Powstańcze relacje świadków

Moje wspomnienia z okupacji i Powstania na Żoliborzu






Mirosław Tadeusz Śmiłowicz,
ur. 10.07.1934 w Warszawie



Popowstaniowa tułaczka

         W Kończycach k/ Krakowa
         Zajechaliśmy przed ganek niewielkiego dworu w Kończycach i tu wysiedliśmy, a nasi towarzysze podróży pojechali dalej do majątku w Książniczkach. Na schody wyszła sympatycznie wyglądająca pani, uśmiechnęła się i zaprosiła nas do środka. Po rozmowie z mamą wskazała nam pokój, w którym będziemy teraz mieszkać. Był dość duży, narożny z oknami na ogród i zabudowania gospodarcze. Petryna (kucharka) - powiedziała miła pani - będzie przynosić posiłki do pokoju cztery razy dziennie, a jeśli będziemy głodni to mamy pójść do kuchni i prosić o dodatkowe porcje.
         Dwór w Kończycach był niewielki, parterowy biały budynek z dwuspadowym dachem krytym gontem, liczył kilka pokoi, stał na niewielkim wzniesieniu. Przed gankiem był typowy podjazd i dalej klomb z kwiatami, a nieco niżej dość duży sad. Na samym dole przebiegała droga przez wieś, a po drugiej stronie stały czworaki dla służby folwarcznej. Za domem był dość duży stary park z alejkami, ogrodzony płotem z drewnianych sztachet. Na końcu parku był usypany kopiec, a na nim stała wielokątna drewniana altana. Gdy było pogodne niebo z kopca można było dostrzec na horyzoncie szczyty Tatr.
         Po piekle okupacji i Powstania znaleźliśmy się niemal w raju, jednak pomimo to trapiła nas myśl co z ojcem i Jurkiem, czy żyją i gdzie teraz są. Była już dość chłodna jesień i zbliżała się zima a my nie mieliśmy ciepłej odzieży. Pewnego dnia dzięki życzliwości właścicielki Kończyc pojechaliśmy dworską bryczką do Krakowa i w tamtejszym RGO udało się mamie załatwić jakieś cieplejsze ubrania na nadchodzącą zimę.
         W połowie listopada odnaleźli nas niemal w tym samym okresie: ciotka - mamy siostra, która po wysiedleniu z Warszawy trafiła do wsi Michałowice kilka kilometrów od nas, a tydzień później ojciec, który od dłuższego czasu poszukiwał nas przez RGO. Radość była ogromna, ale wciąż wszyscy myśleliśmy i rozmawialiśmy o Jurku, snując różne, ale na ogół optymistyczne przypuszczenia co do jego losów.
         Gdy radosny nastrój spotkania i powitania ojca nieco minął, doszło do rozmów z mamą, z których wynikało, że ojciec ma pracę w Radomiu i w tamtejszej okolicy, gdzieś na wsi przygotował już wstępnie dla nas mieszkanie. Nie byłem zachwycony tymi planami, ponieważ w Kończycach było mi bardzo dobrze. Mama martwiła się natomiast, że nie chodzę do szkoły i próbowała ze mną coś z materiału szkolnego przerabiać, jednak nie było to łatwe ponieważ nie mieliśmy żadnych podręczników.
         Po kilku dniach z żalem żegnaliśmy z mamą Kończyce i życzliwych nam ludzi, którzy okazali nam w tych trudnych chwilach wiele serca. W zimny i jeszcze ciemny poranek w końcu listopada wyruszyliśmy bryczką do Krakowa, gdzie na dworcu było pełno niemieckiego wojska i ludności cywilnej z tobołkami. Wsiedliśmy do zatłoczonego pociągu i na korytarzu siedząc na bagażach jechaliśmy do wieczora pod Radom. Wysiedliśmy na stacji Rożki, ale ponieważ zbliżała się godzina policyjna, nie mogliśmy stacji opuszczać. Czekaliśmy więc do rana. Pamiętam, że w nocy niemieccy żandarmi sprawdzali nasze dokumenty. Rano ojciec postarał się o furmankę, która zawiozła nas do pobliskiej wsi, a stamtąd druga do miejsca przeznaczenia tj. do wsi Dąbrówka Zabłotnia (ok. 10 km od Radomia).

         W Dąbrówce Zabłotniej k/ Radomia
         Zamieszkaliśmy w wiejskiej chacie, jednej z przyzwoitszych we wsi, w dwóch izbach i kuchni. Ojciec jeździł wypożyczanym wasągiem (wiklinową bryczką) co drugi dzień do pracy w Radomiu, gdzie pracował w tamtejszym ośrodku zdrowia. Był już grudzień, zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Pewnego popołudnia wybraliśmy się z ojcem do lasu po choinkę. Ubraliśmy ją skromnie i w wigilijny wieczór zasiedliśmy do wieczerzy, w której jak pamiętam, nie brakowało pomimo trwającej wojny, podstawowych dań wigilijnych. Gdy zaczęliśmy śpiewać kolędy mama miała łzy w oczach, bardzo przeżywała brak Jurka.
         Po wieczerzy położyłem się spać w sąsiedniej izbie, zanim zasnąłem długo myślałem o Jurku i słyszałem jak ojciec opowiadał mamie o swoich powstaniowych przeżyciach. O tym jak prawie dzień i noc pracował w szpitalu powstańczym na Woli, o bohaterstwie powstańców i ich cierpieniu, gdy leżeli ranni i jak niewiele można było im pomóc ponieważ brakowało lekarstw, materiałów opatrunkowych, praktycznie wszystkiego i w końcu jak udało mu się z tego piekła cudem wydostać. Niewiele już z tych smutnych opowiadań ojca pamiętam, ale wiem, że zrobiły na mnie okropne wrażenie. Długo nie mogłem zasnąć.
         Zbliżał się front i codziennie słyszeliśmy jego odgłosy - artylerię i w końcu strzały z broni maszynowej. Mama bardzo bała się bolszewików, to na wojnie z nimi w 1920 roku zginął dziadek Piotr i w rezultacie w poważnym stopniu załamał się materialny byt jej rodzinnego domu.
         Na przełomie grudnia i stycznia 1945 roku śnieg pokrywał grubą warstwą pola i dachy chałup, było mroźno, gdy się wychodziło przed dom śnieg skrzypiał pod nogami. Paliliśmy drewnem pod kuchnią i tu teraz głównie koncentrowało się nasze życie. Ojciec z powodu zbliżającego się frontu przestał jeździć do Radomia.



Mirosław Tadeusz Śmiłowicz

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Mirosław Tadeusz Śmiłowicz
ur. 10.07.1934 w Warszawie





Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.