Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki batalionu AK "Miotła" Haliny Jędrzejewskiej ps. "Sławka"






Halina Jędrzejewska-Dudzik,
ur. 19.10.1926 w Warszawie
kpr podchor., sanitariuszka AK
ps. "Sławka"
kompania "Jerzyki"
batalion "Miotła"
zgrupowanie AK "Radosław"
nr jen. 224292



Powstanie

         Na parę dni przed 1 sierpnia żołnierze Armii Krajowej zostali postawieni w stan alarmowy i zgromadzeni w punktach skoszarowania oczekując na wyjście do punktów koncentracji swoich oddziałów. Dotyczyło to również lekarzy i sanitariuszek.

         Ja wchodziłam w skład 5-osobowego patrolu sanitarnego dowódcy batalionu "Miotła" kpt. Franciszka Mazurkiewicza "Niebory". Spotkałyśmy się w mieszkaniu jednej z nas na ul. Żurawiej. Tam przebywałyśmy 2 lub 3 dni. Potem 29 lipca przyszedł rozkaz rozejścia się do domów. Dotyczyło to wszystkich skoszarowanych żołnierzy. W domach mieliśmy czekać na alarm, na godzinę "W". Powędrowałam do domu, moje koleżanki także.
         W skład naszego patrolu wchodziły:
         1. Wanda Kurzyna-Seredyńska "Wanda" - szef patrolu
         2. Halina Dudzikówna-Jędrzejewska "Sławka"
         3. Zofia Grafczyńska-Muszka "Zosia"
         4. Maria Millerówna "Czarna Marysia"
         5. NN "Paulina"
         W ramach naszej piątki była ustalona sieć alarmowa. Po uzyskaniu rozkazu miałyśmy kolejno informować jedna drugą. Ja byłam w sieci ostatnia - piąta. Podobny system obowiązywał również w innych oddziałach i patrolach.

         Przed wybuchem powstania przyjaźniłam się z kolegą z Konfederacji, z którym przez jakiś czas byliśmy razem w Terenie Młodzieży. Nazywał się Zbyszek Kozłowski "Pogonowski". Był to bardzo sympatyczny chłopak, który kochał się we mnie po uszy i który miał bardzo miły i serdeczny sposób bycia. Nasza szkoła była przez jakiś czas na Wilczej, dokąd on przychodził po mnie. Chodziliśmy na spacer, odprowadzał mnie do domu. Kiedyś byłam w mieszkaniu jego rodziców na jego imieninach. Tańczyliśmy tam przy patefonie, bawiliśmy się. Byliśmy przecież normalną młodzieżą, mimo koszmaru okupacji. Dla mnie to była jednak tylko przyjaźń, głęboko przeżyłam śmierć mojej sympatii w partyzantce.
         1 sierpnia 1944 r. około godz. 13.00 lub 14.00 Zbyszek przyszedł pożegnać się ze mną. Dotarła do niego sieć alarmowa i szedł na punkt koncentracji swojego oddziału.

         Trochę się wystraszyłam, bo byłam ostatnia w sieci i dotąd nie otrzymałam żadnej wiadomości. Przede mną była koleżanka, u której mieszkałyśmy na Żurawiej 2 czy 3 dni stanu alarmowego w końcu lipca. Jej obowiązkiem było dotrzeć do mnie i zawiadomić o punkcie koncentracji i godzinie.

         Postanowiłam pojechać do koleżanki na Żurawią. Może ona już coś wie. Spotkałam ją w drzwiach jej mieszkania. Ale "Czarna Marysia" nie jechała do mnie, tylko wychodziła już do powstania. Znała godzinę i miejsce koncentracji. Uważała jednak, że aby dotrzeć na czas, nie może jeszcze jechać do mnie z meldunkiem.
         Postawiła mnie w bardzo trudnej sytuacji. Musiałam jeszcze wrócić do domu po torbę sanitarną. Musiałam też pożegnać się z rodzicami. Wróciłam do domu z dużymi perypetiami, na mieście było już zamieszanie. Kręciło się dużo ludzi, przeważnie młodych chłopców. Tramwaje chodziły nieregularnie.
         Dojechałam tramwajem do placu Politechniki, a potem nie miałam żadnego połączenia. Musiałam dotrzeć na ul. Wawelską róg Raszyńskiej. Nie jest to niby daleko dla młodej dziewczyny, ale czasu było mało. Drżałam, że mogę nie zdążyć.
         Kręciłam się po placu, rozglądając na wszystkie strony za jakimś środkiem lokomocji. Zatrzymał się jakiś chłopiec na rowerze i zapytał, w jakim kierunku chcę jechać. Powiedziałam, że na Ochotę. Odpowiedział, że to świetnie, bo on jedzie w tym samym kierunku. Powiedział:
         - "Siadaj na ramę, ja cię zawiozę, bo ja tam jadę."
         Ucieszyłam się. Dowiózł mnie do rogu Raszyńskiej i Filtrowej. Bardzo mu podziękowałam i pognałam Raszyńską do domu.

         Pospiesznie pożegnałam się z rodzicami, wzięłam torbę sanitarną i pobiegłam z powrotem na plac Narutowicza, żeby jechać na Wolę. Tam na ulicy Wolność 14 i 16 był nasz punkt koncentracji. Miałam się zgłosić u dowódcy naszego batalionu kpt. Władysława Franciszka Mazurkiewicza "Niebory", nawiasem mówiąc brata ppłk Jana Mazurkiewicza "Radosława", dowódcy zgrupowania "Radosław".
         Jechałam tramwajem z placu Narutowicza w kierunku Woli. Na Okopowej słychać już było z daleka strzały. Motorniczy się zatrzymał otworzył drzwi i powiedział:
         - "Kto chce, niech wysiada."
         Oczywiście wszyscy chcieli wysiąść. Wyskoczyliśmy, nie było nas dużo, kilka czy kilkanaście osób. Każdy pognał w swoją stronę. Ja na ulicę Wolność. Po latach wspominałam, że było to symboliczne: po wolność biegłam ulicą Wolność.
         W pewnym momencie na ulicy Wolność zobaczyłam, że naprzeciwko mnie idzie wolno ulicą wysoki, młody mężczyzna, który ma biało-czerwoną opaskę na ramieniu i stena na klatce piersiowej. Byłam tym niezwykle poruszona. Pierwszy powstaniec, którego zobaczyłam - kolega z naszej kompanii Witold Paszkowski "Bartek".
         Ale nie zatrzymywałam się i gnałam dalej. Wkrótce cała nasza piątka była razem. Wszystkie zgłosiłyśmy się o czasie. Byłyśmy przy naszym dowódcy.

         W zgrupowaniu "Radosław" było kilku oficerów i kilkudziesięciu żołnierzy z Konfederacji Narodu. Między innymi był ksiądz Józef Warszawski "Paweł" kapelan zgrupowania "Radosław" i kpt. Dominik Horodyński "Wileński", adiutant płk "Radosława". Cały nasz patrol sanitarny był również z Konfederacji. Zabawne było to, że poznałyśmy się dopiero w punkcie skoszarowania trzy dni wcześniej. Takie były reguły konspiracji.
         I już pierwszego dnia powstania zginęła pierwsza z nas: Wanda Kurzyna-Seredyńska "Wanda". Miałyśmy ustalony plan, w jakiej kolejności wybiegamy po rannych. Ona poszła pierwsza. Wybiegła na środek ulicy, wprost w krzyżowy ogień niemieckich karabinów maszynowych. Nie miała żadnych szans. Tam by się mysz nie prześlizgnęła. A leżący na ulicy powstaniec już wtedy nie żył, była to daremna ofiara. Bardzo nas to wtedy zabolało, ale potem przyszły następne śmierci i oswoiłyśmy się.

