Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki batalionu AK "Miotła" Haliny Jędrzejewskiej ps. "Sławka"






Halina Jędrzejewska-Dudzik,
ur. 19.10.1926 w Warszawie
kpr podchor., sanitariuszka AK
ps. "Sławka"
kompania "Jerzyki"
batalion "Miotła"
zgrupowanie AK "Radosław"
nr jen. 224292



Konspiracja

         Zanim doczekałam się odpowiedzi pani komendantki, wcześniej stałam się członkiem "prawdziwej" organizacji konspiracyjnej. Była to Konfederacja Narodu. Ludzie trafiali do różnych organizacji. Czasami decydowały o tym kontakty osobiste i towarzyskie, środowisko, w którym się obracali. Czasami decydował o tym wręcz przypadek.
         Dla młodych ludzi nie był zbyt istotny profil polityczny, który reprezentowały poszczególne organizacje. Czasami nie znali nawet dokładnych ich nazw. Dla nich była najważniejsza możliwość walki ze znienawidzonym okupantem.

         Do Konfederacji Narodu trafiłam w marcu 1942 r. za pośrednictwem mojej najstarszej siostry Wandy, która już od dłuższego czasu była w konspiracji. Po kilku tygodniach zwrócił się do mnie narzeczony drugiej mojej siostry, Danusi, z propozycją wstąpienia do innej organizacji podziemnej, ale było to już nieaktualne. Potem okazało się, że to była "Baszta".
         Młodzież w Konfederacji była zorganizowana w tzw. Terenie Młodzieży. W ramach tej struktury jeszcze raz przeszłam gruntowne szkolenie sanitarne i łącznościowe oraz wojskowe, w tym zajęcia z bronią.
         Jeździliśmy do lasów, jak pamiętam, w okolice Otwocka, czy Świdra oraz w okolice lasów Sękocińskich. Zajęcia odbywały się grupach kilkudziesięcioosobowych. Uczyłyśmy się zakładać opatrunki, opatrywać rany, przygotowywać unieruchomienie, zakładać chustę trójkątną, zakładać opatrunki unieruchamiające górę, bark. Uczono nas jak postępować z nieprzytomnym, jak przenosić rannego, w jaki sposób go zabezpieczać. Zostaliśmy dobrze przygotowani do czekającej nas później walki. Zajęcia teoretyczne z bronią były prowadzone w Warszawie, w mieszkaniach prywatnych, a strzelanie w lasach podwarszawskich.
         Poza zajęciami konspiracyjnymi członkowie Terenu Młodzieży byli poddawani działaniom wychowawczym. Dużą uwagę przywiązywano do wyników nauczania w tajnym szkolnictwie. Wszyscy równolegle chodzili do szkoły. Jeśli ktoś zawalał w szkole, nie uzyskując dostatecznych wyników, było to bardzo krytykowane, a w szczególnie drastycznych przypadkach winowajca był odsuwany od pracy konspiracyjnej.

         W czasie akcji scaleniowej, w marcu 1943 r., Konfederacja Narodu weszła jako zwarta struktura w skład Armii Krajowej.
         Jak członek Konfederacji Narodu po raz drugi składałam przysięgę. Do mojego mieszkania przyjechała szefowa wszystkich kobiet w Konfederacji, Maria Iwanicka "Małgorzata", która osobiście odebrała ode mnie przysięgę. Była to niezwykle odważna dziewczyna, zginęła dwa lata później w partyzantce. Po przysiędze przybrałam pseudonim "Sławka".
         W czasie mojej służby w organizacji byłam łączniczką, początkowo mojego szefa z Terenu Młodzieży Mieczysława Kurzyny "Miecza". Przenosiłam meldunki od niego do jego zwierzchników i z powrotem. Uczestniczyłam w różnych drobnych akcjach Małego Sabotażu.
         Po kilku miesiącach zostałam łączniczką Włodzimierza Pietrzaka "Balka", który był zastępcą komendanta Konfederacji Narodu. Na początku 1943 roku zostałam przeniesiona do pionu wojskowego Konfederacji Narodu jako łączniczka szefa sztabu Wojciecha Kętrzyńskiego "Wołkowyskiego", a po jego wyjeździe do oddziałów partyzanckich przydzielono mnie do komórki więziennictwa, którą prowadziła Helena Jamonttówna "Warzycka".



