Powstańcze relacje świadków

Moje wspomnienia z okupacji i Powstania na Żoliborzu






Mirosław Tadeusz Śmiłowicz,
ur. 10.07.1934 w Warszawie



Powrót do Warszawy i pierwsze lata życia w mieście, którego prawie nie było; śmierć ojca

         Po kilu dniach opuściliśmy gościnną Dąbrówkę i udaliśmy się na stację Rożki wiezieni tam furmanką przez naszego gospodarza. Po długim oczekiwaniu nadjechał wreszcie pociąg towarowy w kierunku Warszawy. Wsiedliśmy, a raczej wspięliśmy się do wagonu, w którym były przewożone jakieś metalowe pręty, było bardzo niewygodnie na nich siedzieć. Pociąg wielokrotnie się zatrzymywał. Z Radomia do Warszawy jechaliśmy dzień i noc (sic!). Na szczęście ojciec wcześniej zatroszczył się o jakiś prowiant i coś do picia.
         Następnego dnia w południe wysiedliśmy w Warszawie na Dworcu Wschodnim. Pomimo lipcowego upału miałem na sobie kożuchowy serdak, który z resztą okazał się bardzo przydatny w nocy, w odkrytym wagonie towarowym. Serdak dostała dla mnie mama podczas jednej z naszych wypraw z Kończyc do Krakowa, w tamtejszej RGO. Na dworcu i wokół niego nieprzebrane tłumy z różnej wielkości bagażami. Trudno było się przecisnąć. Mieliśmy na szczęście mały bagaż. Jedynym środkiem transportu były wówczas furmanki. Wsiedliśmy wraz z wieloma innymi osobami i dojechaliśmy do mostu pontonowego. Nie istniał wtedy w Warszawie żaden most przez Wisłę, wszystkie były zrujnowane. Most pontonowy kończył się po warszawskiej stronie u wylotu ul. Karowej. Jako, że nasz środek lokomocji nie jechał dalej musieliśmy przez most przejść. Powstał nowy problem jak dostać się na Żoliborz? Po znalezieniu następnej furmanki dotarliśmy w końcu w okolice placu Wilsona. Stąd już było bardzo blisko do naszego domu na Krasińskiego.
         Zastaliśmy przerażający widok. Oficyna zachodnia praktycznie nie istniała, zostały schody na niektórych klatkach schodowych, ale tylko do pierwszego piętra i znaczna część ściany od strony podwórka, z otworami okiennymi, przez które widać było niebo. Nasza klatka schodowa wypalona, ściany czarne, strop parteru zawalony do piwnic. Sąsiednia nie istniała (po wybuchu "krowy"), a w związku z tym ostatni pokój naszego mieszkania miał uszkodzoną ścianę.
         Niemcy po powstaniu podpalali miotaczami ognia piwnice, ale jakimś szczęśliwym trafem ogień nie przeniósł się na piętra. Widocznie walący się pod wpływem temperatury strop parteru spowodował ugaszenie ognia. Nasze mieszkanie było zamknięte. Jak się dowiedzieliśmy mieszkał w nim jakiś człowiek, podobno z Marymontu i w tym momencie był nieobecny.
         Mama zostawiła u kogoś wiadomość, że mieszka kuzynów na ul. Chałubińskiego, w domu należącym przed wojną do Ministerstwa Komunikacji. Nie pamiętam dokładnie jak tam dotarliśmy, ale na pewno głównie pieszo i częściowo furmanką. Pamiętam tereny getta żydowskiego przez, które przechodziliśmy. To była pustynia z gruzów. Na dużym obszarze miasta nie stał ani jeden dom (obecnie Al. Jana Pawła II i przyległe ulice od Hali Mirowskiej do torów kolejowych Dworca Gdańskiego).
         Gdy dotarliśmy w końcu na ul. Chałubińskiego i spotkaliśmy się z mamą radość była wielka. Nasze mieszkanie na Żoliborzu choć w opłakanym stanie jednak istniało, więc rodzice postanowili pomimo wszystko tam powrócić. Po kilku dniach zamieszkiwania na Chałubińskiego, zajęliśmy po nie małych trudnościach i awanturach z dzikim lokatorem część mieszkania, gdyż on stwierdził, że się nie wyprowadzi bo nie ma gdzie, a poza tym, że czasy dla burżujów się skończyły.
         Warunki były straszne, mieszkanie zdewastowane, meble w większości skradzione, pozostała część rzeczy najwyraźniej była już przygotowana do wyniesienia. W oknach nie było szyb, nie było prądu, gazu i wody. Wodę nosiło się w kubłach z hydrantu ulicznego oddalonego ok. 300 metrów od domu. Ojciec wyraźnie podupadał na zdrowiu, wyglądał źle, ale pomimo to podjął pracę w świeżo otwartym ośrodku zdrowia przy ul. Lisa Kuli. Widziałem jak z biegiem czasu z trudem rano wychodził do pracy. Były dni, kiedy nie był w stanie wyjść z mieszkania. Zbliżała się jesień i w miarę upływu czasu pogarszał się stan zdrowia ojca. Po przeprowadzonych badaniach wykryto u niego gruźlicę płuc. Wiele wskazywało na to, że nabawił się tej choroby w czasie ciężkiej i wyczerpującej pracy w czasie powstania. Zachorowalność na gruźlicę w czasach wojny była w Polsce bardzo wysoka.
