Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki batalionu AK "Miotła" Haliny Jędrzejewskiej ps. "Sławka"






Halina Jędrzejewska-Dudzik,
ur. 19.10.1926 w Warszawie
kpr podchor., sanitariuszka AK
ps. "Sławka"
kompania "Jerzyki"
batalion "Miotła"
zgrupowanie AK "Radosław"
nr jen. 224292



Obóz jeniecki

         Ogłoszono kapitulację. Część broni zakopaliśmy na Książęcej, tam gdzie była oranżeria w Domu Głuchoniemych. Część koledzy zniszczyli. Niektóre sztuki wysegregowaliśmy jako bardzo zniszczone z przeznaczeniem, że oddamy je Niemcom jak będziemy wychodzić do niewoli.
         Dowództwo dało nam wybór, co do sposobu wyjścia z miasta. Jeśli ktoś miał kontakt z rodziną w Warszawie mógł z nią wyjść jako osoba cywilna. Jeśli ktoś chciał wyjść po prostu jako cywil z ludnością cywilną, też mógł to zrobić. Najlepiej jednak byłoby, gdybyśmy wyszli z wojskiem.
         Ja nie miałam specjalnego wyboru. Wiedziałam, że moja rodzina nie żyje. Moją rodziną był oddział. Zdecydowałam się w tej sytuacji iść do niewoli jako żołnierz. W naiwności ducha myślałam, że w obozie, tak jak w powstaniu będziemy wszyscy razem.

         Do Ożarowa przyszliśmy jeszcze razem, jako oddział. Nasz dowódca por. Janusz Kokorniak "Janusz" uprzedził nas, że wychodzi z wojskiem, ale po drodze ucieknie. Miał rodzinę w Milanówku, żonę, która przyjechała z Bydgoszczy, skąd pochodzili. Krótko mówiąc, nie idzie do niewoli. Miał prawo do takiej decyzji, myśmy to oczywiście uszanowali. Namawiał mnie cały czas, żebym ja także uciekła razem z nim. On bardzo dbał o ludzi z oddziału, był taki serdeczny dla nas wszystkich. Mówił:
         - ""Sławka", chodź. Uda nam się na pewno. Uciekniemy. Ja ma tam rodzinę. Na pewno cię przyjmą jak swoje dziecko."
         Ja jednak chciałam iść ze wszystkimi.
         Byłam fatalnie ubrana wychodząc do niewoli. Z grupy ludności cywilnej ktoś wybiegł, gdyśmy przechodzili kolumną obok, i narzucił mi na ramiona dużą, czarną kurtkę. Nie była to wprawdzie ciepła, zimowa kurtka, ale zawsze była dość gruba. W tej kurtce przetrwałam całą zimę.

         W Ożarowie nas rozdzielono, osobno mężczyzn. Osobno kobiety. Tak się złożyło, że koło mnie nie było koleżanek z oddziału. Chyba po drodze do Ożarowa szłam już sama. Pamiętam, że stałam przed wagonem, który był już załadowany po brzegi i nie wiedziałam, co mam dalej robić. Czy mam iść dalej szukać jakiegoś miejsca, wydawało się, że wszystko jest już załadowane. Niemcy popędzali.
         I raptem usłyszałam okrzyk:
         - "Halszka!"
         Ja naprawdę mam na imię Halina, ale w domu mnie nazywano Halszką, i w szkole również Halszką. Wśród przyjaciółek z wczesnej młodości byłam Halszką.
         Zaczęłam rozglądać się na wszystkie strony, skąd ten okrzyk. Głos wydawał mi się znajomy. Okazało się, że w wagonie, przy którym stałam, była moja bardzo bliska koleżanka, z którą znałyśmy się od zawsze, od piasku, Janka Miączyńska. A z nią przyjaciółki z jej oddziału. A ten oddział, jak się potem okazało, to był oddział z Reduty Wawelskiej. Tak się jakoś dziwnie złożyło.
         Wsiadłam do wagonu i pojechałyśmy do Niemiec. Jazda była mało przyjemna. Byłyśmy ściśnięte, nie było miejsca, żeby załatwić potrzeby fizjologiczne. Niemcy nie chcieli nas wypuścić na stacjach. Wreszcie, już nie pamiętam, na jakiej stacji, gdzieś na takim odludziu, kopałyśmy i waliłyśmy pięściami w dechy wagonu, żeby nas wypuścić. Inni robili to samo w sąsiednich wagonach. Gdy jeden wagon zaczął, natychmiast przyłączały się następne. Chcieliśmy, że by nas wypuszczono na chwilę z tych piekielnych wagonów.

