Powstańcze relacje świadków

Moje wspomnienia z okupacji i Powstania na Żoliborzu






Mirosław Tadeusz Śmiłowicz,
ur. 10.07.1934 w Warszawie



Powstanie Warszawskie 1944 i wysiedlenie z Warszawy

         We wczesnych godzinach popołudniowych, gdy bawiliśmy się w najlepsze w ogrodzie u sióstr rozległy się nagle w pobliżu serie strzałów, po nich zapanowała cisza. Siostry tym dzieciom, które mieszkały blisko kazały szybko biec do domów. Być może wiedziały już coś o rozpoczęciu Powstania. Gdy przybiegłem do domu zdyszany i trochę przestraszony, zastałem ubranego w płaszcz Jurka (a było zupełnie ciepło i słonecznie) chodzącego nerwowo po mieszkaniu. Ojca oczywiście nie było, ponieważ rano jak co dzień wyszedł do pracy. Jurek nie chciał jeść przygotowanego obiadu i twierdził, że musi szybko wyjść z domu.



Jerzy Stanisław Śmiłowicz (mój brat) w 1944 roku, na krótko przed Powstaniem.

         Kiedy mama spytała po co włożył płaszcz, odpowiedział, że jak będzie wracał może padać deszcz (?). Powiedział też, że musi szybko dojechać na ul. Długą, ponieważ tam jest z kimś na określoną godzinę umówiony, a przez te niespodziewane strzały dojazd tam może się skomplikować. Pożegnał się jak nigdy z mamą całując ją w czoło i przytulił, mnie potarmosił za ucho pogłaskał po głowie i powiedział: opiekuj się teraz mamą, co trochę dziwnie zabrzmiało i wyszedł. Szybkim krokiem przeszedł przez podwórko, a my z mamą staliśmy na balkonie. Dochodząc do bramy, zatrzymał się na chwilę, spojrzał w naszą stronę, czego nigdy nie robił, pomachał ręką na dowidzenia i zniknął w bramie. Nie przypuszczaliśmy, że widzimy go po raz ostatni.
         O godz. 17-tej wybuchło w Warszawie Powstanie, jedna z najbardziej tragicznych kart w kilkusetletniej historii miasta. Po godzinie była już pierwsza ofiara, mieszkaniec naszego domu trafiony przypadkową kulą. Trup jego leżał na bocznej ulicy za domem do wieczora. Coraz częściej słychać było strzały i wybuchy. Wieczorem przyszli na nasze podwórko pierwsi powstańcy z biało czerwonymi opaskami na rękawach, niektórzy mieli pistolety, inni karabiny, jeszcze inni tylko ręczne granaty. Wielu miało na głowach niemieckie hełmy przepasane biało czerwoną opaską. Na pytania mieszkańców co to wszystko znaczy, odpowiadali, że to powstanie przeciwko Niemcom, którzy i tak już uciekają, potrwa 2-3 dni, i Warszawa oraz Polska będą nareszcie wolne.
         Pamiętam dobrze wiele momentów Powstania z 60 dni, które spędziliśmy w piwnicy domu na Krasińskiego. Trudno byłoby mi dzisiaj ten niewyobrażalny dla współczesnego, młodego człowieka, koszmar opisać w szczegółach, zatarł je nieco czas przeszły. Ukazało się zresztą na ten temat wiele różnych publikacji, z których dla mnie najbliższa sercu pozostała "Rapsodia Żoliborska" Stanisława Podlewskiego wydana w 1957 roku, a więc w okresie postalinowskiej tzw. odwilży. Jest mi bliska ponieważ wymienione są w niej osoby, które pamiętam i które poznałem, opisy akcji powstańczych, które pamiętam z opowiadań ich uczestników, a także fotografie z domu, w którym mieszkaliśmy przy ul. Krasińskiego.
         Gdy sięgam czasem po inne książki o Powstaniu 1944 mam świadomość, że stosunkowo nieduży odsetek, zwłaszcza młodych ludzi, interesuje się dzisiaj tym tematem. Śmiem też twierdzić, że o tych tragicznych dniach znacząca część obecnych mieszkańców Warszawy wie niewiele lub prawie nic. Tym bardziej, że ma swoje korzenie w innych rejonach kraju.
