Powstańcze relacje świadków

Impresje wojenne ... i nie tylko





Baranowski Edmund
ur. 22.09.1925 r. w Warszawie
ppor. Armii Krajowej ps. "Jur"
Zgrupowanie AK "Radosław"
kompania "Jerzyki" batalion "Miotła"
nr jen. 222825



         Urodziłem się 22 września 1925 r. w Warszawie. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędziłem na Woli. Tu chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 166 przy ul. Dworskiej 1, obecnie Kasprzaka. Budynek przetrwał do dnia dzisiejszego, mieści się w nim aktualnie Gimnazjum nr 44 im. "Szarych Szeregów".
         Byłem wychowywany przez matkę, mój ojciec zmarł, gdy miałem 3 lata. Lata dzieciństwa wspominam jako bardzo miłe. Dobrzy koledzy, ciekawe zajęcia w szkole. Byłem fanatykiem sportu. Zajmowało mi to dużo czasu, co czasami odbijało się na moich osiągnięciach szkolnych. Mieszkaliśmy z mamą w domu na ul. Krochmalnej 82. Latem regularnie mieszkałem u mojej ciotki na placu Dąbrowskiego 4.



rodzice Edmunda - Marianna i Józef Baranowscy

         Po stu dwudziestu trzech latach niewoli szkoła odgrywała bardzo ważną rolę w wychowaniu pierwszego pokolenia Polaków urodzonych już w niepodległej ojczyźnie. Kształtowała w nas głębokie poczucie patriotyzmu, z którego za kilka lat mieliśmy zdać trudny egzamin.
         W latach 1937-1939 młodzież współuczestniczyła w dozbrajaniu polskiej armii. Wraz z dorosłymi braliśmy udział w Funduszach Obrony Morskiej i Narodowej. Z uczniowskich składek kupowano m.in. karabiny maszynowe dla armii. Pamiętam, jak w 1938 r. wraz z innymi kilkudziesięcioma uczniami uczestniczyłem w uroczystości przekazania na placu Piłsudskiego 4 karabinów maszynowych zainstalowanych na taczankach ciągniętych przez konie, a zakupionych z naszych groszowych oszczędności.




Edmund Baranowski 1938 r.


* * *

         Wybuch wojny we wrześniu 1939 r. i lata okupacji spowodowały, że kilkunastoletni chłopcy gwałtownie weszli w wiek dojrzały, stając wielokrotnie przed wyzwaniami, którym trudno było sprostać nawet ludziom dorosłym. Podobnie było ze mną. W momencie wybuchu wojny miałem 14 lat.
         Wiele zdarzeń z tego okresu wryło mi się głęboko w pamięć. Mam je ciągle przed oczami, jak na kolejnych klatkach kliszy filmowej. O niektórych z nich wspominam w książce "Warszawskie gry wojenne", którą napisałem wspólnie z Julkiem Kuleszą. Innymi jest mi coraz trudniej z upływem czasu, brzmi to trochę paradoksalnie, dzielić się z innymi osobami. Są one bardzo osobiste i dramatyczne, wywołują silne wzruszenie.
         Pamiętam swoje ostatnie przedwojenne wakacje latem 1939 r. Spędzałem je u rodziny mamy w Grójcu pod Warszawą. 15 sierpnia brałem udział w tradycyjnym biegu poświęconym przemarszowi 1 Kompanii Kadrowej na trasie Kielce - Warszawa. Gdy w ostatnich dniach sierpnia wróciłem do stolicy wyczuwało się w powietrzu niespokojne wyczekiwanie. Były próbne alarmy lotnicze, ludzie kupowali maski gazowe.
         Ludzie wyjmowali oszczędności z banków, robili zapasy spirytusu, zapałek, papierosów, tłuszczu jako przyszłe towary wymienne. To były doświadczenia z I wojny światowej. Nikt nie przypuszczał, że nadchodząca wojna będzie się tak bardzo różnić od tej sprzed dwudziestu lat. Ale jeszcze wszystko było normalne. Cztery dni przed wybuchem wojny na stadionie Wojska Polskiego odbył się mecz piłkarski Polska-Węgry. Jako zapalony kibic uczestniczyłem w tym wydarzeniu. Mimo, że Węgrzy byli vice-mistrzami świata z 1938 r. nasza drużyna wygrała z nimi wysoko. Mieliśmy nadzieję, że podobnie będzie w ewentualnym starciu niekoniecznie piłkarskim.
         1 września 1939 r. rano pojechałem pociągiem podmiejskim do Podkowy Leśnej. Tam przeżyłem pierwsze bombardowanie lotnicze. Jeden z trzech lecących w kierunku Warszawy samolotów zrzucił 2 bomby. Jedna spadła obok stacji EDK (Elektryczna Kolejka Dojazdowa), druga w ogródku jednej z willi. Kilka osób zostało lekko rannych. Po powrocie do domu dowiedziałem się, że zostało zbombardowane osiedle mieszkaniowe na ulicy Obozowej oraz zakłady przemysłowe na Okęciu.

         Pierwszych Niemców zobaczyłem 1 października 1939 r. Szliśmy z matką z placu Dąbrowskiego na Krochmalną i w okolicy Hali Mirowskiej zobaczyliśmy motocykl z przyczepą. Jechało nim 2 Niemców, na koszu zainstalowany był ręczny karabin maszynowy. Niemcy zapytali przechodzących obok starozakonnych jak dojechać do komendy miasta obok Hotelu Europejskiego. Przechodnie chętnie udzielili odpowiedzi żołnierzom. Jidysz w podstawowych pojęciach jest bardzo podobny do niemieckiego. Żydzi nie wiedzieli jeszcze wówczas, jaki los w niedługim czasie zgotuje im okupant.
         6 października Hitler przyjmował defiladę w zdobytym mieście z trybuny w Alejach Ujazdowskich na Placu na Rozdrożu. Stojąc na rogu Kredytowej i Marszałkowskiej widziałem niemieckie formacje wojskowe wracające z defilady. Potężne konie ciągnęły działa i jaszcze artyleryjskie, jechały pojazdy mechaniczne, maszerowała świetnie prezentująca się piechota. Zwycięska armia demonstrowała swoją siłę.

* * *

         Zaczął się czas okupacji. Warunki bytowe były bardzo trudne. W 1940 roku podjąłem swoją pierwszą pracę, aby pomóc matce. Pracowałem przy rozładunku węgla w warszawskiej elektrowni tramwajowej, która mieściła się na Woli na terenie obecnego Muzeum Powstania Warszawskiego. Była to bardzo ciężka fizyczna praca. Zarobki były kiepskie, ale można było zabrać do domu trochę węgla na opał.




karta pracy Edmunda Baranowskiego

         W kwietniu 1940 r., zupełnie przypadkowo, udało mi się dostać pracę w pobliskich polskich zakładach Philipsa. Pracowałem w nich do lipca 1944 r. najpierw na radiolampach i żarówkach, później na montażu aparatury nadawczo-odbiorczej dla niemieckiej floty, w tym dla łodzi podwodnych. Po upadku Holandii w maju 1940 r. zakłady zostały całkowicie przejęte przez Niemców. Zmieniono ich nazwę na Philips Werke i trzy czwarte produkcji było przeznaczone dla wojska.




zakłady Philipsa na Woli

         Na części taśm montażowych prowadzona była akcja sabotażowa polegająca na używaniu specjalnego stopu lutowniczego. Styki podzespołów lutowanych tą pastą ulegały potem w warunkach morskich silnej korozji i urządzenia przestawały działać. Wiele niemieckich łodzi podwodnych nie wróciło do baz wskutek awarii urządzeń radiowo-nadawczych. Pracownicy używający specjalnego lutu nie mieli nawet świadomości, że uczestniczą w akcji sabotażowej. Wiedziała o tym tylko grupa pracowników laboratorium nadawczo-produkcyjnego pod kierownictwem inż. Andrzeja Sołtana, wybitnego fizyka.
         W zakładach Philips Werke, mimo bardzo szczegółowego nadzoru niemieckiego, produkowano sprzęt nadawczo-odbiorczy dla Podziemnego Państwa Polskiego i Armii Krajowej. W sumie wyprodukowano 57 radiostacji, 130 nadajników i około 1500 uniwersalnych i bateryjnych aparatów radiowych.
         Poza pracą zawodową byłem członkiem zakładowej straży pożarnej. Dzięki temu nabyłem specjalistyczną wiedzę w zakresie pożarnictwa, która pozostała mi do dziś. Służbowa legitymacja strażaka była cennym dokumentem. Upoważniała m.in. do poruszania się po mieście po godzinie policyjnej i w nocy. Mogłem również nosić mundur strażacki, co było dodatkowym zabezpieczeniem w razie łapanki.


    

Legitymacja strażacka Edmunda Baranowskiego



         Nasz zakładowy oddział straży pozornej współpracował z 4 oddziałem straży miejskiej przy ul. Chłodnej. Wraz z nimi braliśmy udział w gaszeniu pożarów powstałych w czasie kilku nalotów samolotów radzieckich po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej w 1941 r. Gasiliśmy również pożary w czasie powstania w getcie warszawskim w 1943 r.
         Pod przykrywką działań i ćwiczeń strażackich na terenie zakładów powstała kompania Armii Krajowej "Philips". Większość grupy strażackiej to byłi żołnierze kompanii "Philips". Byli doskonale wyszkoleni, w czasie zajęć strażackich ćwiczyli nawet krok defiladowy.
         Kompania "Philips" zapisała piękną kartę w Powstaniu Warszawskim. Rozpoczęła walkę na Woli, potem broniła Ratusza na placu Teatralnym, który utrzymała do końca Powstania. Walczyła również w obronie Nowego Światu oraz na Powiślu.

         Pracując zawodowo kontynuowałem równocześnie naukę na tajnych kompletach. Była to w zasadzie reguła i konieczność, ponieważ okupant zlikwidował dla Polaków szkolnictwo średnie i wyższe. Uczyliśmy się w grupach kilkuosobowych w rejonie ulic Raszyńskiej i Filtrowej. Nie zawsze mogliśmy uczestniczyć w zajęciach. Wykładowcy byli wyrozumiali wiedząc, że absencja nie wynika z niechęci do pozyskiwania wiedzy.