"Sławka"; 1943 r.

         Po pewnym czasie moim zadaniem stało się także poszukiwanie mieszkań przeznaczonych na spotkania konspiracyjne. Było to zadanie dosyć trudne, a poza tym szalenie zobowiązujące. Nie mogłam nieprawidłowo ocenić sytuacji i dokonać złego wyboru. Narażałam wtedy albo jednego człowieka albo i całą grupę najzwyczajniej w świecie na aresztowanie, a w konsekwencji na prawie pewną śmierć.
         Ostateczna decyzja co do wyboru lokalu musiała być starannie przemyślana i przygotowana. Przy pomocy przyjaciół, którzy dawali do dyspozycji mieszkania swoje lub swoich przyjaciół, wszystkie prowadzone przeze mnie akcje zakończyły się powodzeniem. Można tu mówić również o dużym szczęściu.

         Moja działalność jako łączniczki nie była w mojej ocenie czymś nadzwyczajnym. Poza dostarczaniem meldunków trzeba było czasami coś przenieść. Czasami była to broń, czasami dokumenty. Sposób transportu był różny: w kieszeni płaszczyka, w dosyć dużej torbie, w koszyku, bardzo różnie to było. Po prostu zależało to od tego, co miałam przenieść.

         Z okresu konspiracyjnej pracy w Terenie Młodzieży utkwiło mi w pamięci kilka epizodów. Niektóre były zabawne, inne dramatyczne.

         Kiedyś nieśliśmy z kolegą wielką pakę ul. Mochnackiego, małą uliczką niedaleko mojego domu. Nie pamiętam już, co było w paczce, choć na pewno coś trefnego. Nagle z sąsiedniej małej uliczki wyszła wprost na nas Streife, patrol niemieckiej żandarmerii. Pamiętam, jak obojgu zrobiło się nam gorąco. Wzięliśmy się mocno pod rękę, przytulili do siebie i powoli szli do przodu. Staraliśmy się wyglądać jak para na spacerze, niosąca ze sobą jakiś nieistotny pakunek. Tym razem szczęście nam dopisało. Takie chwile przeżywało wielu ludzi, wspominam to zupełnie na marginesie, bo nie było to nic nadzwyczajnego.

         Kiedy indziej było trochę mniej zabawnie. Wracałyśmy z koleżanką do domu z jakiś zadań konspiracyjnych. Było tuż po godzinie policyjnej. Na Raszyńskiej, chyba blisko Filtrowej, z Rapackiego albo Dantyszka, wyszła Streife i Niemcy chcieli nas zatrzymać. Udałyśmy, że nie słyszymy ich okrzyków, przyspieszyłyśmy, potem zaczęłyśmy biec jak na skrzydłach. Z tyłu słyszałyśmy: Halt! Halt! W pewnym momencie Raszyńska się trochę załamuje, zniknęłyśmy patrolowi z oczu. Usłyszałyśmy strzały. Myślę, że tak naprawdę Niemcom nie bardzo chciało się nas złapać. Biegnąc jak oszalałe wpadłyśmy do mojej bramy. Nasz dozorca był nadzwyczajny. Wprawdzie, zgodnie z nakazem, w momencie wybicia godziny policyjnej, brama była zamykana, ale zawsze otwierał ją na wezwanie. Zresztą słyszał jak nadbiegamy i nawet nie musiałyśmy go wzywać. Brama natychmiast była otworzona i nic nam się nie stało.

         Innym razem byłam na Kredytowej, w Śródmieściu. Szłam gdzieś oddać broń, pojedynczy pistolet po jakiejś akcji, i wpadłam w łapankę. Zdążyłam się jeszcze cofnąć i zaczęłam po prostu biec przed siebie. Wiedziałam, co się ze mną stanie, jeśli wpadnę w ręce Niemców. Na Kredytowej wpadłam do jakiejś bramy i pobiegłam schodami w górę na wyższe piętro. Zadzwoniłam do drzwi obcych ludzi. Otworzyła mi jakaś pani. Powiedziałam:
         - "Jest łapanka, czy mogę chwilę zostać?"
         Ona mnie bardzo spokojnie zaprosiła, kazała mi usiąść, przygotowała mi herbatę. Zapytała mnie tylko, czy mam coś do ukrycia. Wydawało mi się, że mogę jej zaufać, a poza tym nie bardzo miałam inny wybór. Podałam jej paczkę z bronią i powiedziałam:
         - "Jeśli pani może to na chwilę schować, to proszę bardzo."
         Schowała. Posiedziałam u niej mniej więcej godzinę, potem wzięłam swój pakunek i poszłam. Znów dał znać o sobie łut szczęścia.