         Wreszcie przy którejś stacji, w szczerym polu, pociąg zatrzymał się i Niemcy kazali nam wychodzić. Każdy się starał pobiec pod jakiś krzaczek. Było to trudne, bo krzaczków było mało, a "pasażerów" pociągu wielu. Na dodatek obu płci. Wstyd wtedy przestał istnieć po prostu. Było to coś dziwnego. Dla nas, bardzo młodych dziewcząt, które były w normalny sposób chowane, taka sytuacja była bardzo dyskomfortowa. Ale trudno.
         W wagonie jadącym do obozu zrodziła się wielka przyjaźń 5 dziewcząt. Poza mną była to Janka Miączyńska (później Bobrowska) "Krysia", Hanka Wilczyńska "Mała Hania", Halina Strakacz (później Porowska) "Ańka" i Marysia Staszewska (później Boruń) "Kotka". Zaprzyjaźniłyśmy się na tyle mocno, że pozostałe dziewczyny z baraku nazywały nas "rodziną pięcioraków". Byłyśmy po prostu nierozłączne.
         Jak się potem w rozmowach okazało, w czasie powstania byłyśmy w różnych oddziałach. "Krysia", "Mała Hania" i "Kotka" były w Reducie Wawelskiej, a po przejściu kanałami do Śródmieścia - u "Golskiego". "Ańka" była w "Parasolu".

         Dojechaliśmy wreszcie w okolice Bremy. Wypuszczono nas z wagonów i kolumną poszliśmy do mykwy. Szliśmy polną drogą. A po obu stronach drogi przez długi czas stali ludzie, Niemcy. To było już na terenie Niemiec. Byli to starzy ludzie, przeważnie stare kobiety i dużo całkiem młodych dzieci. Mimo, że znaliśmy przecież już Niemców z najgorszej strony, byliśmy zaskoczeni okrzykami:
         - "Polnische Banditen!"
         I rzucali w nas kamieniami. Nie jakimiś wielkimi kamieniami, bo pewno nawet nie mieli siły takich udźwignąć, ale małymi. To zrobiło na nas okropne wrażenie.
         Potem była mykwa, gdzie potraktowano nas okropnie. Wtedy straciłam pierścionek Jurka. Widać spodobał się jakiemuś Niemcowi, który go po prostu ukradł.
         Potem była odwszalnia. A potem już nie pamiętam, czy wróciliśmy do pociągu, czy popędzili nas piechotą. I wszyscy trafiliśmy do Sandbostel. To był pierwszy obóz jeniecki, w którym się znaleźliśmy, cała grupa powstańcza, i kobiety i mężczyźni. Jeśli chodzi o mężczyzn, to było tylko kilku młodych oficerów, podporucznicy i porucznicy oraz żołnierze.



identyfikator nr 224292 jeńca wojennego

         Umieszczono nas w dwóch barakach. Muszę powiedzieć, że było tam niełatwo. Nie ma co ukrywać, obozy jenieckie to nie były sanatoria. Ale jednak różniły się w znacznym stopniu od obozów koncentracyjnych. Nikt do nas nie strzelał. Wprawdzie próbowali strzelać, to prawda. Nie tyle próbowali ile udawali, że będą strzelać. Zdejmowali kb z ramienia i mówili, że jak nie zrobisz czegoś, to cię zastrzelą. Np. przy kopaniu torfu na komenderówce wachman mówił, że będzie strzelał i zabijał. Ale nigdy nie zabił i nawet nie strzelił.