         Pod koniec 1940 roku nawiązałem pierwsze kontakty konspiracyjne. Najpierw było harcerstwo. Trafiłem tam poprzez mojego przyjaciela Tadzia Zająca ps. "Gryf". Potem był Marian Dąbrowski ps. "Kangur". Byliśmy zorganizowani w piątki. Cztery piątki tworzyły drużynę, 3 drużyny to pluton, 3 plutony to kompania itd. Nas głównie interesowała nasza piątka. Zadania z początku nie były bardzo ważne: napisy, ulotki, jakiś transport.
         Z początku nawet nie wiedzieliśmy, do jakiej organizacji należymy. Dopiero, kiedy składaliśmy przysięgę okazywało się, że jesteśmy żołnierzami Armii Krajowej. Przysięgę składałem w 1941 r. w mieszkaniu "Gryfa" na ulicy Staszica. Przysięgały dwie piątki. Bardzo to przeżyłem. Nasza piątka wchodziła w skład 334 plutonu III Obwodu Wolskiego Armii Krajowej.
         Chciałem koniecznie brać udział w poważniejszych akcjach niż pisanie na ścianach i przenoszenie ulotek. Żeby być traktowanym poważniej, przy pomocy mego stryja Władysława Baranowskiego, który miał dostęp do różnego rodzaju dokumentów, zarówno w ratuszu jak i w urzędzie pracy, zmieniłem sobie datę urodzenia na 1923 rok. W ten sposób stałem się o 2 lata starszy.


    

Kenkarta Edmunda Baranowskiego ze zmienioną datą urodzenia


         Ukończyłem najpierw szkołę niższych dowódców, a w latach 1943-1944 szkołę podchorążych. Tam zdobyłem przeszkolenie wojskowe.
         Przyjąłem pseudonim "Jur". Jak u wielu moich kolegów inspiracją była postać z literatury lub filmu. W moim przypadku pierwowzorem był bojowiec Polskiej Partii Socjalistycznej z 1905 r., późniejszy generał Wojska Polskiego Jan Gorzechowski, który miał pseudonim konspiracyjny "Jur". Przebrany za pułkownika carskiej żandarmerii w asyście fałszywych żandarmów uwolnił w brawurowej akcji dziesięciu więźniów politycznych więzionych przez carat na Pawiaku. Zdarzeniu temu poświęcony był polski film "Dziesięciu z Pawiaka", który obejrzałem jako 10-letni chłopak.




Edmund Baranowski 1943 r.

         Moja matka, podobnie jak wiele innych polskich matek, wiedziała, że działam w konspiracji. Nie wyrażała sprzeciwu, wiedząc, że okoliczności okupacyjne wymuszają tego rodzaju postawę syna.

* * *

         Piaty rok okupacji niemieckiej w Polsce zbliżał się do końca. Chciałbym omówić sytuację w Warszawie na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku. Warszawa była wtedy miastem przyfrontowym. Od 28 lipca nad miastem pojawiał się już myśliwce radzieckie, w nocy bombardowane były niemieckie węzły kolejowe na Pradze i Targówku.
         Wydawało się nam, że wolność jest w zasięgu dłoni. Od 28 lipca toczyła się na przedpolach Warszawy, w rejonie Radzymina, wielka bitwa pancerna, największa od bitwy pod Kurskiem w roku 1943. Uderzająca w kierunku Pragi radziecka 2 Armia Pancerna Gwardii związała się walką na przedpolach miasta z sześcioma wprawdzie już przetrzebionymi, ale w dalszym ciągu doborowymi, niemieckimi dywizjami pancernymi.
         Do uszu nas wszystkich, warszawiaków, dobiegał huk dział. Wiedzieliśmy, że bliski jest już moment wybuchu powstania. Ten sam punkt widzenia podzielała prawdopodobnie Komenda Główna Armii Krajowej.




Aleje Jerozolimskie, lipiec 1944 r. W rikszy od lewej Edmund Baranowski "Jur".
Obok niego Eugeniusz Adamski "Lew", prowadzi rikszę Zenon Wilczyński "Zenek". Obaj koledzy "Jura" zginęli w Powstaniu Warszawskim


         Ale 31 lipca zaszły okoliczności, które zdecydowały o niepowodzeniu naszego powstania. Radziecka armia pancerna bitwę na polach Radzymina przegrała. Straciła ponad 300 czołgów i 31 lipca dowódca armii pancernej gen. Radzijewski wydał rozkaz przejścia do obrony. Tegoż 31 lipca dowództwo Armii Krajowej podjęło decyzję o podjęciu walk 1 sierpnia o godz. 17.00.
         Jednym z powodów wydania rozkazu o rozpoczęciu walki była informacja, że na przedmieściach Pragi pojawiały się radzieckie patrole pancerne i wszystko wskazywało na to, że za chwilę wojska radzieckie zdobędą Warszawę. Niestety nie było wtedy telefonów komórkowych, nikt nie doniósł Komendzie Głównej Armii Krajowej o decyzji gen. Radzijewskiego przejścia do obrony i nie atakowania praskiego przedmieścia Warszawy. Dwie decyzje minęły się i były tragiczne w skutkach.
         Rosjanie wycofali się w kierunku na Wyszków, była to decyzja militarna. Ale później do tego doszły decyzje polityczne i front na linii Wisły zamarł na 6 tygodni, do 12 września 1944 roku. Jeszcze 2 sierpnia słyszeliśmy huk dział, bo bitwa dogasała, a 3 sierpnia wiedzieliśmy już, że jesteśmy sami. I przez 63 dni walczyliśmy sami.
         Decyzja Komendy Głównej Armii Krajowej nas nie zaskoczyła. Byliśmy przekonani, że to jest właściwy moment. Chciałem opowiedzieć o dość niezwykłym wydarzeniu, które mogło spowodować, że Powstanie Warszawskie mogło się zakończyć już 1 sierpnia mniej więcej o godz. 17.30.
         Nową siedzibą Komendy Głównej Armii Krajowej, która pierwotnie była ulokowana na ul. Pileckiej na Mokotowie, była ulica Dzielna, Zakłady Stolarskie Kamlera. Obiekt na Dzielnej składał się z dwóch budynków. Lewa strona to były zakłady stolarskie, dawna fabryka mebli Szczerbińskiego, po prawej były dwa warsztaty mechaniczne i wielka pralnia chemiczna, która prała mundury dla Niemców, szczególnie dla Bahnschutzów. 1 sierpnia o godz. 12.00 do pralni przyjechał transport niemieckich ciężarówek zabierając upraną odzież. Właściciel pralni, który nie wiedział, że po lewej stronie jest miejsce pobytu KG AK wyznaczył termin odbioru następnej partii mundurów na godz. 16.00.
         O 16.00, kiedy przez powstańców był już obsadzony obiekt stolarni Kamlera, pojawił się samochód niemiecki po odzież. I natychmiast jego obsada została zlikwidowana. Ale Niemcy, którzy byli ulokowani bardzo niedaleko, 70-80 metrów dalej, na ulicy Pawiej, w Zakładach Tytoniowych, słysząc wymianę strzałów natychmiast przystąpili do akcji. Pluton, który osłaniał Komendę Główną Armii Krajowej podjął nierówną walkę z przeważającymi siłami niemieckimi. Niemcy natychmiast powiadomili policję niemiecką i pojawił się tzw. niemiecki "pacyfikator" z bronią maszynową i 20 policjantami. Sytuacja Komendy Głównej stała się więcej niż trudna.
         Na szczęście jednemu z polskich oficerów udało się wydostać z oblężonego budynku i dotrzeć do ulicy Okopowej, gdzie kwaterowały oddziały Zgrupowania "Radosław" i powiadomić o sytuacji. Natychmiast wyruszyły 3 plutony pod dowództwem kpt. "Motyla", obecnie gen. Zbigniewa Ścibor-Rylskiego. Zlikwidowały one oblężenie Komendy Głównej a z rozpędu zaatakowały Monopol Tytoniowy. Po krótkiej walce Monopol został zdobyty. Wzięto licznych jeńców, zdobyto prawie 2 mln. papierosów, duże ilości broni i amunicji. Bardzo niewiele brakowało, żeby członkowie Komendy Głównej ulegli w nierównej walce, ginąc lub dostając się do niewoli.
         Jest to mało znany epizod podczas Powstania Warszawskiego, który zdecydował o tym, że walki na Woli, które miały się rozpocząć o godz. 17.00, rozpoczęły się znacznie wcześniej. Sytuację dodatkowo skomplikował wóz policyjny, który wycofał się z oblężenia obiektu i ruszył ulicą Górczewską na dalekie przedmieścia Warszawy informując o tym, co się dzieje. Nie było więc dla Niemców momentu zaskoczenia.

         W tym samym czasie niedaleko obok szykowaliśmy się do walki. Nasze dwa plutony zgromadziły się na terenie szpitala wolskiego na ulicy Płockiej. Tam otrzymaliśmy opaski, wielka radość, ale broń otrzymał co piąty. Natomiast każdy otrzymał 1 lub 2 granaty, sidolówki, jako uzbrojenie na pierwsze godziny powstania.