         Nasz patrol istniał do 12 sierpnia. Wprawdzie ograniczony liczebnie. Druga koleżanka, "Paulina", już drugiego czy trzeciego dnia, nie wytrzymała nerwowo i gdzieś nam się zawieruszyła. Było to dużą rzadkością. Do dzisiaj nawet nie wiem, dokąd ona wtedy poszła. Pod koniec powstania widziano ją podobno w jakimś oddziale. Zostałyśmy w rezultacie we trzy.
         Brałyśmy udział w zdobywaniu Monopolu. Byłyśmy sanitariuszkami liniowymi, takimi, które szły do walki ze swoim oddziałem i które opatrywały rannych na polu walki. Potem w każdy możliwy dostępny sposób ściągałyśmy rannych z pola walki i decydowałyśmy, co dalej. Czy trzeba dostarczyć rannego do głównego punktu opatrunkowego, czy wystarczy tylko jakiś przyzwoicie założony opatrunek, zaopatrzenie przez samą sanitariuszkę. A może należy odnieść rannego do szpitala. To było zadanie sanitariuszki liniowej i takie zadania wypełniał nasz patrol.

         5 sierpnia kapitan "Niebora" dostał meldunek, że na Kaczej, tam gdzie jest oddział "Jerzyki" por. Michała Panasika "Szczęsnego", był nieudany szturm i że są ranni na przedpolu. Potrzebna jest sanitariuszka, bądź sanitariuszki.
         Wobec tego "Niebora" posłał nas dwie: moją koleżankę Zosię Grafczyńską "Zosię" i mnie. Było wczesne popołudnie. Zameldowałyśmy się dowódcy oddziału "Szczęsnemu". Obok niego stał jego zastępca Jerzy Zabłocki "Igor", który powiedział, że nie powinnyśmy tam pójść. Ranni leżeli na przedpolu, na gołej ziemi, między placówką polską i niemiecką. W jego ocenie nie miałyśmy żadnej szansy na dojście do nich.
         Por. "Szczęsny" uznał jednak, że skoro jesteśmy sanitariuszkami, naszym zadaniem jest ratowanie rannych. Wobec tego nam trzeba zostawić decyzję, czy my chcemy iść, czy nie. Myśmy oczywiście chciały pójść.
         To było jedno z moich trudniejszych przeżyć we wczesnym okresie powstania. Pełzałyśmy po ziemi. Najpierw trochę nas ratowały od niemieckiego ostrzału leżące na ziemi sągi drzewa. Naprzeciwko naszej placówki był dom, który zajmowali Niemcy. Potem już nie było nic, tylko trawa. Posuwałyśmy się na brzuchach, bardzo, bardzo wolno. A Niemcy cały czas do nas strzelali. Muszę przyznać, że ja naprawdę do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, żeśmy obie ocalały.
         Trwało to wszystko bardzo długo. Posuwałyśmy się w bardzo wolnym tempie.
         Wydawało się nam, że jak będziemy pełznąć tak wolno, to Niemcy nie zauważą naszego ruchu, że dojdą do wniosku, że już nas trafili, że dadzą nam spokój. Dziś wiem, że tak mi się chyba tylko wydawało, ale wtedy czułam co chwila, jak przez włosy przechodzi mi pocisk.
         Podróżowałyśmy na brzuchach do przodu i w pewnym momencie usłyszałyśmy dziewczęcy głos:
         - "Ciszej tam do cholery, nie ruszajcie się!"
         Było to dosyć nieoczekiwane. Okazuje się, że to ranna sanitariuszka, która tam także leżała koło naszych kolegów. Uznała widocznie, że my nie mamy szansy na dojście do nich.
         Przesunęłyśmy się jednak trochę do przodu, ale potem postanowiłyśmy, że poczekamy do zmroku. Zwłaszcza, że ten zmrok się już zaczynał. Poza tym myślałyśmy, i słusznie, że dowódca oddziału będzie się zastanawiał, co zrobić ze swoimi rannymi, którzy są na przedpolu, no i z nami, które też mogłyśmy być już ranne.
         I rzeczywiście, jak zmrok zapadł, nasi rozpoczęli szturm. Zasłonili częściowo przedpole świecami dymnymi. Dzięki temu szturmowi myśmy ocalały i można było ściągnąć rannych, zaopatrzyć. Jedna osoba poszła do szpitala, a pozostałe zostały w oddziale.
         Na marginesie muszę powiedzieć, że nikt nie chciał, żeby zabierać go do szpitala. Jeśli ktoś był ranny tak, że mógł się poruszać, chociaż z trudem, czy nie krwawił bardzo, krótko mówiąc, jeśli to ryzyko, że zostanie na linii nie było nadmierne, to każdy chciał zostać w oddziale. Nikt nie chciał rezygnować z walki. Było to bardzo charakterystyczne, bardzo to wcześnie zauważyłam wśród naszych kolegów, a także wśród rannych z innych oddziałów.

         8 sierpnia zajęliśmy stanowiska w fabryce Pfeiffra na ul. Okopowej. W narożnych oknach ustawiono karabiny maszynowe, a my wreszcie mogliśmy się wygodnie położyć. Byliśmy przygotowani do odparcia natarcia. Była to fabryka uszlachetniania skór. Leżały ich na podłodze całe sterty. Ja siedziałam w jakiejś grupie z naszego oddziału na tych skórach. Tadek Arak "Mściwój" pięknie śpiewał. Podszedł do mnie jeden z kolegów i zapytał, czy chce mi się pić? Potwierdziłam, trochę zdziwiona. Wprawdzie w fabryce było mnóstwo beczek z płynami, ale były to chemikalia garbarskie, nie nadające się przecież do picia.
         Chłopak gdzieś zniknął. Po dłuższej chwili wrócił. Przyniósł w jakimś naczyniu brudną wodę, która śmierdziała. Powiem szczerze, że z największym trudem wypiłam tego trochę, bo pomyślałam sobie, że on bardzo się starał i że nie mogę odrzucić tego z obrzydzeniem. Potem on siadł koło mnie i zaczęliśmy sobie o różnych rzeczach rozmawiać. Zupełnie nie związanych z powstaniem, były to rozmowy na zupełnie inne tematy, coś o książkach, o tym, co kto robił w okresie okupacji, ale nie w sensie działań podziemnych. Coś takiego z normalnego życia. Tym chłopakiem był plut. pchor. Tadeusz Jędrzejewski "Wszebor".

         Pamiętam, że w jakimś momencie zastanawialiśmy się, co będzie, jak powstanie się skończy. Oczywiście byliśmy oboje przekonani, że się skończy lada moment. Żeby nie było tak, że się nie znajdziemy po powstaniu, to na czymś, może na pudełkach zapałek, czy na jakimś papierku, oboje zapisaliśmy swoje adresy i telefony. Z perspektywy czasu było to szalenie zabawne, wręcz humorystyczne. Żałuję, ze tego zapisku nie przechowałam. Od tego wieczoru, z "Wszeborem" i jego przyjacielem z konspiracji, a teraz z oddziału, Tadeuszem Podgórskim "Jantarem", staliśmy się trójką dobrych przyjaciół.