         Na przełomie września i października stan ojca pogorszył się w takim stopniu, że musiał pójść do szpitala. Pamiętam, że starą karetką zawieziono go do Szpitala Dzieciątka Jezus. Trafił na oddział internistyczny, który mieścił się wtedy w pawilonie, gdzie za moich czasów studenckich była Klinika Urologiczna profesora S. Wesołowskiego (zanim przeniosła się do nowego budynku). Pozostanie ojca w szpitalu ostatecznie przypieczętowało decyzję mamy o opuszczeniu mieszkania na Krasińskiego, tym bardziej, że nadal mieszkał tam ów dziki lokator i nie było możliwości usunięcia go.
         Wkrótce przenieśliśmy się w Al. Jerozolimskie, gdzie mama dzięki podjęciu pracy w pobliskim hotelu Polonia otrzymała mieszkanie. W hotelu Polonia mieściły się wówczas ambasady wielu państw, co na zewnątrz wyrażało się licznymi powiewającymi ich flagami. Choć nowe nasze mieszkanie było znacznie mniejsze, to warunki w nim były jak na owe czasy niemal komfortowe. Było świeżo wyremontowane, klatka schodowa lśniąca bielą czystych, marmurowych schodów, był już prąd elektryczny, winda, woda bieżąca w kranach. Tego wszystkiego nie zdołano jeszcze wtedy przywrócić na Krasińskiego. Ponad to mama miała dwa kroki do pracy i bardzo blisko do szpitala, gdzie leżał ojciec. Odwiedzaliśmy go prawie codziennie.
         Po przeprowadzce zacząłem chodzić do szkoły, w której zajęcia rozpoczęły się w końcu października. Do szkoły miałem blisko, ponieważ mieściła się przy ul. Marszałkowskiej 95, w starej czynszowej kamienicy, której obecnie już nie ma. Zajmowała dwa piętra świeżo zaadaptowane i przerobione na potrzeby szkoły duże mieszkania, które połączono jednym korytarzem, rozbierając dzielące ściany. Była to Szkoła Podstawowa Nr 1, a ja rozpocząłem naukę w klasie czwartej. Po tak długiej przerwie trudno mi było się przyzwyczaić do regularnych zajęć i szkolnej dyscypliny. Na szczęście poznałem miłych kolegów, miałem też sympatycznych i bardzo dobrych nauczycieli.
         Gdy nadeszły zimne i deszczowe dni, mama utwierdziła się raz jeszcze w przekonaniu, że podjęła słuszną decyzję co do przeprowadzki, tym bardziej, że poza furmankami nadal nie było komunikacji z Żoliborzem, a zbliżała się zima. W grudniu stan ojca, po pewnej poprawie na początku, uległ pogorszeniu. Brakowało lekarstw, a antybiotyków i innych skutecznych leków przeciwprątkowych wtedy jeszcze nie było. Bardzo ciepło wspominam z tego okresu siostry Szarytki, które z całym sercem i oddaniem zajmowały się ojcem i ze strony których ja również przy okazji odwiedzin ojca doznawałem dowodów sympatii.
         15 grudnia 1945 roku, gdy mama wróciła z pracy i siedzieliśmy przy stole, nagle stojąca przed nami pusta szklanka pękła i rozpadła się z niewiadomego powodu. Nie umieliśmy sobie tego racjonalnie wyjaśnić. Mama zaniepokoiła się i powiedziała coś o swoim złym przeczuciu. Szybko się ubrała i poszła do szpitala. Wróciła zapłakana, powiedziano jej, że właśnie przed godziną ojciec zmarł.
         W mroźne przedpołudnie grudnia 1945, jechaliśmy z mamą odkrytą ciężarówką w ostatnią drogę ojca, z nim w trumnie - innego transportu wtedy nie było. Gdy wjechaliśmy w ulicę św. Wincentego, musieliśmy trumnę trzymać, gdyż na wyboistej, zniszczonej przez działania wojenne, brukowej nawierzchni, zaczęła się w różnych kierunkach przemieszczać zarówno w poziomie jak i w pionie. Na pogrzebie ojca było niewiele osób, nie było wtedy możliwości powiadomienia, a poza tym jeszcze nie wszyscy z grona bliskich i znajomych powrócili wtedy do Warszawy. Tę bardzo smutną i przygnębiającą atmosferę przeżywałem szczególnie, ponieważ po raz pierwszy w życiu byłem na pogrzebie i to najbliższej mi osoby. Pochmurny i zimny grudniowy dzień oraz cichy płacz mamy nad mogiłą ojca, dokładnie zapamiętałem do dziś.
         Po ukończeniu szkoły podstawowej, kontynuowałem naukę w Liceum im. Stefana Batorego, a po maturze rozpocząłem studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Warszawie (obecnie Warszawski Uniwersytet Medyczny). Dyplom lekarza otrzymałem w 1960 roku. Od tego roku rozpoczęła się moja długa i niełatwa praca zawodowa, między innymi przez 35 lat pracowałem jako chirurg ortopeda w Instytucie Reumatologii w Warszawie. Obecnie jestem emerytowanym docentem, doktorem habilitowanym nauk medycznych w dziedzinie ortopedii i traumatologii narządu ruchu. W pracy swej otrzymałem wiele wyróżnień i nagród, a wśród nich Złoty Krzyż Zasługi, odznakę ministra zdrowia "Za Wzorową Pracę w Służbie Zdrowia" oraz odznaczenie "Zasłużony dla Polskiej Ortopedii i Traumatologii za wybitne osiągnięcia naukowo - dydaktyczne i chirurgiczne" przyznane mi przez Zarząd Główny Polskiego Towarzystwa Ortopedycznego i Traumatologicznego.



