Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Janiny Gruszczyńskiej-Jasiak ps. "Janka"




Janina Gruszczyńska-Jasiak,
ur. 11.12.1922 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Porzęcka", "Janka"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Początek Powstania

         1-go sierpnia o godz.5-ej rano wyruszyłam na Pragą zawiadomić kolegą, aby się zameldował u por. "Prokopa". Idąc przez most Kierbedzia zobaczyłam otwarte klapy, przy których siedzieli żołnierze niemieccy. W otworach widać było założone jakieś pakunki i przewody, a więc most został zaminowany. Nie zdziwił mnie ten widok, bo potwierdzał pogłoski o zbliżającej się sowieckiej ofensywie O godz.16-ej, z torbą sanitarną, zameldowałam się w miejscu koncentracji na Starym Mieście, na ul. Kilińskiego 1. Adres ten był mi znany, gdyż przed Powstaniem, wraz z koleżanką Halszką Bykowską, przywiozłyśmy tu dorożką, dwie duże paczki środków opatrunkowych. Rozległe mieszkanie należało do prof. Hempla. Zaraz po przybyciu, wraz z koleżankami, przystąpiłyśmy do organizowania punktu sanitarnego.
         Po godzinie 17-ej dały się słyszeć odgłosy strzelaniny. My, zarówno dziewczęta jak i chłopcy, dostaliśmy zakaz opuszczania mieszkania. Stan uzbrojenia Wigierczyków był katastrofalny. W nocy z dnia 1-go na 2-gi sierpnia, ku naszemu zaskoczeniu, dostałyśmy rozkaz powrotu da domów, który wytłumaczono brakiem broni, chłopcy natomiast mieli iść do Kampinosu, aby się dozbroić.
         Wraz z koleżankami Basią Piotrowską i Isią Sielużycką opuściłyśmy stare Miasto. Po długich wędrówkach, stwierdziwszy, że walki trwają, przyłączyłyśmy się do akcji organizowania powstańczego szpitala w gmachu Ubezpieczalni Społecznej na ul. Mariańskiej róg Pańskiej. Przez pierwsze dni chodziłyśmy z Basią po najbliższych podwórkach i prosiłyśmy mieszkańców o dary na szpital. Nie była to zamożna dzielnica, ale ludzie byli bardzo ofiarni. Dawali pościel i żywność, tak cenną w owym czasie.
         Niebawem do szpitala zaczęli napływać ranni. Moje koleżanki dostały pracę pielęgniarek w dwóch salach, ja natomiast przyjmowałam i rejestrowałam rannych. Pamiętam młodego chłopca, miał około 16-tu lat. Przyniesiono go na noszach, które postawiano obok mego stołu. Miał zamknięte oczy, nie widać było ran, natomiast cały był przysypany jakimś żółtym proszkiem czy farbą. Uklękłam koło noszy w nadziei, że dowiem się jego nazwiska i co mu się stała. Chłopiec nie reagował na pytania. Po dłuższej chwili otworzył wreszcie oczy i wyszeptał:
         - "Tylko nic nie mówcie mamie".
         Głowa opadła mu na bok. Skonał.
         3-go sierpnia przeżyłyśmy pierwsze bombardowanie. Tylko my trzy pozostałyśmy na pierwszym piętrze z rannymi. Reszta rannych wraz z pielęgniarkami w popłochu zbiegła do piwnic.
         Pracę w szpitalu traktowałyśmy jako zajęcie przejściowe. Nie miałyśmy kwalifikacji pielęgniarek, szkolono nas do udziału w walkach wraz z żołnierzami, toteż kiedy koleżanka Basi ze Śródmieścia zapewniła nas, że dostaniemy przydział do jej oddziału, ucieszyłyśmy się niezmiernie i postanowiłyśmy pożegnać szpital na Mariańskiej. 7-go sierpnia wyruszyłyśmy na Stare Miasto po nasze torby sanitarne. Niestety, okazało się, że Starówki nie można już opuścić. Stare Miasto było otoczone ze wszystkich stron przez wroga.
         Nasz batalion "Wigry" kwaterował na ul. Długiej 7, w dawnym Ministerstwie Sprawiedliwości. Z ochotników sformowano 1-szą kompanię. Na Kilińskiego 1 zastałyśmy kilka koleżanek z sanitariatu, niebawem wrócili chłopcy, którym nie udało się przejść do Kampinosu. Walczyli na Woli i Powązkach (cmentarze).
         Zostałyśmy przydzielone do 2-giego plutonu kompanii szturmowej baonu "Wigry". Wraz z naszym plutonem pełniłyśmy służbę na barykadach w różnych miejscach Starówki, gdyż nasz batalion był batalionem odwodowym, co znaczyło, że nasi żołnierze walczyli wszędzie tam, gdzie było największe zagrożenie.
         Po powrocie na Stare Miasto dowiedziałam się, że szuka mnie mój kolega, z którym byłam bardzo zaprzyjaźniona. Odnalazłam jego oddział, niestety Władka Makuły nie było. Został ranny na barykadzie na ul. Elektoralnej, kiedy wracali z Woli. Był w szpitalu Maltańskim przy ul. Senatorskiej. Leżał na jakiejś ławie, z nogami wysoko podkurczonymi. Dostał w brzuch. Po kilku godzinach zabrano go na operację - 12 dziur w kiszkach.
         W czasie operacji podjechał czołg i ostrzelał front szpitala. Byłam przy Władku cały czas. Roztwór z soli fizjologicznej i kilka zastrzyków - to była cała terapia. Bardzo cierpiał i wiedział, że umiera. Prosił, abym powiadomiła rodziców. Zmarł czwartego dnia. Władek pochodził z Kielecczyzny. Był jedynym synem, dobrym, bardzo wartościowym człowiekiem. Ciężko mi było spełnić jego ostatnią prośbą.
         Szpital Maltański leżał na linii frontu. Pewnego dnia, w czasie mego pobytu na sali, wpadła pielęgniarka z okrzykiem:
         - "Niemcy! Chowajcie niemieckie rzeczy!"
         Kilku rannych zaczęło gorączkowo chować trefną zdobycz. Ja, swoją panterką wpakowałam do pieca i zakręciłam drzwiczki. Niemcy chodzili między łóżkami, przyglądali się twarzom rannych, było oczywiste, że nie mieli wątpliwości, kim są ci młodzi ludzie. Cała "wizyta" nie spowodowała jednak żadnych katastrofalnych skutków. Okazało się, że w szpitalu przebywało kilku rannych Niemców, którzy zaświadczyli o dobrym traktowaniu i to ich wstawiennictwo uratowało naszych żołnierzy.
         Po powrocie do swego oddziału, zastałam dowództwo, kolegów i koleżanki w budynku szkoły przy ul. Barokowej. Nasz pluton stanowił ochroną Kwatery Głównej gen. Bora. Budynek był cały czas silnie bombardowany i ostrzeliwany. 13-go sierpnia rano opuściliśmy Barokową, wróciliśmy na Długą 7 i Kilińskiego 1.



Janina Gruszczyńska-Jasiak

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Janina Gruszczyńska-Jasiak,
ur. 11.12.1922 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Porzęcka", "Janka"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2015 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.