         Byłyśmy w 3-osobowym patrolu sanitarnym. Dowódca batalionu wysyłał nas tam, gdzie było potrzeba, byłyśmy w jego dyspozycji. Batalion w ciągłych walkach przesuwał się w kierunku Starego Miasta. Zaczęły się walki o Stawki.
         Na Stawkach, chyba na samym początku, po raz kolejny uśmiechnęło się do mnie żołnierskie szczęście. Byliśmy, w 4 lub 5 osób, na najbardziej wysuniętej w kierunku dworca Gdańskiego placówce obserwacyjnej ulokowanej w małym parterowym domku wagowego. Prowadziliśmy obserwację przedpola w kierunku Żoliborza. W pewnym momencie huknęło.
         Koledzy potem mówili, że to chyba z moździerza. I po prostu ten domek się złożył. Dach się zawalił. Potem zapadła głucha cisza. Potworny kurz. Leżałam plackiem. Dłuższą chwilę była ta cisza. Jak otworzyłam oczy, zaczęłam się obmacywać. Myślę sobie, żyję. Ale Chryste Panie, cisza jest. To może tylko ja żyję. Odezwałam się. Usiłowałam się podnieść. Inni też po kolei zaczęli się podnosić. Byliśmy obtłuczeni jak gruszki. I tacy ogłupiali. I bardzo śmiesznie wyglądający, bo było widać tylko oczy, a reszta ciała była pokryta białym kurzem, pyłem, tynkiem. Wyglądaliśmy nieciekawie, ale nikt nie zginął. Właściwie nikt też nie był ranny.

         Walki były coraz cięższe. W pewnym momencie zgrupowanie znalazło się w okrążeniu. Dowódca zgrupowania "Radosław" podjął decyzję takiej walki, która umożliwi nam utrzymanie kontaktu ze Starym Miastem.
         Stawki przechodziły z rąk do rąk. Najpierw my byliśmy na Stawkach. Niemcy stamtąd nas wypchnęli. Potem poszliśmy do przeciwnatarcia i Stawki zostały zdobyte. Wydawało się nam wszystkim, wspominaliśmy to potem po latach, że strzelają do nas ze wszystkich możliwych stron. Szanse na posuwanie się do przodu były znikome, ale posuwaliśmy się skokami, przypadając co chwila do ziemi. To dla mnie osobiście było jedno z ważnych i trudnych przeżyć powstańczych.

         Walki były bardzo zacięte, bardzo krwawe. Siła ognia niemieckiego ogromna. Była użyta właściwie cała ciężka broń. Tylko samolotów nie było, bo Niemcy byli tuż, można powiedzieć, razem z nami, bombardowania więc nie było. Natomiast strzelała cała ciężka broń: granatniki, karabiny maszynowe, ciężkie karabiny maszynowe. Pruli do nas, jak do kaczek.
         11 sierpnia poległ w natarciu dowódca batalionu "Miotła" kapitan "Niebora".
         12 sierpnia rano, po gruzach dotarliśmy do szkoły na Stawkach, gdzie spotkały się nasze oddziały: "Czata 49" i "Miotła", skąd po kilku godzinach wyparli nas Niemcy.

         12 sierpnia po południu, w czasie przeciwnatarcia, usłyszałam głos wzywający sanitariuszkę. Przyczołgałam się tam. Na brzuchu leżał nasz kolega z oddziału, kaemista, Tadeusz Arak "Mściwój". Ranny był bardzo ciężko. Miał ogromną ranę na grzbiecie. Był to bardzo odważny chłopak, dobry i miły kolega. Przy tym taki wesoły. W każdej wolnej chwili pięknie śpiewał, fajna postać.
         Nie miałam zbyt dużego doświadczenia, ale wiedziałam, że "Mściwój" jest bardzo ciężko ranny. Był nieprzytomny, co zresztą nie świadczyło o tym, że zaraz umrze. Założyłam mu opatrunek na grzbiecie, żeby zasłonić tą ogromną dziurę, i ściągnęliśmy go w bardziej bezpieczne miejsce. Prawie pod sam mur getta.
         Potem do szpitala niosło go czterech kolegów z oddziału: Jerzy Staworzyński "Szatan", Tadeusz Jędrzejewski "Wszebor", Leszek Jaskółowski "Sęk" i Kazimierz Milczarek "Wesoły". Ja szłam z nimi. W pewnym momencie Niemcy wzmogli ostrzeliwanie nas. Mniej więcej w połowie drogi między szkołą a murem getta padły dwa pociski z moździerza. Pierwszy trafił w stertę gruzów i nie przyniósł nam żadnej szkody. Następny jednak był celny; odłamki zraniły niesionego na noszach "Mściwoja"; ciężko ranny został "Szatan" i "Sęk", lżejsze rany odnieśli "Wszebor" i "Wesoły".
         Za wszelką cenę chciałam uratować "Mściwoja". Znalazłam kilku mężczyzn cywili i prosiłam, żeby zanieśli go do szpitala. Zgodzili się, nieśli go dalej na kocu. Po pewnym czasie, gdy strzelanina narastała, po prostu przestraszyli się. Położyli rannego z kocem na ziemi i powiedzieli, że oni dalej nie pójdą. No bo zwyczajnie się boją. Normalna ludzka sprawa.
         Ja byłam wtedy naprawdę zdeterminowana. Uważałam, że muszę dostarczyć rannego do szpitala. Jako sanitariuszki nie miałyśmy broni. Ale ja kilka godzin przed tym przeciwnatarciem dostałam od jednego z naszych dowódców, por. Jerzego Zabłockiego "Igora", taki mały hiszpański pistolet "siódemkę". I miałam go za paskiem.
         Wyciągnęłam go, wycelowałam i powiedziałam:
         - "Albo go niesiecie, albo strzelam!"
         I o dziwo, do dzisiaj mi się to wydaje nawet zabawne, cywile wzięli koc z rannym i ponieśli go dalej. Przyszliśmy do szpitala, gdzie byli przynoszeni wszyscy ranni z walk o Stawki. Był to szpital ewakuacyjny Jana Bożego na Bonifraterskiej, położony najbliżej terenów walk.
         Pamiętam dokładnie, jak to wyglądało. Cały korytarz był założony. Ranni leżeli na noszach, na kocach, na ziemi. Nie było po prostu żadnego miejsca. W końcu znaleźliśmy jakiś kąt i położyliśmy naszego kolegę. Poszłam szukać lekarza, żeby natychmiast się nim zajęto. Wiadomo było, że pośpiech gra tu ogromną rolę.
         Przyszedł lekarz, popatrzył na naszego kolegę, powiedział, żeby zawołać sanitariuszy, żeby go natychmiast zabrali na salę operacyjną. Wzięli go na salę operacyjną, ja stałam pod drzwiami, czekałam. Minęło ileś tam minut, nie wiem kilka, może kilkanaście. Lekarz wyszedł, dał mi znak ręką, żebym weszła na salę. Pochyliłam się nad naszym Tadeuszem Arakiem "Mściwojem". Wiedziałam, że umiera, to było widać. Był przytomny. Szepnął:
         - "Pozdrów kolegów, pomścijcie mnie."
         Zamknął oczy i umarł. Wyszłam z tej sali i strasznie, strasznie wtedy płakałam. Pamiętam, że potem mi było bardzo wstyd z tego powodu. Ale to było po prostu nie do opanowania.

         W czasie powstania płakałam dwa razy i to w przeciągu dwóch dni, na Stawkach. Gdy 12 sierpnia rano wycofywaliśmy się ze Stawek, zagubił się jeden z naszych dowódców, "Igor". Myśleliśmy, że zgarnęli go Niemcy. Próbowaliśmy go odnaleźć kilkunastoosobową grupą. Byliśmy bardzo zaniepokojeni. I nagle okazało się, że przedostał się jakoś sprytnie między barakami, przez które wcześniej przechodziliśmy wycofując się. Widząc go żywego rozpłakałam się ze szczęścia. A drugi raz płakałam, gdy zmarł "Mściwój". Potem już nigdy więcej w czasie całego powstania.