         Były też weselsze przygody. Z takich trochę zabawnych rzeczy. Kiedyś dostałam polecenie, żeby pojechać pod Małkinię, gdzie u jakiegoś gospodarza przebywał ranny z jednego z naszych oddziałów partyzanckich. Miałam go odnaleźć i przewieźć do Warszawy. Nie miałam pełnych danych, gdzie to jest. Powiedziano mi, że mam dojechać do Małkini i szukać w okolicznych wsiach. Miałam podane jedynie nazwisko rolnika, u którego przebywał nasz ranny. Uprzedzano mnie, że w Małkini wszyscy wszystko wiedzą, wszyscy się znają, że będzie bardzo łatwo dotrzeć pod właściwy adres.
         Wysiadłam na stacji i zobaczyłam, zgodnie z tym, co mi mówiono, mnóstwo furmanek gotowych jechać gdziekolwiek, oczywiście za pieniądze. Podeszłam do jednego z woźniców, któremu, jak mi się wydawało, można było zaufać, i zapytałam czy on przypadkiem nie zna człowieka o tym nazwisku, do którego miałam dotrzeć po naszego rannego. On powiedział, że niedaleko od Małkini jest jakaś miejscowość i że tam mieszkają ludzie, którzy się tak nazywają.
         Usiadłam na wozie koło niego i pojechaliśmy. Potem rzeczywistość okazała się bardzo dziwna. W tej wsi było wielu ludzi o podanym mi nazwisku. Znalazłam się w dosyć trudnej sytuacji. Nie można przecież było chodzić od chałupy do chałupy i pytać się o rannego partyzanta. Co miałam zrobić, by znaleźć właściwego człowieka? I tu znów zaważył łut szczęścia. Już w drugim domu, do którego weszłam okazało się, że był to dom właściwy.

         Kiedyś z Teresą Wyleżyńską "Mają", łączniczką z Konfederacji, otrzymałyśmy polecenie, by z mieszkania na ulicy Lekarskiej zabrać jakieś dokumenty. Był to rok 1942 lub 1943, dokładnie już nie pamiętam. Stały tam ładne, małe wille. Z jednego z mieszkań Gestapo właśnie wygarnęło ludzi. W lokalu pozostały dokumenty, które koniecznie trzeba było zabrać przed dokładniejszą rewizją. Dowiedziano się jakąś drogą, że Niemcy ich na razie nie znaleźli.
         Udałyśmy się na miejsce. Zaplombowane mieszkanie było usytuowane na pierwszym piętrze. Nie ryzykowałyśmy zerwania plomby. Uważałyśmy, że jest to bardzo niebezpieczne. Wobec tego doszłyśmy do wniosku, że dostaniemy się z drugiej strony, od uliczki. Uliczka była mała, był półmrok, szaro. Na pierwszym piętrze był balkon, przez który postanowiłyśmy dostać się do środka. Może nam się uda po cichu stłuc szybę, była to w każdym razie jedyna droga.
         Wdrapałyśmy się po rynnie na pierwsze piętro i okazało się, że miałyśmy dużo szczęścia. W niedomkniętym balkonie była szczelinka. Popchnęłyśmy drzwi balkonowe, weszłyśmy do środka. Moja koleżanka, która znała układ tego mieszkania, domyśliła się, gdzie prawdopodobnie jest coś ukrytego i rzeczywiście znalazłyśmy dokumenty. Włożyłyśmy za pazuchę to, po co przyszłyśmy i tą samą drogą po rynnie zjechałyśmy na dół. Emocji było co niemiara.