Biało-czerwona opaska, z którą Edmund Baranowski rozpoczął Powstanie Warszawskie


         Brak broni spowodowany był między innymi tym, że 30 lipca na stacji kolejowej Pruszków wyładowała się niemiecka dywizja spadochronowo-pancerna Hermann Goering. Obsadziła ona między innymi niektóre ulice na Woli, między innymi ulicę Karolkową jak również ogrody Ulricha, gdzie zgrupowanie miało ukryte magazyny broni. W tej sytuacji część broni była nieosiągalna. Pozostała tylko niewielka ilość broni strzeleckiej i granatów.
         Zadanie postawione przez naszym oddziałem było bardzo poważne. Mieliśmy zaatakować dużą niemiecką bazę paliwową tzw. "Naftusię" położoną przy ul. Obozowej. Obiekt był ogrodzony 4-metrowym murem zwieńczony zasiekami z drutu kolczastego, na rogach na wysokich drewnianych wieżach była zainstalowane niemieckie ciężkie karabiny maszynowe. W murze były dwie duże metalowe bramy, od Obozowej i Ostroroga.
         Do akcji przygotowywaliśmy się od kilku tygodni, prowadzone było szczegółowe rozpoznanie terenu. Założenia były takie, że w momencie ataku obsada wieżyczek strażniczych zostanie zlikwidowana ogniem powstańczej ciężkiej broni maszynowej, saperzy wysadzą bramy a broń stromotorowa zacznie ostrzeliwanie dziedzińca zakładów bronionych przez doskonale uzbrojoną załogę niemiecką.
         Rzeczywistość była zupełnie inna. O 17.00 okazało się, że nie ma ciężkiej broni maszynowej, nie ma saperów, nie ma broni stromotorowej. Było jedynie 100 słabo uzbrojonych chłopaków i 4 sanitariuszki. Natarcie rozpoczęło się, ale po kilkunastu minutach już ponieśliśmy pierwsze straty - zabitych i rannych. Dziewczętom z trudem udało się ściągnąć kilku rannych, zabici pozostali na przedpolu. Wykonanie rozkazu dysponowanymi siłami było niemożliwe. Dowódca jednego z plutonów, porucznik "Wit", wydał rozkaz odwrotu.

         Tak zaczęło się powstanie na Woli. Prawie wszędzie sytuacja była podobna. Słabo uzbrojone oddziały powstańcze nie mogły sprostać doskonale uzbrojonym siłom niemieckim, dysponującym artylerią, czołgami, ciężką bronią maszynową. Sytuację mogły uratować jedynie zrzuty lotnicze. Patrzyliśmy w niebo, zadając sobie pytanie:
         - Przylecą, czy nie przylecą?
         Depesza o wybuchu powstania dotarła do rządu londyńskiego dopiero 2 sierpnia 1944 r. Stalowa konstrukcja budynku, w którym była pierwotnie ulokowana Komenda Główna AK, uniemożliwiała wysłanie wiadomości bez zastosowania specjalnych anten. Było to możliwe dopiero po zmianie lokalizacji. Pierwsze depesze, które zostały wysłane do Londynu w jednym krótkim zdaniu informowały, że podjęliśmy walkę w Warszawie, a następne 4 zdania to były "Natychmiast zrzucajcie broń i amunicję". I wymienione były miejsca, gdzie należy broń i amunicję zrzucać.

         Dopiero w nocy z 4 na 5 sierpnia pojawiły się nad Warszawą alianckie samoloty. I to w okolicznościach dość niezwykłych. Tego dnia miało wystartować z bazy w Brindisi 17 4-silnikowych maszyn z zaopatrzeniem dla Warszawy. W ostatnim momencie angielski dowódca terenu śródziemnomorskiego, marszałek John Slessor, zmienił decyzję. Żadnego lotu nad Warszawę nie ma. Samoloty zrzucą zasobniki w inne miejsca. Uzasadniał to pozornie logicznie, że lotniska radzieckie znajdują się 40 km od Warszawy i to Rosjanie powinni zająć się zrzutami dla powstania i pomocą wojsk naziemnych.
         Ale 4 polskie załogi z 17 startujących mimo zakazu, ale za cichą zgodą dowódcy bazy pułkownika Maciuszkiewicza zdecydowały, że odbędą lot nad Warszawę. Były to załogi kpt-ów Kleybora, Daniela, Jenckiego i Mioduchowskiego. Trzy pierwsze załogi dotarły nad Warszawę i zrzuciły zaopatrzenie w rejonie cmentarzy na Woli. Czwarta maszyna Mioduchowskiego, uwikłana z niemieckimi myśliwcami w rejonie Piotrkowa zrzuciła tam ładunek. Na szczęście ładunek dotarł do rąk 25 Dywizji Piechoty Armii Krajowej.
         Pomoc z zachodu przyszłą w ostatnim momencie, bo wczesnym rankiem 5 sierpnia niemieckie siły rozlokowane na Woli: czołgi, działa szturmowe i grenadierzy pancerni ruszyli do natarcia na Woli. I dzięki temu, że mieliśmy już w posiadaniu Piaty, znakomite granaty typu gamon, broń maszynową mogliśmy odeprzeć ten pierwszy atak na Woli.
         Ale broni była niedostateczna ilość, oczekiwaliśmy na dalsze zrzuty. Następne zrzuty miały miejsce dopiero później. Poważny zrzut nastąpił dopiero w nocy z 12 na 13 sierpnia i to dzięki interwencji Churchilla, który brał udział w konferencji dowódców teatru śródziemnomorskiego w Neapolu. I on podjął decyzję nie tylko wznowienia lotów, ale wzmocnienia sił, które miały docierać nad Warszawę.
         Oprócz polskiej 1586 eskadry do akcji włączony był 178 dywizjon brytyjski i 31 dywizjon południowo-afrykański. A później nastąpiła jeszcze dalsza intensyfikacja działań. Przystąpił 178 dywizjon brytyjski i 34 południowo-afrykański.
         Udział południowo-afrykańczyków był dla nas szczególnie cenny. To byli bardzo młodzi ludzie, tak jak my. Załogi południowo-afrykańskie to byli 20-, 21-latkowie, bez dużego doświadczenia. Oni ponosili największe straty w lotach nad Warszawę.
         W nocy z 14 na 15 sierpnia na ulice miasta spadło 5 maszyn, w tym 3 południowo-afrykańskie. Jedna spadła na ulicy Miodowej. Z tym samolotem na ulicy Miodowej wiąże się dodatkowa historia. Załoga miała maskotkę, niewielkiego pieska, który zawsze towarzyszył załodze. I w tym locie do Warszawy, który się skończył tragicznie na ulicy Miodowej, był też ten 10 członek załogi, piesek, który zginął.
         Co do tego samolotu wiadomości były niesłychanie różne. Pierwsza wiadomość była taka, że to jest załoga polska. Po kilku godzinach, że jest to załoga kanadyjska. Ta wersja załogi kanadyjskiej utrzymywała się nawet przez kilka lat. Nawet na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, w kwaterze "Parasola" znajdował się i znajduje symboliczny grób załogi kanadyjskiej. Okazuje się, że nie była to też załoga brytyjska, była to załoga południowo-afrykańska, złożona z 9 młodych ludzi, którzy tam zginęli.
         Pomoc lotnicza realizowana była w niesłychanie trudnych warunkach, do przelotu było 1.400 km w jedną stronę. Po drodze były nocne myśliwce, które miały swoje sukcesy w rejonie szczególnie Małopolski. Istnieje do dzisiaj kwatera poległych lotników brytyjskich, południowo-afrykańskich i polskich na cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

         Amerykanie już w pierwszych dniach powstania chcieli zorganizować masowy zrzut lotniczy dla Warszawy. Rosjanie nie wyrażali na to zgody, mimo że Amerykanie posiadali na terenie Rosji 3 potężne lotniska: w Połtawie, Miłgorodzie i Piriatynie. Docierały tam amerykańskie wyprawy bombowe, które bombardowały cele na terenie okupowanej Europy głównie w rejonie Rumunii i Bałkanów. Samoloty amerykańskie zaopatrywały się tam w benzynę i bomby. W powrotnej drodze znów bombardowały cele i wracały do właściwych baz w Europie Zachodniej.
         Dopiero po miesiącu Stalin wyraził zgodę na zorganizowanie wielkiej wyprawy Frantic-7 z pomocą dla walczącej Warszawy. Było to wielkie przedsięwzięcie. Trzeba w tym momencie wyrazić podziw i szacunek Anglikom i Amerykanom. Wyprawa odbyła się w tym samym czasie, gdy startowały 3 dywizje spadochronowe, 2 amerykańskie i 1 angielska, pod Arnhem. Wymagało to ogromnej ilości samolotów i szybowców, bo część wyposażenia dywizji było lokowane w szybowcach.
         A mimo wszystko do Warszawy, w pierwszej próbie 16 września wystartowało 110 maszyn, które musiały zawrócić po godzinnym locie i wystartować ponownie 18 września wczesnym rankiem. Była to, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, operacja bardzo skomplikowana logistycznie. Każdy ze startujących samolotów musiał zabrać 11 ton paliwa, żeby dolecieć do Połtawy. Poza tym, wyprawie 110 maszyn towarzyszyło 154 samoloty myśliwskie Mustang-51. 90 z tych samolotów zawróciło w rejonie Kołobrzegu, staczając po drodze walki z siłami niemieckimi i bombardując lotnisko w Jagel, a 64 maszyny towarzyszyły wyprawie 110, a potem tylko 107 bombowców do Warszawy i dalej do Połtawy.
         Nawet dzisiaj, kiedy patrzymy na tego typu działania, to musimy być pełni uznania dla organizacji lotnictwa amerykańskiego i brytyjskiego, które potrafiły w ciągu 1 nocy i 1 dnia wysłać na niesłychanie ważną misję do Warszawy i pod Arnhem w sumie prawie 450 samolotów i 100 szybowców.

         Zrzuty w pierwszych dniach powstania poprawiły sytuację powstańców, ale nie były wystarczające, aby zmienić obraz sytuacji na Woli. Pod naporem przeważających sił niemieckich 5 sierpnia 1944 powstańcy odcinka wolskiego pod dowództwem porucznika "Hala" zaczęli wycofywać się na Starówkę i do Śródmieścia.




