić z Warszawy. Zresztą nie po to żeśmy się przez całe pięć lat okupacji przygotowywali, nie po to kształciliśmy się w żołnierskim rzemiośle na różnych tajnych podchorążówkach, żeby później dać się Niemcom wywieźć w momencie, kiedy by została zarządzona ewakuacja ludności z Warszawy.
         Była nienawiść tak wielka, że ludność wystąpiła by nawet spontanicznie przeciwko Niemcom, gdyby była okazja. A jeżeli nie spontanicznie, to być może powstanie wywołali by komuniści. W każdym razie do jakiś wystąpień, do walk, na pewno by doszło, a zniszczenia mogłyby być nawet większe niż po Powstaniu. Spontaniczny opór na pewno byłby krwawo stłumiony. a Niemcy wymordowaliby znaczną część ludności.
         Można mieć wątpliwości, czy decyzja dowództwa Armii Krajowej była właściwa, czy nie. Wydaje mi się, że sytuacja była właściwie bez wyjścia. Każda decyzja była zła.
         Decyzja powstania niosła za sobą ogromne ryzyko wielkich strat i zniszczenia miasta, do czego zresztą doszło. Ale decyzja nie podejmowania walki o Warszawę też była zła, bo dawała doskonały argument do ręki tym, którzy twierdzili, że Armia Krajowa stoi z bronią u nogi i nie chce walczyć z Niemcami, a nawet, że istnieje jakieś tajne porozumienie między AK a Hitlerem.
         Można było ewentualnie dojść do jakiegoś porozumienia z PKWN czy z PPR, ale to oznaczało niewątpliwie całkowite, dobrowolne podporządkowanie Warszawy i Polski pod rządy komunistów i pod władzę Stalina.
         Czasami spotykam się ze zdaniem:
         "Po coście robili to Powstanie, trzeba było cicho siedzieć!"
.          Jest rzeczą charakterystyczną, że najczęściej takie "antypowstańcze" wypowiedzi padają ze strony ludzi, w tym także i byłych powstańców, którzy znaleźli się na Zachodzie, wśród tych, co po wojnie do Polski nie wrócili. Może to jest spowodowane tym, że oni tam mogli swobodnie wypowiadać się i bez przeszkód dyskutować na ten temat.
         Tymczasem tutaj, w kraju, komuniści oczerniali i opluwali nasz powstańczy zryw, a dla nas było to przecież najważniejsze przeżycie i punkt odniesienia. Do niego wszyscyśmy wracali, i traktowaliśmy go - częściowo pewnie i na przekór komunie - z niemal religijnym nabożeństwem.
         Rozpatrując wszystkie za i przeciw, zdaje się, że decyzję dowództwa Armii Krajowej o wybuchu powstania, uważać należy w jakimś sensie za właściwą, bo wniosło ono do historii Polski pewne niezniszczalne wartości i być może dzięki temu sierpniowi 1944 r. udało się nam doczekać "Solidarności" w 1980 r.

         Chciałbym się jeszcze na koniec odnieść do innego często poruszanego, "modnego" tematu.
         Mówi się o tym, że obecna młodzież jest bezideowa i że patriotyzm w ogóle zaginął wśród młodzieży. Jak ja sobie przypominam, to samo mówiono o nas przed wojną. Było to chyba w 1938 r. 11 listopada odbywały się w szkole co roku akademie i uroczystości z okazji Święta Niepodległości. W 1938 r. było to już święto państwowe.
         Otóż jeden z moich kolegów, miał na imię Marcin , dostał na imieniny od ojca aparat fotograficzny. Taki dwuobiektywowy, marki Voigtländer. Namówił nas kilku, żebyśmy poszli na wagary zrobić sobie zdjęcia, chciał wypróbować ten aparat. Ja nawet nie bardzo chciałem iść, ale on powiedział:
         "Co tam na te patriotyczne nudy będziemy chodzić, na tą akademię. I tak tam obecności nie sprawdzają, nawet nie zauważą że nas tam nie ma."
         No i rzeczywiście poszliśmy we czterech, właściciel aparatu, ja i jeszcze dwóch kolegów. Przeszliśmy przez most na drugi brzeg Wisły, do Szpetala. Tam były zalesione wzgórza i tam robiliśmy zdjęcia.
         Ale na drugi czy trzeci dzień jednak nauczyciele doszli do tego, że myśmy byli na wagarach. Wezwał nas wychowawca, pan Radecki i mówi:
         "Jak wy nawet śmiecie tu patrzeć. Nasze pokolenie walczyło o niepodległość a wy z okazji Święta Niepodległości idziecie na wagary. Gdzie wasz patriotyzm, gdzie wasza miłość ojczyzny? Co z was wyrośnie?"
         Jakoś udało się załatwić tą sprawę bez poważnych konsekwencji.
         Po latach wspominam czasami to wydarzenie. Nie wiem, co się stało z chłopakiem, który był właścicielem aparatu. Pozostałych dwóch odwiedzam co roku. Obaj są w Warszawie, pochowani na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Jeden w kwaterze "Parasola", a drugi w kwaterze "Zośki". Mimo, że byli tacy "pozbawieni uczuć patriotycznych", ten egzamin z patriotyzmu jakoś zdali. Ja, mimo ze przeżyłem, też uważam, że zdałem ten egzamin nie najgorzej.



Janusz Paszyński

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Janusz Paszyński
ur. 07.11.1924 we Włocławku
kprl pchor., żołnierz Armii Krajowej
ps. "Machnicki"
2 kompania, III Zgrupowanie "Konrad"
Grupa Bojowa "Krybar"





Copyright © 2012 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.