Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Janiny Gruszczyńskiej-Jasiak ps. "Janka"




Janina Gruszczyńska-Jasiak,
ur. 11.12.1922 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Porzęcka", "Janka"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Ostatnie dni Starego Miasta

         Sytuacja zarówno żołnierzy, jak i ludności cywilnej pogarsza się z dnia na dzień. Przybywa rannych, zabitych. Z naszej kompanii ranni są "Zbych", "Szary", "Benesz". Dostali odłamkami na podwórzu Ministerstwa. Tego samego dnia dowiadujemy się, że w kanale zginął "Bandera", brat "Zbycha". Porwała go woda, kiedy grupa naszych chłopców wracała z Żoliborza, gdzie wyruszyli po broń. Ranny, zrozpaczony "Zbych" dostał wysokiej temperatury.
         W walkach w pałacu Mostowskich, gdzie odkomenderowano część naszego plutonu ginie "Bertrand", mąż naszej pielęgniarki "Iskry" oraz "Biały". Rozpacz "Iskry" jest nie do opisania.
         Od pocisku granatnika ginie Ewa Faryaszewska, studentka Akademii Sztuk Pięknych i jej kolega Leszek Swiderski, którzy zabezpieczali staromiejskie zabytki. Żona Leszka - Kazimiera, ranna w nogi, została zastrzelona przez Niemców w szpitalu Długa 7, w dniu 2 września, w czasie egzekucji rannych. Matka Ewy, p. Irena Faryaszewska także ranna, wyszła tak ja i Basia do obozu w Pruszkowie, a potem utrzymywała z nami stały kontakt podczas naszego pobytu w obozie we Wrocławiu.
         Na barykadą chodzę teraz razem z Isią. Sytuacja naszego plutonu nie zmienia się od kilku dni. Niemcy atakują od strony Kanonii i od strony zamku. Tu główną pozycją naszej obrony jest t.z.w. galeryjka, czyli część przejścia łączącego zamek z katedrą. To najdalej wysunięty w stronę Wisły nasz punkt obserwacyjny. To właśnie galeryjka jest stale obrzucana granatami przez Niemców i Własowców. Piękna, słoneczna pogoda utrzymuje się od początku Powstania, sprzyja nalotom. Latają trójkami od samego rana, przerwy między nalotami są coraz krótsze, ale dzisiejszego dnia okolice katedry są spokojne. Z pierwszej kompanii przyszła do nas "Kry stynka" i siedzimy w słońcu koło barykady. Nagle - narastający huk motorów. Rzucamy się wszyscy pędem do bramy, wpadamy do kuchenki. Ostatni wbiegający chłopiec woła: "bomba w bramie". Wybuch! Kulimy się na podłodze, z góry słychać grzechot spadających dachówek, ciemno od sadzy. Następuje cisza. Nic nikomu się nie stało. wstajemy powoli i naraz znowu okropny huk. Samolot leci teraz tuż nad dachami i strzela z karabinu maszynowego. Leżące na podwórzu łuski mają ck.10 cm długości. Od tego nalotu ucierpiała tylko brama i u wejścia powstał kolejny lej, była to więc bomba nieszkodliwa. Do dziś natomiast pamiętam bombą, która trafiła w dom Kilińskiego 3, gdzie mieścił się szpital batalionu "Gustaw". Byłam wtedy w sąsiednim domu na Kilińskiego 1. Świst pikujących samolotów, huk coraz bliżej wybuchających bomb i wreszcie najbliższe eksplozja, od której zakołysały się ściany domu. Przez chwilą wydawało mi się, że nas trafiło, ale nie. Ta bomba zburzyła front domu nr 3, przebiła sklepienia aż do piwnic i zabiła w szpitalu kilka sanitariuszek i rannych.
         Do obowiązków sanitariuszek należała także aprowizacja naszego plutonu. W południe przynoszenie zupy z kuchni Ministerstwa (rozgotowana kasza na wodzie, lub suszone płatki kartoflane, oraz okropne kluchy, które to specjały gotowali zatrudnieni w kuchni Żydzi) Na śniadania i kolacją dostawaliśmy natomiast suchy prowiant: chleb, niewielka porcja konserw mięsnych lub sera z puszki. Kawę dostawaliśmy często z kuchni Ojców Jezuitów. Nic więc dziwnego, że przy takiej aprowizacji kombinowaliśmy stale, co by tu zdobyć do jedzenia.
         Szłyśmy właśnie z Isią dźwigając kocioł zupy z Ministerstwa, oraz pilny meldunek do naszego dowódcy por. "Andrzeja". Byłyśmy na samym szczycie góry gruzu zalegającego na Krzywym Kole, gdy nadleciały samoloty. Isia pobiegła z meldunkiem, a ja zostałam sama z kotłem wzdychając do Boga, aby tylko nie strzelali z karabinów maszynowych. Na szczęście nawinął się nasz kolega, pomógł znieść kocioł na dół, a potem zaoferował się zanieść go razem ze mną na Jezuicką.
