Powstańcze relacje świadków

Moje wspomnienia z okupacji i Powstania na Żoliborzu






Mirosław Tadeusz Śmiłowicz,
ur. 10.07.1934 w Warszawie



Wojna 1939 roku

         Nadszedł dzień 1 września 1939 roku, a wraz z nim skończyła się wakacyjna sielanka. Dzień ten zapoczątkował lata, jedne z najtragiczniejszych w dziejach Polski - lata okupacji hitlerowskiej. Nikt wówczas nie był w stanie przewidzieć, że tak się potoczą, gdyż wojna miała być krótka i dla Polski zwycięska.
         1-ego września o świcie mama bardzo zaniepokojona i przerażona obudziła mnie i szybko ubrała. Nie wiedziałem co się stało. Wyszliśmy z rodzicami i Jurkiem przed dom do ogrodu. Bardzo wysoko w górze widać było czarne, przesuwające się punkty, było ich bardzo dużo, pokrywały prawie całe nad nami niebo, które tego ranka było bezchmurne, ale lekko zamglone. Tym przesuwającym się czarnym punktom towarzyszył ciężki, przeciągły pomruk, jak grzmot dalekiej burzy. Ojciec, który wcześniej słuchał radia powiedział, że właśnie zaczęła się zapowiadana wojna i to niemieckie samoloty lecą nad Warszawę. Choć nie rozumiałem jeszcze co się dzieje to pamiętam, że bardzo się bałem.
         Wróciliśmy do mieszkania i rodzice postanowili spakować nasze rzeczy. Po pewnym czasie ktoś energicznie zapukał do drzwi i gdy się otworzyły ze zdumieniem zobaczyliśmy wujka Wiktora - brata mamy w mundurze wojskowym, w czarnym berecie zsuniętym na bok, na którym połyskiwał orzełek. Właśnie na szosie, niedaleko nas, zatrzymał się oddział jego czołgów. Czekali na dalsze rozkazy… Po krótkiej rozmowie Wiktor pożegnał się z nami, mnie podniósł i ucałował, co zapamiętałem szczególnie ponieważ był tego ranka nieogolony. Mama miała łzy w oczach, a ja nadal nie wiedziałem co to wszystko znaczy. Ojciec pocieszał mamę, że to nie potrwa długo i na pewno w ciągu kilku dni wszystko dobrze się skończy.
         Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku Warszawy bryczką gospodarzy, którzy gdy się z nami żegnali, namawiali żeby pozostać, twierdząc że u nich będzie bezpieczniej niż w mieście. Rodzice postanowili jednak wracać, prawdopodobnie z obawy przed utratą dobytku pozostawionego na Żoliborzu. Na szosie, do której po niedługim czasie dojechaliśmy polną drogą, panował straszny zamęt. Stłoczeni i przerażeni ludzie z wózkami i tobołkami, mieszali się z kolumnami maszerującego wojska. Od czasu do czasu pojawiały się oddziały kawalerii i zaprzęgi konne, które ciągnęły niewielkie działa. Wszystko to poruszało się w jakimś strasznym nieładzie i w atmosferze, jak to dzisiaj widzę, paniki. Jedni zmierzali gdzieś z Warszawy, drudzy jak my do Warszawy.
         W pewnej chwili, gdy mijaliśmy jakieś dwie nieznajome panie, sprawiające wrażenie bardzo zmęczonych, ojciec zaproponował im aby wsiadły do naszej bryczki, sam zaczął iść pieszo obok, ponieważ poruszaliśmy się bardzo wolno. Pamiętam, że byłem bardzo niezadowolony z tego gestu ojca, bałem się że się zgubi, gdy bryczka będzie mogła jechać szybciej.
         Dojechaliśmy do Radzymina, wokół widać było trupy zabitych koni, w powietrzu unosił się dym i charakterystyczny zapach prochu, który na długo zapamiętałem. Nasz woźnica oznajmił, że dalej nie pojedzie, ponieważ obawia się, że wojsko zarekwiruje mu konie. Przenocowaliśmy w jakimś przydrożnym domu. Pamiętam, że jedliśmy pachnący świeżością chleb i popijaliśmy mlekiem. Nie wiem kiedy zasnąłem. Następnego dnia rano wyruszyliśmy do Warszawy, jechaliśmy tym razem furmanką, którą ojciec, prawdopodobnie za niemałą sumę wynajął u pobliskiego chłopa. Ten miał nas zawieść do Warszawy. Tym razem do furmanki dosiadło się więcej osób, były wśród nich matki z małymi dziećmi na rękach i starsze kobiety, wszyscy mieli jakiś bagaż. Oboje rodzice odstąpili im miejsca i znowu musieli iść obok furmanki. Tak jak poprzednio bałem się, że zostaną, a ja pojadę z nieznajomymi nie wiadomo dokąd. Dlatego mama trzymała mnie cały czas za rękę.
