Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki batalionu AK "Miotła" Haliny Jędrzejewskiej ps. "Sławka"






Halina Jędrzejewska-Dudzik,
ur. 19.10.1926 w Warszawie
kpr podchor., sanitariuszka AK
ps. "Sławka"
kompania "Jerzyki"
batalion "Miotła"
zgrupowanie AK "Radosław"
nr jen. 224292



Dalsze losy

         Po niedługim czasie zostałyśmy przeniesione do sąsiedniego obozu w Niederlangen, oddalonego o około 5 kilometrów, gdzie były lepsze warunki. W tym obozie byłyśmy już absolutnie samodzielne, poza tym, że dostarczano nam żywność. Miałyśmy opiekę nad obozem. Była grupa wartownicza, wyszkolona jeszcze w Sandbostel, złożona z dziewcząt, które chciały być w kompanii wartowniczej. Dostałyśmy broń i miałyśmy strzec obozu.
         Dookoła toczyły się jeszcze walki, wojna się jeszcze nie skończyła. Mimo ostrzeżeń, kilka koleżanek pojechało na małą wycieczkę z grupą polskich wojskowych. Wszyscy byli uprzedzeni, że nie można w żadnym razie opuszczać obozu, oni jednak samowolnie pojechali. Z jednej strony było to bardzo miłe i bardzo dobre, bo można było odetchnąć troszkę inną atmosferą niż obozową. Niestety wpadli w jakąś zasadzkę i wszyscy zginęli. I to w okropny, paskudny sposób.

         Strzegłyśmy naszego obozu, najlepiej jak umiałyśmy. Stałyśmy na warcie, miałyśmy obowiązek nie wpuszczania kogokolwiek bez przepustki na teren obozu. Bez względu na to, kto to był i jaka to była szarża. Byłyśmy już w battledresach kanadyjskich, czapkach, z bronią. Kiedyś stałam na warcie z koleżanką. Stałyśmy po dwie osoby, każda z jednej strony szlabanu. Czułyśmy się strasznie ważne.
         Nadjechał jeep. Z przodu siedział kierowca, z tyłu dwóch wyższych oficerów. Oficer pokazał mi, żebym podniosła szlaban. Odmówiłam, wyszłam przed szlaban i prosiłam o dokumenty, przepustkę. I w tym momencie, nie zapomnę tego, bo wtedy czułam się wtedy mocno upokorzona, obaj oficerowie zaczęli się okropnie śmiać. Po prostu się zaśmiewali. Ja poczułam się okropnie dotknięta. Ja tu żołnierz na warcie, z bronią w ręku, proszę o przepustkę, a oni sobie ze mnie kpiny robią. Strasznie byłam oburzona i było mi okropnie nieprzyjemnie. Ale oni się pośmiali, pośmiali i w końcu wyciągnęli przepustkę. Szlaban się podniósł do góry i pojechali. Byli to Kanadyjczycy, albo Anglicy, już nie pamiętam.