         "Wszebor", o którym wcześniej wspomniałam, miał też wiele szczęścia. Nosił szarą furażerkę z orłem. I pierwszy postrzał dostał, to chyba musiał być strzelec wyborowy, w głowę. W furażerce była dziura i otarcie skóry na poziomie skroni. Odrobinę obok, milimetry i został by zabity na miejscu. A drugi raz był także ranny na Stawkach, niosąc "Mściwoja". Miał odłamek tuż pod obojczykiem, przy tętnicy obojczykowej, znów dosłownie milimetry. Odłamek był spory, nie taki maciupki, co to się szuka go pensetą. Ten wyjmowało się ręką. Ten łut szczęścia był potrzebny. Ja też go miałam.
         Nie byłam ranna w sensie ran. Miałam otarcia. Nawet aż dziwne, bo przecięta panterka, przecięta koszula i tylko poskrobana trochę skóra pleców. A drugi raz, we wrześniu na Książęcej, bomba wybuchła bardzo blisko mnie, ja stałam obok swego dowódcy "Szczęsnego". On został bardzo ciężko ranny, a ja tylko ogłuchłam. Długo nie słyszałam, widziałam, że ludzie mówią, poruszają ustami, ale ja nic nie słyszałam. Ale nie byłam ranna w tym sensie, że trzeba mnie było gdzieś ekspediować. Miałam ten łut szczęścia.

         Stawki były bardzo trudnym przeżyciem. W ciężkich walkach zginęło 26 żołnierzy i oficerów "Miotły", w tym dowódca batalionu Władysław Franciszek Mazurkiewicz "Niebora". 17 żołnierzy zostało rannych. Z powodu śmierci dowódcy oraz znacznego uszczuplenia stanów osobowych poszczególnych oddziałów "Miotły" zostały one włączone do batalionu "Czata 49" dowodzonego przez mjr Tadeusza Runge "Witolda".
         Nasz patrol sanitarny został rozwiązany, nasza trójka została przydzielona do poszczególnych oddziałów. Ja trafiłam do oddziału "Jerzyków" dowodzonego przez por. Michała Panasika "Szczęsnego". Z tym oddziałem byłam do końca powstania.
         3 września, po przejściu Zgrupowania "Radosław" ze Starego Miasta do Śródmieścia, a następnie na Czerniaków, "Miotła" została odtworzona organizacyjnie, ale ze względu na ciężkie straty, nie jako batalion, ale jako kompania. Oddział "Jerzyków" liczył wtedy 30 osób.

         Po przejściu na Starówkę mieliśmy chwilę wytchnienia. Pamiętam jak mieliśmy kwaterę gdzieś na Muranowie. Było to chyba 13 sierpnia. Nasza placówka była w stajni, konia tam chyba nie było. Była natomiast wielka beczka. A w beczce czerwone wino. W kubkach, które skądś tam przyniesiono, piliśmy to wino. Nawet dowódcy pili z nami. Ja też skosztowałem trochę, choć nie byłam wtedy raczej przyzwyczajona do konsumpcji alkoholu. Nie byłam jeszcze na tym etapie, żeby pić alkohol. Oczywiście jak mieliśmy jakieś spotkanie, to jakiś mały kieliszeczek czegoś na pewno się napiłam, ale to naprawdę były ilości mikroskopijne. Bardzo nam wtedy to wino smakowało.
         Zaraz potem Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać i puścili na nas Goliata. To chyba było nasze pierwsze zetknięcie z Goliatem, bo ja nie pamiętam, czy na Stawkach były Goliaty, chyba nie. Pamiętam, że był duży wybuch.
         Potem szedł od nas łącznik na Ochotę. Gdy się o tym dowiedziałam, poprosiłam by się koniecznie dowiedział, co się dzieje w naszym domu na Uniwersyteckiej, nie było przecież żadnej komunikacji. Wrócił po kilku dniach i powiedział, że w tym domu, w Reducie Wawelskiej, wszyscy zginęli, nikt żywy stamtąd nie wyszedł. Poczułam się strasznie. Uświadomiłam sobie, że zostałam sama na świecie. Od tej chwili jedyną moją rodziną był oddział "Jerzyków", wszystkich chłopców traktowałam jak rodzinę, oni byli mi najbliżsi.
         A za chwilę był wybuch tzw. "czołgu-pułapki" na Kilińskiego. Zginęli tam również żołnierze z naszego oddziału. Potem zaczęły się coraz cięższe walki o Starówkę. Broniliśmy kolejno określonych domów czy bloków.

         W połowie sierpnia przeżyliśmy bardzo przyjemny moment. 13 i 17 sierpnia 1944 mjr Wacław Janaszek "Bolek" szef sztabu zgrupowania "Radosław", dowodzący zgrupowaniem w zastępstwie rannego ppłk "Radosława", wystawił wnioski odznaczeniowe m.in. dla żołnierzy batalionu "Miotła". Wnioski te zostały 18 sierpnia zatwierdzone przez gen. Bora-Komorowskiego.
         Krzyż Virtuti Militari V kl. dostał m.in. pośmiertnie "Mściwój". Ja za Stawki dostałam swój pierwszy Krzyż Walecznych. Rozkaz o odznaczeniach został odczytany przed frontem oddziału, co stanowiło dodatkową przyjemność. Dowódca oddziału odczytał pseudonimy i co kto otrzymał.



legitymacja Krzyża Walecznych "Sławki"

         Po dotarciu na Starówkę mogłam się również wreszcie lepiej ubrać. Do powstania wyruszyłam w sukience, cieniutkiej sukience z szarego płótna. Nie miałam żadnego sweterka, niczego. Dobrze, że miałam wygodne pantofle, w których mogłam chodzić. Gdyby było wiadomo, ile potrwa powstanie wzięłoby się ze sobą choćby bieliznę na zmianę. Po zdobyciu Stawek byłam cały czas w spodniach niemieckich, panterce i w męskiej koszuli, którą koledzy kiedyś znaleźli w opuszczonym domu i przynieśli, żeby mi było cieplej.

         Na Starówce było bardzo głodno. Pamiętam, jak kiedyś z koleżanką wytrzasnęłyśmy gdzieś trochę kaszy i duży garnek i postanowiłyśmy ugotować dla chłopców jakiś posiłek. Chłopcy przynieśli wodę, my przy okazji umyłyśmy włosy. Szczęśliwe nastawiłyśmy gar z kaszą na kuchni i zaczęłyśmy gotowanie. Nagle rozległ się głośny huk i wypadła ściana. Normalna rzecz na Starówce - rozpoczęło się bombardowanie. Niestety z naszej kaszy nic nie zostało, były w niej kawałki gruzu, kawałki ściany, pył, tynk. My przed chwilą umyte i uczesane, wyglądające wreszcie jak dziewczyny, przekształciłyśmy się niestety w dwa szare kłębki. Ale było tu i tak lepiej niż na Woli. Nie pamiętam, żebyśmy tam w ogóle coś jedli. Miałam w kieszeni kostki cukru. Gdy któryś z chłopaków przychodził i mówił, że jest głodny, dawałam mu kawałek cukru. Sytuacja poprawiła się po zdobyciu magazynów na Stawkach. W magazynach były konserwy mięsne. Pamiętam, żeśmy się wtedy objadali ich zawartością.