         Różnica między naszym obozem a obozami koncentracyjnymi była bardzo duża, co nie zmienia postaci rzeczy, że ciężko ten obóz było przetrwać, jeden i drugi. W Sanbostel spałyśmy na podłodze na dechach. Między dechami były bardzo szerokie szpary. I jak się tam wsadziło palec, wystarczyło opuszkę palca, i już była ona w wodzie. Nasze baraki były postawione dosłownie na wodzie. Na tych dechach były jakieś wiórki czy trociny. Do przykrycia miałyśmy cienki kocyk na jedną lub dwie osoby, już nie pamiętam. Leżałyśmy pokotem, przytulając się jedna do drugiej, by było cieplej.
         A poza tym byłyśmy oczywiście strasznie głodne. Dawali nam przez jakiś czas brukiew, albo zupę brukwiową. Ona była obrzydliwa. Do dziś, jak ktoś mówi przy mnie, że ugotuje brukiew, to odwracam się w drugą stronę, żeby nawet nie słyszeć. I były co jakiś czas, chyba nie codziennie, ziemniaki. Oczywiście w łupinach. Służbowe przynosiły dyżurny kociołek, stawiały na środku i wszystkie dziewczyny stały lub kucały wokół tego gara z ziemniakami i wpatrywały się. Patrzyłyśmy, czy ziemniaki są jednakowe, czy są duże, czy małe. Jak dzisiaj człowiek sobie o tym pomyśli, to naprawdę wydaje się to śmieszne. Ale wtedy to nie było śmieszne. Byłyśmy po prostu piekielnie głodne. Do picia dostawałyśmy rano napój, nie wiadomo czy była to herbata czy zioła, i po kawałeczku chleba, który musiał starczyć na cały dzień.
         Na zmianę była wybierana osoba, która przydzielała kartofle naszej sali barakowej. I muszę powiedzieć, że każda się bardzo starała, aby przypadkiem nie posądzono ją o to, że swoim najbliższym koleżankom i przyjaciółkom daje największego kartofla. Każda się starała, żeby tak nie było. Bo to byłoby kompromitujące. Współżycie w obozie było naprawdę nadzwyczajne.
         W Sanbostel odwiedzali nas wrześniowcy, żołnierze z 1939 r. Byli oni świetnie zorganizowani, przecież przebywali tu już parę lat.
         Otoczyli nas troskliwą opieką. Jak tylko żeśmy przyjechały, rozeszła się wieść, że akaczki przywieźli. Wszyscy zlecieli się, żeby nas zobaczyć, jak wyglądamy. I bardzo się nami opiekowali. Jak było coś potrzeba, starali się pomóc. Od czasu do czasu starali się nam przynieść również coś do zjedzenia. To było rzadziej, ale też się zdarzało.
         W Sandbostel dzięki żołnierzom z 1939 roku kursowała poczta. Malutkie grypsy były przenoszone lub przerzucane przez druty z obozu męskiego i przychodziły odpowiedzi. Było więc pewne, że adresaci je to dostali. Długo korespondowałam z najbliższymi kolegami z mojego oddziału, którzy byli w innej części obozu. Choć było to zabronione poczta przychodziła. Dostawałam bardzo ładne listy, odsyłałem także swoje, mam nadzieję również w miarę miłe. Regularną korespondencję utrzymywał ze mną Tadeusz Jędrzejewski "Wszebor", z którym przeszłam cały bojowy szlak "Miotły". Treść naszych grypsów stopniowo zmieniała się z koleżeńskich na wyznaniowe. Między nami zaczęło pojawiać się uczucie. Zachowałam parę grypsów z tamtego okresu.