         Polscy lotnicy wytypowali spośród nas grupę kilkudziesięciu, około 30 dziewcząt. Znalazłam się pośród nich. Każdej z nas zadano po cichu pytanie, czy zgadza się wyjechać z lotnikami, bo być może będą wobec nas jakieś ciekawe plany. Pomyślałam sobie, czemu nie?
         Ponieważ nie wolno było nam przekraczać granicy belgijskiej ani holenderskiej, w zasadzie nie wolno nam było ruszać się z obozu, wyjazd był nielegalny. Trwały jeszcze walki, wojna się nie zakończyła. Wywieziono nas w nocy, samochodami ciężarowymi z opuszczonymi plandekami. Oczywiście wszystko odbyło się za zgodą naszych polskich władz wojskowych i za zgodą władz obozowych, naszej komendantki.
         Zawieziono nas do Holandii, do miasteczka Enschede. Tam nas ulokowano w wolno stojącej willi. Warunki były bardzo dobre. Przyjechali lekarze z Anglii. Zaczęły się badania, rozmowy. W międzyczasie intensywnie nas odżywiano. Dostałyśmy nowe ubrania. Do tego wszystkiego włączyło się jeszcze kilka rodzin holenderskich.
         Holendrzy pałali dużą sympatią do Polaków, prawdopodobnie wynikało to z faktu, że to Polacy wyzwalali między innymi Enschede. Ludność holenderska chwaliła polskich żołnierzy za ich zachowanie, za chęć pomocy. Holendrzy zajęli się nami serdecznie. Zapraszali nas do swoich domów. Toczyły się rozmowy w języku polsko-holendersko-angielskim. Było to bardzo sympatyczne. Enschede wydawało nam się wtedy bajką. Była druga połowa kwietnia, całe miasteczko było w kwiatach, mnóstwo zieleni, czyste ulice, uśmiechnięci ludzie, niezwykle życzliwi wobec nas. Nieraz myślałam, że nie miałyśmy nigdy okazji, żeby tym ludziom podziękować, bo nawet nie pamiętałyśmy ich nazwisk.
         Gdy uznano, że jesteśmy już w dobrym stanie, odżywione, odchuchane, poleciałyśmy do Wielkiej Brytanii. Najpierw przyleciałyśmy do Wilmslow, miejscowości blisko Manchesteru. Tam był obóz rekrucki RAF-u. Byłyśmy tam parę tygodni, 6 czy 8. To był normalny obóz rekrucki. Traktowano nas nie jak wojsko, tylko jak rekrutów.



Obóz w Wilmslow ("Sławka" w środkowym rzędzie pierwsza po prawej)

         Było nam tam bardzo dobrze. Szkolili nas, była dyscyplina. Musiałyśmy się dostosować do panującego tam porządku. Ale byłyśmy już zdrowe, mocne i nie miałyśmy nic przeciwko temu. Po tym kursie i sprawdzianach dostałyśmy przydziały do dalszej pracy.



Halina Dudzik 1945, Anglia

         Najwięcej koleżanek dostało przydziały do stacji RAF-owskich, część jako kreślarki. Przede wszystkim, do tych, gdzie byli Polacy, ale nie tylko. Niektóre do takich, gdzie byli wyłącznie Anglicy. Zresztą, jak wiem, bardzo chwalono nasze kreślarki, były bardzo cenione w niektórych z tych stacji.
         Ja trafiłam do Londynu, do dowództwa Polskich Sił Powietrznych. Tam pracowałam w kancelarii dowództwa. Nie robiłam nic nadzwyczajnego. Ale jednak musieli mi zaufać, bo inaczej do miejsca, gdzie przychodziły dokumenty, nie skierowano by nikogo, do kogo nie byłoby zaufania.





Legitymacja RAF





Przepustka do dowództwa Polskich Sił Powietrznych


         Tam byłam przez rok. W międzyczasie podjęłam próbę przyjęcia na uniwersytet w Edynburgu, bo dowiedziałam się o tym, że w Edynburgu jest polski wydział lekarski. Pomyślałam sobie, że może jest jakaś szansa, że mnie tam z wojska puszczą. Dostałam przepustkę, pojechałam do Edynburga. Rozmawiałem z dziekanem wydziału lekarskiego, z prof. Juraszem, Polakiem. On był bardzo życzliwie nastawiony. Ale niestety, był to jedyny przypadek w historii tego wydziału, że nie było naboru na kolejny rok.

         Było mi bardzo przykro. Nie bardzo wiedziałam, co ze sobą dalej robić. Rozważałam już wtedy powrót do kraju, ale nie byłam jeszcze zdecydowana. Dostałam stypendium z wojska na studia w Dublinie, w Irlandii. W międzyczasie odezwał się do mnie listownie "Wszebor". Drugi Tadeusz z "Miotły" - "Jantar" znał mój adres. Nie pamiętam, w jaki sposób mnie odnalazł. Dostałam list w Anglii na normalny mój adres. I tak zaczęło się nasze "korespondencyjne" narzeczeństwo. "Wszebor" był od początku w kraju, jego obóz wyzwolili Rosjanie.