         Był u nas taki okres, że były wpadki i aresztowania. Czasami była taka sytuacja, że dostawaliśmy informację, że w nocy było gdzieś Gestapo i że jest tam kocioł. Trzeba było pilnie uprzedzić tych, którzy mogli tam iść na spotkanie, lub kogoś z rodziny.
         Kiedyś było tak z naszym szefem sztabu Wojciechem Kętrzyńskim "Wołkowyskim". Aresztowano w nocy jego rodziców. On był szczęśliwie poza domem. Chodziło o to, żeby go uprzedzić i żeby po prostu nie wracał do domu. W każdej sąsiedniej uliczce rozstawiono jego kolegów, którzy go dobrze znali i których on znał. Ich zadaniem było uprzedzić go o tej przykrej sprawie. Wtedy się nam udało i dowódca uniknął aresztowania.

         W domu w ogóle nie mówiło się o konspiracji. Nie było żadnego gadulstwa. Nikt nie opowiadał, co robi, gdzie robi. My z Wandą wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy, ponieważ Wanda mnie wprowadziła do organizacji. O Danusi nie wiedziałyśmy nic. Danusia milczała jak grób.



Danuta Dudzik; 1944 r.

         Myśmy wszyscy uważali, że jak się nie daj Boże znajdziemy na Szucha to trzeba wiedzieć jak najmniej. Bo w końcu nie jest to takie w 100% pewne jak się człowiek zachowa. Rodzice się domyślali, że jesteśmy w konspiracji. Coś wiedzieli od momentu, kiedy mnie i Wandzie kazano się wyprowadzić z domu na jakiś czas. Bo była u nas wielka wsypa.

         Na początku 1943 r. przeszłam do pionu wojskowego w Konfederacji Narodu. Zostałam łączniczką szefa sztabu naszych oddziałów. W tym okresie wychodziły od nas oddziały partyzanckie do lasów na północny wschód Polski, najpierw na Podlasie, potem dalej w okolice Wilna. Nasze oddziały nosiły nazwę Oddziały Uderzeniowe. Mówiło się, że wychodzi Oddział Uderzenia taki i taki, w takim i takim terminie. Z jednym z takich oddziałów wyszła w maju 1943 r. moja siostra Wanda "Sylwia".



jeden z Oddziałów Uderzeniowych w terenie

         Wiem na ten temat niewiele. Wanda nigdy nie opowiadała ani o swojej działalności konspiracyjnej, ani o działalności partyzanckiej. Wiem, że była w oddziale "Iga". Wyszła za mąż na dzień lub dwa dni przed wyjazdem i wyjechała. A następnego dnia wyjechał ze swoim oddziałem jej mąż, też z Konfederacji. Najpierw byli na Podlasiu. Potem jej oddział był na Wileńszczyźnie. Nie miałyśmy później ze sobą kontaktu. Z tego co wiem, jej oddziału Sowieci nie dopadli. Wanda nie chciała później mówić czegokolwiek na ten temat.