Obozowy gryps


         Kiedyś zaistniała sytuacja, że można było się zobaczyć osobiście. Było to na jakąś specjalną prośbę, już nie pamiętam, jaki to był tryb postępowania. Udało się to narzeczonemu mojej siostry Danusi, który jakoś dowiedział się, że jesteśmy w tym samym obozie. Nazywał się Tadeusz Rand "Koraniecki", był w "Baszcie", został ranny na Mokotowie. Pobrali się zresztą z siostrą po wojnie.
         Wiedział z poczty pantoflowej, z grypsów, że jesteśmy rodziną pięcioraków, których przyjaźń jeszcze bardziej umocniła się w Sanbostel, a potem w Oberlangen. Jeszcze dzisiaj, kiedy są spotkania Oberlangen i ktoś zobaczy mnie, to pyta:
         - "A gdzie reszta pięcioraków?"
         Byłyśmy taką znaną rodzinką obozową. Utrzymywałyśmy kontakt ze sobą cały czas po wojnie.
         Tadeusz, który dopiero co był ciężko ranny, w obozie był poważnie chory, o czym nie wiedział - miał ciężką gruźlicę płuc. Wyglądał koszmarnie. Był szary, chudy, sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał umrzeć. I zrobił rzecz niesamowitą. Z jakiejś paczki, którą dostali chłopcy, przyniósł dla naszej piątki duży słoik jakiegoś dżemu, czy konfitury, już nie pamiętam. To był prezent nadzwyczajny, niesłychany po prostu. Myśmy w ogóle nie chciały tego wziąć, ale on się uparł, że nam to zostawi. Byłyśmy tym szalenie wzruszone.
         Następnym razem, gdy znów wystarał się o przepustkę i przyszedł nas odwiedzić, a myśmy wiedziały, że on przyjdzie, schowałyśmy chleb, który dostałyśmy rano na cały dzień, niezbyt duży kawałek chleba na nas wszystkie. I moje kumpelki, przyjaciółki z rodziny pięcioraków powiedziały:
         - "My to dajemy jak przyjdzie twój Tadeusz, my to dajemy mu w prezencie."
         Ja powiedziałam:
         - "Czyście zwariowały, cały chleb dacie w prezencie. To ja mogę dać swoją porcję, odkrójmy kromkę moją i ja ją dam. Ale naprawdę nie ma powodu, żebyście wy wszystkie były głodne."
         Nie zgodziły się na to. I znowu był taki sam problem, że tym razem myśmy mu coś dawały, a on nie chciał tego wziąć. Takie były obozowe zachowania.

         Kiedyś była inna śmieszna sytuacja. Miałam przyjaciółkę Hankę Kruszewską (później Malewicz), też z Konfederacji Narodu, która też była w Sandbostel, ale nie była z naszego oddziału. Byłyśmy krótko razem w konspiracji, ale znałyśmy się z tamtego okresu. Przychodził do niej jeden z wrześniowców i przynosił jakieś słodycze. Hanka wiedziała, że jeśli ja cokolwiek dostanę, to i tak będzie dla całej rodziny pięcioraków. Wobec tego, by mnie dokarmić, pod jakimś pretekstem wyciągała mnie z barakowej sali i nieoczekiwanym gestem wpychała mi coś słodkiego od razu do ust. Ja mówiłam:
         - "Hanka, co ty robisz, zlituj się."
         A ona:
         - "Jak to, musisz to zjeść."
         Było to bardzo miłe i zabawne zarazem.



"Pięcioraki" wkrótce po wyzwoleniu obozu. Od lewej: Janka Miączyńska Krysia", Maria Staszewska "Kotka", Halina Strakacz "Ańka", Hania Wilczyńska "Mała Hania", Halina Dudzik "Sławka"

         W Sanbostel chodziłyśmy na komenderówki, które były dosyć ciężkie. Była zima, był mróz. Trzeba było kopać torf. Z trudem nam to przychodziło. Nie miałyśmy w ogóle siły, a torf był twardy jak kamień. Wtedy były awantury z wachmanami, którzy zmuszali nas do tych czynności.
         W czasie pobytu w Sandbostel napisałam list do rodziny szwagra mieszkającej w Krakowie. Zawiadamiałam ją, że jestem w tym obozie i prosiłam o ewentualną odpowiedź.