Tadeusz Jędrzejewski "Wszebor", 1945

         Definitywnie doszłam do wniosku, że jednak wracam do kraju. Ku zdziwieniu szeregu osób, a nawet niezadowoleniu wielu z nich, zrezygnowałem ze stypendium i zgłosiłam się już oficjalnie na repatriację do kraju. Wróciłam w lipcu 1946 roku. Z naszej grupy "akowskiej" wróciło wtedy razem ze mną sporo osób. To był pierwszy transport repatriacyjny z Wielkiej Brytanii do Polski.
         W naszym dowództwie w Londynie bardzo niechętnie patrzono na nasze decyzje o powrocie. Namawiano nas żebyśmy nie wracali tłumacząc zwyczajnie, że to jest dla nas po prostu niebezpieczne. Ponieważ wracali również nasi koledzy, uznałam że musimy podjąć to ryzyko, może nie będzie tak źle. W kraju czekała na mnie mama, siostry i "Wszebor".
         Zderzenie z rzeczywistością było straszne. Pamiętam jak zeszliśmy ze statku w Gdyni i prowadzono nas do pociągów towarowych, które nas zawiozły do obozu przejściowego. Z obu stron był szpaler żołnierzy z bronią, z bagnetami skierowanymi w naszym kierunku. To było polskie wojsko? Wtedy zaległa cisza, straszna cisza. Późnej wymienialiśmy uwagi na ten temat, że każdy nas myślał, jak dalece mieli rację ci, którzy mówili, żeby nie wracać. Wtedy byliśmy pewni, że idziemy do transportu i potem pojedziemy daleko, tysiące kilometrów na wschód od Gdyni.

         Od mamy i Danki wiedziałam, gdzie mieszkają. Obie były wtedy w Jeleniej Górze. Pojechałam do nich. Nie miałam innego ubrania, wróciłam do kraju w mundurze lotniczym z naszywkami Poland. Jechało się pociągami towarowymi w bardzo kiepskich warunkach. Pamiętam, że we Wrocławiu przesiedziałam całą noc na dworcu, bo nawet nie wolno było wyjść, był zakaz wyjścia poza dworzec, a poza tym nie było pociągu. Potem następny pociąg, już krótsza trasa, ale długo trwająca, krótka w kilometrach, ale długa w czasie. Parę razy było tak, że ktoś mnie odsunął na bok i pytał:
         - "A po co pani wróciła? Dlaczego pani wróciła?"

         Jak wspominałam wcześniej, mama z Danką po wydostaniu się z obozu w Pruszkowie trafiły do Milanówka, potem do Krakowa. Było im bardzo trudno, gdy się zakończyła wojna. W styczniu 1945 mama przyjechała do Warszawy. Podobno było bardzo trudno dostać się wtedy z Krakowa do Warszawy. Jechała parę godzin na stopniach wagonu. A był to styczeń, mróz. Było to coś makabrycznego. Mama po prostu szukała jakiś śladów.
         Wróciła z powrotem do Krakowa. Gdy po zakończeniu wojny uruchomił się Uniwersytet Jagielloński, Danka zaczęła tam kontynuować studia. Mieszkała w domu akademickim. Głodowali tam koszmarnie. Danusia kiedyś mi opowiadała, jak to wyglądało. To wcale nie było lepiej, niż nam w najgorszych czasach głodowania w obozie. Strasznie. Większość studentów była albo z Warszawy, albo z Wilna, albo ze Lwowa. Mama kolegi z grupy, w której razem studiowali, co jakiś czas przynosiła coś do jedzenia jemu i Dance.