Wola, 6 sierpnia 1944 r. W głębi róg Krochmalnej i Towarowej płonie dom, w którym mieszkał Edmund Baranowski.
Po prawej budynek Elektrowni Tramwajowej (obecnie siedziba Muzeum Powstania Warszawskiego)


         Ja z trzema innymi kolegami z plutonu znalazłem się na terenie działań Zgrupowania "Radosław" walczącego w rejonie ulicy Okopowej i cmentarzy ewangelickiego i kalwińskiego. Zostaliśmy wcieleni do kompanii porucznika "Szczęsnego" batalionu "Miotła".
         Zgrupowanie "Radosław" było jak na warunki powstańcze doskonale uzbrojone i dysponowało dobrze wyszkolonymi żołnierzami. Już 1 sierpnia dokonało spektakularnych zdobyczy wojennych. Oprócz opisanego już zdobycia Monopolu Tytoniowego żołnierze "Radosława" zauważyli na ulicy Obozowej na wprost bramy Cmentarze Ewangelickiego nadjeżdżające od strony Koła 2 wojskowe samochody ciężarowe. Ciężarówki te zostały zaatakowane natychmiast przez siły powstańcze. Załogi zostały zlikwidowane. Zdobycz znajdująca się w samochodach była trochę irracjonalna - prawie 450 pocisków kalibru 75 mm. Byłby to cenny łup, gdyby były działa. Skrzynie z samochodów rozładowano natychmiast między groby i domek grabarza, a samochody pomknęły do magazynów na Stawkach zdobytych kilka godzin wcześniej przez oddział porucznika "Stasinka" Sosabowskiego.
         W ten sposób już drugiego dnia Zgrupowanie było kompletnie umundurowane w niemieckie panterki. Niektórzy chłopcy wyfasowali nawet wojskowe plecaki. Magazyny były świetnie zaopatrzone, było w nich pełno wszelkiego bogactwa, masa mundurów różnego rodzaju: panterki, ubrania zimowe i ogromne zapasy żywności, konserwy mięsne, cukier. W pierwszych godzinach powstania Zgrupowanie zaczęło opływać w dostatki. Nie było tylko broni i butów. Wiele produktów zostało w magazynach, gdy opuszczaliśmy je w nocy z 16 na 17 sierpnia odchodząc na Starówkę.

         Zgrupowanie objęło północny odcinek obrony Starego Miasta, od Wytwórni Papierów Wartościowych, wzdłuż ulicy Konwiktorskiej, następnie na lewo wzdłuż ulicy Bonifraterskiej. Żołnierze Zgrupowania cały czas byli w walce. Od 22 do 25 sierpnia toczyły się bardzo ciężkie walki o teren szpitala i kościół Jana Bożego. Brakowało wody, żywności i światła. Wszędzie płonęły niegaszone domy. Starówka konała.
         30 sierpnia obsadzaliśmy stanowiska na ulicy Sapieżyńskiej. Dowiedzieliśmy się od dowództwa, że przygotowana jest wielka akcja przebicia sił powstańczych ze Starego Miasta do Śródmieścia. Dokonano podziału oddziału, wybrano ludzi, najlepszą broń. Na stanowiskach pozostawiono nas sześcioro: 4 chłopaków: "Czesław", "Wirch", "Wrona" i ja, oraz 2 dziewczyny: sanitariuszka "Basia" i łączniczka "Joanna Krystyna". Mieliśmy bronić naszego odcinka. Ale jeśli spojrzeć na rzeczywistość, to gdyby Niemcy wtedy natarli, nie mieliśmy żadnych szans. Wysyłałem co pół godziny łączniczkę na ul. Koźlą, gdzie była komenda Zgrupowania z pytaniem, co mamy dalej robić?
         Reszta naszego oddziału wyruszyła na niesłychanie trudną misję desantu kanałowego, który miał dotrzeć na Plac Bankowy, wyjść 3 włazami do góry i obsadzić wyloty ulic prowadzących na Plac Bankowy, żeby grupa uderzająca ze Starego Miasta miała spokojne boki. Sygnałem opanowania Placu Bankowego miały być 3 wystrzelone rakiety. Dla nas miał być to sygnał: zwijamy się i uderzamy spod Banku Polskiego z całą resztą.
         Dotarły do naszych uszu serie strzałów z rejonu Placu Bankowego, ale szybko to wszystko minęło. Oczekiwanie trwało długo. Już prawie nad ranem przyszedł rozkaz, że mamy opuścić pozycje przy ulicy Sapieżyńskiej i udać się na wsparcie przebicia. Z najwyższym trudem dotarliśmy do Banku Polskiego. Akcja była w głębokiej tajemnicy, ale okazało się, że ulica Długa, Plac Krasińskich są zawalone ludźmi i nie można w ogóle przejść.
         Zatrzymał nas jakiś major, pyta:
         - Dokąd idziecie?
         - Idziemy na wsparcie.
         - A skąd idziecie?
         - Z Sapieżyńskiej.
         - A kto tam został?
         - Nikt nie został.
         - No to wracajcie natychmiast.
         Ale nie było nawet mowy, żeby wracać, dlatego że wszytko pokryte było gęstym tłumem.
         Kiedy byliśmy już na terenie banku i formowała się grupa uderzeniowa, oficer bankowy wskazał nam, którędy mamy wyjść na ulicę Daniłowiczowską. Przytuliłem się do zbawczej ściany Banku Polskiego, a na ulicy Bielańskiej na wysokości 1,5 m jest ściana ognia. My to musimy przeskoczyć i przejść na drugą stronę.
         W tym momencie pojawił się porucznik "Gram" z "Czaty 49", który przyniósł rozkaz odwołania natarcia. Pułkownik "Radosław", mimo że był ponaglany przez Wachnowskiego, powiedział:
         - Póki nie mam wiadomości co się dzieje z tymi plutonami, które ruszyły do natarcia, to nie mogę wysyłać kolejnych ludzi.
         I może dzięki temu ocaleliśmy.
         Mieliśmy obowiązek powrotu na pozycje. Po drodze mijaliśmy ogromne ilości rannych pozostawionych na kocach, na drzwiach, na noszach. Póki ci, którzy ich nieśli mieli nadzieję, że wyjdą z rannym ze Starego Miasta do Śródmieścia, opiekowali się nimi. Ale później ranni zostali na ulicy, patrząc z niepokojem w niebo, gdzie lada moment mogły się pojawić niemieckie samoloty.
         Nasze dotychczasowe pozycje były już obsadzone przez Niemców. Linia oporu nie przebiegała już na ulicy Sapieżyńskiej i Franciszkańskiej, ale na ulicy Świętojerskiej. Potem był kanał. Mówi się nieraz o dantejskich scenach kanałowych przy wyjściu ze Starego Miasta. Ale szczerze mówiąc, w stosunku do tego, co było przy przejściu z Mokotowa do Śródmieścia, czy przy burzowcu na Żoliborz, nasz przemarsz był luksusowy. Początkowo kanał miał wysokość 1,60, ale już pod Krakowskim Przedmieściem były 2,20 m, ławy ceglane po bokach. Można było położyć rannych i broń i odpocząć. I nie przeszliśmy żadnych sensacji, wrzucanych granatów, czy karbidu.

         No a później było Śródmieście. Byliśmy tu krótko. Skierowano nas na kwaterę przy ulicy Czackiego. Był 2 września. Po raz pierwszy od wielu dni porządnie się wyspaliśmy i zjedli smaczne, obfite śniadanie.
         Jedna z łączniczek, "Basia" Barbara Szerle, zwróciła się do szefa kompanii z prośbą, czy mogłaby w towarzystwie kilku kolegów przejść na ulicę Mokotowską, gdzie mieszkała i zobaczyć czy jest to po naszej stronie, czy po stronie niemieckiej. Ja, "Sławka", jej przyszły mąż "Wszebor" i "Igor" wyruszyliśmy eskortować Basię na Mokotowską. Była to dla nas ciekawa wyprawa, szczególnie widok Południowego Śródmieścia. Całe szyby, zamiecione podwórza. Przejścia pod ulicami oświetlone elektrycznie.


    

Żołnierski żołd



         Dotarliśmy na Mokotowską 5. Okazuje się, że dom stoi, jest po naszej stronie, ale znajduje się na pierwszej linii frontu. Po drugiej stronie, przy budynku cukierni Lardellego, są już Niemcy. Sympatyczna pani, matka "Basi", poczęstowała nas koniną, jakąś kaszą perłową. Był jeszcze jakiś kawałek chlebka. Jednym słowem zostaliśmy przyjęci bardzo gościnnie. I w pewnym momencie wróciła z dyżuru sympatyczna siostra Basi - Halinka, sanitariuszka ze szpitala na Jaworzyńskiej. Poznaliśmy się. Potem był powrót na kwaterę. Ale tylko na dwie godziny, bo przerzucono nas do Śródmieścia Południowego w rejon ulicy Mokotowskiej i Alej Ujazdowskich, na bardzo krótko. W nocy z 3 na 4 września resztki Zgrupowania "Radosław", już tylko w ilości czterystu pięćdziesięciu żołnierzy, przerzucono na Czerniaków.

         Na Czerniakowie byłem stosunkowo krótko. Byłem ranny i potem byłem już na ulicy Książęcej. Może dzięki temu żyję. Większość kolegów, którzy zostali na Czerniakowie, możemy tylko wspominać, jacy zostali w naszej pamięci. Okoliczności mojego zranienia były następujące. Obsadzałem pozycję w niewielkim bunkrze z płyt chodnikowych na ul. Książęcej. Przez lornetkę obserwowałem przedpole. Był już zmierzch. Usłyszawszy szmer na przedpolu odbezpieczyłem karabin i ostrożnie wysunąłem się z bunkra. Nagle usłyszałem potężny wybuch i zobaczyłem słup ognia. Poczułem silne uderzenie w lewą część twarzy i zobaczyłem, że krwawię. Z szyi poniżej ucha tryskał strumień krwi, który kierowałem, trochę bez sensu, do trzymanego w ręku hełmu. Ruszyłem do punktu sanitarnego, wołając:
         - "Sławka", "Sławka"!
         Moja koleżanka sanitariuszka spojrzała na mnie spokojnie i powiedziała:
         - To klasyczny przypadek krwotoku tętniczego, nic ci nie będzie.
         Nie bardzo przekonany wołałem:
         - Zrób coś! Krew płynie!
         Starannie obandażowała mi ranę papierowym bandażem. I jeszcze raz uspokoiła, że to nic groźnego.