         Pewnego dnia pod koniec grudnia dostałyśmy informację, że mamy być określonego dnia rano gotowe do wyjścia. Nic nie wiedziałyśmy, gdzie idziemy. A jeszcze wcześniej były próby namówienia nas, żebyśmy zrezygnowały ze statusu jeńca wojennego. Przyjeżdżali utytułowani Niemcy, którzy nas namawiali, kreślili przed nami piękne plany, jak to nam będzie dobrze, jak przestaniemy mieć status jeńca, jak to się będą nami opiekować. W ogóle będzie super. Nikt, ani jedna dziewczyna, i jak wiem, żaden z kolegów się nie zgodził na to. Odpowiedź, jakiej udzieliliśmy Niemcom była opracowana przez polskich dowódców obozu.
         Przewieziono nas do Oberlangen. To był obóz położony bardzo blisko granicy holenderskiej. Przedtem służył jako obóz koncentracyjny, w którym było bardzo dużo Niemców, takich, którzy się w jakiś sposób narazili władzom III Rzeszy, uznano ich jako osoby non grata i skierowano do obozu koncentracyjnego.
         Jak myśmy tam przyjechały, obóz był pusty. Położony był na bagnach. Dookoła wszędzie było pusto, nie było nigdzie ludzi. Powoli wszystko tam zorganizowałyśmy. Polską komendantką obozu była Maria Mileska "Jaga", starsza od nas o kilka lat, wspaniała organizatorka. Nie dała ona narzucić sobie wszystkiego, co chciał niemiecki komendant obozu, bo oczywiście taki był.
         Na wieży byli esesmani, ale głównie miałyśmy do czynienia z żołnierzami Wehrmachtu. W Oberlangen było jeszcze bardziej głodno niż w Sandbostel. Zwłaszcza ostatnie tygodnie przed uwolnieniem, to naprawdę myśmy się ledwo ruszały, ledwo schodziłyśmy z prycz. Nie było nawet obrzydliwej zupy z robakami z jarmużem, którą nas przedtem karmiono.
         Tutaj nie spałyśmy na podłodze, ale na drewnianych, trzypiętrowych pryczach. Zwykle spałyśmy obok siebie, bo kocyki były cieniutkie i jak się do siebie przytuliłyśmy, to było cieplej. W 200 osobowej sali był ogromny piec, w którym można było palić, jak się zgromadziło trochę jakiegoś drewna do palenia. Nie było to łatwe. Piec nie bardzo chciał się palić. Przypuszczam, że był uszkodzony. Wszystkich baraków w obozie było chyba ze 200, ale nie wszystkie były zajęte.

         Komendantka naszego baraku nr 3 Krystyna Gieryszewska "Krystyna" była świetną dziewczyną. Miała pod komendą 200 babek, głównie młodych. Ale było również parę starszych pań. Dla nas były one bardzo stare. Miały po czterdzieści lat, a jedna nawet chyba pięćdziesiąt kilka. Ta była już dla nas staruszką.

         Komendantka musiała zorganizować życie w naszym baraku. Kto będzie palił, kto będzie rozdawał jedzenie, kto będzie szedł na komenderówkę taką, kto na inną, kto będzie obsługiwał nieszczęsną latrynę itd. Musiała do każdego z tych zadań wyznaczyć dziewczyny. Zadanie miała niełatwe. Ale znakomicie się z tego wywiązywała. Umiała sobie poradzić z ludźmi, miała talent organizacyjny, a przy tym umiejętność dotarcia do ludzi.
         Nikt nigdy jej nie oponował. Uznawałyśmy, że to, co ona robi, jest po prostu sprawiedliwe. Zdarzało się tak, że któraś z nas się wyjątkowo źle czuła, no bo zdrowiem żadna z nas nie tryskała. Czasem niektóre dziewczyny z tych, czy innych powodów, wyjątkowo źle się czuły. To wobec tego, jeśli powiedziały:
         - "Krystyna, ja się źle czuję, ja może bym dziś nie poszła na komenderówkę."
         Nie było wtedy żadnej kwestii. Komendantka zawsze potrafiła załatwić to tak, żeby nie obciążyć tej, która się czuje chora, i również nie spowodować jakiegoś niezadowolenia u innych.