         Niesamowite było to, że ci ludzie, mimo tragicznych warunków, bezpośrednio po strasznych przeżyciach wojennych, podejmowali naukę. Jak otworzono Uniwersytet Warszawski na Pradze, to studenci szli piechotą ze zrujnowanej lewobrzeżnej Warszawy.
         Danka była bardzo zaprzyjaźniona z Ireną Giżycką, drużynową ze "Złotej Trójki", drużyny harcerskiej, do której należała jeszcze przed wojną. Irena w 1939 r. była już lekarzem. Była to piękna postać, wybitna.
         Irena Giżycka po wojnie pojechała do Wrocławia. Tam pracowała w którejś z klinik na Uniwersytecie Wrocławskim. W jakiś sposób Irka odnalazła Danusię. Zachęcała ją, aby przeniosła się do Wrocławia. Obiecała, że załatwi jej dom akademicki, że jak będzie możliwe załatwi jej Bratniak, żeby obiady dostawała, krótko mówiąc - będą razem, pomoże jej.
         Danusia się zdecydowała i pojechała do Wrocławia. A mama pojechała do Jeleniej Góry. Nikogo tam nie miała, ale być może przypuszczała, że będzie łatwiej o pracę. Mama pracowała tam jako urzędniczka w PUR-ze. Gdy po latach byłam w Jeleniej Górze widziałam podziękowania dla mamy od ludzi, którym wtedy pomogła. Dziękowali jej za życzliwość, serdeczność, opiekę itd. Takie bardzo miłe.
         Mama i Danka były od siebie blisko, nie było problemu, żeby się wzajemnie odwiedzać. Siostra skończyła studia we Wrocławiu. Danusia i mama nie wróciły już do Warszawy. Danusia nigdy nie chciała tu wrócić. Nawet wtedy, kiedy była kwestia mieszkania rodziców, o które trzeba było walczyć. Została we Wrocławiu, tam zapuściła korzenie. Wrócił z Zachodu jej narzeczony, pobrali się. A mama dopóki mogła pracowała w Jeleniej Górze, a jak Danusia urodziła dziecko, to wtedy przyjechała do Wrocławia, mieszkała razem z nimi i zajmowała się dzieckiem.
         Druga moja siostra, Wanda, gdy wróciłam do Polski, mieszkała już w Warszawie. Wiem, że jak wróciła z partyzantki, najpierw mieszkała w Częstochowie, trochę tułała się po Polsce. Potem mieszkali z mężem gdzieś pod Warszawą, w jakiś okropnych, koszmarnych warunkach. Potem byli jakiś czas w Krakowie u jego rodziny. To wszystko było jakoś bardzo skomplikowane. W końcu znaleźli się z powrotem w Warszawie.



Wanda, siostra "Sławki" po wojnie

         Ja pojechałam najpierw do mamy, do Jeleniej Góry. A od października zaczęłam studia medyczne w Poznaniu. Dlaczego tak się stało? W Polsce w tym czasie było wiele młodzieży, która wracała z różnych stron zza granicy i chciała się uczyć. A przecież nabór na uczelnie był zawsze nie jesienią, ale w lecie. Okazało się, że w Poznaniu dziekan zdecydował, że otwiera dodatkowy nabór na pierwszy rok medycyny wyjątkowo na jesieni.
         Egzaminy były we wrześniu, w końcu września. Ja z jednej strony ogromnie się ucieszyłam, z drugiej strony pomyślałam sobie, że nie zdam żadnego egzaminu. Po dwóch latach przerwy, po tym wszystkim, co miałam na karku, szanse były znikome. Bałam się piekielnie zadań matematycznych. Zawsze byłam kiepska z matematyki. Ale okazało się, przecież wracali tacy jak ja, którzy byli rok, dwa, niektórzy więcej, poza krajem. I także z nauką w tym czasie niewiele mieli do czynienia.
         Egzamin był tak przygotowany, tak sformułowany, że po prostu trzeba było tylko trochę myśleć. I mieć jakieś ogólne wiadomości. Były pytania z literatury, z historii malarstwa, dotyczące określonych sław malarskich. Jeśli ktoś czymkolwiek się trochę interesował, to musiał to wiedzieć. Były jakieś psychologiczne zagadki do rozwiązania. Krótko mówiąc, było to zrobione dla ludzi, którzy nie przyszli świeżo ze szkół po maturze. Którzy na pewno mieli jakąś przerwę. Zresztą to wynikało ze złożonych przez nas dokumentów. Prawie wszyscy byliśmy na egzaminie w mundurach. Parę osób było z lotnictwa, kilka z wojsk lądowych, tylko z marynarki nie widziałam żadnego munduru. O dziwo dostałam się na te studia.
         Represjonowana nie byłam, poza tym, że nie dostałam przydziału do akademika, ani stypendium. Nie mogłam specjalnie liczyć na pomoc rodziny. Mama zarabiała grosze w Jeleniej Górze, siostra była na studiach, a ja nie miałam niczego, poza tym, co miałam na sobie i sukienkę czy dwie na zmianę. Co pewien czas musiałam się meldować w komórce wojskowej, która przyjmowała powracających z wojska. Ale tam nikt mnie nie szarpał, nikt mi nie robił przykrości.