Sanitariuszka Halina Jędrzejewska "Sławka"


         Rano byłem już na opatrunku w szpitalu przy Mokotowskiej. Miałem uszkodzoną górną szczękę i lewy policzek, straciłem kilka zębów, ale zgodnie z wstępną diagnozą "Sławki", rana nie była groźna. Moja przyjaciółka "Sławka", Halina Jędrzejewska, po pobycie w obozie jenieckim i krótkim pobycie a Anglii, wróciła do kraju. Ukończyła studia medyczne i została lekarzem ortopedą.

         Utkwiły mi w pamięci trzy zdarzenia. 4 września trafiliśmy na kwaterę do domu przy ulicy Okrąg 5. Dom stoi do dziś, wyremontowany po spaleniu. Dzielnica była zupełnie niezniszczona. A część Czerniakowa przy ulicy Rozbrat to były przyzwoite domy. Dostaliśmy wspaniały lokal na parterze. Mieliśmy na 4 sypialnię z karelskiej brzozy, cudowna rzecz. Łoże szerokie, 2,50 m. My już byliśmy umyci, ale mundurki były ciągle nieświeże, podobnie jak buty. Gospodarz mieszkania przyszedł do nas i poprosił, czy mógłby zabrać pościel z łoża. Powiedział, że żona która przed wybuchem powstania wyjechała pod Warszawę po stronie praskiej, przywiązuje ogromną wagę do idealnego porządku w mieszkaniu. Była to dla nas prośba trochę z księżyca. Przeszliśmy piekło Woli i Starego Miasta. Mieliśmy świadomość, że za nami przychodzi tylko śmierć i zniszczenie.

         Drugi incydent był zaopatrzeniowo-kulinarny. Nasz kwatermistrz "Mohort" z "Czaty 49" zabrał nas kilku i powiedział:
         - Idziemy po zaopatrzenie do Ymki". Tam są duże zapasy żywności, zabierzemy je i będziemy mieli zapas na Czerniakowie.
         YMCA przy ulicy Konopnickiej została zdobyta nieoczekiwanie 2 września. Był tam dobrze zaopatrzony magazyn żywnościowy, nawet kilkanaście żywych świń. W piwnicy był wspaniały basen. Koledzy skorzystali z przyjemności wykąpania się. W magazynie pobraliśmy kaszę, cukier, wieprzowinę, marmoladę, kawę, herbatę a nawet kilka butelek miodu pitnego. Z trudem przydźwigaliśmy na kwaterę ciężkie worki.
         Na kwaterze, nasz kolega "Gwiazda" ugotował pyszny, gęsty krupnik i rozlał na talerze. Okazało się, że zupa ma nieoczekiwane ingrediencje, bardzo dużo robaków pochodzących z kaszy. Ci, którzy byli bardzo głodni, jedli tą wzbogaconą zupę. Ja mam tylko w pamięci talerz z cebulą.
         Każda dzielnica miała swoje charakterystyczne produkty żywnościowe. Na Woli i Starym Mieście, mogliśmy korzystać z zapasów w magazynie na Stawkach. Było w czym wybierać. Ozorki, wieprzowina, wołowina, dostatek był ogromny. Nie mówiąc już o tym, że ludność miejscowa pierwszego i drugiego dnia nas po prostu karmiła. Na Czerniakowie z kolei ogromne ilości makaronu. Były tam magazyny firmy Społem. Zbyt dużego wyboru nie było. Poza tym były ogródki a w ogródkach była masa różnych ciekawych rzeczy, jak pomidory i ogórki. Ale były również i kwiaty. I byli chłopcy, którzy mimo dużego ryzyka, bo ogródki były na skarpie sejmowej, wyruszali po kwiaty dla dziewczyn. I nie wszyscy wracali. Ale potrzeba serca była silniejsza. Mokotów charakteryzował się ogromną ilością sztucznego miodu. Do końca powstania był dostępny sztuczny miód. Były to niejako kulinarne wizytówki poszczególnych dzielnic.

         Trzeci czerniakowski, wieczorny incydent, był związany z moralnością w oddziale. Była godzina w pół do dziesiątej. Odwiedziły nas 3 koleżanki: Halszka Jędrzejewska "Sławka", "Basia" i "Joanna Krystyna". Zrobiliśmy jakąś gorzką kawę, nawet nie alkohole, no i rozmawiamy. Kilka minut przed 22.00 wkroczył porucznik "Janusz":
         - Dziewczęta, co wy robicie u chłopców. Przecież dochodzi dziesiąta.
         Ja powiedziałem:
         - Panie poruczniku, tu się nic nie dzieje, pijemy tylko herbatę.
         Wzruszająca była ta troska dowództwa o moralność w plutonie.

* * *

         Na placówce na ulicy Książęcej dotrwaliśmy do kapitulacji. Jeszcze przed kapitulacją, 30 września, doszło do zawieszenia broni. Spotkaliśmy się z Niemcami na placu Trzech Krzyży. Obie strony patrzyły na siebie z zainteresowaniem.
         Przed kapitulacją postanowiliśmy zakopać część broni. Była to głównie broń zrzutowa: steny, pistolety Colt, gamony. Zakopaliśmy ją w trzech miejscach; na skarpie przy ul. Książęcej, na rogu placu Trzech Krzyży i Konopnickiej, oraz w oranżerii Instytutu Głuchoniemych. Potem mieliśmy zbiórkę na ulicy Kruczej przy ulicy Piusa, obecnej Pięknej. Dowiedziałem się, że zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych.
         Zgrupowanie "Radosław" rozpoczęło Powstanie Warszawskie w składzie 2.300 ludzi. Doborowe, elitarne jednostki jak "Zośka", "Parasol", "Czata 49", "Miotła", "Pięść", oddział kobiecy "Dysk", "Kolegium A" Sosabowskiego, kwiat armii. Na Kruczej stawiło się 252 kobiety i mężczyźni. Pozostali to polegli, ranni i zaginieni, których losów nie poznaliśmy do dziś.
         Po przemarszu ulicą Śniadeckich w kierunku Politechniki i złożeniu broni na podwórzu Kraftfahrparku, na ulicy Niepodległości 245 wyruszyliśmy w kolumnie pieszo do huty szkła w Ożarowie. Stamtąd załadowani po 50 do bydlęcych wagonów wyruszyliśmy do obozu jenieckiego w Sandbostel w północnych Niemczech.

         Pociąg towarowy bez przerwy jechał na zachód. Byliśmy już 6 godzin bez przerwy w podróży. W wagonach towarowych nie było oczywiście żadnych urządzeń sanitarnych, a są przecież różnego rodzaju potrzeby fizjologiczne. Domagaliśmy się głośno, w języku niemieckim, o postój w podróży. Wreszcie pociąg zatrzymał się w szczerym polu, otwarto drzwi i pozwolono nam wyjść. Był pewien problem, bo w wagonach po prawej i po lewej były dziewczęta. Jednak potrzeby natury były silniejsze.
         Wjechaliśmy na pierwszą dużą stację niemiecką Frankfurt n/Odrą. Pociąg przetaczał się powoli przez perony, a wagony śpiewały "Jeszcze Polska nie zginęła" i "Marsz, marsz Polonia". Pociąg zatrzymał się na niewielkiej stacyjce z ogromną bocznicą kolejową. Wyładowano nas z wagonów i uformowano kolumnę marszową. Padał deszcz, był październik. 7 kilometrów dalej był niewielki obóz z bardzo dużym placem apelowym. Ustawiono nas na tym placu. Jeńcy, którzy byli w tym obozie pytali nas, po co tu przybyliśmy? Tu nie ma dodatkowych miejsc. Odpowiedzieliśmy, że nie wiemy. Staliśmy na placu. Niemcy przywieźli beczkowozem jakiś płyn, podejrzanej jakości. Towarzyszący beczce żołnierz, prawdopodobnie Ślązak lub Pomorzanin, na nasze pytanie, dlaczego tu jesteśmy, a już zapada noc, odpowiedział, że jesteśmy tu za karę, za śpiewy patriotyczne na dworcu.
         Staliśmy na tym placu cały dzień i całą noc. Wczesnym rankiem, zmoczeni do cna, zostaliśmy znów popędzeni 7 kilometrów do wagonów. I pojechaliśmy dalej do obozu. Rozładowano nas na stacji Bremervörde. Niewielkiej stacji z ogromną bocznicą kolejową. Po 14 km marszu znaleźliśmy się w obozie Sandbostel. Pobyt zaczął się od rewizji osobistej i kąpieli. Dokumenty i zdjęcia po obejrzeniu i ostemplowaniu zostały nam zwrócone.

         W obozie sytuacja była o tyle dobra, że była tam jeszcze grupa polskich żołnierzy z 1939 roku, z chorążym Pośpiechem na czele. Sami niewiele mieli, ale to co mieli to nam dali. Czyli amerykańska paczka Czerwonego Krzyża na sześciu. W paczce były różne rzeczy, a między innymi, co najważniejsze dla palących, 120 papierosów, skarb prawdziwy.
         Obóz był położony niesłychanie interesująco dla nas, obozowiczów. Po prawej stronie Hamburg, po lewej stronie Brema. Były to miejsca atakowane przez lotnictwo alianckie. W dzień atakowali Amerykanie, w nocy Anglicy. My stoimy na apelu, a nad nami wysoko, na 6 tys. metrów przelatuje setki bombowców amerykańskich. Z boku, jak małe pchełki Mustangi, które im towarzyszą.
         Był to widok zarazem ciekawy i tragiczny. Niemiecka artyleria przeciwlotnicza nie strzelała bezpośrednio do maszyn alianckich. Był tylko ogień zaporowy przed miastem. Samoloty musiały wejść w ten ogień zaporowy. I od czasu do czasu widzieliśmy, jak samolot trafiony pociskiem spadał. A jeśli został trafiony w komorę bombową to pojawiała się tylko ogromna kula ognia.
         A później jeńcy, szczególnie polscy, w grupach po 50, 60, jechali do Bremy czy Hamburga ratować, co się jeszcze dało uratować po nalocie. Między innymi współpracowali z saperami przy rozbrajaniu niewypałów, wydobywali spod gruzów zabitych i rannych.
         W 2010 roku otrzymałem listownie zaproszenie na uroczyste obchody wyzwolenia obozu w Sandbostel przez armię brytyjską. Zaproszenie wystosowała Niemiecka Fundacja Obozu Sandbostel. Uczestniczyłem w uroczystościach z moją wnuczką Joanną. Zrobiłem trochę zdjęć ocalałych obozowych baraków, spotkałem się z byłymi jeńcami, ale również w Bremervörde z młodzieżą z gimnazjum i ze szkoły zawodowej. Była to niezwykła podróż sentymentalna.