Dziewczęta z Oberlangen

         Tak nam życie szło. Muszę powiedzieć, że obóz był świetnie zorganizowany. Wyobraźcie sobie, że w tym środowisku były na szczęście również panie, które miały tytuły profesorów, doktorów, które były osobami wykształconymi i chętnymi do tego, żeby nas młodsze i najmłodsze, czegoś nauczyć. Były prowadzone rozmaite kursy. Między innymi np. fizyki, astronomii, literatury pięknej, literatury polskiej, literatury światowej. Naprawdę ciekawe. I wykładały osoby kompetentne, nie takie, które uważały, że są do tego właściwymi osobami, ale takie, które były w tym kierunku wykształcone. I robiły to znakomicie.

         Jaką ważną rzeczą w obozie jest, gdy czas pobytu w nim jest w jakiś sposób wykorzystany. Oczywiście wszystkie te zajęcia były nielegalne, Niemcy nic o nich nie wiedzieli. Przemykało się do baraków w określonych godzinach, kiedy odbywały się wykłady. Kursantki zbierały się po trochu, nie wszystkie naraz z innych baraków. Było wiadomo, o której godzinie, gdzie, w którym baraku odbywają się zajęcia. Nie pamiętam, żeby była taka sytuacja, żeby któryś z Niemców nas na tym nakrył.
         Ja się zapisałam na astronomię i fizykę, po prostu dlatego, że nie miałam o tym pojęcia. W szkole miałam zaległości, ponieważ przyszłam do drugiej klasy licealnej opóźniona w związku z ewakuacją rodziny. i musiałam w ciągu miesiąca zrobić wszystko, co moje koleżanki przerabiały przez cały rok. Najgorzej mi szło z przedmiotami ścisłymi, kulałam okropnie. Pomyślałam więc, że może się czegoś nauczę w obozie. Ale krótko chodziłam, bo było to powyżej mojego poziomu, nie bardzo korzystałam na tym. Zaczęłam chodzić na inne zajęcia, słuchałam wykładów o literaturze.

         Któregoś dnia wydarzyło się coś wspaniałego, co zmieniło moje życie w obozie. Któregoś dnia przyszedł list poczty jenieckiej adresowany do mnie. Z Krakowa napisała do mnie mama, o której śmierci byłam przekonana od kilku miesięcy. Okazało się, że łącznik, który przyniósł mi złe wieści z Ochoty w sierpniu 1944 r. nie znał prawdy.





List Marii Dudzik do "Sławki"