         Różne są oceny Powstania, często skrajnie różne. Czasy panowania komunistów wprowadziły do tej oceny termin nikczemny - bohaterszczyzna. Przytoczę tu fragmenty z książki Waldemara Łysiaka "Alfabet szulerów. Salon 2", cz..1: "W całym naszym długu wobec przeszłości - bunty są najcenniejszym klejnotem... Wystarczy chłodna ocena hierarchii historycznych, zysków i strat... ...bilansowanie miarą przekraczającą martyrologię jednego pokolenia zagubionego w lesie szubienic i wśród szpalerów plutonów egzekucyjnych. Dopiero stosując tę wyższą miarę możemy uświadomić sobie nieodzowność wszystkich owych danin krwi i całopalnych ofiar. Były konieczne dla wyposażenia Polaków w poczucie godności. Bez niego nasza tożsamość narodowa byłaby śmieciem".
         Ocena kontrowersyjna, bo czyż tylko lasem szubienic i martyrologią buduje się godność i tożsamość narodową ?. Starożytni Grecy powiadali, że tylko człowiek, który umie mówić: nie!, jest naprawdę wolny. Ale mówić "nie" to znowu nie znaczy wisieć na szubienicy.
         Co do ocen Powstania, choć są to tylko przypuszczenia, jestem skłonny zgodzić się z wypowiedzią historyka prof. Wojciecha Roszkowskiego: "Gdyby nie wybuch Powstania, Rosjanie nacieraliby dużo szybciej i zdobyliby prawdopodobnie większą część Niemiec - a nie oddawali Polsce ziemie zachodnie. Może wtedy Polska nie zostałaby wcale państwem satelickim ZSRR, ale stałaby się wręcz jedną z republik tak jak państwa bałtyckie" (2005). Było to przecież w planach sowieckich już w 1920 roku.
         Od pewnego okresu na pomoc Powstaniu spieszyli polscy i alianccy piloci, dokonując zrzutów broni i amunicji w określonych punktach miasta. To niezwykłe ich poświęcenie zostało opisane w niedawno wydanej książce: "Lotnicy '44 na pomoc Warszawie". Wynika z niej, że w okresie między 8 sierpnia a 22 września z baz we Włoszech (Brindisi, Celone, Campo Casale) wykonano 186 lotów do Warszawy. Jedynie 92 zakończyły się sukcesem, 63 maszyny nie dokonały zrzutu, 31 zostało zestrzelonych, a pozostałe zostały poważnie uszkodzone przez myśliwce Luftwaffe i pociski artylerii przeciwlotniczej niemieckiej, i ...radzieckiej (sic!).
         Jak wiadomo, gdy rozpoczęło się Powstanie w Warszawie Rosjanie zatrzymali ofensywę na przedmieściach Pragi i zapewne ich celem było wykrwawienie się wrogiej im ideologicznie Armii Krajowej. Nie zgodzili się również, aby samoloty alianckie z pomocą dla Warszawy mogły lądować na lotniskach w obszarze zdobytych już terenów Polski, celem uzupełnienia paliwa i najzwyklejszego odpoczynku załóg. Opisy tamtych wydarzeń, dość szczegółowe, zawarte są we wspomnianej książce. Dla upamiętnienia alianckiej pomocy Powstaniu umieszczono w Muzeum Powstania Warszawskiego replikę jednego z samolotów - dokonujących zrzutów - "Liberatora".
         Moje pokolenie mające za sobą tak bolesny bagaż doświadczeń II Wojny Światowej, pięciu lat okupacji hitlerowskiej, Powstania Warszawskiego, wreszcie 45 lat reżymu komunistycznego, który cofnął nasz kraj cywilizacyjnie w stosunku do Europy o co najmniej pół wieku, a przede wszystkim zniszczył morale narodu, inaczej postrzega wiele współczesnych problemów.