         W Poznaniu dotarł do mnie "Wszebor". Po powrocie z Sanbostel najpierw mieszkał w Bydgoszczy, bo tam pracowali jego koledzy z konspiracji, potem przeniósł się do Poznania, gdzie wojewodą poznańskim został jego kolega, również z konspiracji. Pracował w jednej z redakcji i studiował tam socjologię, którą kontynuował później na Uniwersytecie Warszawskim. Uzyskał absolutorium. Obraził się na profesora, którego zresztą uwielbiał, Stanisława Ossowskiego, który prowadził jego prace magisterską i polecił mu zrobić w niej jakieś poprawki. Tadeusz uważał, ze to nie jest możliwe, i pracy nie złożył. Miał w związku z tym nieskończone studia, nie miał dyplomu.
         Tadeusz był 5 lat starszy ode mnie. Był ochotnikiem w kampanii wrześniowej, kiedy był zresztą ranny, bardzo wcześnie przystąpił do konspiracji, był także w partyzantce.
         Po przyjeździe do Poznania byliśmy już razem. Pobraliśmy się w na początku 1947 r. Mieliśmy dwa śluby. Najpierw był ślub kościelny w Jeleniej Górze, tam gdzie była mama. Na ślub kościelny przyjechały obie moje siostry. A cywilny ślub wzięliśmy w Poznaniu.



Halina i Tadeusz Jędrzejewscy, 1947

         Potem mój mąż wyjechał do Warszawy, gdzie dostał pracę. Ja po skończeniu drugiego roku studiów, zdaniu wszystkich egzaminów, również przeniosłam się do Warszawy, gdzie kontynuowałam studia medyczne na III roku.
         W czasie studiów w Poznaniu przeżyłam kiedyś wspaniałą chwilę. W powstaniu bardzo się przyjaźniłam z koleżanką z patrolu sanitarnego Zosią Grafczyńską "Zosią". Po śmierci kpt. "Niebory" nasz patrol został rozwiązany, poszłyśmy do różnych plutonów "Miotły" i nie miałyśmy ze sobą kontaktu. W 1947 r. byłam na pierwszym w swoim życiu balu organizowanym na wydziale lekarskim.
         I nagle zobaczyłam na sali tańczącą Zosię. To było niesamowite spotkanie, ale we wczesnym okresie powojennym ludzie często spotykali się w bardzo nietypowych okolicznościach.
         Rzuciłyśmy się sobie w objęcia. Byłyśmy takie szczęśliwe, bo dotąd nie wiedziałyśmy nic o sobie.

         W 1951 r. uzyskałam absolutorium, a w lutym 1952 obroniłam dyplom. Od tej chwili pracowałam w Warszawie, ciągle w tym samym miejscu, w klinice ortopedycznej, dawniej na Nowogrodzkiej, a teraz na Lindleya.



Praktyka lekarska w warszawskim szpitalu, pierwsza od lewej Halina Jędrzejewska

         Gdy przyjechałam do Warszawy, Tadeusz mieszkał na ul. Rakowieckiej 9, w bardzo małym, ale samodzielnym mieszkanku. W kawalerce, krótko mówiąc. Mieszkanie miało kuchenkę nie dużo większą od powierzchni stołu. Można tam było postawić z trudem maszynkę do gotowania, ale za to było nawet okno. Była też łazienka.
         W 1952 r. urodziła nam się córka. I wtedy zaczął się problem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie moje szpitalne dyżury. Nikogo w szpitalu nie obchodziło, że mam małe dziecko. Gdy córka miała 6 lat przeprowadziliśmy się do 2-pokojowego mieszkania na ul. Grójeckiej.