         W powstaniu moja siostra Danuta była sanitariuszką w niedużym szpitaliku polowym w bloku na Mianowskiego 15. Nie chciała wyjść z ewakuowanym szpitalem, chciała zostać z rodzicami. Po zajęciu Reduty Wawelskiej 11 sierpnia Niemcy oddzielili od reszty i rozstrzelali grupę mężczyzn. W ten sposób zginął w wieku 44 lat mój ojciec. Mama z Danusią przeszły piekło Zieleniaka na Grójeckiej. Danusia była pobita, miała złamane kości jarzmowe. Były takie godziny, gdy mama leżała na Danusi, zasłaniając ją własnym ciałem, aby nie zgwałcili jej ukraińscy żołdacy.
         Potem obie trafiły do Pruszkowa, gdzie zauważył Danusię lekarz, który tam współorganizował ambulatorium. W czasie okupacji prowadził on w naszym mieszkaniu wykłady z anatomii w ramach tajnego Uniwersytetu Warszawskiego. Danusia była w 5-6 osobowej grupie studentów, którzy słuchali tych wykładów. Lekarz poznał ją natychmiast, mimo okropnego stanu, w jakim była. Popatrzył na nią i zadał śmieszne pytanie:
         - "Danka, a ty skąd się tu wzięłaś?"
         Zaraz przysłał pielęgniarki, one zabrały Danusię. Wziął ją od razu pod swoją opiekę. Umieścił ją gdzieś w ambulatorium, czy na izbie chorych, nie wiem tego dokładnie. Potem powiedział, że ją prześle do Milanówka, do szpitala. Ale Danka powiedziała, że się nie ruszy nigdzie bez mamy.
         Potem więc obie na coś "zachorowały". Mamę podobno nie trudno było wyciągnąć, bo wyglądała wtedy okropnie, mając zaledwie 42 lata. A potem doktór wyprawił je obie do Milanówka. A z Milanówka wyjechały później do Krakowa. W Krakowie mieszkała rodzina męża mojej siostry Wandy. Oni w ogóle pochodzili z Warszawy, ale w czasie okupacji mieszkali w Krakowie. Mama z siostra mieszkały przez jakiś czas u krewnych. Mama skończyła jakiś kurs krawiecki. Coś kroiła i szyła zarabiając na utrzymanie córki i swoje. Podobno jakoś to jej szło. A Danusia chodziła do jakiegoś zakładu fryzjerskiego, gdzie była manicurzystką. Tak obie zarabiały.
         Dla mnie najważniejsze było, że żyły. Co się działo z Wandą oczywiście nadal nic nie wiedziałam, poza faktem, że w 1943 r. wyszła w teren z oddziałem partyzanckim.

         Poza zajęciami naukowymi w Oberlangen kwitło życie kulturalne. Odbywały się nawet bale przebierańców, na które dziewczyny przygotowywały stroje. Nie wiem skąd one wytrzasnęły te wszystkie ciuchy, rozmaite szmatki. Większość z nas poszła do obozu z niewielkim bagażem, takim jak torba sanitarna. Ja nie miałam właściwie nic poza kurtką wręczoną przez jakiegoś cywila w drodze do Ożarowa.



Zaproszenie na bal w Oberlangen

         Ale zdarzały się wyjątki. Jedna z koleżanek miała ze sobą wielka walizę i plecak. Przez cała drogę turlała się z nimi. Czasami, wręcz z litości, pomagałyśmy jej nieść te ciężary. Zastanawiałyśmy się, co tak ważnego ciągnie ona ze sobą w tych bagażach? I co się okazało? Gdyby ktoś mi powiedział, że można coś takiego zrobić, nigdy bym w to nie uwierzyła.
         Nasza koleżanka wyszła z powstania do obozu z własnego mieszkania. Była w batalionie "Golski" przy Politechnice, a mieszkała tuż obok, na Śniadeckich. Przed wyjściem do obozu weszła do swojego mieszkania i zabrała rzeczy, w jej mniemaniu, najważniejsze. A cała wielka paka to były zdjęcia, nie żadne ubrania, ale zdjęcia.

         Wiedziałyśmy, że wojna dobiega końca. Co jakiś czas słychać było odgłosy artylerii, było wiadomo, że front jest blisko. Za parę dni, czy za parę tygodni wejdą nasi oswobodziciele. Było tylko pytanie, kto to będzie? Była przygotowana biało-czerwona flaga. Nie wiem, skąd dziewczyny zdobyły materiał na nią.
         Zaczęło się również w obozie przygotowanie kompanii wartowniczych złożonych z dziewcząt dla ochrony obozu, choć nie miałyśmy broni.