         Niepokój mojego pokolenia budzi m.in. część współczesnej młodzieży, o czym już wspominałem. Rodzi się pytanie dlaczego tak się dzieje? Dlaczego ta młodzież mająca tak wspaniałe wzorce z przeszłości, czerpie ze współczesnej cywilizacji te najgorsze, dlaczego wygasa u nich duma z przeszłości, wygasa utożsamianie się z tradycją poprzednich pokoleń oraz ich osiągnięciami. Odpowiedzi na to pytanie należy szukać zapewne w całej powojennej skomplikowanej historii kraju, przede wszystkim w niszczeniu wzorców moralnych, niszczeniu ocalałej z wojennej pożogi inteligencji i zastępowaniu jej prymitywnym choć czasem wykształconym motłochem, całkowicie podporządkowanym równie prymitywnej władzy, pozostającej na usługach wrogiego nam mocarstwa. Ale to temat dla socjologów, obszerny, złożony i trudny.
         Wracając do Powstania; szczególnie zapadły mi w pamięć niektóre wydarzenia, które pokrótce opiszę, ale wcześniej tytułem wstępu parę zdań jak wtedy żyliśmy.
         Od pierwszych dni walk powstańczych musieliśmy przenieść się z naszego mieszkania na drugim piętrze do piwnicy, która od tego momentu stanowiła schron, gdzie żyliśmy w dzień i w nocy. Wskutek częstego ostrzału naszego domu z dział pociągu pancernego, jeżdżącego po pobliskiej bocznicy kolejowej, wciąż przelatujących ze świstem kul, wybuchów pocisków granatnikowych, pozostawanie w mieszkaniu o dużych oknach na piętrze było bardzo niebezpieczne.
         Każdy lokal miał własną dosyć dużą piwnicę z małym oknem, które wcześniej tak od środka jak i od zewnątrz zostało zabezpieczone workami z piaskiem. W piwnicy naszej mieliśmy łóżko polowe, na którym spałem ja, rozkładany fotel na którym spała mama. Oczywiście spaliśmy tylko wtedy, kiedy było spokojniej. Oprócz tych podstawowych "mebli" mama zniosła do piwnicy co bardziej wartościowe rzeczy z mieszkania, niemal wszystko to co było narażone na zniszczenie przez odłamki pocisków czy zabłąkane kule. Mieliśmy też miejsce na spirytusową kuchenkę, na której mama od czasu do czasu gotowała jakąś strawę.
         Po dwóch czy trzech tygodniach zapasy żywności się skończyły, ale na szczęście pozostał jeszcze nieduży woreczek z manną kaszą trochę mąki oraz konfitury z malin. Od pewnego dnia jedliśmy więc tylko tę kaszę z konfiturami i tylko dwa razy dziennie. Wodę nosiło się w kubłach z jedynego czynnego hydrantu przy ul. Suzina (ok. 500 - 600 m od naszego domu). Niemal każda wyprawa po wodę stanowiła zagrożenie życia, wiele osób przy hydrancie zginęło od kul lub odłamków pocisków.
         Niestety zapasy kaszy również topniały. Jedliśmy już tylko raz dziennie. Ja natomiast marzyłem o chlebie, ziemniakach i jakiejś jarzynie. Wtedy mama zdobyła się na desperacki krok i wspólnie z naszą sąsiadką, która miała dwie małe córki również głodujące, wyruszyły w kierunku Marymontu, żeby coś zdobyć do jedzenia, tam było sporo działek ogrodniczych. Na szczęście wróciły i to z plecakami pełnymi rzeczy, o których marzyliśmy. Często po wojnie rozmawialiśmy o tym jak śmiały i zarazem nierozważny był to krok. Istniały bowiem duże szanse, że zginą, jeśli nie od rozrywających się pocisków czy granatów to od kul niemieckich snajperów, ale takie bywają matki.
         W miarę upływu dni nasilały się walki. W naszym domu stacjonował 227 pluton Szarych Szeregów należący do zgrupowania "Żyrafa", którym dowodził ppor. Tatar (Ryszard Wołczyński).