Edward Baranowski z wnuczką na terenie byłego obozu Sandbostel, 2010 r.


         Na początku stycznia przewieziono nas do obozu Markt-Pongau w Austrii. Był on usytuowany w odległości 6 km od położonego niżej Bischofshoffen. Byli w nim Jugosłowianie, Grecy i Francuzi. Warunki ich pobytu były całkiem znośne. Francuzi byli nawet wyposażeni w specjalne słowniczki francusko-niemieckie opracowane w Szwajcarii dla jeńców wojennych.


    
    

Jeniecki słownik francusko-niemiecki


         Pracowaliśmy przy odśnieżaniu dróg i usuwaniu skutków lawin. Któregoś dnia niewielka wyprawa kilku samolotów amerykańskich wracając z wyprawy bombowej musiała się prawdopodobnie pozbyć reszty ładunku i zrzuciła go na Bischofshoffen.
         Ruszyliśmy zaraz w dwóch wagonach ciągnionych przez motorową lokomotywkę. Na miejscu zajęliśmy się porządkowaniem. Trafiony był dworzec i budynki wokół dworca. Zabieraliśmy ofiary wydobywane spod gruzów. Ciała leżały na ulicy przykryte kocami. Potem był kolejny alarm i zostaliśmy przeniesieni trochę dalej, w pobliże jakiejś drewnianej konstrukcji. Przyglądając się tej konstrukcji uświadomiłem sobie, że jest to skocznia narciarska.
         Teraz to jest wspaniały obiekt. Ale ilekroć oglądam transmisje ze skoków w Bischofshoffen i jest taki moment, kiedy narciarz wybija się już z progu w powietrze, w tym momencie widzę stację kolejową. Ja jednak zawsze widzę ją inaczej, tak jak to było wtedy. Ruiny dworca i rząd leżących ciał przykrytych kocami.
         Od 2 maja 1945 r. obóz w Markt-Pongau był praktycznie bez nadzoru. Wachmani gdzieś zniknęli.


    

Polski banknot 500 złotowy z pamiątkowymi wpisami kolegów z obozu



         Czekaliśmy na koniec wojny i Amerykanów. 5 maja skapitulowały wojska niemieckie w naszym rejonie, 7 maja został podpisany akt bezwarunkowej kapitulacji II Rzeszy, który wszedł w życie 8 maja 1945 r. Wojna się zakończyła.




Na dziedzińcu koszar w Markt-Pongau 1945 r; w środku stoi Edward Baranowski


    

Legitymacja byłego jeńca wojennego


* * *

         Postanowiłem jak najszybciej wrócić do kraju. Po krótkim pobycie w II Korpusie gen. Andersa, z grupą około 80 byłych jeńców dotarliśmy amerykańskimi ciężarówkami wojskowymi do miejscowości Dziedzice na terenie Polski. Żołnierze polskiej służby granicznej patrzyli na nas z pewną dezaprobatą. Nie bardzo rozumieli, dlaczego wracamy z bogatego zachodu do biednego, zniszczonego kraju.
         W miejscowym biurze Państwowego Urzędu Repatriacyjnego zrobiono mi fotografię do dokumentu tożsamości, dostałem bilet kolejowy do Warszawy i 100 zł. Odbyłem również długą rozmowę z dwoma panami w cywilu - pracownikami Urzędu Bezpieczeństwa. Wkraczałem w nową rzeczywistość.
         Po przybyciu 10 sierpnia 1945 r. do Warszawy zastałem miasto gruzów. Nie działała komunikacja miejska. Transport zapewniały stare ciężarówki przystosowane do przewozu ludzi, riksze i wozy konne. Tylko na Pradze kursowały tramwaje. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Dom na Krochmalnej był spalony, nie wiedziałem, co się dzieje z matką.
         Jedynym adresem, który miałem w pamięci była Mokotowska 5, gdzie byłem z krótką wizytą 2 września 1944 r. Byłem ciekaw czy budynek ocalał. Poszedłem pod zapamiętany adres. Dom stał. Zadzwoniłem, otworzyły się drzwi. Ta sama miła Pani. Zapytałem o córki Basię i Halinkę. Odpowiedziała, że obie są, pracują w SPB na ul. Żurawiej 24. Natychmiast złożyłem im tam wizytę. No a potem zaczęły się spacery, wyprawy z Halinką. Wieczorne pobyty w ogrodzie Ujazdowskim. Raz nas nawet zamknęli tam na noc. Same przyjemności. W 1947 r. Halinka została moją żoną.




Halina Baranowska 1947 r.


         Jesteśmy już razem 66 lat. Potem przyszły dzieci, wnuczęta, prawnuczęta. Zawsze mówię do żony, że jest ona moją najcenniejszą zdobyczą wojenną.

         Następnie pojechałem do Grójca, gdzie mieszkała rodzina mojej mamy. Dowiedziałem się, że matka zatrzymała się u koleżanki w podwarszawskich Włochach. Cudem uniknęła śmierci 6 sierpnia 1944 r., gdy płonął nasz dom przy ulicy Krochmalnej, a wokół Niemcy masowo mordowali ludność cywilną. Zostałem przygarnięty do niewielkiego mieszkania przyjaciółki matki. W tym czasie było rzeczą normalną, że ludzie maksymalnie sobie wzajemnie pomagali.
         Następnego dnia rano pojechałem do Warszawy na poszukiwanie znajomych i kontaktów. Życie powojennej Warszawy koncentrowało się w zasadzie na dwóch, nie odgruzowanych jeszcze w pełni, ulicach. Życie towarzyskie toczyło się na Marszałkowskiej pomiędzy Alejami Jerozolimskimi i Placem Zbawiciela. Były tu już jakieś bardzo prymitywne kawiarenki, restauracje. Życie handlowe tętniło na ulicy Poznańskiej od ulicy Piusa XI (dziś Piękna) do Alej Jerozolimskich przy hotelu Polonia. Z racji licznych sklepików i straganów nazywano ją "targami poznańskimi". W "Polonii" miało siedzibę wiele zagranicznych ambasad.




Ulica Marszałkowska, wrzesień 1945 r. Pierwszy od prawej Edmund Baranowski


         Już podczas pierwszego spaceru, spotkałem Stasia Sieradzkiego "Śwista" z "Zośki", który wprowadził mnie w bieżącą sytuację. Działo się wiele i niezbyt dobrego. Zaczęły się aresztowania. 1 sierpnia, w drodze na powązkowski cmentarz wojskowy został aresztowany dowódca naszego Zgrupowania płk "Radosław".
         Dowiedziałem się, że przygotowywana jest akcja uwolnienia "Radosława". To była cała historia. Powstał zespół, który chciał przeprowadzić akcję. Przyjęto koncepcję, że w zamian za "Radosława" można zaproponować na wymianę jakąś inną szacowną osobę, jak na przykład attaché wojskowego ambasady radzieckiej, gen. Wiktora Masłowa. Akcja została przygotowana bardzo szczegółowo. Miała się odbyć w pobliżu miejsca, gdzie tenże attache wojskowy mieszkał pod Warszawą, zdaje się w Klarysewie. On jeździł samochodem i po drodze chłopcy z "Zośki" między innymi, ze Stasiem Sieradzkim, przygotowali również samochód, żeby zablokować wóz attaché na wysokości tzw. "zakrętu śmierci", teraz on już nie jest zakrętem śmierci, na drodze na kilometr przed Wilanowem. Ale kierowca prowadzący samochód pana generała Masłowa zorientował się, że coś jest nie tak, wjechał na torowisko kolejki wąskotorowej i pomknął dalej. Podejrzewam, że generał Masłow nie zdawał sobie sprawy, że to był jakiś zamach na niego.
         "Świst" powiedział mi, że następnego dnia odbędzie się następne spotkanie kilku kolegów w cukierni Pomianowskiego na rogu Marszałkowskiej i Piusa. Przed powrotem do Włoch odwiedziłem jeszcze cmentarz wojskowy na Powązkach. Trwały tam pochówki ekshumowanych poległych powstańców. Do wykonania była ogromna praca.

         Po powrocie do gościnnego mieszkania przy ul. Sowińskiego we Włochach po kolacji matka z radością w głosie oznajmiła mi, że zdążyła uprać wszystkie moje rzeczy i wskazała na mały balkonik, na którym suszyła się moja bielizna i ... panterka, ta z magazynów na Stawkach. Z panterką tą byłem bardzo silnie związany emocjonalnie. Przeszła ona ze mną cały mój powstańczy szlak bojowy. Na rękawie była moja zakrzepła krew z rany, którą otrzymałem 15 września 1944 r. na Czerniakowie. Udało mi się tą panterkę przechować w czasie pobytu w obozach jenieckich. Złożoną w płaski pakiet o wymiarach 30x30 cm, udało mi się ją ukryć pod koszulą na piersiach lub na plecach w czasie rewizji osobistych. Teraz była czysta. Nie mogłem przeboleć straty mojej krwi na powstańczym mundurze. Nie czyniłem matce żadnych zarzutów. Właściwie sam byłem sobie winny, mogłem ją wcześniej powiedzieć, jakie znaczenie ma dla mnie ta bluza.

         Na spotkaniu u Pomianowskiego Leszek Jaskółowski, już nieżyjący, przedstawił następny projekt uwolnienia "Radosława". Powiedział:
         - Słuchajcie. Ja dobrze znam miejsce gdzie mieszka na Kazimierzowskiej 83 komendant więzienia mokotowskiego, pan Noga. Złożymy mu wizytę, zaprosimy go na spacer.
         Ale okazało się, że Noga jest zbyt nisko w hierarchii, żeby mógł stanowić element wymiany za "Radosława". Było jeszcze kilka pomysłów, ale "Radosław" sam rozstrzygnął sprawę, bo kilka dni później wydał słynny apel do żołnierzy Armii Krajowej wzywający do ujawnienia się i likwidacji struktur.