         12 kwietnia 1945 r. rozpoczęła się strzelanina blisko obozu. Schowałyśmy się w barakach, ale nadstawiałyśmy ucha. Nie było wiadomo, co się dzieje, może to po prostu dookoła obozu toczy się jakaś walka. W pewnym momencie wiedziałyśmy, że dzieje się coś już na terenie obozu, bo została ostrzelana wieża wartownicza i jej załoga, złożona z esesmanów, została zlikwidowana. Jeden zwisał przez balustradę.
         Na teren obozu wjechało coś, co myśmy wzięły wtedy za czołg, ale to nie był czołg. To był pojazd opancerzony tzw. scoutcar, bardzo podobny do czołgu. Gdy wieża padła, wiedziałyśmy, że są to ludzie nam przyjaźni. Potem poszedł druciany płot. Pojazd wjechał na plac obozowy i wyskoczyli z niego jacyś ludzie w mundurach. Ponieważ mieli na sobie kanadyjki, myślałyśmy, że to są Anglicy, albo Amerykanie. Jakoś nie zauważyłyśmy naszywek na rękawach. A oni wszyscy mieli na rękawach naszywki Poland.
         No i całe bractwo z baraków się rzuciło w ich kierunku. Oni w naszym. To było coś niesamowitego. Któraś z nas zaczęła mówić po angielsku, i w pewnym momencie okazało się, że to są Polacy. Boże, jak myśmy się cieszyły. Nawet sobie nie można wyobrazić, co to była za radość, nadzwyczajna radość. Wyzwolili nas Polacy.
         Polacy, Maczkowcy, 1 Dywizja Pancerna, dowiedzieli się, że gdzieś tu w pobliżu jest jakiś obóz. Najpierw wiedzieli tylko, że jakiś obóz. Potem przyszła wiadomość, że to jest obóz, w którym są kobiety, też nie wiadomo, jakie, skąd. Niewątpliwie jest obóz, bo jest wieża strażnicza. Z dala widać kobiety. A potem przyszła wiadomość, że to są Polki.
         I nasi się zjawili właściwie wbrew zasadom, bo im nie wolno było oddalić się od swojej ścieżki wojskowej, od swego planu. Oni jednak zmienili ten plan, w porozumieniu zresztą z dowódcą. Grupa z pułku płk Stanisława Koszutskiego wyruszyła na rekonesans. Rozpoczęła się strzelanina, zlikwidowali esesmanów, którzy byli na górze w wartowniczej wieży, sforsowali druty i wjechali na teren obozu. Sami byli zdumieni, bo ze wszystkich stron leciały baby, Polki. Radość była niezwykła. Dla obu stron.



Płk Koszutski wizytuje obóz Oberlangen

         I wtedy zaczęli się nami opiekować. Byli nadzwyczajni. Zjawili się lekarze, zjawiła się żywność, wszystko, co było możliwe. Codziennie do nas ktoś przyjeżdżał. Codziennie był dowóz żywności, dopóki oni gdzieś w sąsiedztwie byli. A poza tym zaopatrzyli nas nadmiernie w jedzenie. Nasza komenda obozu i ktoś od nich przestrzegał, żeby nie jeść za dużo, nie jeść od razu. Część wytrzymała, część nie wytrzymała. No i niestety część dziewczyn się bardzo pochorowała. No bo na puste żołądki tłuste, bardzo tłuste, dobre zresztą jedzenie było zabójcze. Na szczęście nic się nie stało poza jakąś krótką niedyspozycją.



Radość po wyzwoleniu

         W późniejszym okresie przyjeżdżali też do nas Kanadyjczycy. Oczywiście przyjechali lekarze. Okazało się, że w obozie jest parę dziewczyn, których rodziny, ojcowie, bracia przyjechali do Oberlangen. Było kilka takich dziewczyn. Dla nich wszystkich to była nadzwyczajna radość i szczęście.



Halina Jędrzejewska-Dudzik

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Halina Jędrzejewska-Dudzik
ur. 19.10.1926 w Warszawie
kpr podchor., sanitariuszka AK
ps. "Sławka"
kompania "Jerzyki"
batalion "Miotła"
zgrupowanie AK "Radosław"
nr jen. 224292





Copyright © 2013 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.