Pluton harcerski 227 na podwórku naszego domu przy Krasińskiego 20 (zdjęcia pochodzą z książki: Grzegorz Jasińskiego "Żoliborz 1944" oraz z "Rapsodii Żoliborskiej" Stanisława Podlewskiego)


         Niemal codziennie można było teraz widzieć pod drzewem nosze ze zwłokami powstańców, których następnie chowano pod osłoną nocy na zapleczu domu (dziś ul. Sarbiewskiego). Pewnego dnia zobaczyliśmy na noszach martwego podchorążego Adama (Adama Hebrowskiego) dowódcy plutonu, który stacjonował w naszym domu. Był to wspaniały chłopiec, którego wszyscy mieszkańcy uwielbiali, dobry, szlachetny, odważny, pełen życia i urodziwy. Na widok jego martwego ciała niemal wszyscy zaczęli płakać.
         W zaimprowizowanej kaplicy w budynku przedszkola na naszym podwórku, ksiądz kapelan odprawił mszę żałobną, w czasie której opowiedział wzruszająco o Adamie, na twarzach wielu mieszkańców i powstańców pojawiły się łzy. Po mszy zaintonowano pieśń: "Boże coś Polskę... i dalej: ..."Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie". Była to wyjątkowo wzruszająca msza.
         Gdy zapadał zmierzch i cichły odgłosy walk, mieszkańcy naszego domu zbierali się na modlitwy przed zbudowanym jeszcze w czasie przedpowstaniowym ołtarzyku. Była to figura Matki Boskiej umieszczona na dość wysokiej kamiennej kolumnie, otoczonej półkolem niższego muru, z kamieni o nieregularnych kształtach, symbolizującego rumowisko. Ołtarzyki stawiano wtedy w większości domów i podwórek na terenie Warszawy. Zaczęła je likwidować, choć nie do końca, dopiero władza komunistyczna.
         Po podchorążym Adamie dowództwo plutonu objął kapral podchorąży Antek (Andrzej Wiczyński), po wojnie chirurg w Szpitalu Praskim i szwagier mojego kolegi z gimnazjum Batorego dr Jerzego Borowicza. Gdy w drugiej połowie Powstania walki nasilały się zabarykadowano w naszym domu wszystkie trzy bramy. Do budowy barykad posłużyły m.in. płyty z rozebranych wokół podwórka chodników, a także ławki, kamienie, worki z piaskiem itp. Odtąd dom nasz podobnie, jak pobliski klasztor sióstr Zmartwychwstanek stały się twierdzami, prawie nie do zdobycia, ale też bardziej ostrzeliwanymi. O tym jak zniszczona została zachodnia oficyna naszego domu przez m.in. ostrzał pociągu pancernego, świadczy zdjęcie zamieszczone w "Rapsodii Żoliborskiej" p.t.: Ruiny i zgliszcza Żoliborza.



oficyna zachodnia naszego domu, róg Krasińskiego i ks. Popiełuszki po Powstaniu,
ten sam fragment domu, co na wcześniejszym zdjęciu (z książki St.Podlewskiego "Rapsodia Żoliborska")