         Potem był Jan Boży na rogu Bonifraterskiej i Sapieżyńskiej. 25 lub 26 sierpnia, dokładnie nie pamiętam, dostaliśmy rozkaz wysłania grupy z naszego oddziału do obrony Jana Bożego. Chodziło o to, żeby utrzymać przez 24 godziny tę placówkę. Gdyby Jan Boży został zdobyty, to nie byłoby kontaktu ze Starym Miastem. Trzeba było go za wszelką cenę utrzymać.
         Jan Boży to był szpital psychiatryczny. Chorzy wychodzili w białych strojach, biegali, krzyczeli, kobiety z rozwianymi włosami. Widok był porażający. Jednopiętrowy budynek, o który walczyliśmy to był chyba budynek administracji szpitalnej.
         Poszła grupa 9 osobowa, 8 kolegów i ja jako sanitariuszka. Dotarcie było trudne, bo wejście było pod ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych. Weszliśmy i zdążyliśmy się jakoś rozlokować w tym piętrowym budynku, który był bardzo poharatany.
         Jeden z naszych kolegów, Wacek Kaczorowski "Wacuś", zaraz po tym, jak się tam jakoś ulokowaliśmy, wyjrzał przez okno, które było do połowy zasłonięte workami z piaskiem. Dostał postrzał w czoło. "Wacuś" był mniej spostrzegawczy niż zwykle, później reagował na wszystko, bo miał gorączkę. Wcześniej bardzo protestowałam, żeby on szedł z nami do akcji. Uważałam, że on nie może pójść na taką placówkę, bo po prostu się do tego nie nadaje, jest chory. Ale "Wacuś" się uparł. Uznano, że skoro zdecydowany jest iść, to niech bierze udział w walce. Potem wyrzucałam sobie, że jednak nie powinnam była dopuścić, żeby on się znalazł w tej grupie. To była nasza pierwsza strata.
         Niemcy zrobili nam wielką dziurę w ścianie domu, czołgiem. Ale ten czołg został wycofany, dlatego że koledzy obrzucili go granatami i od tego się zapalił. Dowodził nami Ludwik Śmigielski "Ludwik". Był to sierżant podchorąży, bardzo sensowny człowiek, bardzo dobrze zorganizowany, wysportowany, mocny, dobrze przeszkolony wojskowo. Był od nas starszy kilka lat. Niezwykle odważny, ale też niezwykle rozważny. I bardzo koleżeński.
         Koledzy zmieniali pozycje strzeleckie, aby upozorować, że nas jest większa grupa, strzelali z parteru, potem z piętra. Rzucali też w miarę potrzeby granaty z piętra. Wymiana ognia trwała nieustannie. "Ludwik" w pewnym momencie poszedł na pierwsze piętro obładowany granatami: za chwilę usłyszeliśmy wybuchy i niemieckie krzyki. "Tchórz", "Wszebor" i "Junosza" pobiegli do drugiego skrzydła budynku z zapalającymi butelkami na czołg, który podjechał pod okno.
         Sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Zaczęło brakować nam amunicji. Jeden z kolegów Zbyszek Chwaszczewski, który miał pseudonim "Tchórz", powiedział, że pójdzie i przyniesie to, co jest niezbędne. Zbyszek sam sobie wybrał ten pseudonim, a był jednym z najodważniejszych kolegów w oddziale. Możliwości wyjścia z budynku były znikome, praktycznie żadne. Jeśli jednak nie będzie amunicji, nie obronimy budynku, nie wypełnimy rozkazu. Nie utrzymamy go przez dobę.
         "Tchórzowi" jednak się udało. Była już noc, środek nocy. Prześlizgnął się jakoś. Kaemy niemieckie były wstrzelane w wejście do budynku, ale jakoś zdołał wyskoczyć i przebiec dalej. Wkrótce wrócił obładowany granatami i amunicją do karabinów. Przycupnął przy narożniku budynku i czekał, aż przycichnie ogień. Do tego narożnika przylegała przybudówka portierni.
         Teraz była kwestia odbioru ładunku. O wejściu do budynku z tym wszystkim nie było mowy. "Ludwik" wpadł na pomysł, że odbierzemy to z dachu. Trzeba było wyjść na dach budynku i płasko się na nim położyć. Potem zsunąć się na przybudówkę, położyć się na brzuchu, stamtąd zsunąć się maksymalnie do dołu i odebrać to, co "Tchórz" przyniósł.
         "Ludwik" sam chciał tam wejść, ale on był bardzo duży, wysoki, takie potężne chłopisko. Było jasne, że będzie bardzo dobrym celem. Ja byłam mała, drobna. Powiedziałam:
         - ""Ludwik", ja wejdę."
         I zsunęłam się na przybudówkę. Trzymałam się nogami jej dachu, zsunęłam się w dół ile było można i odbierałam to, co przyniósł "Tchórz". No i udało się. Nawet nie zostałam draśnięta. "Tchórz" też nie został ranny. Amunicja została uzupełniona. Wszystko się powiodło.
         Mimo tego nie wiem, czy byśmy do końca dotrwali. W pewnym momencie Niemcy znów wznowili ostrzał. Oni w nocy na ogół niespecjalnie lubili strzelać, ale akurat tym razem mieli na to wyraźną ochotę. Wyglądało to bardzo niepokojąco. Mogli nas mimo wszystko pokonać. I wtedy dostaliśmy pomoc. Przyszli dwaj młodzi ludzie z "Czaty" z miotaczami płomieni. Nie zapomnę tego nigdy, jak jeden z nich stał, widziałam to przez okno, wyprostowany i miotał płomienie w stronę Niemców. To było coś nieprawdopodobnego. Niezwykle nam pomógł. Myśmy go osłaniali. Jakoś udało mu się uniknąć trafienia. Tymi miotaczami oni po prostu Niemców najbliższych nam wykurzyli. Dzięki temu walka trwała dalej. I tak jakoś dotrwaliśmy do rana.
         Gdy przyszła zmiana, opuściliśmy budynek. Trzeba było to robić bardzo ostrożnie, skokami kolejno, tak żebyśmy ocaleli. Jeden z kolegów podniósł się za wcześnie i trafili go. To była druga strata. W ten sposób zginął "Tadek Fryzjer", który dołączył do oddziału na Starówce. Potem wróciliśmy na swoją placówkę. Zadanie zostało wykonane. Placówka u Jana Bożego została utrzymana przez 24 godziny.
         Z 9 osobowego oddziału ocalało nas siedmioro: Ludwik Śmigielski "Ludwik", dowódca oddziału, Tadeusz Jędrzejewski "Wszebor", Tadeusz Podgórski "Jantar", Edward Sobolewski "Junosza", Zbigniew Chwaszczewski "Tchórz", Antoni Wojtyniak "Lis" i ja.

         Wiele lat po wojnie dowiedziałam się, że za akcję w Janie Bożym zostałam po raz drugi odznaczona Krzyżem Walecznych. Tym razem nie było uroczystego wymienienia odznaczonych przed frontem oddziału.



legitymacja Krzyża Walecznych po raz drugi "Sławki"

         Sytuacja na Starym Mieście robiła się coraz bardziej poważna. Niemcy nacierali ze wszystkich stron. W dowództwie akowskim umacniała się świadomość, że Starego Miasta nie da się dalej utrzymać. Poza tym były kolosalne straty w wojsku, nie mówiąc już o ludności cywilnej. Szpitale Starego Miasta były przepełnione, nie było gdzie kłaść nowych rannych.

         W tej sytuacji powstał plan, że wojsko spróbuje utorować drogę ze Starego Miasta do Śródmieścia. Jeśli się to uda, ranni zostaną przeniesieni do Śródmieścia ścieżką wybitą przez oddziały bojowe.
         Oprócz ataku górą przewidziany był desant kanałowy z placu Krasińskich na plac Bankowy. W założeniu było opanowanie przez zaskoczenie placu Bankowego, który wg wstępnego rozeznania był nie obsadzony przez Niemców i ułatwienie natarcia na powierzchni.
         Ze zgrupowania "Radosława" wyłoniono 100-osobową grupę desantową. Dowodził nią kpt. Zbigniew Ścibor-Rylski "Motyl" i kpt. Stanisław Zołociński "Piotr". Grupa to została bardzo dobrze uzbrojona, zabrano dla niej broń innym żołnierzom. Plan był taki, że ta grupa, po wyjściu na placu Bankowym obsadzi ulice wylotowe. Wtedy górą przedrze się grupa "Zośkowców" i ewentualnie przyjdzie wsparcie ze Śródmieścia. Ja byłam również przydzielona do grupy desantowej.