         W 1976 r. umarła mama. A dwa lata później rozpoczęłam batalię o odzyskanie naszego rodzinnego mieszkania na ul. Uniwersyteckiej. Można by na ten temat napisać książkę. Mieszkanie było podzielone na kawałki. Długo nie mogłam doprowadzić sprawy do końca. A późniejszy remont praktycznie przekroczył moje możliwości finansowe. Ale w końcu się to udało. Żyję w swoim rodzinnym gnieździe.
         Dochowałam się córki, wnuczki i wnuka oraz jednej prawnuczki.

         Całe życie powojenne poza działalnością zawodową jako lekarz byłam aktywna społecznie. W latach 70-tych, kiedy powstała taka możliwość, aktywnie działałam w strukturach ZBOWiD. Byłam przez kilka kadencji V-Prezesem Zarządu Wojewódzkiego. Zajmując się sprawami socjalnymi i zdrowia mogłam w tym czasie udzielić znaczącej pomocy moim będącym w potrzebie kolegom z Armii Krajowej.
         Był to okres obfitujący w różne ciekawe wydarzenia. Doskonale pamiętam obrady zarządu, kiedy wybuchła sprawa napisu na pomniku katyńskim na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie. Chodziło o zmianę daty podającej, kiedy się ten mord odbył. Mimo tego, że w zarządzie było poza mną jeszcze dwóch kolegów z Armii Krajowej, i to o znanych nazwiskach, byłam jedyną osobą, która się przy tym upierała. Pamiętam jak osoba prowadząca zebranie pod nieobecność prezesa, który był gdzieś za granicą, stwierdziła, że moje zachowanie jest politycznie niebezpieczne. Z perspektywy czasu wydaje się to śmieszne, ale wtedy to takie nie było.
         Mówię szczerze, nigdy w życiu nie zrobiłam tyle dla środowiska akowskiego, a i dla konkretnych ludzi, nigdy tylu różnych ludzkich spraw nie pozałatwiałam jak wtedy, naprawdę. Nie do przecenienia jest wsparcie jakie otrzymałam dla spraw ludzi z Armii Krajowej od płk. WP Stanisława Książkiewicza, prezesa zarządu wojewódzkiego.
         Potem, po powstaniu Związku Powstańców Warszawskich byłam w jego zarządzie. W dalszym ciągu prowadziłam tematykę związaną ze zdrowiem i sprawami socjalnymi warszawskich powstańców.

         Czasami zadaje mi się pytanie czy podjęłam słuszną decyzję biorąc udział w Powstaniu Warszawskim. Odpowiedź jest oczywista. Była to konsekwencja całego kilkuletniego uczestnictwa w organizacji podziemnej. W tym okresie wielokrotnie narażało się życie. Młodzi ludzie czekali na wybuch powstania, wręcz marzyli o tym. Było to coś oczywistego, naturalnego. Gdy dowiedzieliśmy się o godzinie "W" stawiliśmy się tam, gdzie nam rozkazano i spełniliśmy swój obowiązek wobec Polski.

Halina Jędrzejewska-Dudzik


         P.S.
         Halina Jędrzejewska, lekarz ortopeda, pełni aktualnie funkcję V-Prezesa Związku Powstańców Warszawskich. Za męstwo w boju została 2-krotnie odznaczona Krzyżem Walecznych. Posiada szereg najwyższych odznaczeń państwowych: Krzyż Komandorski, Oficerski i Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Warszawski Krzyż Powstańczy, Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Partyzancki i inne.
         Posiada medal "Digno Laude" (Godnemu Chwały) nadany przez Towarzystwo Lekarskie Warszawskie jako uczestniczce Powstańczych Służb Sanitarnych, medal "Pro Patria", medal Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego "Ludziom i Ojczyźnie", odznakę "Za zasługi dla miasta stołecznego Warszawy" i inne.

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz




      Halina Jędrzejewska-Dudzik
ur. 19.10.1926 w Warszawie
kpr podchor., sanitariuszka AK
ps. "Sławka"
kompania "Jerzyki"
batalion "Miotła"
zgrupowanie AK "Radosław"
nr jen. 224292





Copyright © 2013 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.