         Z ujawnieniem też były bardzo zabawne historie. Zanim zdecydowaliśmy się na to, że się ujawniamy, odbyliśmy kilka mocnych rozmów Polaków, nie ukrywam, że przy bimbrze, ale w bardzo umiarkowanych ilościach. I zastanawialiśmy się: ujawniać się, nie ujawniać? Kto jest za, kto przeciw. Ostatnie spotkanie mieliśmy w nocy z 19 na 20 września 1945 r. no i ... ruszyliśmy w czwórkę do BGK, róg Alej Jerozolimskich i Nowego Światu.
         Miła atmosfera, sprawy kancelaryjne prowadziły nasze dziewczęta, sanitariuszki, łączniczki. Czuwał nad całością major z UB, pan Czaplicki, prawdziwe nazwisko Izydor Kurc. Miał u nas ksywę "Akower", bo zajmował się śledzeniem losów akowców. Przy wypełnianiu formularza uczestniczący w komisji płk "Wolański", były szef personalny KG AK, powiedział nam:
         - Panowie podchorążowie, ujawniacie się jako podporucznicy Armii Krajowej. Ja wam to podpiszę.
         W tak niezwykłych okolicznościach dowiedziałem się, że zostałem mianowany na pierwszy stopień oficerski.


    





Dokumenty dotyczące ujawnienia się Edwarda Baranowskiego


         Major "Akower" stwierdził w trakcie rozmowy ze mną:
         - No dobrze Panowie, wiem, że ukryliście broń (funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa zawsze wszystko wiedzieli.
         Odpowiedziałem:
         - No cóż panie majorze, porozumiem się z kolegami, czy oni coś o tym wiedzą?
         I pobiegłem do Wolańskiego, który był zastępcą "Radosława" w Komisji Likwidacyjnej. Powiedziałem do niego:
         - Panie pułkowniku, pytają o broń.
         - A w ilu miejscach ją schowaliście?
         - W trzech.
         - No to jedno pokażcie.
         Wróciłem do mjra Czaplickiego i powiedziałem:
         - Panie majorze, koledzy byli świadkami, jest takie miejsce ukrycia broni w oranżerii u Głuchoniemych.
         - A to ja dam wam zaraz oficera i 3 ludzi.
         Poszliśmy z nimi, było to niedaleko od BGK, na Książęcą. Weszliśmy do oranżerii. Broń była zakopana w oranżerii, w pobliżu kranu.
         - To na pewno tu.
         Głuchoniemi byli zdumieni, po co tu przyszliśmy. Towarzyszący nam funkcjonariusze z łopatami zaczęli kopać. I znaleźli to, co było tam zakopane. Była to broń ze zrzutów: Steny, 3 Colty kalibru 11,4, 2 bębenkowe i 1 z magazynkiem, kilka granatów gamon. Wydobyto zawartość skrytki. Jako jeden z dowódców, "Igor", który był z nami, podpisał wspólnie z bezpiecznikami protokół i w ten sposób jedno z trzech miejsc ukrycia broni zostało odkryte.


    

Legitymacja pamiątkowa baonu "Miotła"


         Działalność komisji likwidacyjnych objęła około 50 tys. żołnierzy AK. Władze bezpieczeństwa zyskały dużą wiedzę, którą wykorzystały później w licznych akcjach represyjnych. Wielu dotknęły represje i aresztowania. Ale to było trochę później. 1 sierpnia 1946 roku został uroczyście odsłonięty i poświęcony na cmentarzu wojskowym na Powązkach pomnik Gloria Victis w hołdzie poległym żołnierzom AK. Uroczystość zgromadziła tłumy warszawiaków. Wkroczyliśmy na cmentarz główną bramą, w zwartych grupach byłych powstańców, niektórzy w panterkach i furażerkach.




Odsłonięcie pomnika Gloria Victis, 1 sierpień 1946 r.

         Na przełomie 1948 i 1949 roku, kiedy nastąpiła kulminacja prześladowania byłych akowców, zapadłem na wielomiesięczną chorobę stawów. Leżałem w łóżku w domu. Właściwie wszyscy postawili krzyżyk na Baranowskim. Nie mogłem w ogóle ruszyć ani ręką, ani palcem, ani głową. Trwało to szereg miesięcy. Miałem nawet wizytę domową władz. Zobaczyli, w jakim stanie jest pacjent, którego mogliby ewentualnie zabrać na Rakowiecką, i doszli do wniosku, że niech on spokojnie dożyje swoich godzin w domowych pieleszach. Na szczęście wyszedłem z tego po roku, ale przy okazji uniknąłem aresztowania.

         Życie toczyło się dalej. W 1949 r. zdegradowano całą naszą grupę do stopnia szeregowca.


    

    

Książeczka wojskowa Edmunda Baranowskiego


         A w 1951 dostałem nagłe wezwanie go RKU (Rejonowej Komendy Uzupełnień). Nie wiedziałem, o co chodzi, bo od wejścia do budynku byłem już pod dozorem. Kapitan, który mnie wezwał powiedział:
         - Proszę pańską książeczkę wojskową.
         Okazałem żądany dokument.
         - Ja pana powinienem zamknąć.
         - Dlaczego, panie kapitanie?
         - Bo pan sfałszował dokumenty. To nie jest właściwy rok urodzenia. Pan chciał uniknąć służby wojskowej, bo pański rocznik - 1925 - kwalifikował się w 1946 r. do poboru.
         Nie wiem jak do tego dotarli. Długo tłumaczyłem, jakie były okoliczności zmiany daty urodzenia. Wreszcie wypuścili mnie, już bez dozoru. W książeczce wojskowej, którą mam do tej pory, jest wpis, czerwonym atramentem, pod okrągłą pieczątką zmieniający datę urodzenia na właściwą, rok 1925. Odmłodziłem się gwałtownie o dwa lata.




książeczka wojskowa Edmunda Baranowskiego - korekta daty urodzenia

         I tak powoli koszmar wojny i okupacji był za nami. Jednak te dni są wyryte głęboko w pamięci uczestników wojennych zmagań. Pamiętają oni również trudne i niesprawiedliwe czasy, które nastąpiły później. Mogą mieć jedynie satysfakcję, że dożyli czasu, kiedy uznano ich rzeczywiste zasługi w służbie dla Polski i należycie ich uhonorowano.

* * *

         Na temat okupacji w Polsce oraz Powstania Warszawskiego 1944 r. napisano wiele książek oraz nakręcono szereg filmów i widowisk telewizyjnych. Prawda historyczna prezentowana w nich jest różna, szczególnie, jeśli chodzi o przekaz filmowy. W miarę upływu czasu autor scenariusza czuje się coraz swobodniej, jeśli chodzi o interpretację faktów oraz postaw uczestników prezentowanych zdarzeń.
         Przecież nie wiemy, jak przebiegała np. bitwa nad Jeziorem Trazymeńskim 2230 lat temu, czy nawet bitwa pod Sommą sprzed tylko 97 lat.. Wiemy to, co nam pokazuje autor scenariusza. A on często ulega bieżącemu zapotrzebowaniu widzów. Filmy poświęcone rzeczywistym zdarzeniom historycznym coraz częściej przypominają filmy akcji o czasami zupełnie nieprawdopodobnych scenariuszach.

         Oglądam serial "Czas honoru" i wściekam się. To wszystko nie było tak. Kilka faktów. Widowisko jest całkowicie usensacyjniane. Zwróćcie Państwo uwagę, że w "Sprawie honoru" wszyscy zawsze chodzą z bronią. Po broń się sięga, wyciąga ją i strzela. A przecież było zupełnie inaczej. Jeśli była jakaś akcja, to wykonawcy docierali na miejsce bez broni. Były zawsze niezawodne dziewczęta, które przenosiły broń i po akcji zabierały broń. Były przestrzegane pewne zasady.
         Jeśli chodzi o grę aktorską, to aktorzy odtwarzają to, co każe im scenariusz. Żadne z nich nie wie, jak było rzeczywiście. Jest np. taka scena oparta na słynnej akcji "Za kotarą". Na ulicy Mazowieckiej został zlikwidowany konfident, agent Gestapo i jego współpracownica. Przy okazji, bo to była kawiarnia, zginęło również kilka osób. Przed kilkoma miesiącami w serialu była taka scena, gdzie młodzi ludzie, wiedzą, że gdzieś przez ścianę odbywa się zebranie wysokich dostojników i oficerów niemieckich. Wybijają ładunkiem wybuchowym dziurę w ścianie i później prują z 4 peemów do tej grupy. To przecież bzdura.
         Inny epizod mówi o polsko-żydowskim małżeństwie, które decyduje się na podróż do Izraela. Dostają list z Haify, co było rzeczą nieprawdopodobną, że za pieniądze ktoś im umożliwi wyjazd. Rzeczywiście tak było, że była tzw. sprawa "Hotelu Polskiego", gdzie setki bardzo zamożnych Żydów poszło na koncepcję niemiecką, że w zamian za ogromne pieniądze dostaną paszporty państw południowo-amerykańskich a trafią z tymi paszportami do Kanady. W "Sprawie honoru" sprawa jest prosta. W pewnym momencie ta para polsko-żydowska jest wyprowadzona na dziedziniec i zastrzelona. Ale prawda była bardziej, powiedziałbym, filmowa. Grupa, która była w "Hotelu Polskim", została przewieziona samochodami na dworzec, załadowana do wagonów 1 i 2 klasy i wywieziona do Oświęcimia. I tam zginęli. I uważam, że gdyby w filmie przedstawiono to tak, jak rzeczywiście to było, to byłoby bardziej przekonywujące, niż jeszcze jeden moment zastrzelenia dwóch osób.