         Wszystko to miało się rozpocząć o godzinie 1.00 w nocy 30 sierpnia. Wyszliśmy o 22.00 z placu Krasińskich. Wiadomo jak jest w kanałach. Jest to bardzo przykre uczucie, jak schodzi się po klamrach na dół do ciemności, do tej śmierdzącej ciemności. W kanale były umocowane sznury, można było się ich trzymać jedną ręką. Szło się jedna osoba za drugą, trzymając zwykle za coś osobę idąca z przodu, za kurtkę, za cokolwiek. Za rękę, jeśli to było możliwe. Zwykle nie było to możliwe, bo wszyscy byli obciążeni.
         Chłopcy szli maksymalnie obciążeni bronią. Co tylko można było wziąć, zostało wzięte. Nawet ja jakiś czas niosłam karabin maszynowy, ale krótko, to było ponad moje możliwości. Z wielkim trudem go udźwignęłam, bardzo szybko któryś z kolegów wyjął mi go z rąk. Najpierw szliśmy okropnym kanałem, potem trochę lepszym. W każdym razie doszliśmy do celu zgodnie z planem i byliśmy chyba tuż przed godziną 1.00 na miejscu. Mieliśmy wtedy jeszcze ze sobą przewodnika kanałowego. On chciał otworzyć klapę włazu i niestety nie mógł tego zrobić. Potem próbowali inni koledzy od nas, ale też się nie udało. Klapa była jak zaspawana.
         Poszliśmy więc do następnego włazu. Było wiadomo, że są trzy włazy. Przy drugim włazie była analogiczna sytuacja. Włazu nie można było otworzyć. Było wrażenie, że na włazie stoi coś ciężkiego. Trzeci właz udało się otworzyć. Najpierw wychylił głowę przewodnik, zaraz się cofnął. Powiedział, że są Niemcy.

         Głowę wychylił dowódca, "Piotr". Rozejrzał się. Było ciemno, ale widać było białe namioty, namiot przy namiocie i sylwetki chodzących Niemców. Nastąpiła konsternacja. Potem szybka narada dowódców, co robić w tej sytuacji. Uzgodnili, że wychodzimy. Jak najszybciej, jak najciszej, jak się da najdalej odejść od włazu. A ogień otworzy się, jak będziemy maksymalnie daleko od włazu. Chodziło o to, by walka nie rozpoczęła się za wcześnie, żeby wszyscy zdążyli wyjść przez ten właz na górę.
         "Piotr" był zawodowym wojskowym, znakomicie wyszkolonym oficerem.
         Nadzwyczajny dowódca, niezwykle odważny człowiek. Najbardziej pamiętałam go z walk na Stawkach, jak szedł lekko pochylony w czarnym esesmańskim mundurze. Zachowywał się nadzwyczajnie. Ostrzał na Stawkach był ze wszystkich stron. Trwały bardzo ciężkie walki, okupione ogromnymi stratami. Myśmy posuwali się skokami, co chwile przypadając do ziemi. "Piotr" cały czas szedł po gruzach, lekko pochylony, pamiętam doskonale tę sylwetkę i mówił:
         - "Naprzód, dzieci."
         Przez cały czas zachowywał nadzwyczajny spokój, nadzwyczajny.
         Wyszła pierwsza grupa, por. Jan Byczkowski "Cedro" i jego ludzie. Potem następni koledzy z plutonu "Torpedy". Potem my mieliśmy wychodzić, ale na nas był jeszcze czas. Za chwilę usłyszeliśmy strzały i rozpoczął się niesłychany jazgot na górze. Widzieliśmy, że jest źle. Zostawiliśmy otwartą klapę włazu, licząc się z tym, że może będą się cofać ranni.
         I rzeczywiście tak było. Kilku rannych się cofnęło do kanału. Kilku zostało na górze. Dowódca oddziału "Cedro" oraz kilku innych żołnierzy zginęli. Sytuacja była, szczerze mówiąc, dramatyczna. Jeden z kolegów, który cofnął się do kanału przez właz, spadł nam można powiedzieć na głowę. I wtedy wystrzelił mu pistolet. Na szczęście kula nie trafiła w nas, poszła gdzieś do góry. Nikomu nic się nie stało, Tylko tyle, że był potężny hałas. Ale to akurat nie miało większego znaczenia.
         Drugi, który wskoczył z powrotem do włazu był Janek Romańczyk "Łata", a potem Marek Gadomski "Kurier Marek" z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty, który podobnie jak "Motyl" na czas powstania znalazł się w Warszawie. Marek był ranny i bardzo krwawił. W tych warunkach robiłam im opatrunki, tak jak to było możliwe. Oczywiście było to dalekie od jakichkolwiek standardów, ale było to, co było, miejsce takie, jakie było. Marek dostał postrzał w ramię. Był to fatalny postrzał. Założyłam mu opatrunek, ale nie miałam wyboru i musiałam założyć mu opaskę uciskową, dlatego, że nie przeżyłby następnej pół godziny, bo by się skrwawił. Było to tego typu zranienie, które daje zwykle uszkodzenie nerwu łokciowego i środkowego, tzn. upośledzenie ruchów co najmniej dwóch palców ręki.
         Po latach się spotykaliśmy i w pewnym momencie on powiedział po serdecznym przywitaniu już nieco sarkastycznie:
         - "Wiesz co "Sławka", ale w tych kanałach to naprawdę świetnie mnie załatwiłaś."
         Ja odpowiedziałam:
         - "No dobrze, ja rozumiem, że pewnie nie najlepiej. Ala powiedz, czym ja tam dysponowałam. Przecież to tylko chodziło o to, aby ci uratować życie. A nie twoją rękę. A poza tym masz rękę?"
         - "No mam."
         - "Pracujesz nią?"
         - "Pracuję."
         - "Ruszasz nią?"
         - "Ruszam."
         - "No to co? Że masz trochę zniekształconą rękę, troszkę dłoń. Że palce 4 i 5 są trochę niezbyt sprawne. Ale żyjesz człowieku."
         Taka była rozmowa po latach. Zdaje się, że w końcu mi wybaczył.

         Poczekaliśmy, czy ktoś jeszcze zejdzie. O tym, żeby wyjść na górę nie było po prostu mowy. Nie było to możliwe. Po jakimś czasie padł rozkaz, że się wycofujemy. Idziemy w drugą stronę, cofamy się w kanale. Chwila była dla nas dramatyczna. Poczucie klęski, tego, że tam nasi ludzie zginęli, że nie wykonaliśmy zadania. Odsunęliśmy się od włazu. Chodziło o to, żeby Niemcy nam nie zrzucili niczego na głowy. Trzeba się było z tym liczyć. Zresztą wiem od kolegów, że parę granatów podobno wrzucono. Ale nikomu nic złego nie zrobiono, ponieważ byliśmy już w pewnej odległości od włazu.
         Maszerowaliśmy, a raczej czołgaliśmy się do przodu. Ten kanał był na początku bardzo trudny do przejścia. Aż wreszcie dotarliśmy, to było chyba pod Miodową, do takiego kanału, który był szeroki, dość wysoki i co najważniejsze miał z obu stron kamienne ławy schodzące ze ściany ku dołowi. Tam można było usiąść, a jak było miejsce, to ktoś mógł się zwinąć w kłębek i położyć. Nasi dowódcy zdecydowali, że będzie tu wypoczynek, że po prostu siadamy i odpoczywamy.
         Gdy zapadła decyzja, że rezygnujemy ostatecznie z wyjścia na plac Bankowy, dowódcy zdecydowali, że trzeba wysłać meldunek na Stare Miasto do dowództwa, że desant się załamał, że nie wykonaliśmy zadania.
         Na ochotnika zgłosił się Jerzy Zabłocki "Igor" zastępca dowódcy "Jerzyków". Fakt ten uważam dziś za niezwykłą rzecz. Po tych naszych przeżyciach, żeby chcieć samemu, z własnej, nieprzymuszonej woli, nie będąc wyznaczonym przez dowódcę, iść tą samą drogą do piekła, które żeśmy za sobą zostawili, to było naprawdę nadzwyczajne.
         Było ustalone, że będziemy czekać na niego. Czekaliśmy dość długo. Musiało to trwać, to nie był spacerek Marszałkowską. Wreszcie dowódcy doszli do wniosku, że idziemy dalej, do Śródmieścia. Tam wychodzimy i koniec. I tak żeśmy zrobili. Nie zapomnę nigdy naszego wyjścia z kanału. Wychodziliśmy na Wareckiej nad ranem.