         Postanowiliśmy iść przez podwórza. Kiedy weszliśmy do bramy, zobaczyliśmy Isię leżącą w wejściu od strony Jezuickiej. Z boku brzucha miała wielką, rozchyloną ranę. Isia poszła jak zwykle ul. Jezuicką nie wiedząc, że ulica jest już pod ostrzałem, gdyż sytuacja zmieniała się z minuty na minutą. Niemcy zaatakowali nas ze wszystkich stron. Zostaliśmy otoczeni, odcięci od swoich. Staliśmy stłoczeni na klatce schodowej, por. "Andrzej", kilku chłopców, leżąca na podłodze ranna Isia, ja klęcząca obok niej. Por. "Andrzej" nakazał bezwzględną ciszą. Wokół nie ustawała kanonada. Trwało to na szczęście niezbyt długo, gdyż sąsiadujące oddziały przyszły nam z pomocą, uwalniając z okrążenia. Minęło jednak wiele czasu, zanim sytuacja zmieniła się na tyle, że można było odnieść Isię do szpitala. Znowu przybyło rannych: "Nietyksza" ze zgruchotaną prawą ręką, "Orzeł", "Faliński". Ginie "Lech" od bratniej kuli. Ubrany w niemiecki mundur zastał wzięty za wroga.
         27 sierpnia - niedziela. Jak w każdą niedzielę, Ojciec Roztworowski odprawia Mszą św. Dziś w piwnicy Ministerstwa, wśród rannych, ale przyszła także wielu żołnierzy. Kazanie kończy zdaniem: "wzięliśmy do ręki miecz, teraz musimy wziąć krzyż". Śpiewamy "Boże coś Polskę" z taką mocą, jakby nasz śpiew miał odmienić zły los, który zbliża się nieuchronnie.
         Wieczorem "Zając" i "Jeleń" organizuje w papierni ognisko. Piosenki, deklamacje, czerwone zdobyczne wino poprawiają nastrój, pozwalają zapomnieć o smutnej rzeczywistości. Naraz przybiega "Krystyna" z 1-szej kampanii i prosi o pomoc sanitariuszek, gdyż sytuacja na Jezuickiej i Kanonii jest groźna. Idziemy z Basią. Sceneria jest niesamowita. Ciemna noc, płonący rynek Starego Miasta. W blasku ognia widać leżące niewypały. W powietrzu dym, swąd, tryskające fontanny iskier. Dom na rogu ul. Celnej zawalony. Leżące na rumowisku belki płoną, zamykając przejście na ul. Jezuicką. Omijając płonące bale, przeskakujemy rumowiska i biegniemy ku katedrze. Walki toczą się w jej wnętrzu, nasi chłopcy zmuszeni są podpalić zakrystię, aby ogień odciął Niemcom drogę na ul. Jezuicką. Rano musimy wycofać się z katedry.
         28-go sierpnia jest dniem feralnym. Nasz pluton zastaje odkomenderowany na Rybaki, gdzie zostają ranni "Roch", "Adam Lubicz" i "Tadzio Klecha", na Brzozowej zaś nasi najmłodsi koledzy "Sokół" i "Massalski", który próbował ratować przyjaciela. Ginie "Markiewicz", ranni także zostają "Olbrycht" i "Brzeski". Stan "Sokoła" i. "Massalskiego" jest beznadziejny. Nie ma możliwości, aby ich operować. Umierają prawie jednocześnie w naszym szpitaliku na Podwalu 19. Koledzy kopią grób, Ojciec Roztworowski odmawia modlitwy za zmarłych. Dwaj 17-letni chłopcy spoczęli we wspólnej trumnie, we wspólnej mogile.
         Dzień 30 sierpnia jest piękny, słoneczny, a co najważniejsze spokojny. Ola naszego plutonu dzień odpoczynku, chłopcy siedzą więc przed papiernią i czyszczą broń. Nastrój jest wesoły, jak zwykle gdy jesteśmy w większej grupie. Przekomarzają się, żartują. Jesteśmy z Basią wraz z nimi i staramy się spełniać rożne drobne prośby. Ja szyję "Łosiowi" furażerką ze zdobytego kawałka panterki. Materiał jest bardzo twardy, więc pokłułam palce do krwi.
         Na podwórku obserwujemy jakiś niezwyczajny ruch. Przybiegają gońcy. Czy coś się szykuje? Jakaś akcja?
         Zbliża się kolacja, trzeba więc zorganizować coś jadalnego, tym bardziej, że "Żbik" z "Płatem" wyszabrowali 2 puszki konserw mięsnych. Mnie udało się wraz z kolegą zdobyć chleb, ale to wszystko zbyt mało na pluton głodomorów. Wyruszamy z Basią .do magazynu, gdzie pracuje nasza koleżanka "Marta" w nadziei, że może uda silę coś załatwić. Niestety, "Marty" nie ma w magazynie, siedzi za to kilku starszych wiekiem oficerów, a za drzwiami, na długim stole leżą świeżutkie, pachnące bochenki. Staję przed panami oficerami i zaczynam wypytywać gdzież podziała się "Marta", dlaczego jej nie ma, kiedy wróci itd, itd. To wystarczy, aby Basia ściągnęła ze stołu piękny bochenek i ukryła go pod bluzą. Ucieszone zdobyczą biegniemy do papierni. Okazuje się, że chłopcy też nie próżnowali i zdobyli butelkę wódki. W kącie papierni, przy zapalonej świeczce kroimy chleb, konserwy i sporządzamy kanapki. Porcje muszą być jednakowe. Chłopcy podchodzą po kolei, każdy bierze przygotowaną zakąskę i wypija kieliszek wódki. Na końcu my obie też musimy wypić po kieliszku, gdyż taka jest "wola ludu".



Janina Gruszczyńska-Jasiak

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Janina Gruszczyńska-Jasiak,
ur. 11.12.1922 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Porzęcka", "Janka"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2015 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.