         Gdy zapadał zmierzch, robiło się spokojniej i słychać było tylko pojedyncze strzały, mama pozwalała mi wychodzić z piwnicy by zaczerpnąć trochę powietrza. Nie było ono czyste, pachniało prochem i czuło się specyficzny "zapach" ruin. Wtedy też nawiązywałem rozmowy, a nawet później znajomości ze stojącymi na wartach powstańcami. Bardzo zazdrościłem tym chłopcom (często kilkunastoletnim), że mają prawdziwe pistolety lub karabiny.
         Pewnego dnia późnym popołudniem pojawiła się na podwórku grupa kilkunastu powstańców, których przedtem nigdy nie widziałem. Wyglądali dziwnie i zarazem strasznie byli mokrzy, choć nie padał deszcz i oblepieni jakby błotem. Nie widziałem ich dobrze z daleka więc podbiegłem, żeby zobaczyć jak wyglądają i tym szybciej wróciłem z powrotem. Potwornie cuchnęli.
         Na warcie stał w pobliskiej bramie przy barykadzie powstaniec o pseudonimie, jeśli dobrze pamiętam, "Żbik". Znałem go już dość dobrze wcześniej więc podszedłem i pytam:
         - "Powiedz Żbik, dlaczego ci co przyszli tak potwornie śmierdzą, jakby mieli kupy w majtkach?"
         A na to on roześmiał się i odpowiedział:
         - "Miruś oni nie śmierdzą tylko pachną."
         Ja miałem widocznie niewyraźną minę, bo po chwili Żbik powiedział:
         - "Nikomu tego nie mów bo tylko tobie to mówię w tajemnicy, oni przyszli do nas z miasta kanałami."
         Ja na to:
         - "Kanałami ? - bujasz, jak człowiek może się zmieścić w rurę kanalizacyjną."
         Żbik ponownie się roześmiał i odpowiedział:
         - "Miruś taki duży jesteś, chodzisz już do szkoły, a taki głupi. Są takie kanały w mieście, że człowiek dorosły może w nich swobodnie iść tyle tylko, że w brudnej wodzie, albo w odchodach, ale są i takie, że trzeba iść na czworaka. Kanałami można przechodzić z dzielnicy do dzielnicy, jest to bardzo nieprzyjemne miejsce, łatwo tam zabłądzić, ale znacznie bezpieczniejsze dla nas niż ulica."
         Nigdy przedtem nikt mi o tym nie mówił. Szybko więc pobiegłem do mamy by zapytać czy to co mi powiedział "Żbik" może być prawdą i gdy mama potwierdziła uwierzyłem. "Żbikowi" zawdzięczam więc moją pierwszą wiedzę o kanałach. O ile mi wiadomo "Żbik" poległ później w jednej z walk.
         Był wieczór jak któregoś dnia przyszedł do naszej piwnicy naszym sąsiad, który przed wojną był porucznikiem, a teraz chyba kapitanem lub majorem. Dowodził powstańczym oddziałem w innej części Żoliborza. Gdy mnie zobaczył jak z podziwem patrzyłem na jego powstańczy strój, buty z cholewami i pistolet w kaburze, pogłaskał mnie po głowie i zapytał:
         - "No co Mireczku bardzo się boisz strzelaniny?"
         Odpowiedziałem, że już się nie boję.
         - "Ale trzymaj się mamy - powiedział - bo dookoła jest pełno Niemców i niemieckie czołgi."
         Jakby przeczuwał, że oddalenie się od mamy skończy się niebawem tragicznie dla jego rodziny.
         Następnego dnia, chyba koło południa rozległo się już dobrze nam znane wycie tzw. "krowy" - były to pewnego rodzaju wyrzutnie pocisków o dużej sile rażenia, umieszczone na pociągu pancernym, w tym czasie stojącym na torach Dworca Gdańskiego. Wystrzelenie pocisku poprzedzało charakterystyczne bardzo głośne wycie, podobne do wycia krowy, stąd wzięła się ta kolokwialna nazwa. Szybko schowaliśmy się w swoich piwnicach.
         Nagle rozległ się przerażający huk i ściany domu zaczęły się chwiać, w powietrzu było pełno pyłu, zrobiło się duszno i ciemno, słychać było trzask walących się stropów, brzęk tłuczonego szkła, z sąsiednich ścian posypał się gruz. Ponieważ było ciemno i nie było czym oddychać byliśmy pewni, że zostaliśmy zasypani. Gdy po chwili pył zaczął opadać, za ścianą w końcu piwnicznego korytarza usłyszeliśmy krzyki i jęki przysypanych. Okazało się, że pocisk "krowy" trafił w sąsiednią klatkę schodową i wszyscy znaleźli się pod gruzami. Cała część domu z dachem, stropami i przyległymi do klatki schodowej mieszkaniami zawaliła się aż do piwnic. Poważnie zostały uszkodzone sąsiadujące ściany pokoi w naszej klatce schodowej. Przez ubytek w ścianie podmuch "wyssał" z naszego ostatniego pokoju jakieś rzeczy.



Po celnym strzale "krowy" w sąsiednią klatkę schodową,
byliśmy obok w piwnicy za zwałami gruzu (z książki: St.Podlewski "Rapsodia Żoliborska")