         My tacy zmordowani i brudni, okropni. I co widzimy. Widzimy domy. Normalnie stoją domy, nie żadne gruzy, ruiny. I mają szyby. A nas otoczyła grupka ludzi. I stoją jakieś dziewczyny w sukienkach w kwiatki, jasnych sukienkach, czystych. One uczesane i umalowane. To było coś niesamowitego. Ciągle mam przed oczami ten obraz. Jak myślę o desancie, to zawsze pamiętam, jakeśmy się znaleźli na Wareckiej. Myśmy, kobiety, dziewczyny, takiej możliwości ani na Woli, ani na Starym Mieście, nie miały. Właściwie było się ciągle w walce.
         W Śródmieściu przez jakiś czas było znakomicie. Dostaliśmy kwaterę, mogliśmy się umyć, doszorować, zdjąć z siebie te brudy. Człowiek był zszokowany tym wszystkim, co zobaczył, szalonym kontrastem Starego Miasta i Śródmieścia. Poszłyśmy w odwiedziny do ciotki naszej koleżanki Krystyny Frankowskiej "Joanny-Krystyny" łączniczki z oddziału. Ciotka mieszkała w Śródmieściu na Wilczej.
         Umyłyśmy się u niej i dostałyśmy po kubku gorącego kakao. Wypiłyśmy nadzwyczaj zachwycone, że to takie smaczne. Natychmiast usnęłyśmy w wygodnych fotelach w przyjemnym, jeszcze niezniszczonym mieszkaniu.
         A z Edmundem Baranowskim "Jurem" poszliśmy z wizytą do matki naszej koleżanki w Śródmieściu, sanitariuszki. Tam także zostaliśmy niezwykle serdecznie przyjęci, nakarmieni. To było bardzo sympatyczne. Pozostało szereg miłych wspomnień. Okropna była tylko zupka-pluj.

         Trwało to aż 2 dni. A potem poszliśmy na Czerniaków. Najpierw poszliśmy w Aleje Ujazdowskie i tam byliśmy chyba dobę. Kwatera była duża, ale wyposażenie było bardzo marne. Bo właściwie nie mieliśmy tam nic. Ani wody, ani żadnych urządzeń. Było tam fatalnie. Miejsce nie było prawdopodobnie przeznaczone na żadną placówkę. Po prostu teren był zajęty przez Polaków i nie zdążono tam nic zorganizować. Nie mówię tego w tym sensie, że mieliśmy jakiś żal, że nas tam odpowiednio nie przywitano.
         Na Czerniaków szliśmy nocą, przekopem, który był płytki i niezbyt szeroki. Tak, że jeśli z jednej strony szli ludzie, to drudzy musieli się zatrzymać i czekać, aż tamci przejdą. Trzeba było znaleźć jakiś zakamarek, gdzie można się przytulić do ściany przekopu, żeby tamci przeszli. Szło się bardzo długo. Normalnie jest to odległość, która można przejść w 15 minut, a może nawet jeszcze krócej, a szliśmy bardzo długo - myślę, że parę godzin. Ciągle bardzo jeszcze zmęczeni Starówką i Wolą, tym wszystkim przez co do tej pory przeszliśmy. Nie byliśmy w żaden sposób wypoczęci. Ta droga była dla nas niezwykle uciążliwa.
         Dotarliśmy na Czerniaków, było już rano. Wszystko było zorganizowane. Przychodzące oddziały wiedziały, gdzie mają kwaterować, dokąd się mają udać. Nie było jakiegoś bezmyślnego biegania w tę czy inną stronę.
         Myśmy dostali przydział do bardzo ładnie wyglądającego domu, chyba piętrowego. Weszliśmy do eleganckiego mieszkania na parterze, czyściutkiego, ze lśniącą posadzką. Weszliśmy do pokoju, który okazał się być sypialnią właścicieli. Pani domu nie było, była poza Warszawą. Na miejscu był tylko pan domu. Zobaczyliśmy ogromne łóżko, szerokie, pod spodem super pościel, na wierzchu jakaś piękna kapa. Byliśmy pół żywi. Może nie zrobiliśmy zbyt mądrze, ale po prostu ułożyliśmy się w charakterze sardynek, jedno koło drugiego na tym łóżku. Zdjęliśmy chyba tylko buty, a poza tym nic więcej. Oczywiście ciągle byliśmy jeszcze brudni, bo nie było gdzie się umyć. Ale myśmy chcieli po prostu usnąć i odpocząć. Byliśmy w tym momencie zachwyceni, wręcz szczęśliwi.
         Otworzyły się drzwi i wszedł właściciel domu. Popatrzył na nas, myśmy podnieśli głowy znad łóżka. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem. On patrzył zdumiony, że jakaś dziwna banda, brudna, leży w jego wspaniałym pokoju sypialnym. Powiedział kilka parę niemiłych słów i pognał po naszego dowódcę. Wtedy zastępcą dowódcy był por. Janusz Kokorniak "Janusz", któregośmy wszyscy uwielbiali. Pochodził z bydgoskiego, był zawodowym wojskowym. Wspaniały facet, świetny dowódca, dbający o oddział.
         "Janusz" przyszedł z panem domu. Popatrzył na nas i powiedział:
         - "No tak, ale tacy są brudni i tu leżą. Jak to - dziewczyny i chłopcy ?"
         Nas zdaje się było dwie, a ich trzech, już nie pamiętam.
         Pan domu był bardzo oburzony. "Janusz" nie wiedział, co zrobić. Powiedział, że bardzo go przeprasza. A do nas powiedział:
         - "Słuchajcie, co wy robicie, tak nie można."
         Było to na odczepnego, bo przecież wiedzieliśmy po jego wyglądzie i po oczach, że on nam nie ma tego za złe. I któryś z kolegów się odezwał:
         - "Wie pan co, ja rozumiem, że tu jest tak pięknie, ale musi się pan liczyć z tym, że w najbliższych dniach nie będzie tu ani tak pięknie, ani tak sympatycznie. I to nie dlatego, że my tu śpimy dzisiaj."
         Wtedy mężczyzna trochę się speszył.

         Taki był sam początek. Na Czerniakowie byliśmy krótko. Braliśmy początkowo udział w walkach, nie pamiętam nawet dokładnie, jak to było i gdzie. Mieliśmy tak ogromne straty, że z resztek naszego batalionu wyodrębniono kompanię, zachowując nazwę "Miotła".
         Pamiętam, jak na Książęcej zakładałam opatrunek Edmundowi Baranowskiemu "Jurowi". On jeszcze dziś mi czasami wypomina, że wtedy zbagatelizowałam jego zranienie, w ogóle się nim nie przejęłam. A to naprawdę nie było nic poważnego. Miał w sumie drobną ranę. Owszem bardzo silnie krwawił, takie tętnicze krwawienie z policzka. Ale miał całą głowę, stał na własnych nogach. Krótko mówiąc, nie był ciężko ranny, tylko trochę. Ja więc uważałam, że to nic takiego. Przejdzie ci. Krwawienie się zatamuje, odłamek ci wyjmą i w porządku, będziesz zdrowy.