         Oddziały, które wychodziły w teren z Warszawy były starannie przygotowywane. Na jakiś czas przed wyjazdem były skoszarowane przez kilka dni i oczekiwały na sprzyjający moment.
         Brałam udział w jednej z takich akcji. Chłopcy byli skoszarowani na Tamce, na ostatnim piętrze wysokiego budynku, nie pamiętam jego numeru, w mieszkaniu specjalnie ofiarowanym na ten cel. Była tam zmagazynowana broń, skrzynki z granatami, broń długa i krótka, jeden erkaem. Ja byłam ich jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym. Oni przez ten czas wogóle nie wychodzili z tego mieszkania. Byłam bez przerwy w ruchu. Chodziłam po rozkazy, załatwiałam chłopcom jakieś drobne sprawy.
         Wreszcie przyszedł dzień wyjazdu. Był to czerwiec 1943 r. Kiedy o tym opowiadam, chwilami wydaje się to nieprawdopodobne, ale tak działo się to naprawdę. Wyjazd nie mógł odbywać się w nocy ze względu na godzinę policyjną. Przeprowadzono go bardzo późnym popołudniem, była już szarówka. Przed dom zajechały dwie duże ciężarówki. W bramach sąsiednich domów rozstawione były posterunki mające za zadanie nie dopuszczać w pobliże osób postronnych. Moment był bardzo niebezpieczny, wystarczył jeden telefon na policję lub Gestapo kogoś, kto by się zorientował, że dzieje się tu coś dziwnego i wszyscy mogli zginąć.
         Koledzy zaczęli znosić na dół paki z bronią, amunicją, granatami. Wszystko było starannie opakowane. W pewnym momencie paczka z grubego papieru, z 2 lub 3 karabinami w środku, rozpruła się na schodach. Wyglądało to bardzo dziwnie, na pewno nie jak zwykła przeprowadzka. Oczywiście załadunek do samochodów odbywał się tuż przed bramą, ale jeśli ktoś patrzył z okna, bez problemu mógł domyślić się co się dzieje.
         Na szczęście wszystko się jakoś powiodło. Sprzęt został załadowany, koledzy, którzy mieli jechać do oddziału partyzanckiego byli w komplecie. Cała grupa odjechała i dotarła do miejsca przeznaczenia. Ja zostałam w mieszkaniu z kolegą, który przyszedł tego dnia, a który nie wyjeżdżał z oddziałem. Naszym zadaniem było całkowite uprzątnięcie mieszkania, tak żeby nie było śladu, że tu w ogóle ktoś był, nie mówiąc już o tym, że było tu wojsko.
         Jednak do końca dnia udało się nam to zrobić tylko częściowo. Wobec tego następnego dnia, z duszą na ramieniu, weszliśmy znów na ostatnie piętro domu na Tamce. Zastanawiałam się, czy wejdziemy i otworzymy drzwi sami, czy też Niemcy nam otworzą drzwi i nas zagarną. Okazało się, że jednak nikt nie doniósł policji, weszliśmy do mieszkania bez żadnych problemów.
         Oczyściliśmy lokal bardzo starannie. Nie obyło się jednak bez pewnej przygody. W mieszkaniu był duży kaflowy piec. Takie piece były wówczas popularne. Ogrzewano nimi mieszkania w zimie. W palenisku pieca zgromadziliśmy wszystkie niepotrzebne papiery znalezione w mieszkaniu i zapaliliśmy je. Nagle rozległ się huk. Okazało się, że w piecu przypadkiem znalazł się pojedynczy nabój karabinowy, który eksplodował od gorąca. Muszę przyznać się, że oboje przeraziliśmy się w tym momencie. Na szczęście piec się nie rozleciał, trochę się tylko uszkodził. Bardzo szybko zaczęliśmy zwijać swoje manatki i natychmiast wynieśliśmy się stamtąd. Zadanie, mimo nieoczekiwanych emocji, zostało wykonane pomyślnie.

         W 1943 r. poszedł również do partyzantki w jednym z Oddziałów Uderzeniowych Konfederacji Jurek Laskowski "Tabor", z którym byłam bardzo zaprzyjaźniona. Po pewnym czasie dostałam wiadomość, że moja sympatia zginęła 21 czerwca 1943 roku w akcji. Oddział zdobywał posterunek żandarmerii niemieckiej w Zawadach. Jurek pierwszy wskoczył do budynku, dostał serię i zginął na miejscu. Bardzo to przeżyłam.
         Kolega "Tabora" przekazał mi jego pierścionek. Bardzo charakterystyczny. Była to dość gruba srebrna obrączka z rzeźbieniami w kształcie liści i oprawioną dużą, wyraźną literką U - "Uderzenie". Od tej pory nie rozstawałam się z tym pierścionkiem i straciłam go dopiero w obozie.

         Niektórym los sprzyjał i ocaleli. Jak na przykład moja koleżanka z zastępu harcerskiego, Krysia Przyborowska "Szczypior" (po wyjściu za mąż Orłowska), bardzo świetna dziewczyna. W 1943 r. była szczuplutka, drobniutka, miała mały nosek z piegami, uroczy, króciutkie włoski. Wyglądała na dużo mniej niż miała lat i była szalenie dziewczęca. Krysia była również w AK, ale nie w Konfederacji Narodu.