Tablica na murze domu przy ul. Krasińskiego 20 upamiętniająca dom jako bastion walk powstańczych 227 plutonu harcerskiego Armii Krajowej (zdjęcie własne z 2009 roku).

         O dalszych losach mego brata Jurka nie dowiedzieliśmy się z mamą nigdy. W pierwszych latach po wojnie mama poszukiwała go przez Czerwony Krzyż. Kolejna wiadomość z PCK, otrzymana w 1951 roku brzmiała:
         "W odpowiedzi na zapytanie dotyczące ob. Śmiłowicz Jerzy Stanisław, ur. 8.V.1924 r. w W-wie, imiona rodziców Szymon i Maria, uprzejmie komunikujemy, że Biuro Informacji i Poszukiwań PCK nie posiada dotychczas wiadomości o poszukiwanym. W wypadku jakichkolwiek informacji o poszukiwanym - niezwłocznie zawiadomimy. Jednocześnie komunikujemy, że mimo przeprowadzonych poszukiwań nie zdołaliśmy uzyskać żadnych wiadomości o losie w/w.
         Naczelnik Biura
         W. Grzybowska".

         Przez wiele powojennych lat mama wciąż żyła nadzieją, że Jurek gdzieś jest i może wróci. Później z upływem lat godziła się ze smutnym faktem, że go już nie zobaczy. Zmarła w 1978 roku, na miesiąc przed wyborem kardynała Karola Wojtyły na papieża. O losie Jurka nic nie wiadomo do dziś. Choć - wszystko na to wskazuje - walczył w Powstaniu Warszawskim i w nim poległ, jego nazwiska nie ma w żadnym spisie uczestników Powstania i jego ofiar. Choćby tym prowadzonym przez Muzeum Powstania Warszawskiego.
         Dziś, po 70 latach od tamtych wydarzeń, praktycznie nie ma już szans, by odnalazł się jakiś jego ślad. Tym niemniej pragnę w tym miejscu serdecznie zaapelować do czytelników moich dziecięcych wspomnień, by nawiązali ze mną kontakt, jeśli twarz Jurka nie wyda im się całkiem obca.



Mirosław Tadeusz Śmiłowicz

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Mirosław Tadeusz Śmiłowicz
ur. 10.07.1934 w Warszawie





Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.