         Natychmiast kto mógł ruszył na ratunek przysypanym, wśród ratujących była i moja mama. Gdy jeden z mieszkańców zawalonej części domu wrócił właśnie z kubłami wody, zamarł z przerażenia. Pod gruzami była jego żona z dwojgiem małych dzieci. Z jakąś nadludzką siłą zaczął odrzucać na bok całe fragmenty zawalonych murów. Niestety, gdy razem z pomagającymi mu ludźmi dotarli po pewnym czasie do miejsca, gdzie była ta kobieta z dziećmi wszyscy już nie żyli (z relacji mamy). Jeśli dobrze pamiętam to spośród około 20 zasypanych udało się wydostać żywe, ale poważnie ranne tylko trzy lub cztery osoby.
         Śmierć stała się codziennością i trupy powstańców, których coraz więcej ustawiano na noszach pod drzewami na podwórku nie robiły już takiego wrażenia jak na początku. Nie było już możliwości odprawiania mszy za poległych, gdyż do ciągłej strzelaniny i ostrzału artyleryjskiego doszły jeszcze bombardowania z powietrza.
         Znowu brakowało żywności, zaczęliśmy głodować. Wyjadaliśmy marne resztki tego co pozostało z "wyprawy" mamy. Mama dawała mi jakiś mały posiłek raz dziennie, sama często nie jedząc. Mieliśmy też problemy z wodą, ponieważ w hydrancie na ul. Suzina często jej brakowało, a poza tym wyprawy po wodę, były coraz bardziej niebezpieczne. Chodziło się po nią nocami. Kończył się zapas nafty. Lampę zapalało się tylko na krótko w sytuacjach koniecznych, przeważnie siedzieliśmy po ciemku, aż w końcu mama znalazła gdzieś stare zapasy świeczek choinkowych i one częściowo rozświetlały mrok piwnicy, ale na krótko.
         Co pewien czas starszy wiekiem mieszkaniec naszej klatki schodowej, czytał wszystkim biuletyny powstańcze. Wszyscy wychodzili wtedy ze swoich "przedziałów" i zbierali się na korytarzu piwnicznym, wokół czytającego, gdzie docierało dzienne światło z klatki schodowej. Treść biuletynów mówiąca o walkach w Warszawie była smutna, widziałem to po minach słuchaczy, gdyż nie wszystko byłem w stanie zrozumieć.
         Coraz częściej mówiłem mamie, że jestem głodny i żeby dała mi choć skórkę od chleba, a mama niemal ze łzami w oczach odpowiadała mi, że chleba nie mamy, ale postara się coś innego znaleźć do jedzenia. Po chwili pobiegła do mieszkania na górę i gdzieś w głębi szafki kuchennej znalazła torebkę jakiejś kaszy. Wróciła uradowana i ugotowała mi ją z niewielką ilością wody na palniku spirytusowym, na szczęście było jeszcze trochę soli. Wtedy też miała okazję po raz pierwszy zobaczyć co stało się w naszym mieszkaniu po wybuchu "krowy".
         Dobiegał końca wrzesień, a Powstanie wciąż trwało. W naszej dzielnicy działania powstańcze jakby osłabły. Było coraz więcej ofiar, a nastroje wśród walczącej młodzieży i mieszkańców stawały się coraz gorsze. Widziałem to po minach znajomych powstańców. Niemiecki szturm wypychał powstańców z kolejnych dzielnic miasta.
         Żoliborz jeszcze się trzymał. Żołnierze ppłk. Mieczysława Niedzielskiego "Żywiciela" dowódcy obwodu Żoliborz, bronili się rozpaczliwie do końca, nie doczekali się wsparcia Rosjan, na co niektórzy liczyli. Jak donosiły komunikaty, w mieście zjedzono już wszystkie konie, a głodujący ludzie zaczęli polować na psy, koty i gołębie. Mieszkańców stojących w kolejkach po wodę przy nielicznych zamulonych studniach Niemcy palili żywcem miotaczami ognia.