         Co pewien czas samoloty niemieckie zniżając z wyciem silników lot strzelały do nas z karabinów maszynowych. Wtedy ojciec brał mnie szybko na ręce i kryliśmy się po poboczach drogi w zaroślach lub w przydrożnych zabudowaniach. Wtedy też po raz pierwszy w życiu zobaczyłem zabitych ludzi, a wśród nich dzieci. Pamiętam, że przerażony tym widokiem zacząłem płakać. Trudno jest dzisiaj opisać, jak straszne wrażenie zrobiły na mnie wtedy zabite konie z rozerwanymi brzuchami i ich zawartością leżącą na jezdni.
         Furmanka pod wieczór dotarła w okolicę mostu Kierbedzia (dziś Dąbrowskiego) i woźnica nie chciał dalej jechać. Nad Warszawą niebo było czerwone od pożarów, po raz pierwszy w życiu widziałem pożar i do tego tak ogromny. Wokół było pełno dymu i znowu ten charakterystyczny zapach prochu. Niebawem ruszyliśmy przez most do centrum miasta. Każdy coś niósł - mama, Jurek, a ojciec mnie na rękach i plecak. Szliśmy dość szybko, prawie biegnąc gdyż trwał ostrzał miasta, samoloty rzucały bomby i ojciec obawiał się, że niebawem może być zbombardowany lub wysadzony most, na którym byliśmy. Dobiegliśmy do domu babci przy Krakowskim Przedmieściu i tam zanocowaliśmy.
         Następnego dnia zostawiając bagaż u babci, wyruszyliśmy pieszo w kierunku Żoliborza. Gdy bombardowanie się wzmogło i bomby ze świstem spadały na pobliskie domy nie sposób było dalej iść. Pamiętam, że schroniliśmy się w bramie jakiegoś domu, chyba przy ul. Bielańskiej. Gdy siedliśmy na stojącej w bramie ławce, rozległ się nagle przerażający świst, a po nim ogromny huk i ściany domu jakby się zakołysały, posypały się szyby, gruz i zrobiło się ciemno. Pył gryzł w oczy i nie było czym oddychać, wdzierał się w nos i usta. Bardzo się bałem, a mama nie była w stanie mnie uspokoić. W bramie było dużo osób. Zanim opadł pył zaczął narastać głos modlitwy, którą wszyscy zaczęli odmawiać: "Pod Twoją obronę uciekamy się ...". Ojciec wybiegł by ratować ludzi, gdy wrócił powiedział nam, że w sąsiedni dom trafiła bomba i prawie wszyscy zginęli. A przecież mogliśmy to być my.
         Gdy odgłosy bombardowania ucichły, wyruszyliśmy w kierunku Żoliborza. Ojciec cały czas niósł mnie na rękach, za nim szła mama i Jurek. Nie pamiętam jak dotarliśmy na Krasińskiego. Chyba po tych przeżyciach zasnąłem na rękach ojca. Naloty bombowe na Warszawę trwały codziennie. Jak się później dowiedziałem ich kulminacyjny moment nastąpił 25 września, wtedy też rozszalał się ostrzał artyleryjski Warszawy. Nie wszystko dobrze pamiętam z tego okresu, poza paraliżującą atmosferą strachu, ale szczególnie utkwiły mi w pamięci radiowe apele prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego i jego ochrypły głos oraz głos spikera:
         - "Uwaga, uwaga nadchodzi..."
         W domu kończyły się zapasy żywności, zaczynał się głód. Warszawa była już prawie całkowicie oblężona przez armie hitlerowskie. Na ulicach leżały trupy zabitych koni, z których głodujący ludzie wycinali kawałki mięsa - straszne to robiło wrażenie. Pamiętam rozmowę ojca z mamą, że on też postara się o kawałek koniny, ale mama stanowczo się temu sprzeciwiła.
         28 września Warszawa poddała się miażdżącej przewadze armii hitlerowskich. Rozpoczęły się długie lata okupacji obfitujące w tragiczne wydarzenia.



Mirosław Tadeusz Śmiłowicz

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Mirosław Tadeusz Śmiłowicz
ur. 10.07.1934 w Warszawie





Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.