         Pamiętam jej dwa niesamowite przypadki. Raz wpadła w łapankę przy Placu Żelaznej Bramy i znalazła się już w budzie. Miała przy sobie legitymację szkolną, którą na żądanie o dokumenty pokazała. Nie wywarło to żadnego wrażenia na Niemcu, który ją kontrolował. Sprawdził dokumenty wszystkich i gdzieś sobie poszedł. Inny Niemiec pilnował, żeby nikt się z tego samochodu przypadkiem nie wyrwał. W pewnym momencie konwojent popatrzył na nią i powiedział:
         - "Weg! Ale szybko!"
         Nie powiedział: "Schnell" tylko: "Ale szybko". Krysia wyskoczyła z budy, mało nie frunęła, i ocalała. Czasami zdarzało się, znam parę takich przypadków, że Niemiec jednak kogoś uratował, komuś pomógł.

         Przy drugiej sprawie trzeba było mieć naprawdę dużo szczęścia, żeby z niej wyjść cało. To był okres, kiedy nasi koledzy wychodzili z Warszawy do oddziałów partyzanckich. W związku z tym trzeba było wszystko dla nich przygotować, między innymi hełmy, o które było bardzo trudno. "Szczypior" dostała rozkaz, żeby z jakiegoś mieszkania odebrać worek z hełmami i przewieźć go gdzie indziej. Jechała tramwajem, była to 15. Obok nogi miała postawiony duży worek z hełmami. Planowała wysiąść na placu Narutowicza. Okazuje się, że na placu jest łapanka. Cały plac obstawiony, żandarmeria.
         Zastanawiała się, co ma zrobić. Zostawić worka w tramwaju nie mogła, bo gdyby Niemcy znaleźli tam hełmy, wszystkich pasażerów aresztowaliby albo na miejscu rozstrzelali. To nie wchodziło w grę. Nie mogła też wyrzucić worka przez okno, nie było to możliwe. Postanowiła wziąć ładunek na plecy i wyjść. I tak zrobiła. Wzięła ten worek na plecy i wyszła. Niemiecki żandarm spytał:
         - "Co to?"
         A ona odpowiedziała:
         - "Kartofle."
         On przesunął ręką po worku, pomacał, że to twarde. Trudno naprawdę uwierzyć, że żandarm się nie domyślił, co może być w środku. Kartofle i hełmy różnią się jednak kształtem. A mimo to Niemiec powiedział jej, że może iść. Poszła. Nie kazał jej worka rozwiązywać, nie zaglądał. Wzięła worek na plecy i poszła dalej. Miała dużo szczęścia. Z Krysią przyjaźniłyśmy się jeszcze wiele lat po wojnie, aż do jej śmierci, mimo, że mieszkała w Kanadzie.

         Nadszedł rok 1944. W połowie roku żołnierze Armii Krajowej mieli świadomość, że zbliża się data wybuchu powstania w Warszawie. Na tę chwilę przygotowywali się od lat.
         W jakimś momencie przed powstaniem moi szefowie zapytali mnie, jaką funkcję chciałabym mieć w czasie powstania. W zasadzie byłam przygotowana do łączności, przez cały okres okupacji byłam łączniczką. Byłam w komfortowej sytuacji, że mogłam sobie wybrać przydział. Chciałam być przydzielona do sanitariatu. Chciałam być sanitariuszką. Marzyłam bardzo wcześnie o tym, że będę w przyszłości studiowała medycynę. Bardzo chciałam być lekarzem. Tkwiło to we mnie od chwili bombardowania ewakuacyjnego pociągu pod Równym w 1939 r. Było wtedy tak wielu zabitych i rannych. Wtedy postanowiłam, że jeśli przeżyję wojnę, będę studiować medycynę. W czasie okupacji byłam na to za młoda. Moja siostra Danka studiowała na tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale lekarskim. Niektóre z wykładów były prowadzone w naszym mieszkaniu przy ul. Uniwersyteckiej. Skądinąd nazwa ulicy nawiązywała świetnie do moich przyszłych planów.
         Zbliżał się sierpień 1944 roku. Za kilka miesięcy miałam skończyć 18 lat.



Halina Jędrzejewska-Dudzik

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Halina Jędrzejewska-Dudzik
ur. 19.10.1926 w Warszawie
kpr podchor., sanitariuszka AK
ps. "Sławka"
kompania "Jerzyki"
batalion "Miotła"
zgrupowanie AK "Radosław"
nr jen. 224292





Copyright © 2013 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.