         Pewnego wieczoru wbiegł do naszej piwnicy podchorąży Antek, ubrany w zdobyczną wojskową bluzę , na głowie miał polski hełm, a na szyi przewieszony pistolet maszynowy i lornetkę (pamiętam to jakby było wczoraj). Oświadczył, że jego pluton musi wesprzeć oddział powstańczy na ul. Felińskiego, ponieważ zdobyto tam kilka niemieckich czołgów i zachodzi obawa ich utraty. Na straży przy bramach mieli pozostać dobrze uzbrojeni wartownicy. Nieprawda, żaden powstaniec jak się okazało nie pozostał. Po prostu wycofali się z tej beznadziejnej walki. Zostaliśmy więc sami.
         Zaległa po raz pierwszy od blisko dwóch miesięcy pełna grozy cisza. Nad ranem dało się słyszeć jakieś dziwne odgłosy, a wkrótce krzyki Niemców. Siedzieliśmy przerażeni, cicho w piwnicach, czekając co będzie dalej. Nagle rozległ się potworny huk z oślepiającym błyskiem. Mama narzuciła mi szybko na głowę poduszkę, a sobie kołdrę i czekaliśmy przygotowani na śmierć. Podobne huki, ale już słabsze słyszeliśmy co chwilę nadal. Niemcy wchodząc do kolejnych klatek schodowych rzucali do piwnic granaty. Usłyszeliśmy nagle głośną komendę:
         - "Alles ausgehen (wszyscy wychodzić) i ... czy są tu polscy bandyci?"
         Nasz sąsiad, starszy człowiek, jedyny z obecnych znał dobrze niemiecki. Odpowiedział nie wychylając głowy, że są tu tylko kobiety z dziećmi i starcy.
         Mama w ostatniej chwili wzięła jakąś małą walizkę z przygotowanymi wcześniej na wszelki wypadek niezbędnymi rzeczami, mnie zarzuciła na plecy jakiś mały harcerski plecak Jurka i wyszliśmy. Gdy szliśmy po ciemku korytarzem piwnicznym, nagle mama powiedziała mi uważaj, tu ktoś leży. Istotnie w poprzek korytarza leżała martwa nasza sąsiadka, która tuż przed wybuchem granatu wybiegła aby zawołać swego syna, który wyszedł do sąsiedniego korytarza. Miał chyba wtedy ok. 16 lat i był łącznikiem powstańczym. Gdy powstanie miało się ku końcowi polecono mu wrócić do matki. Zginęła ponieważ niepokoiła się o syna.
         Na podwórku stali Niemcy z wycelowanymi w nas automatycznymi pistoletami. Należało się ustawić w szeregu, postawić bagaże i podnieść ręce do góry, po czym zaczęto nas rewidować. Mnie jeden z Niemców kazał pokazać co mam w plecaku, miałem go nadal na plecach, pomimo uniesionych do góry rąk, gdy zobaczył jakieś moje ubrania klepnął mnie w policzek, lekko się uśmiechnął i powiedział:
         - "Gut, gut."
         Jedna z pań z pobliskiej klatki schodowej postawiła wprawdzie walizkę, ale nie mogła położyć siatki z jakimiś rzeczami, którą trzymała, gdyż ta zawadziła jej się o guzik płaszcza, zaczęła się nerwowo szamotać. Wtedy jeden z Niemców wyjął pistolet i do niej strzelił. Padła martwa tuż obok mnie. Gdy zakończono rewizję kazano nam przechodzić przez barykadę w bramie na zewnątrz domu. Wspinaliśmy się do góry po ruszających się płytach chodnikowych, luźno ułożonych na barykadzie.