         W roku 1970 powstał znakomity film i serial telewizyjny "Kolumbowie" opracowany na podstawie powieści Romana Bratnego "Kolumbowie rocznik dwudziesty". Film jest naprawdę znakomity, świetna obsada, świetni gra aktorska. A poza tym jest tam oddana wspaniale atmosfera okupacji warszawskiej. Bo film "Kolumbowie" nie dotyczy tylko walk powstańczych, ale w ogóle konspiracji w Warszawie w latach 1940-44. Można by ten film pokolorować. I uważam, że po koloryzacji i udostępnieniu widzom, szczególnie młodym, spełniłby pożyteczną rolę dla uczczenia rocznicy Powstania.

         Zbliża się 70 rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, która będzie obchodzona w sierpniu 2014 roku. Mam nadzieję, że Generał Czas pozwoli mnie i moim kolegom uczestniczyć w tej podniosłej uroczystości.
         W związku z tą datą podejmuje się szereg inicjatyw. Chciałbym powiedzieć o dwóch z nich, bardzo ciekawych.

         Zgłosiło się niedawno 3 młodych architektów, którzy chcą uczcić pamięć 70 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego wzniesieniem w centrum Warszawy 45 metrowego masztu z zainstalowaną na górze biało-czerwoną flagą z symbolem Polski Walczącej o powierzchni 100 m2. Według przedstawionego projektu maszt miałby być zainstalowany na Rondzie "Radosława". Bardzo ważną rzeczą jest to, że Miasto, czyli Ratusz popiera samą ideę i deklaruje pokrycie kosztów.




Projekt masztu z flagą


         Jest to skomplikowana logistycznie operacja. Rondo "Radosława" to plac, na którym mijają się 4 linie tramwajowe, jest tu rozbudowana sieć trakcyjna. Nie wiadomo, jak tam ulokować 45 m maszt? Z naszej strony padła propozycja, ażeby maszt, który jest piękną ideą był wzniesiony nieco z boku ronda. Tam jest pomnik i tablica Zgrupowania "Radosław" i teren obok. Wydaje mi się, że ta lokalizacja byłaby bardziej właściwa.
         Gdyby ze względów własnościowych, nie wiem jak to wygląda od tej strony, byłoby to niemożliwe, to mamy drugą koncepcję, żeby ten maszt powstał na południowo-zachodnim obrzeżu Parku Krasińskich, w miejscu gdzie znajdował się dawny Pasaż Simonsa, a obecnie symboliczny grób żołnierzy batalionu "Chrobry". Tam, w drugiej kondygnacji pod ziemią, spoczywa prawdopodobnie około 300 poległych. Byłoby to uczczenie pamięci tych, którzy padli i spoczywają w tym miejscu. A poza tym jest to jakby wejście na Stare Miasto od strony wolskiej. Istnieje jeszcze trzecia lokalizacja. Byłby to rejon placu Krasińskich w niewielkiej odległości od włazu kanałowego, którym odbywała się ewakuacja żołnierzy Starówki do Śródmieścia. Zobaczymy, która z koncepcji zwycięży.
         Projektodawcy uważają, że flaga biało-czerwona jest uświęconym symbolem Polski i Warszawy. Jest świadkiem naszej historii, dni klęski i chwały. Nasze miasto winno oddać cześć fladze i bohaterom walczącym w jej obronie przez stworzenie przestrzeni dla jej godnej ekspozycji. Uważają, że Rondo Zgrupowania AK "Radosław" jest miejscem uświęconym krwią powstańców, gdzie łączą się przestrzenie trzech dzielnic: Woli, Śródmieścia i Żoliborza. A każda z nich była świadkiem bohaterstwa powstańców. Flaga winna jednak odnosić się nie tylko do legendy Powstania Warszawskiego, ale być symbolem silnej Polski, emanacją dumy narodowej, którą widać będzie nie tylko w Dzień Flagi na Święto Niepodległości, ale każdego dnia.
         Podziwiam tych młodych ludzi, 30-latków, który sięgają do historii. To jest rzadki przypadek teraz, żeby młodzi we współczesnych czasach ludzie sięgali do historii. Życzę im z całego serca powodzenia.

         Drugim projektem, o którym chciałbym powiedzieć jest film fabularny "Miasto 44". W założeniu ma on być ukończony przed sierpniem 2014 roku a jego projekcja jest zaplanowana w 70 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Ma to być zrealizowane 30 lipca 2014 roku o godz. 19.00 na Stadionie Narodowym. Na murawie ma być wydzielony sektor dla weteranów a na trybunach przewidziane miejsca dla ok. 20 tys. osób. Obraz będzie rzucony na olbrzymi ekran projekcyjny. Założenie jest ze wszech miar godne poparcia.




Projekt projekcji filmu "Miasto 44" na Stadionie Narodowym


         Niestety istnieją w chwili obecnej istotne zastrzeżenia ze strony kombatantów, uczestników Powstania Warszawskiego do scenariusza filmu. Scenariusz dotyczy konkretnych wydarzeń z powstania, z jego treści wynika, że bohaterami są żołnierze jednego z oddziałów Zgrupowania AK "Radosław".
         Taki sposób prezentowania powstania wymaga zachowania w jak największym stopniu prawdy historycznej. Żyją jeszcze bezpośredni świadkowie tych wydarzeń, którzy byli i walczyli w miejscach pokazywanych w filmie.
         Aktualnie konsultowana jest 4 wersja scenariusza. Pewne sugestie powstańców zostały uwzględnione, niestety pozostało jeszcze sporo kwestii wątpliwych. Nie możemy zgodzić się na zakłamywanie prawdy historycznej, przedstawianie powstańców jako ludzi skłóconych ze sobą, wulgarnych i czasami bezmyślnie brutalnych. Żołnierze Zgrupowania nie mordowali bezbronnych jeńców niemieckich.
         Przedstawione w filmie sceny seksu na Czerniakowie są po prostu śmieszne. Należy pamiętać, że walczący tam powstańcy od 2 tygodni byli nieumyci, nieogoleni, w brudnej bieliźnie, permanentnie niedospani. Jak w takiej sytuacji można było myśleć o seksie.
         Groteskowe są postacie paradujących po Czerniakowie esesmanów obwieszonych złotem, w towarzystwie polskich panienek na wysokich szpilkach, niosących walizki, z których w pewnej chwili wysypują się kosztowności. Takie fakty nigdy nie miały miejsca, z racji choćby tego, że Czerniaków był ubogą dzielnicą.
         Będąc niejako bezpośrednimi adresatami treści niesionych w filmie, chcielibyśmy, aby możliwie jak najwierniej przedstawiały one stan faktyczny. Jeśli ma to być film o Powstaniu Warszawskim i powstańcach, to oni powinni być bardziej zbliżeni do nas, jacy my wtedy byliśmy.
         Nie wiem jak zakończą się ostatecznie nasze konsultacje. Mam nadzieję, że doraźna chęć przypochlebienia się, nie zawsze najwyższym, gustom publiczności nie przeważy nad ponadczasową wartością tworzonego filmu. Aktualnie rozmowy są w toku.

         Ostatnim wreszcie tematem, który chciałbym poruszyć jest spotkanie powstańców z młodzieżą kilku warszawskich liceów. Odbyło się ono z sali im. Nowaka Jeziorańskiego w Muzeum Powstania Warszawskiego. 4 weteranów zaprosiło młodzież z 3 warszawskich liceów: Batorego, Rejtana i Staszica. Przyszła ponad setka młodych ludzi. Proporcje były właściwe: połowa dziewcząt, połowa chłopców.
         Chcieliśmy im powiedzieć, co kształtowało naszą osobowość, jaki wpływ miała szkoła, rodzina, harcerstwo, literatura. Cały szereg pseudonimów powstańczych pochodził z literatury. Początkowo ta dyskusja była trochę nudna. Ale w pewnym momencie zadałem im pytanie:
         - Moi drodzy, czy czujecie się bardziej Polakami czy obywatelami Europy ojczyzn, jak kiedyś nazwał ją de Gaulle?
         I od tego momentu zaczęła się bardzo ożywiona dyskusja, którą musieliśmy przerwać po półtorej godzinie. Czas niestety nam się kończył, a wszyscy chcieli się wypowiedzieć.
         Wszyscy czuli się Polakami. Ale co rzecz ciekawa, swoją przyszłość na stopie osobistej i zawodowej widzieli tam, w Europie.
         Uważam, że w tym zakresie jest wiele do zrobienia, żeby w świadomości młodych ludzi powstało przekonanie, "że jestem Polakiem", powtarzając słowa Dmowskiego, "ale chciałbym żyć i pracować tu, w Polsce".
         I to jest wielkie zadanie, bo sprawa jest więcej jak trudna. Chcielibyśmy się jeszcze spotkać i rozmawiać zarówno z ciałem profesorskim jak i z młodzieżą. Ostatnio ukazuje się bardzo wiele publikacji, np. w "Polityce", na temat młodzieży i jej stosunku do odchodzących już pokoleń. Są to rzeczy ciekawe, ale dające bardzo dużo do myślenia. Okazuje się, że nie zawsze jest tak jak chcielibyśmy to widzieć. To tak jak w starej przedwojennej piosence:

         "Ale w życiu jest zawsze inaczej
         i dlatego się wzdycha i płacze.
         Czasem wiersze też pisze za młodu,
         także z tego samego powodu.
         Bo marzenie z marzeniem się ściga,
         a gdy przyjdzie do jawy, to figa."


Edmund Baranowski

marzec 2013

redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz


         P.S. Podpułkownik Edmund Baranowski jest aktualnie Wiceprezesem Związku Powstańców Warszawskich, Sekretarzem Generalnym Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, członkiem rady powierniczej Muzeum Powstania Warszawskiego.
         Za męstwo w walce został odznaczony Krzyżem Walecznych. Posiada szereg wysokich odznaczeń państwowych, m.in. Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Jest autorem kilku książek i opracowań o tematyce powstańczej.


     

Baranowski Edmund
ur. 22.09.1925 r. w Warszawie
ppor. Armii Krajowej ps. "Jur"
Zgrupowanie AK "Radosław"
kompania "Jerzyki" batalion "Miotła"
nr jen. 222825


Copyright © 2013 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.