         Z Czerniakowa poszliśmy na Książęcą 7, to była nasza meta. A potem na górę do szpitala na skarpę. Tam obsadziliśmy stanowisko. Naszym zadaniem było tam siedzieć i pilnować przejścia z Czerniakowa. Obsadziliśmy także domek Pniewskiego, ambasadę chińską i francuską.
         Nasza sytuacja nie była najlepsza. Do 13 września było jeszcze jako tako, ale 13 września Niemcy zaczęli się na dobre dobierać nam do skóry. Uderzyli z wielką siłą ognia. Zepchnęli nas ze skarpy. Szli na nas od góry. Już nie mówię o tym, że walili do nas z Banku Gospodarstwa Krajowego, z mostu Poniatowskiego, nie wiem skąd jeszcze. Można powiedzieć zewsząd. Szli z góry i spychali nas na dół. Mieli łatwe zadanie - Książęcą na dłoni. Nasze straty były wtedy ogromne. Wytłukli nas niemiłosiernie. Bardzo ciężka była ta walka. W rezultacie Książęca została utrzymana, ale straciliśmy skarpę, na skarpie już naszych placówek nie było.



sanitariuszka Halina Dudzik "Sławka" na Książęcej

         Tam przyjęliśmy jeden zrzut. Dwóch kolegów wyszło po niego na sam środek ul. Książęcej. Było to wprawdzie w nocy, ale czasza spadochronu była dobrze widoczna i Niemcy na pewno się temu przyglądali. Koledzy zgłosili się na ochotnika. U nas zawsze tak było, że ktoś zgłaszał się na ochotnika. Chętnych było więcej niż możliwości. A oni, ku zazdrości innych, dostali za ten wyczyn Virtuti Militari. Byli to por. Jerzy Zabłocki "Igor" i pchor. Tadeusz Gierymski "Konrad". A zrzut wcale nie był nadzwyczajny. Trochę amunicji i sucharów.

         Były walki o domek Pniewskiego, o ambasadę chińską, francuską. Straty nasze rzeczywiście były duże. Ale trzeba przyznać, że najważniejsze zadanie wykonaliśmy. Utrzymaliśmy posterunki na Książęcej. Długo bardzo utrzymywaliśmy jeszcze ambasadę chińską. Kiedyś było tak, że poszłam z rozkazem naszego dowódcy do kolegi, który dowodził w ambasadzie. Przyszłam i co zobaczyłam. Zdumiałam się. Z jednej strony muru byli nasi koledzy. Ale mur miał duże dziury na dole. A przez te dziury widać było buty Niemca. Jednego i drugiego. To było coś niesamowitego. Byłam zszokowana. Oni byli tak blisko siebie. O mur. I tak ze sobą walczyli. Spychali się wzajemnie. W te stronę i z powrotem. Bardzo długo żeśmy to utrzymywali.
         Podobnie było na dole z domkiem Pniewskiego. Były walki przez kilka dni. Takie nawracające. Niemcy nam odebrali domek, potem myśmy odebrali domek Niemcom. I tak to trwało. Ale w końcu Niemcy go ostatecznie zajęli.

         12 września na Książęcej został ciężko ranny nasz dowódca por. Michał Panasik "Szczęsny". Dosłownie obok wybuchł pocisk, prawdopodobnie z moździerza. "Szczęsny" miał zmasakrowaną twarz. To było coś strasznego: wyrwana szczęka, pół twarzy, kawał nosa. Został po prostu potwornie okaleczony. Cudem przeżył. Leżał najpierw w szpitalu ZUSu, a potem gdzieś w Śródmieściu. Lekarze najpierw nawet nie chcieli się nim specjalnie zajmować, wyglądało na to, że po prostu umiera. W warunkach polowych nie można było w zasadzie wiele zrobić. Jednak dzięki wysiłkom lekarzy i ludzi dobrej woli "Szczęsny" przeżył.
         Po wojnie był 7 lub 8-krotnie operowany. Miał robione operacje plastyczne, rekonstrukcje. Gdy zobaczyłam go po kilku latach, byłam zszokowana, bo wydawało mi się, że jego twarz wygląda strasznie. Pamiętałam go jako bardzo przystojnego mężczyznę. Ale potem jakoś się z tym oswoiłam i uważałam, że to nic takiego. Jest trochę zniekształcony, ale żyje, działa, pracuje. Piękna postać.
         W momencie wybuchu ja stałem tuż obok "Szczęsnego". I tylko na pewien czas ... straciłam słuch. Po raz kolejny odezwało się moje żołnierskie szczęście.

         Na Książęcej, podobnie jak w Śródmieściu jedliśmy przeważnie słynną pluj-zupkę. Kiedyś kwatermistrz bardzo się postarał i dostaliśmy jakieś piekielnie twarde kluski z odrobiną mięsa. Kluski były zapewne z jakimś dodatkiem. Była to wielka uczta, bardzo nam to wszystkim smakowało. Potem okazało się, że gulasz był z niewielkiego białego pieska, który się kręcił w pobliżu.



Przygotowania do obiadu na Książęcej. Od lewej: Tadeusz Jędrzejewski "Wszebor", Jerzy Zabłocki "Igor", NN, Wiesława Reiff "Sława"

         Na Czerniakowie, w czasie naszego krótkiego pobytu było lepiej, bo tam na tyłach domku Pniewskiego i chińskiej ambasady były pomidory i inne warzywa. A zagorzali romantycy mogli się też wybrać po kwiatki dla dziewczyny. Nie zawsze kończyło się to szczęśliwie, kilku chłopaków zginęło w trakcie takich wypraw.

         Zbliżał się kres powstania. Nigdy w życiu nie czekaliśmy na kapitulację. Gdy najpierw przyszły jakieś pogłoski, że ma być kapitulacja, to pamiętam nasze rozmowy, jacy myśmy byli wściekli, jacy byliśmy niezadowoleni. Naradzaliśmy się, co tu robić, bo my chcemy walczyć. Mimo że byliśmy zmordowani, głodni, brudni i właściwie to czas byłoby od tego wszystkiego odpocząć. Zrobiło się zimno, a my nie byliśmy właściwie ubrani, prawie nikt z nas nie miał na sobie ciepłych rzeczy. Mimo wszystkich problemów, straty tak wielu przyjaciół, ciągle panowało w nas przekonanie, że będziemy walczyć do końca. Wiadomość o kapitulacji była bardzo źle przyjęta.



Szlak bojowy batalionu "Miotła (L. Niżyński "Batalion Miotła")

         Oczywiście byliśmy żołnierzami, którzy umieli walczyć, byli odpowiedzialni i zdyscyplinowani. Byliśmy niezwykle zdyscyplinowanym wojskiem, chociaż dziwnym wojskiem. Gdy przyszedł rozkaz o kapitulacji wykonaliśmy go bez dyskusji. Ale był to bardzo smutny dzień.



Halina Jędrzejewska-Dudzik

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Halina Jędrzejewska-Dudzik
ur. 19.10.1926 w Warszawie
kpr podchor., sanitariuszka AK
ps. "Sławka"
kompania "Jerzyki"
batalion "Miotła"
zgrupowanie AK "Radosław"
nr jen. 224292





Copyright © 2013 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.