Fragment podwórka na Krasińskiego 20 i brama w czasie Powstania. Na pierwszym planie kpt. Kazimierz Nowacki "Żyrafa", ppor. Roman Dąbrowski "Stary".
Chłopiec z prawej strony to ja - autor wspomnień (z książki Grzegorza Jasińskiego "Żoliborz 1944"). W tej bramie była wysoka barykada z płyt chodnikowych, przez którą przechodziliśmy po kapitulacji.
Obok ta sam fragment podwórka i brama współcześnie (zdjęcie własne z 2009 roku).


         Gdy zeszliśmy z pewnymi kłopotami, każdy miał przecież jakiś bagaż, wśród szpaleru żołnierzy z pistoletami i karabinami gotowymi do strzału doszliśmy do głębokiego na wysokość człowieka wykopu. Po jego czterech rogach stały rkm-y. Dokoła były zwały ziemi. Wykop był tak duży, że pomieścił kilkadziesiąt osób. Staliśmy stłoczeni i pewni, że nadszedł kres naszego życia. Wiele na to wskazywało, że za chwilę z tych rkm-ów zaczną do nas strzelać, a potem zakopią. Kto nie zostanie trafiony i ewentualnie później spalony, będzie pogrzebany żywcem. Tej treści ciche rozmowy dało się słyszeć wokół.
         Wtedy też zobaczyliśmy, że na ruinach ostatniego piętra naszego domu powiewają białe flagi. Niemcy coś zaczęli wykrzykiwać, ale nie rozumieliśmy co mówią. Zapadła głęboka cisza, a po chwili dało się słyszeć chórem, ale szeptem wypowiadaną modlitwę; "Pod Twoją obronę uciekamy się...". Staliśmy tak dobre pół godziny, gdy nagle padła komenda "ausgehen". Wyszliśmy wąskim stromym wyjściem w rogu wykopu. Należało teraz utworzyć kolumnę marszową i ruszyć we wskazanym kierunku. Szliśmy wśród szpaleru czołgów, w ich wieżyczkach siedzieli na czarno umundurowani żołnierze, patrzący na nas jakby z triumfem i pogardą. Gdzie niegdzie leżały jeszcze trupy powstańców.
         Gdy doszliśmy do Powązek, nad naszymi głowami rozszalała się bitwa powietrzna niemieckich i sowieckich samolotów. Jakieś zostały strącone. Po pewnym czasie doszliśmy ul. Wolską do Działdowskiej, miałem nadzieję, że gdzieś tu może spotkamy ojca. Ale szpital choć stał, był częściowo zrujnowany pociskami, a w środku nie było nikogo. Szliśmy wśród ruin i dopalających się jeszcze domów, przy których leżały zwęglone ciała ludzi. Dzielnica podobnie jak całe miasto była wymarła.
         W kościele Św. Stanisława przy ul. Wolskiej zarządzono pierwszy dłuższy postój. W kościele jak i wokół niego panował straszny tłok, znaleźliśmy w końcu skrawek wolego trawnika i usiedliśmy, a obok nas nasza sąsiadka p. z córkami i mężem, który gdzieś po drodze cudem się odnalazł. Mama miała w butelce wodę więc dała mi się trochę napić. Choć ostatnio prawie nic nie jedliśmy to z przerażenia nie odczuwałem głodu.
         Po chwili stanął przed nami wysoki, szczupły SS-man, w czarnym mundurze z trupią czaszką na furażerce. Zaczął mi się badawczo przyglądać. Mama przeraziła się, a on wyciągnął rękę i typowym ruchem palca kazał mi do siebie podejść. Mama objęła mnie rękami i powiedziała, że mnie nie odda i lepiej będzie jeśli nas oboje zastrzeli. Uśmiechnął się i łamaną polszczyzną powiedział:
         - "Nie bać się, ja nic nie zrobić, ja dać essen".
         Po czym wskazał na garnek, który stał na naszych bagażach dał mi go i wziął za rękę, a przerażonej nadal mamie powiedział:
         - "Ja tu być zurück".
         Szliśmy wśród ciżby przez kościół. Ludzi stojących mu na drodze odsuwał energicznie ręką. Wydawał mi się bardzo wysoki. Dotarliśmy do głównego ołtarza. Tam stały duże kotły z grochówką. Kazał jednej z pań w białym fartuchu nalać mi zupy do garnka, po czym odprowadził mnie do mamy i pogłaskał po głowie. Uf ! odetchnęliśmy z ulgą. Zupa była pyszna podzieliliśmy się nią z naszą sąsiadką, a przede wszystkim z jej córkami.
         Po dwóch lub trzech godzinach niepewnego oczekiwania, ruszyliśmy ul. Bema w kierunku Dworca Zachodniego. Na peronie było już bardzo dużo ludzi. Wiadomo było, że czekamy na pociąg, ale nikt nie wiedział, gdzie nas powiezie. Przypuszczenia były różne, czasem nawet tragiczne. Gdy tak staliśmy stłoczeni, z drugiej strony peronu nadjechał pociąg z luksusowymi, sypialnymi wagonami. Stał kilka minut i w tym czasie wysiedli z niego oficerowie, niektórzy bez czapek i w rozpiętych mundurach. Stałem dość blisko i jeden z nich spojrzał na mnie, uśmiechnął się, powiedział coś drugiemu i w rezultacie dostałem pół bochenka świeżego chleba. Znowu mieliśmy co jeść.
         Po pewnym czasie podstawiono nasz pociąg, składający się z płytkich towarowych wagonów. Kazano nam wsiadać, co nie było łatwe w tak dużym tłoku i nieprzystosowanym dla ludzi wejściu do wagonu. Usiedliśmy tuż przy niskiej bocznej ściance i mama musiała mnie trzymać żebym nie wypadł. Gdy pociąg ruszył zrobiło się zimno, był już wieczór. Po niedługim czasie zatrzymaliśmy się w Pruszkowie.



Mirosław Tadeusz Śmiłowicz

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Mirosław Tadeusz Śmiłowicz
ur. 10.07.1934 w Warszawie





Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.